Vasim Gilderoy Usman
Nazwisko matki: Burroughs
Miejsce zamieszkania: Londyn, Wielka Brytania
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Ubogi
Zawód: pisarz (prozaik, poeta, dramaturg...)
Wzrost: 169
Waga: 56
Kolor włosów: ciemnobrązowy
Kolor oczu: ciemnobrązowy
Znaki szczególne: kilka niewielkich blizn, których dorobił się w dzieciństwie: jedna od gorącego oleju, parę innych oparzeń, nieliczne pamiątki po dziecięcych hulankach; na przedramionach blizny po samookaleczeniach
9¾ cali, daglezja, włos trzminorka, dość sztywna
Hogwart, Ravenclaw
rottweiler
larwy posilające się moim własnym, rozkładającym się ciałem
kardamonem, szałwią i budyniem waniliowym
siebie z wydanym tomikiem poezji
szwędaniem się po pustkowiach i cmentarzach, konwersacjami ze zmarłymi, spisywaniem cudzych myśli i pragnień
martwi nie zwykli interesować się sportem
umartwiam się nad swoim losem lub oddaję w ręce poetyckiej muzy
mugolskiego jazzu w dobrym nastroju, a w złym - klawiszowej muzyki klasycznej
Takfarines Bengana
Nie jestem zbyt dobry w pierwszoosobowej narracji. Mylę końcówki i gubię się w czasach; onieśmiela mnie możliwość wdarcia się bez konsekwencji w głąb umysłu bohatera, prześlizgnięcia się niepostrzeżenie pomiędzy jego myślami, lubieżnego dostawiania do siebie kolejnych sylab, tak aby wypełniły chylące się pod ciężarem zgłosek wersety. Teraz, kiedy bohaterem mam stać się ja sam, za dużo myśli tłoczy mi się w głowie - zupełnie jakbym nadal słyszał echo dudniącego resztkami sił serca.
Nie jestem zbyt dobry. Tutaj najpewniej powinna znaleźć się kropka, wszak przez całe życie przypominano mi o tym dosadnie - wbijaniem między żebra kujących kopniaków, które zostawiały na cienkiej skórze sine świadectwa doznawanych przeze mnie upokorzeń. Wiesz, w pewnym sensie chyba od zawsze nosiłem brzemię ekscentryka - tak się teraz mówi na dziwaków, w imię politycznej poprawności i lizania własnych ran. W każdej z moich porażek doszukać się mogę własnej ingerencji; to żadna zbrodnicza siła, ślepy los czy fortuna, to po prostu skutki moich głupich wyborów, których za życia popełniłem zbyt wiele, żeby móc teraz odejść w spokoju. Zesłałem na siebie klątwę - a w tym pisemnym wyznaniu nadaję jej twarz i imię: Vasim Usman; duży nos, głęboko osadzone oczy, wyraźne kości policzkowe, pociągła twarz, krzywe kolana, wąskie barki, krzaczaste brwi, pełne usta.
Gdy opisuję siebie, mogę czytać jedynie ze zdjęć, bo lustro odbija jedynie przejmującą zgniliznę duszy. Do dziś uchowała mi się tylko jedna fotografia, niezbyt udana zresztą, sięgających jeszcze czasów szkolnych. Mam bardzo skwaszoną minę, ale matka przytrzymuje mnie w kadrze niewygodnym uściskiem. Zdaje mi się, że na moim ramieniu w skórze wyrobiło się na stałe wgniecenie w miejscu, w które wbijała swoje szpony. Już dawno wypaliłem jej twarz z tego zdjęcia; pozostał tylko zakryty wzorzystym materiałem korpus i trupio blada (nawet w czerni i bieli) ręka, która do teraz w niektórych nocnych koszmarach sięga do mojej czupryny, przyprawiając mnie o dreszcze.
