Crispin Phillip Arthur Russell III
Nazwisko matki: Macmillan
Miejsce zamieszkania: Puddlemere/Londyn
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: Zawieszony auror, opiekun testrali
Wzrost: 184 centymetry
Waga: 81 kilogrmów
Kolor włosów: Ciemnobrązowe
Kolor oczu: Piwne
Znaki szczególne: Tatuaż w kształcie księżyca na lewej piersi nad sercem oraz srebrny łańcuszek na prawym nadgrastku
Dość giętka, 13 cali, cis i żądło żądlibąka
Slytherin
Łania
Umierającą osobę, którą kocham
Czekoladą i wrzosami
Lunę
hodowlą i opieką nad zwierzętami, czarną magią, literaturą brytyjską
Harpiom! Jest na co popatrzeć!
narzucam się kobietom, czytam i uciekam od problemów, biegam znaczy się
Tego, co mi się spodoba
Jack Falahee
Wybacz mi ojcze, bo zgrzeszyłem. Co gorsza, podobało mi się. Jeszcze gorzej – niczego nie żałuję. Być może pójdę za to do piekła, o ile istnieje gorsze od tego na Ziemi, ale uważam, że postąpiłem słusznie. Niech się ksiądz nie lęka, naprawdę. Nie jestem seryjnym mordercą, zabiłem tylko jednego człowieka. Odebrałem dług, krew za krew. Życie nie jest sprawiedliwe, więc postanowiłem, że chociaż ja taki będę. Na ogół nie jestem gadatliwy, moja historia nie jest ciekawa, nikt by o tym książki nie napisał, ale niech mnie ojczulek wysłucha. Potrzebuję tej spowiedzi, ale będzie długa, usiądźmy sobie wygodnie. Prawdę mówiąc nawet nie wiem, dlaczego to robię. Przecież nawet nie wierzę w Boga, może potrzebuję katharsis czy jakoś tak. To takie zabawne, ale jednocześnie niesamowite, że mugole sądzą, że ktoś wyższy od nich sprawuje władzę nad ich losem. Mogę usiąść na klęczniku, prawda? Bóg się raczej nie obrazi.
Jeśli jest coś dobrego w tym zakłamanym świecie to jest to brak kontroli nad dziećmi. Nikt nigdy nie miał wpływu na to, jakie się urodzą. Geny mogą być dobre, matki zdrowe i silne, ale efekt końcowy zawsze pozostaje tajemnicą. Noworodki rodzą się martwe, chore, słabe lub głupie. Jak dla mnie to najgorsze są te ostatnie, ale nie mnie osądzać. Ja nie byłem wyczekiwany, wychuchany, a ciąży mojej matki nie prowadził żaden lekarz. Właściwie nie powinno być mnie na świecie, ale żadne herbatki poronne nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Musi ksiądz wiedzieć, a jest to fundamentalna kwestia, że jestem synem prostytutki i… sam chciałbym wiedzieć, kogo. Myślę, że gdybym naprawdę bardzo chciał to odnalazłbym feralnego tatusia, ale nigdy nie czułem takiej potrzeby. Poza tym nie jestem jedynym dzieckiem Bridget, tak miała na imię mamusia. Moja starsza siostra Luna też nie zna swojego ojca. Chociaż jego akurat chętnie bym znalazł. I zatłukł.
Imię nadała jej burdelmama, a wybrała takie, bo Luna miała jasne, bardzo jasne włosy. Takie mięciutkie, mogłem dotykać ich godzinami. To była jedyna rzecz, która mnie uspokajała. Bridget mówiła, że jej ojcem musiał być jakiś francuz, którego wojna przywiodła do Anglii. Lepiej, żebyśmy nigdy się nie dowiedzieli, bo miałbym kolejną duszę na sumieniu. Dlaczego burdelmama dała mojej siostrze imię? Miała do tego pełne prawo, proszę księdza. Nie wyrzuciła matki na bruk, gdy ciąża była na tyle zaawansowana, że nie mogła zarabiać ciałem na swoje utrzymanie. Pierwszy lepszy alfons wyrzuca taką absztyfikantkę na bruk, a ona ginie razem z Bogu ducha winnym dzieciątkiem w ręku. Widzi ojciec, co za cholerna niesprawiedliwość.
