Przed domem
AutorWiadomość
U progu Wierzbowego Zakątka
Odchodząca od drogi scieżynka wiedzie pod ciemnoczerwone drzwi domu Dearbornów. Po ceglanej ścianie pnie się róża, Crimson Glory, posadzona tu lata temu. Zdobi niemal całą przednią elewację, w okresie kwitnienia witając gości Zakątka pąkami przypominającymi rubiny. Pod oknem saloniku rośnie inna jeszcze róża. To urocza Circus, uśmiechająca się nieśmiało miedzianoróżowymi brzeżkami płatków. Otwarte pąki cieszą oko ciepłymi barwami słońca.
plan parteru
Trzynaście listów. Poczta na biurku Cassiusa tym razem przeleżała więcej, niż zwykle na to pozwalał. Stosik piętrzących się kopert czekał na odpieczętowanie, aż szanowny panicz Ollivander, zmuszony przez swojego lokaja, który nie mógł już patrzeć na ten obraz, nie zabrał się w końcu za sprawdzenie treści nadesłanych wiadomości. Czasami były to zamówienia na kolejne rzeźby, czasem listy typowo prywatne (zwykle odłożone na osobną kupkę, na którą Cassius zawsze patrzył trochę przychylniej), a czasem jakieś mniej ważne zaproszenia. Serce jednak mu stanęło, gdy zobaczył list z pieczęcią Ministerstwa.
Nie spodziewał się, że te w jakikolwiek sposób kiedykolwiek się z nim skontaktuje, a już na pewno nie spodziewał się usłyszeć dobrych wieści. Co prawda jakieś oświadczenia o nałożeniu kolejnych sankcji na jego rodzinę, czy tym podobne sprawy nie zostałyby przesłane do nie wiele znaczącego w rodzie rzeźbiarza, nadal jednak nerwowo trzymał kopertę, na którą patrzył z lekkich strachem, czuł, że jego palce zostawiały wilgotny ślad na kopercie. Nie bardzo chciał poznać treść listu, musiał jednak stanąć przed tym, co zostało napisane jak mężczyzna. Choć wolał po prostu udać, że list nie istnieje.
Nożykiem złamał pieczęć i otworzył złożony pergamin, marszcząc lekko brwi na widok loga Departamentu Transportu Magicznego. Coś z jego miotłą? Ona w ogóle miał miotłę zarejestrowaną na siebie? Nie, miał, po prostu dawno jej nie używał. Czytał dalej, coraz bardziej marszcząc brwi w zdziwieniu i niedowierzaniu, by w końcu odrzucić kopertę na kraniec biurka, nie wiedząc co, w ogóle właśnie się wydarzyło.
Nielegalny środek transportu? Skąd w ogóle taki pomysł? Cassius lewo miał w ogóle jakikolwiek legalny! Oprócz kwoty do zapłaty (która nie była w sumie tak ważna) i jego nazwiska widniało jednak coś, czego spodziewał się jeszcze mniej w tej sytuacji. Patrzył na personalia jakiejś kobiety, nie bardzo wiedząc, kim była i czy mieli okazje kiedyś się spotkać. Czując, że powinien jednak z nią to wyjaśnić, bo kto wie, czy była to pomyłka, czy został przez nią wrobiony, spisał adres panny Dearborn, mając zamiar z nią sobie o tym porozmawiać.
Wezwał lokaja, który pomógł mu się przebrać z domowych ubrań w te bardziej wyjściowe. Padło na grafitowe spodnie z perfekcyjnie skrojoną marynarką do kompletu, czystą, białą koszulę, kamizelkę w kolorze musztardowym, do której dobrał ciemnogranatowy krawat. Do marynarki przypiął ładną, drewnianą, pozłacaną broszkę przedstawiającą ptasie pióro - jego dzieło. Na wierzch narzucił jasnoszary płaszcz i ciemnoszary kapelusz i granatowy szal. Teleportował się do Doliny Gordryka, gdzie zaczął szukać odpowiedniego domu, w czym pomogła mu pewna miła staruszka, dzięki czemu nie musiał zbyt długo marznąć na mrozie, który doskwierał mocniej, niż się spodziewał, czerwieniąc jego nos i policzki. Wtulił twarz mocniej w szalik, gdy o trzynastej trzynaście w końcu udało mu się dotrzeć pod podany adres, sprawdził jeszcze raz kartkę zapisaną jego schludnym pismem, jak i list, po czym zapukał, starając się sobie wmówić, że mogła zajść pomyłka i wcale nie musi zaraz zobaczyć się z osobą, która próbowała wrobić go przestępstwo. Jego! Odetchnął głęboko, stresując się lekko, kogo przed sobą zobaczy. O ile ktokolwiek mu otworzy. Dopiero teraz pomyślał, że przecież właściciela nie ma w domu, albo świadomy popełnionych przeciwko niemu czynów po prostu będzie go unikał. Mina zrzedła mu jeszcze bardziej, przez co wydawał się nie tylko trochę zły, ale i smutny.