Za dużo mam do powiedzenia; zacząłem chaotycznie i teraz ten chaos przysposobiło sobie całe moje ciało. Ręce drżą mi na przerażającą skalę, to znaczy nawet bardziej niż zwykle. W takich chwilach tęsknię za papierosami, których nie mogę już palić, bo płuca mam do tego stopnia wyżute i zgniłe, że w żadnym stopniu już nie absorbują tytoniowych aromatów, które z żarliwym uporem rozchodzą się po pozostałych tkankach, nic sobie nie robiąc z ich opłakanego stanu. Siedzę przy maszynie do pisania w swojej części poddasza; dochodzi godzina trzecia trzydzieści siedem.
Urodziłem się o siódmej trzydzieści trzy i analogia między tymi liczbami nie może być kwestią przypadku. Moja matka nigdy nie chciała mieć dzieci i nienawidziła mnie jeszcze zanim się urodziłem. Mój ojciec zmusił ją do porodu, nie przypuszczając jeszcze na co mnie skazywał; a może po prostu go to nie obchodziło? Jako imigrant i tak miał ciężko w tak małej, angielskiej mieścinie, w której przyszło nam żyć. Prowadził mały, lokalny sklepik z przyprawami, na którego otwarcie pracował ciężko przez ponad pięć lat. Urodzony na krótko przed wybuchem Wielkiej Wojny, podczas której stracił całą rodzinę, trafił pod pieczę międzynarodowej akcji humanitarnej, zajmującej się relokacją dzieci osieroconych i narażonych na intensywne odczucie skutków konfliktu. Kiedy o tym mówił (a mówił bardzo rzadko), zapluwał się tytoniem, który żuł na potęgę, opowiadając o tym, że Brytole wyrwali go z jego państwa. Nikt, ani ja, ani nawet matka, nie zwracał mu uwagi na to, że gdyby nie międzynarodowa ingerencja, z pewnością nie dożyłby dorosłości. Nieważne; istotne, że ojcowskiemu sercu zawsze tęskno było do życia w obcym kraju, który mianował ojczyzną - na odległym Wschodzie, gdzieś poza obszarem mojego pojmowania, gdzieś, gdzie nie działo się nigdy nic dość ważnego, żeby usłyszeć o tym w radiu albo przeczytać w gazecie. A jednak ojciec był częścią tego, co rosło na stałym lądzie innego kontynentu; opowiedział mojej matce o tureckich meczetach i Koranie, który pochłonął ją tak bardzo, że w końcu znała go lepiej niż on.
Moja matka. Nienawidzę jej z całego serca. Gdyby już od paru lat nie marzła w słodkim, zbiorowym grobie, sam bym ją do niego wpędził i to bez mrugnięcia okiem. Czyste przeciwieństwo wszystkich idei, które we mnie wyrosły, kula u nogi przy podejmowaniu każdej znamiennej decyzji. Czarownica, która z własnej woli porzuciła magiczny świat (nigdy nie tłumaczyła dlaczego; podejrzewam, że na skutek jakiegoś urazu z młodości), a teraz nie potrafiła znieść tego, że odziedziczyłem po niej magiczne zdolności. Każde nienaumyślnie przywołane świadectwo drzemiącego we mnie potencjału, takiego jak lewitujące niewinnie w powietrzu ogniki, karała surowo i z natychmiastowym skutkiem. Po dzieciństwie pozostały mi liczne blizny, na których wspomnienie skóra zdaje się na nowo płonąć żywym ogniem końcówki matczynej zapałki. Nie byłem jej dłużny. Choć nigdy nie odważyłem się skaleczyć jej fizycznie, mogłem zrobić coś gorszego - rozdeptać, zmiażdżyć i rozetrzeć w palcach resztki jej poczucia spełniania się w macierzyństwie. Być okropnym. Najgorszym.