Minerwa nie zostawiła mojej matki nawet, gdy zaciążyła po raz drugi. Kiedyś powiedziała mi, że wiedziała już wtedy, gdy środki poronne nie zadziałały, że jestem kimś silnym, kimś wyjątkowym. Miała świętą rację. Pyta ksiądz, kim była Minerwa? To burdelmama, ale jako jeden z niewielu mogłem zwracać się do niej po imieniu. Ona jednak nie wybrała mi mojego. Nie było jej akurat przy wydaniu mnie na świat. W odróżnieniu do chmary zachwyconych prostytutek. Podobno byłem nad wyraz rozkosznym noworodkiem. Jedna z tych kobiet zrobiła mi nawet zdjęcie. Jedyna fotografia, jaką mam, zawsze noszę przy sobie. Chce ojczulek zobaczyć? Nie? Szkoda. Słodziutki był ze mnie aniołek. W każdym razie, otoczony atencją rozanielonych dam dałem matce możliwość do popisania się niezłą wyobraźnią. Nazwała mnie Crispin Phillip Arthur Russell III. Serio, pełna powaga. Miała Bridget niezły rozmach. Prawdopodobnie nawet nie miała na nazwisko Russell, ale nie winię jej za to. Wszyscy zawsze zwracali się do niej po imieniu. Nadając mi te wszystkie imiona i losową cyferkę liczyła, że stanę się ważniejszy, lepszy, a los przychylniej spojrzy na mnie swoim srogim okiem. Takie oszukać przeznaczenie. Urocze, czasem myślę, że naprawdę kochałem tę kobietę.
Mamusia musiała szybko wrócić do pracy, więc zajmowała się mną siostra. Brzmi to absurdalnie, przecież Luna była starsza tylko pięć lat, ale taka prawda. Rano piłem mleko mamy, a wieczorem z butelki, bo piersiami Bridget zajmował się ktoś inny. Minerwa mówiła, że początkowo chciała, aby Luna poszła w ślady matki. Chociaż moja siostrzyczka miała naprawdę zachwycającą urodę i cudowne blond włosy to miała tyle wdzięku, co słoń w składzie porcelany. Była też strasznie nieśmiała i kurtyna prawie białych włosów często służyła jej do ukrywania rumieńców. Oprócz tego była bardzo chorowita, każdej zimy łapała chyba ze sto przeziębień. Ale mimo wszystko była najlepszą siostrą na świecie. Pierwsze wspomnienia, do jakich jestem w stanie sięgnąć pamięcią związane są z nią. Aż dziwne, że łączyła nas tak silna więź, bo byliśmy totalnymi przeciwieństwami. Jak dzień i noc. Już samym wyglądem, który ja musiałem odziedziczyć po moim pożal się Boże ojcu. Włosy miałem ciemne, oczy tak samo, a będąc jeszcze smarkiem przerosłem drobniutką Lunę o głowę. Charaktery też od zawsze mieliśmy różne. Ona była cichutka, często przestraszona, chciała zlać się z otoczeniem, nie wyróżniać się. Ja byłem chodzącym żywiołem, czyli możliwie najbardziej irytującym typem dziecka, jaki istnieje. Od kiedy tylko nauczyłem się chodzić byłem dosłownie wszędzie. Raz zagalopowałem się nawet do jednego z pokoi, gdzie pracowała jedna z dam. Tak je nazywałem, nie lubiłem słowa prostytutka. Dla mojego małego umysłu obrazy, które zobaczyłem były dostateczną karą, ale Minerwa i tak złoiła mi tyłek. Pozbawiła mnie tym na kilka dni możliwości siadania. Mimo to nadal byłem postrzelonym dzieciakiem, wszędzie było mnie pełno i chociaż charakterek od zawsze miałem okropny to facjata aniołka wyciągała mnie z większości kłopotów. Wszystkie damy mnie kochały. Gdy nauczyłem się mówić to znałem je wszystkie z imienia i zagadywałem na śmierć, jeśli miały czas. Głównie zadawałem pytania typowe dla poznającego świat smarka, ale robiłem to tak szybkim seriami, że nie dało się udzielić odpowiedzi. Dlaczego słońce świeci? Dlaczego pada deszcz? Czemu tapeta odchodzi od ścian? Czemu woda mi nie smakuje? I co to jest kutas? Ksiądz wybacz, wymsknęło mi się. Po prostu wszyscy używali tego słowa, a ja czułem się okropnie, niesprawiedliwie niewtajemniczony.