Cassius Ollivander
Zawód : Rzeżbiarz i kupiec dzieł sztuki
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I hope I make it a little softer here for someone.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Obudziła się pełna pozytywnej energii. Nim zegar wybił siódmą rano, ona już rozpaliła w kuchennym piecu i dorzuciła drew do piecyka-kozy w saloniku (tam ogień tlił się całą noc, ocieplając nie tylko salonik, ale i sypialnię mamy Liz). Punkt ósma obudziła mamę. W zalanej porannym słońcem kuchni zjadły skromne śniadanie okraszone pogawędką o zbliżających się urodzinach Cedrica. Odprowadziwszy mamę do sypialni, Liz powzięła się doprowadzania domu do ładu. Od kilku dni porządkowała rodzinne pamiątki, zniesione w workach i skórzanych walizeczkach ze strychu. (Gdy mama zachorowała, nie było czasu przejmować się tym wszystkim. Znajdujący się na parterze stary gabinet ojca zamieniono naprędce w pokój Eloise, której schodzenie po schodach zaczęło sprawiać trudności. Tomiszcza, dzienniki, najróżniejsze artefakty... wszystko trafiło na strych. A później nadszedł czas stażu w Mungu, który pochłonął całą energię młodej Dearbornówny. I dopiero teraz, w tych niełatwych, okrytych mrokiem krzywdy czasach, Liz odnalazła na tyle wewnętrznego spokoju, by móc otulić Wierzbowy Zakątek należytą opieką czułej i troskliwej gospodyni.)
Wśród rzeczy, którym teraz szukała w domu nowego miejsca, błąkały się naprawdę ciekawe i wartościowe cudeńka. Były książki – tak i te budzące zachwyt, białe kruki i encyklopedie wyniesione z gabinetu ojca, jak i te bliższe prozie codzienności: podręczniki Liz i Ceda, książki kucharskie i bajki dla dzieci, czytane niegdyś przez Eloise synowi i córce.
Były intrygujące fanty, ongiś przyniesione do domu przez Jamesa Dearborna, który wcześniej pozdejmował z nich wianuszki klątw.
(– Nie, moja stokrotko. Większość klientów nie rozstaje się z przedmiotami, które oczyściłem ze złych uroków – tłumaczył pan Deraborn zaintrygowanej ośmiolatce. – Ale są czarodzieje, którzy nie chcą więcej patrzeć na to, czego dotknęła klątwa. Te rzeczy przestają być cennymi pamiątkami, a stają się przypominajkami o koszmarach.)
Minęło południe.
Liz siadła przy kuchennym stole z zamyśloną miną. Po kilku minutach sięgnęła po różdżkę:
– Chłoszczyć.
Przed nią na stole prezentowało się najnowsze znalezisko wyjęte ze dna poobdzieranej walizki: stara skrzyneczka z drewna, która po rozłożeniu stawała się polem do gry. Mugolska szachownica.
– I z tego zapewne zdjął klątwę – dumała Liz, stawiając w rzędzie figurki, wcześniej zamknięte w pudełeczku. Ułożywszy je, potraktowała wszystkie kolejnym Chłoszczyć. Śliczne były – z inkrustowanymi spodzikami i rzeźbionymi detalami. Będzie musiała zdobyć jakąś literaturę o tego typu cudeńkach, może nawet o odnawianiu drewnianych przedmiotów. Dałoby się zrobić z całości piękną niespodziankę urodzinową dla Ceda.
Jej rozmyślania zostały przerwane przez pukanie do drzwi. Wstała, rzucając szachownicy ostatnie krytyczne spojrzenie. Wiszący na ścianie zegar wskazywał kilkanaście minut po trzynastej. Dobra pora na odwiedziny, ale... Liz nie spodziewała się gości. Nim lewą ręką sięgnęła klamki, palce prawej zacisnęła na różdżce ukrytej w kieszeni fartuszka.
Uchyliła drzwi. Jej wzrok zaraz powędrował w górę, łapiąc spojrzenie orzechowych oczu wyglądających spod kapelusza. Chociaż gość Wierzbowego Zakątka ukrywał usta i czubek nosa w cieple granatowego szalika, Liz nie potrzebowała widzieć jego twarzy. Po oczach stwierdziła, że nie jest to ktoś, kogo ona zna.