Zazwyczaj ludzie, nieważne czy magiczni, czy też nie, mają zupełnie odwrotne aspiracje, ale ja nigdy się nie wahałem. Wiedziałem, że rodzice mnie nie kochali; nigdy z własnej woli nie myślałem o sobie jako o ich synu i jeszcze za ich życia uważałem się już niejako za sierotę. Dzieciaki z sąsiedztwa były paskudne, ale nawet ich najgorsze obelgi nie równały się temu, co słyszałem na co dzień w domu. Miałem nieskończone dziesięć lat, kiedy po raz pierwszy podjąłem decyzję o ucieczce. Był środek zimy i środek wojny, a oni nawet mnie nie szukali - jedna gęba mniej do karmienia była przecież dobrym układem. Wróciłem dwa dni później, po tym jak w nocy prawie umarłem z zimna; z odmrożeniami na stopach i dłoniach, za które dostało mi się pasem. To zawsze matka biła - ojciec trzymał się gdzieś z boku, pogwizdując pod nosem w wyuczonym doskonale odruchu ignorancji.
Sklep zdążył zbankrutować na krótko przed otrzymaniem przeze mnie listu z Hogwartu. Z resztą zasobów, których nijak nie dało się przehandlować z prowincjonalnymi sąsiadami, ojciec postanowił wybrać się do Londynu. To był czas, kiedy wszyscy zmierzali w przeciwną stronę, paraliżowani lękiem przed kolejnym bombardowaniem - mój ojciec wcale o tym nie myślał. Pamiętał jak przy lichym, kuchennym świetle mówił matce, że umrzeć tutaj z głodu czy tam od bomby, to w sumie żadna różnica poza tym, że tutaj umrzemy na pewno, a tam możemy mieć jakąś szansę. Moją szansą okazała się właśnie szkoła, do której matka wyprawiła mnie tylko po to, żeby się mnie pozbyć. Niemal byłem w stanie poczuć jej rozdarcie między nienawiścią do magicznego świata i nienawiścią do mnie. Z ekonomicznych względów, Hogwart okazał się być właściwszą opcją.
Szczerze mówiąc, w okresie dojrzewania byłem iście wybuchową jednostką. Miałem w sobie nieznośną potrzebę bycia przez innych zauważonym, docenionym - jednocześnie jednak nie potrafiłem wyrwać się objęciom przeciętności, tej urojonej, ale też tej zupełnie obiektywnej, w której ramy wpadałem nienaumyślnie cały czas, nie potrafiąc doścignąć w nauce moich nader zdolnych kolegów. Przez długi czas miałem problemy z opanowaniem nawet najprostszych zaklęć; uczniowie mieli ze mnie polewkę, a profesorowie załamywali ręce. Tak jak napisałem na początku - nie jestem zbyt dobry i najwyraźniej nigdy nie byłem. Przyswajanie teorii też nie szło mi najlepiej, a latanie na miotle? Eliksiry? We wszystkim wydawałem się być beznadziejny, a poza tym nie miałem wielu przyjaciół, a ci, którzy mi zostali, byli w szkolnym łańcuchu pokarmowym tak nisko jak ja. Zwierzęta nienawidziły mnie tak mocno jak ludzie, ale sowa, którą przysposobiłem sobie w Hogwarcie, do tej pory trzyma się mnie jak rzep psiego ogona.
Wiesz co? Od zawsze byłem na uboczu, chyba niezależnie od zagadnienia. Nie interesowały mnie podziały, nie robiłem sobie nic z bycia szlamą, z obojętnością słuchałem zarówno o otwarciu Komnaty Tajemnic sprzed paru lat przed moim przybyciem do Hogwartu, jak i śmierci Albusa Dumbledore’a - który podobno był kimś Wielkim, jak niektórzy przeszli i przyszli papieżowie czy prorocy, ale nie wiedziałem o nim za dużo; był dla mnie ruszającym się zdjęciem w Proroku Codziennym. Rosnące napięcie w świecie czarodziejów interesowało mnie w równie małym stopniu, jak i mugolska wojna (kolejna) czy losy ojczystej Turcji. Miałem to wszystko gdzieś; prawdę mówiąc żyłem z roku na rok nie widząc dla siebie przyszłości w świecie - ani jednym, ani drugim. Każde wakacje, które przymusowo spędzałem z rodzicami, przybliżały mnie do stanu, w którym jestem zawieszony teraz. Matka kazała mi zarabiać na utrzymanie i możliwość mieszkanie przez letnie miesiące we jej domu, grożąc wyrzuceniem na ulicę, co w końcu zrobiła.