Często też działy się wokół mnie dziwne rzeczy. Zwłaszcza, gdy nie dostawałem tego, co chciałem albo byłem zły. Gasły i zapalały się wtedy płomyki świec, okna otwierały, chociaż nie było przeciągu albo pękały szklanki. Oczywiście przy każdym takim wydarzeniu paliłem głupka i to wystarczało, ale Minerwa od początku miała mnie na oku. Dlatego też szybko zaczęła wykorzystywać moją nadpobudliwość. Bo widzi ksiądz w przybytku rozkoszy, który tytułowałem swoim domem nie było miejsca dla nierobów. Każdy musiał mieć jakieś zajęcie i to najlepiej dochodowe. Nie mogłem pracować, bo byłem za młody, więc nauczono mnie pozyskiwać pieniądze w inny sposób. Nauczyłem się kraść mając około sześć lat. Niech ojczulek mnie nie osądza. To była jedyna rzeczywistość, jaką znałem, byłem na wpół wychowankiem ulicy, a dzieciaki mojego pokroju przeganiano rózgami gdziekolwiek się pojawiały. Chociaż byłem dosyć duży jak na swój wiek to nadrabiałem szybkością i sprytem. Lubiłem to robić, czuć tę adrenalinę, ale wtedy pewnie nawet nie znałem tego słowa. Byłem w tym dobry, rzadko mi się obrywało i w pewnym sensie budowało to szacunek w oczach starszych kolegów z ulicy.
W dzień urodzin mojej siostry, w szary, nudny, marcowy poranek ukradłem kobiecie srebrny łańcuszek z ręki. Był cieniutki, a zapięcie maciupkie i rozpierała mnie duma, że udało mi się go zwędzić. Wracając do domu przed drzwiami spotkałem mężczyznę. Był ubrany elegancko, ale trochę dziwnie nawet jak na moje dziecięce standardy. Wytłumaczyłem, że rano jest zamknięte, a on tylko się roześmiał. Oznajmił też, że chce się widzieć z matką Luny Russell. Byłem w szoku, ale pierwszą myślą było, że może być on ojcem mojej siostry. Rozumie ksiądz, byłem przerażony, on mógł chcieć zabrać mi moją ukochaną Lunę, a ja bym tego nie przeżył. Już, jako sześciolatek byłem do niej strasznie przywiązany. Przed spotkaniem mojego rozwalającego się buta z piszczelem nieznajomego uratowało nas pojawienie się Minerwy. Pojawiła się dosłownie znikąd i zagoniła do środka. Wtedy poznałem prawdę. A właściwie półprawdę.
Widzi ojczulek, ten człowiek nie był z nami jakkolwiek spokrewniony. Był nauczycielem w szkole. Ale nie takiej zwykłej. Ani ja, ani moja siostra do takiej nie uczęszczaliśmy. Burdelmama nauczyła Lunę czytać i pisać, a mnie miała w niedalekiej przyszłości. Poza tym z naszym statusem społecznym edukacja i tak nie otwierała żadnych drzwi. I wtedy pojawił się Albus Dumbledore zmieniając całe nasze życie. Niedane mi było słyszeć rozmowy, jaka toczyła się za zamkniętymi drzwiami gabinetu Minerwy. Jednak, gdy opuścił nas ten dziwny człowiek dowiedziałem się, że moja siostra jest czarownicą. Niech się ksiądz nie śmieje, to nie jest temat do żartów. Wchodzimy na grząski grunt, jedna niewłaściwa reakcja i to będzie księdza ostatnia spowiedź. No, ja tylko lojalnie ostrzegam.