– Dzień dobry.
Uprzejma i uczynna, musiała się powstrzymać przed zrobieniem kroku w tył, przed wpuszczeniem marznącego gościa w próg domu. Zamiast tego zlustrowała go wzrokiem i sklasyfikowała w myślach jego minę jako Nie Do Końca Przyjazną, ale... winny tej miny mógł być mróz.
Całe to szacowanie – kim jest gość, jakie ma zamiary – trwało może ułamek sekundy. Bo Liz, choć łagodna i spokojna, oko miała bystre i sprawnie łowiła nim drobne szczegóły. Jeśli na jej twarzy malowało się zaskoczenie niespodziewaną wizytą, może niepokój, zaraz przywołała się do porządku, układając usta w uśmiechu godnym przyjaznej gospodyni.
– W czym mogę panu pomóc?
Wśród rzeczy, którym teraz szukała w domu nowego miejsca, błąkały się naprawdę ciekawe i wartościowe cudeńka. Były książki – tak i te budzące zachwyt, białe kruki i encyklopedie wyniesione z gabinetu ojca, jak i te bliższe prozie codzienności: podręczniki Liz i Ceda, książki kucharskie i bajki dla dzieci, czytane niegdyś przez Eloise synowi i córce.
Były intrygujące fanty, ongiś przyniesione do domu przez Jamesa Dearborna, który wcześniej pozdejmował z nich wianuszki klątw.
(– Nie, moja stokrotko. Większość klientów nie rozstaje się z przedmiotami, które oczyściłem ze złych uroków – tłumaczył pan Deraborn zaintrygowanej ośmiolatce. – Ale są czarodzieje, którzy nie chcą więcej patrzeć na to, czego dotknęła klątwa. Te rzeczy przestają być cennymi pamiątkami, a stają się przypominajkami o koszmarach.)
Minęło południe.
Liz siadła przy kuchennym stole z zamyśloną miną. Po kilku minutach sięgnęła po różdżkę:
– Chłoszczyć.
Przed nią na stole prezentowało się najnowsze znalezisko wyjęte ze dna poobdzieranej walizki: stara skrzyneczka z drewna, która po rozłożeniu stawała się polem do gry. Mugolska szachownica.
– I z tego zapewne zdjął klątwę – dumała Liz, stawiając w rzędzie figurki, wcześniej zamknięte w pudełeczku. Ułożywszy je, potraktowała wszystkie kolejnym Chłoszczyć. Śliczne były – z inkrustowanymi spodzikami i rzeźbionymi detalami. Będzie musiała zdobyć jakąś literaturę o tego typu cudeńkach, może nawet o odnawianiu drewnianych przedmiotów. Dałoby się zrobić z całości piękną niespodziankę urodzinową dla Ceda.
Jej rozmyślania zostały przerwane przez pukanie do drzwi. Wstała, rzucając szachownicy ostatnie krytyczne spojrzenie. Wiszący na ścianie zegar wskazywał kilkanaście minut po trzynastej. Dobra pora na odwiedziny, ale... Liz nie spodziewała się gości. Nim lewą ręką sięgnęła klamki, palce prawej zacisnęła na różdżce ukrytej w kieszeni fartuszka.
Uchyliła drzwi. Jej wzrok zaraz powędrował w górę, łapiąc spojrzenie orzechowych oczu wyglądających spod kapelusza. Chociaż gość Wierzbowego Zakątka ukrywał usta i czubek nosa w cieple granatowego szalika, Liz nie potrzebowała widzieć jego twarzy. Po oczach stwierdziła, że nie jest to ktoś, kogo ona zna.
– Dzień dobry.
Uprzejma i uczynna, musiała się powstrzymać przed zrobieniem kroku w tył, przed wpuszczeniem marznącego gościa w próg domu. Zamiast tego zlustrowała go wzrokiem i sklasyfikowała w myślach jego minę jako Nie Do Końca Przyjazną, ale... winny tej miny mógł być mróz.
Całe to szacowanie – kim jest gość, jakie ma zamiary – trwało może ułamek sekundy. Bo Liz, choć łagodna i spokojna, oko miała bystre i sprawnie łowiła nim drobne szczegóły. Jeśli na jej twarzy malowało się zaskoczenie niespodziewaną wizytą, może niepokój, zaraz przywołała się do porządku, układając usta w uśmiechu godnym przyjaznej gospodyni.
– W czym mogę panu pomóc?
Przed domem
Szybka odpowiedź