Był rok 1952 - nawet nie skończyłem Hogwartu, ale wiedziałem już, że nie będzie mi dane do niego wrócić. Chodziłem już po świecie wystarczająco długo, żeby - pomimo oporności na wiedzę - wiedzieć, że z nazwiskiem Grindelwalda, który miał objąć fotel dyrektora, nie należało wiązać wielkich nadziei dla takich jak ja. Zresztą i tak nigdy nie miałem akademickich planów, zdecydowałem więc nie wracać na ostatni rok do szkoły. Zamiast tego postanowiłem poszukać jakiegoś zatrudnienia w czarodziejskim półświatku, żeby zarobić jakoś na swoje utrzymanie i znaleźć miejsce, w którym mógłbym zamieszkać na stałe. W międzyczasie ujawniły się moje pisarskie skłonności, ale nie wiązałem z nimi dużych nadziei, w końcu powojenny świat zrodził wielu pisarskich amatorów, którzy nie mieli za grosz talentu czy powołania. W łzawych eposach widzieli biznes; mam wrażenie, że każdy wtedy widział we wszystkim biznes, a to, co nie przynosiło zysku jawiło się jako bezwartościowe. Moje wyniki egzaminów były nędzne, a ja - chociaż uparcie szukałem zatrudnienia na Pokątnej - nie mogłem go znaleźć. Nie wiedziałem czy to wina mojej niedokończonej edukacji, czy tego, że najwyraźniej wielu młodych adeptów czarów w tamtym okresie szukało zatrudnienia w Londynie.
Mieszkałem przez jakiś czas w Dziurawym Kotle, choć to nie było najtańsze miejsce noclegowe. Na przeżycie zarabiałem dorabianiem sobie w kilku spelunach równocześnie, głównie mugolskich. Pewnej nocy w jednym z pubów spotkałem mężczyznę, który zachęcił mnie do opuszczenia miasta w celu łapania literackiego natchnienia na wsi, przy okazji oferując pracę przy opiece nad jego starzejącym się ojcem. Nie musiałem długo się zastanawiać, zanim przyjąłem jego ofertę. W tamtym momencie nie było mi trzeba wiele więcej niż miejsce do spania i odpoczynek od londyńskiego gwaru i ciężkiego powietrza.
A potem wydarzyło się to wszystko. Moment, który podzielił moje życie na dwie, nierówne części. Podzielił? A może po prostu bestialsko odebrał śmiertelną część tego, kim zwykłem być?
Na pewno słyszałeś o potężnym, londyńskim smogu, który wisiał ciężko nad miastem u schyłku tego samego roku, w którym uciekłem na prowincję. Czy gdybym tego nie zrobił, usechłbym w ramionach rozkosznej śmierci, razem przy moich popielatych od węgla rodziców? Wróciłem niespiesznie, czerpiąc rozkosz z bycia niepewnym, co do ich końca; jakby obawiając się, że gdy wrócę za wcześnie, zastanę ich jeszcze konających albo - co gorsza - zupełnie żywych, niewzruszonych. W głębi serca musiałem jednak wiedzieć, że tego nie przetrwali. Byli za słabi w swojej nienawiści, oddychający nadal oklapłym już z mizerności marzeniem o własnym biznesie, który dałby nadzieję na dojrzenie kolejnego poranka. Za słabi, żeby pogodzić się ze swoim marnym losem.