Na czym to ja? Ach tak, Luna. Moja drobna, kochana siostrzyczka była przerażona. Nie czuła tej ekscytacji na myśl, że magia istnieje, co ja. W dodatku ten cały Hogwart był szkołą z internatem. Nie uśmiechało mi się widywanie jej dwa miesiące w roku plus święta, ale już wtedy nie byłem głupi. To była dla niej szansa by wyrwać się z tej marnej imitacji życia, którą teraz wiedliśmy. Ona była zbyt delikatna, zbyt wrażliwa na spartańskie warunki, które tam panowały. Nawet to, że miała z tym do czynienia od zawsze nic nie zmieniało. Wyraźnie widziałem jej przerażone spojrzenia, gdy dom odwiedzali mężczyźni, a raczej ich żałosne imitacje, bo jak nisko trzeba upaść by płacić za przyjemność? Wtedy tego nie rozumiałem, dzięki nim nie chodziłem głodny. Dlatego wyjazd był szansą.
Na zakup potrzebnych rzeczy, ku mojemu zdziwieniu, Lunę zabrała Minerwa, a nie matka. Mnie też zabrały ze sobą, bo prosiłem o to od samego początku. Byłem bardziej niż oczarowany ulicą Pokątną. Wszystko wydawało mi się takie żywe, radosne i pełne energii w porównaniu do szarego Londynu, jaki znałem. Kiedy siostra kupowała różdżkę czułem pulsującą w sklepie moc. Gdy wychodziliśmy czarodziej zza lady zawołał "do zobaczenia wkrótce, chłopcze!" I już wiedziałem, że to także mój świat. W przypływie uczucia miłosierdzia burdelmama kupiła nam sowę, abyśmy mogli utrzymywać kontakt. Zgodnie nazwaliśmy ją Persefona.
Okazała się być fantastyczną rzeczą, bo gdy tylko Luna wsiadła do Expressu Hogwart zacząłem za nią tęsknić. Byłem tylko małym chłopcem ojczulku, a moje serce było poważnie przeciążone. Musiałam samemu zmagać się z obcym dotychczas dla mnie uczuciem. Życie też nie było dla mnie łatwiejsze. Przejąłem część obowiązków siostry przy niezmniejszonej liczbie swoich. Rozpocząłem też pod okiem Minerwy długą i żmudną naukę czytania oraz pisania. To była katorga dla kogoś tak żywiołowego i niecierpliwego jak ja. Mozolnie stawiałem kulfony na pergaminie regularnie rozlewając tusz. Mimo to byłem szczęśliwy wiedząc z listów, że Luna dobrze się czuje. Trafiła do Hufflepuffu i lubiła się uczyć. Korespondencje od niej wypełniał stonowany entuzjazm, a ja nie wpadłem na to, że pisze tak by uszczęśliwić młodszego braciszka. Na Boga, byłem tylko dzieciakiem, skąd mogłem to wiedzieć. Ale to właśnie ja byłem najbliżej niej, ja powinienem coś dostrzec i zareagować, a nie zrobiłem nic. To wszystko moja wina.