A jednak minęło dużo czasu, zanim wróciłem pod zgliszcza tamtej kamieniczki, w której wynajmowaliśmy izbę. Sklepik zajmował większą jej część, a moje łóżko było oddzielone od części sypialnianej rodziców wysoką komodą. Te wspomnienia uderzały we mnie mocno, kiedy latem kolejnego roku kroczyłem ulicami Londynu z wysoko podniesioną głową, ignorując plotki o czającym się za rogiem złu, a myśli ograniczając do wizji rozkładających się zwłok rodziców, które miałem… nadzieję? zastać w miejscu, gdzie widziałem ich po raz ostatni. Moje pragnienie pozostało jednak niezaspokojone; na rogu tej samej kamieniczki zdążyła już otworzyć się nowa piekarnia, od której właściciela dowiedziałem się o tragicznej śmierci moich rodziców podczas pięciu dni londyńskiego smogu. Wiadomość tę przyjąłem z chłodną akceptacją, która nie dziwi mnie do dnia dzisiejszego.
Żadna z naszych rzeczy nie ostała się w tamtym budynku. Miałem ze sobą tylko to, co wywiozłem na prowincję, ale nie to mierziło mnie najbardziej. Wyrzuty sumienia, które zwiodły mnie z powrotem do miasta, zdawały się wcale nie ustępować, a wręcz przybierać na sile. Postanowiłem zostać w aglomeracji chociaż przez kilka dni, żeby przemyśleć parę spraw i nacieszyć oczy ruchem, który definiował londyńskie ulice. Za zarobione na prowincji pieniądze wynająłem pokój od jakiegoś mugola; nie miałem przy sobie magicznej waluty, może kilka knutów na dnie kieszeni wiosennego płaszcza. Nocami nękały mnie senne paraliże i skurcze; czułem, jakby coś podduszało mnie sukcesywnie, przesiadując wygodnie na klatce piersiowej i nie pozwalając mi przewrócić się na drugi bok.
Przez trzy kolejne lata dręczyła mnie bezsenność i depresja. Ta pierwsza została moją serdeczną przyjaciółką w literackim rozwoju, druga - moją muzą. Ulice Londynu były nieprzychylne dla takich jak ja, nieprzynależących do żadnego z dwóch ścierających się w tym miejscu światów. Imałem się różnych zajęć, ale we wszystkich, czego się chwyciłem, byłem dołująco beznadziejny. Nieustannie wyrzucano mnie z pracy i kolejnych wynajmowanych na parę nocy pokojów. Szczerze mówiąc, ten okres mojego życia pamiętam jak przez mgłę; czasem w mroku wąskich uliczek widziałem rzeczy, które zdawały się niedostrzegalne dla innych ludzi, także czarodziejów. Mało jadłem i przestałem o siebie dbać. Wystrojone kobiety na mój widok przyspieszały kroku, dystyngowani dżentelmeni odwracali wzrok, a matki odciągały dzieci na drugą stronę ulicy. Wyobrażałem sobie, jak tłumaczą im, że muszą się uczyć, bo inaczej skończą jak ja.
Jeśli, Drogi Czytelniku, zastanawiasz się, jak długo można wieść takie życie, to już spieszę z odpowiedzią: krótko. Pierwszego maja tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego roku popełniłem samobójstwo. O Anomaliach dopiero miało zrobić się głośno. I tutaj moja historia winna była dobiec końca
A jednak ocknąłem się, ale nic już nie wydawało się takie samo jak wcześniej. Od tamtej chwili kolory, które widzę, są mniej wyraźne, dźwięki ostrzejsze, a ciało… ciało sypie się i niszczeje z każdym kolejnym dniem, każdą kolejną godziną. Czy na pewno chcesz o tym czytać? Jestem tylko duchem, uwięzionym wbrew własnej woli w swoim dawnym ciele, któremu spieszno jest do grobu. W ustach mam stale posmak stęchlizny, nie rozpoznaję żadnego innego smaku. Nie śpię, bo martwi nie zwykli sypiać snem innym niż wieczny, choć czasem moje ciało wyłącza się i spoczywa, łudząc się po raz kolejny, że nadszedł czas pochówku, czas spokoju. Nie było nikogo, kto mógłby zająć się pochówkiem; pukałem w drzwi zborów i meczetów, ale duchowni wszystkich wyznań zatrzaskiwali je przede mną z niesmakiem. Trudno im się dziwić; widziałeś kiedyś na własne oczy żywego trupa? Robactwo żeruje na moich łysych kościach.