Zamiast tego gadałem z sową, naprawdę. Pełna powaga, niech się klecha nie chichra pod nosem. Nawet ja wiedziałem, że to za dziwne i dla czarodziejów, więc nikomu nic nie mówiłem. Milcząco zaakceptowałem tę część mnie, która rozumiała mowę zwierząt. Od dziecka jakimś dziwnym sposobem dochodziły do mnie urywki rozmów, których nie prowadzili ludzie. Początkowo przerażony nie mówiłem o tym nikomu. Byłem tylko małym chłopaczkiem. Gdy nie mogłem poradzić sobie z tym brzemieniem uciekałem nad Tamizę i płakałem. Do czasu, gdy jakaś wewnętrzna blokada puściła i zaakceptowałem to. Zacząłem to po prostu uparcie ignorować, ale zdarzało mi się stanąć w miejscu jak wryty słysząc, co mówią gołębie. Z Persefoną prawdziwe się zżyłem, była moją pierwszą przyjaciółką, jakkolwiek to brzmi. Gdy Luna wróciła z pierwszego roku wyglądała inaczej. Miała pełniejsze kształty dzięki regularnym i zdrowym posiłkom, policzki rumiane, a wielkie niebieskie oczy wydawały się bardziej pasować do jej twarzy. Oczywiście zasypałem ją gradem pytań, ale tym razem powoli, aby zdążyła udzielić odpowiedzi na każde z nich. Znosiła moją zahaczającą o wścibskość ciekawość z anielską cierpliwością. Kochałem ją za to całym sercem i ubóstwiałem każde słowo, które wychodziło z jej ust. Miała naprawdę piękny głos. Chociaż miałem siedem lat i uważałem się za małego mężczyznę to pozwalałem jej ukołysać się śpiewem do snu. Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu myślę, że była mi ona matką bardziej niż ta kobieta, która mnie urodziła. Owszem, Bridget interesowała się nami i spędzała z nami cały swój wolny czas, ale brakowało jej takiej iskry życia. Jakby coś dawno temu ją przygasiło. Tak więc, gdy Luna znów wyjeżdżała, czułem się jeszcze bardziej osamotniony. Miałem, co prawda Persefonę i kumpli z ulicy, których nawet lubiłem, ale moje serce odjeżdżało wraz z nią.
Nie jestem poetą, ale jak mówię o niej to tak trochę rzewniej się robi, nie sądzi ksiądz? No właśnie. Ale wracając do historii. W moje jedenaste urodziny nie pojawił się znów ten czarodziej. Persefona przyniosła list. Później bardzo się chełpiła tym zaszczytem, nie miałem jej tego za złe. Tego dnia Minerwa zawołała mnie do swojego gabinetu. Chodziłam tam tylko uczyć się albo, gdy coś nabroiłem, ale tym razem nie mogłem sobie przypomnieć nic takiego. Siedziałem więc tam sztywny jakbym połknął kij i czekałem na egzekucję. Okazało się, że do tej pory nie miałam pełnego obrazu mojej rodziny. Burdelmama wytłumaczyła mi, że moja mama wcale nie jest mugolką jak przypuszczałem. O nie, Bridget była czarodziejką i to nie byle jaką, w jej żyłach krążyła szlachetna krew Macmillanów. Spyta więc ojczulek, co sprowadziło moją matkę do pracy jako prostytutka? Otóż mama od zawsze była uznawana za dziwaczkę. Trzecia z rodzeństwa i najmłodsza, stroniła od ludzi. Tym bardziej nie spodobał się jej pomysł ustawionego z góry małżeństwa. Postanowiła sięgnąć po zakazane środki - czarną magię. Przyłapano ją w czasie próby rzucenia wyjątkowo bolesnej klątwy z księgi, którą zakupiła od jakichś podejrzanych typów. Nie przedłużając, moją matkę postawiono przed Wizengamotem i skazano łamiąc jej różdżkę. Rdzeń pozostał nietknięty, a więc nie mogła kupić nowej. Już nigdy więcej nie mogła czarować. Też proszę księdza byłem w szoku. Kolejnym zaskoczeniem był fakt, że Minerwa też była czarownicą. Ona była krwi mugolskiej, czyli tej uznawanej za najgorszą, a ja podobno byłem półkrwi.