Możesz mi nie wierzyć, ty, który czytasz to właśnie, zanosząc się śmiechem, mając mnie za wariata. Nie mam, co się dziwić; nie ty pierwszy ani ostatni. Nie zliczę, ilu osobom już opowiadałem swoją historię - w pubach, sklepach, na chodnikach, w aptekach - ale do tej pory nie uwierzył mi nikt… poza jednym malarzem.
Pewnej nocy zgarnął mnie z pełnego kartonów zaułku na Pokątnej. Z początku byłem ku niemu niechętny, okazał się jednak roztropnym odbiorcą moich opowieści i twórczości. Wyjaśniłem mu wszystko, przyjął to ze spokojem. Pomaga mi utrzymać zwłoki w należytej kondycji, żeby nie rozpadły się przedwcześnie na zbyt wiele kawałków. On jeden potrafi namalować moje ciało takie, jakim jest naprawdę - złożone z kawałków zgniłego mięsa, wypełnione wylęgającym się na wpół zeżartych wnętrznościach robactwem, pozbawione niektórych części. Można powiedzieć, że to dzięki temu człowiekowi doszedłem do tego, jaki był powód mojego zatrzymania w świecie śmiertelników - moje dzieła. Wszystkie niewydane, bo nigdy nie było mi spieszno do dzielenia się nimi ze światem, ale może to był mój błąd? Dostałem szansę, żeby odpłacić się światu za bycie parszywym robakiem przez większą część życia - mogę teraz zapisać się na stale na kartach historii ludzkości; czarodziejskiej, mugolskiej, wszystko jedno!
Wojna? Wojna jest okazją do tego, żeby tworzyć; jako martwy nie muszę przejmować się już niczyimi ideałami. Godzinami umartwiam się nad światem, myślę o śmierci i studiuję anatomię, żeby wiedzieć, co dzieje się, z którą częścią mojego organizmu. Nie dotyczą mnie sprawy żywych; nie dotyczy mnie Sam-Wiesz-Kto, podziemne ministerstwo, propagandowe gazety i rejestracje różdżek - teraz ważna jest tylko droga do sławy; do nieśmiertelności, ale tym razem tej prawdziwej; tej, do której osiągnięcia nie jest już potrzebne materialne ciało.
Mam nadzieję, Najdroższy Czytelniku, że ten wstęp do powieści o śmierci, która zebrała swoje żniwo, nie okazał się dla Ciebie nużący czy banalny. Rozsiądź się wygodnie, poproś o kufel kremowego piwa. Prawdziwa akcja dopiero się zacznie.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 7 | 0 |
Uroki: | 7 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Magia lecznicza: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 10 | 0 |
Eliksiry: | 7 | 0 |
Sprawność: | 2 | Brak |
Zwinność: | 5 | Brak |
Reszta: 7 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
arabski | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | I | 2 |
Historia magii | I | 2 |
Kłamstwo | II | 10 |
Numerologia | I | 2 |
Perswazja | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Szczęście | II | 20 |
Mugoloznawstwo | II | 8 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (tworzenie prozy) | II | 7 |
Literatura (tworzenie poezji) | II | 7 |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Malarstwo (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 |
Rzeźba (wiedza) | I | 0.5 |
Wróżbiarstwo | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 4.5 |
Ostatnio zmieniony przez Vasim Usman dnia 25.09.21 18:24, w całości zmieniany 5 razy
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: William Moore
[25.09.21] Komponenty (styczeń/marzec)