Pojechałem wiec do Hogwartu pełen nadziei i ekscytacji, szczęśliwy, że będę tam z siostrą. Ale już od ceremonii przydziału wszystko szło nie tak. Na podstawie opowiadań siostry chciałem trafić do Ravenclawu, domu, który zapewni mi niezmierzone pokłady wiedzy do zgłębiania. Tymczasem Tiara Przydziału, ta zniszczona, pomarszczona czapka po chwili milczącego namysłu przydzieliła mnie do Slytherinu. Już przy stole w Wielkiej Sali powitano mnie nad wyraz chłodno, a to były dopiero początek. Widzi ksiądz, ktoś musiał już dawno wytropić, że Russellowie nie są tymi, za których się podają. Dom, który w większości zasilali młodzi przedstawiciele szlachetnych rodów przywitał mnie z należnymi honorami. Wyzywano mnie cały czas, nie przebierając w słowach. Nie będę cytował, szkoda słów. Jednak ja już wszystko to wiedziałam, nie odkryli nic nowego, co mogło mnie zranić. Poza tym miałem jeszcze jedną przewagę. Jakby nie patrzeć byłem dzieckiem ulicy, zahartowałem się na zło świata już dawno temu. Wspaniałe paniczątka liczyły, że ich słowa zniszczą mnie bez problemu. Mylili się, atakiem odpowiadałem na atak. Od słowa do słowa często dochodziło do rękoczynów. Złamałem niestety mniej nosów niż razy ile zwisałem w powietrzu do góry nogami. Byłem jednak niezłomny, co okropnie wkurzało tych wymuskanych chłoptasiów. Nigdy nie przepraszałem i nie prosiłem o łaskę. Gdy umyli moją głową wszystkie męskie toalety na trzecim piętrze nie poszedłem na skargę. Kiedy w końcu mnie puścili odgarnąłem z czoła brudne włosy i powiedziałem, że było czyściej niż w szalecie miejskim w Londynie. Nie były to puste słowa, niech mi ksiądz uwierzy. Do końca życia nie zapomnę ich min, kiedy nie udało im się mnie złamać. Po tym efektownym incydencie zaskarbiłem sobie u części z nich szacunek, reszta znienawidziła mnie jeszcze bardziej. To był ciężki rok, ale dałem sobie z tym radę. Zmartwione spojrzenia Luny zbywałem radosnymi uwagami o nauce. Ta bardzo mi się podobała, chociaż szła mi naprawdę żmudnie. Każdą wolną chwilę musiałem poświęcać lekcjom i ćwiczeniom, jeśli nie chciałem zostać w tyle. Najgorzej szła mi obrona przed czarną magią, ale pokochałam ten przedmiot od pierwszych zajęć. Nie odpuszczałem nauki mimo cierpienia, jakie czułem siedząc długie godziny nad podręcznikami. Byłem od zawsze narwanym, pełnym wielkich pokładów energii dzieciakiem, ale moja ambicja była jeszcze większa. Ośli upór kazał mi na ślepo dążyć do celu, zmieniał to w sprawę honoru. Myślę, że właśnie to zabiło Lunę.
Nie, niech ksiądz nie myśli, że tą osobą, którą pozbawiłem życia była moja siostra. Broń Boże, prędzej wydłubałbym sobie oczy niż zrobił jej krzywdę. Jednak nie jestem w tej sprawie bez winy, nie mógłbym pierwszy rzucić kamieniem mówiąc slangiem chrześcijan. Pierwszy rok nauki wypełniała mi walka z rówieśnikami o pozycję w grupie oraz pokonywanie własnych słabości. Nie skupiłem większej uwagi jak ze wszystkim radzi sobie moja starsza siostra. Praktycznie z góry założyłem, że swoim pojawieniem się zebrałem całą uwagę innych i winę Russellów na siebie. Myliłem się. Kilka dni po rozpoczęciu moich pierwszych w życiu wakacji poszedłem przywitać się z Londynem. Całe przedpołudnie nie było mnie w domu. Gdy wróciłem Minerwa kazała mi pogonić Lunę do roboty, bo nie widziała jej cały dzień. Udałem się, więc do naszego pokoju urządzonego równie bogato, co cela ojczulka w zakonie. Nie jest ksiądz zakonnikiem? Musiało mi się coś pomieszać. W każdym razie, nie znalazłem tam mojej siostry. Natomiast moją uwagę przykuła koperta oraz położony na niej łańcuszek, ten sam, który dostała ode mnie na swoje jedenaste urodziny. Tknięty niepokojem pospiesznie otworzyłem list i zamarłem. Dwie pierwsze linijki sprawiły, że żołądek podszedł mi do gardła. Nie zamarłem w przerażeniu. Wystrzeliłem jak strzała do najmniej uczęszczanego pomieszczenia w domu, jedynego, które mogła wybrać do tego celu. Zawsze byłem szybki, ale tego dnia za późno wpadłem do pralni. Moja Luna, mój największy skarb, stała już na krawędzi dwóch światów. Była niziutka, więc sznur musiał być dość długi, co z moim wzrostem pozwoliło mi szybko go zerwać. Byłem jednak za wolny. Jej ciało łapczywie walczyło jeszcze o oddech, gdy trzymałem je w swoich ramionach. Gardło miała sine od sznura. Mogłem tylko patrzyć. Chciałem krzyczeć, żeby się nie podawała, żeby walczyła, walczyła dla mnie, ale nie mogłem wykrztusić ani słowa. Cały mój umysł wypełniony był informacją, że światło mojego życia kona. Miał ksiądz kiedyś rozdarte na kawałki serce, a potem zszyte ponownie? Ja miałem. Umierałem tam razem z nią, rozpadałem się na maleńkie kawałeczki, ale potem odradzałem się na nowo, aby dalej cierpieć. Wiem, że gdy usta Luny wypuściły ostatni raz powietrze zacząłem okropnie krzyczeć. Położyłem się obok niej i wiedziałem, że właśnie umarła większa część mnie.
Przed uśmierceniem tej ledwo żywej części powstrzymywało mnie jedynie nazwisko. Luna umieściła je w swoim bardzo długim liście, który musiała pisać dużo wcześniej przez jakiś czas, bo zmieniał się kolor tuszu. To było nazwisko jej prawdziwego oprawcy, osoby, która zabiła jej wrażliwą duszę wcześniej od ciała. Ten sam chłopak, którego kojarzyłem ze swojego domu w Hogwarcie, jak wynikało z listu był winien wyciekowi informacji, jakie Minerwa chciała abyśmy zatajali. Po cichu wypluwał plotki zanim jeszcze poszedłem do szkoły. W końcu uwiódł moją siostrę, zarzekając się, że jej krew nie ma znaczenia. Gdy opowiedziała mu w ufności naszą tajemnicę przestała być potrzebna. Wyrzucił głupią i naiwną dziewuchę na na śmietnik.
Gdy wróciłem do szkoły ciężko było zobaczyć jakieś różnice nie licząc czarnych ubrań na znak żałoby. Nadal pozostawałem tym odważnym półkrewkiem, który miał za dużo energii i problemy z nauką. Nie sposób było zauważyć zmianę, która we mnie zaszła na pierwszy rzut oka. Byłem uważniejszy, bardziej się rozglądałem i więcej słuchałem niż paplałem. Miałem cel, który nie pozwalał mi się załamać, który popychał mnie do przodu i podsycał silny płomień gniewu. Musiałem zlikwidować tego Goyle'a, nie chciałam pozwolić by zranił kogoś jeszcze. Wciąż jednak był tym lepszym, a więc należał do niedostępnego dla mnie kręgu. Nie zamierzałem jednak biernie czekać. Szansę dostrzegłem w starszym o rok, niepozornym chłopaku o niesamowitej charyzmie. Chociaż miał taki status krwi jak ja, otaczał go wianuszek arystokratów. Musiałem się tam dostać, ale świat Toma Riddle'a nie przyjmował ludzi słabych. Postanowiłem zdobyć swoją przepustkę robiąc to, co umiałem najlepiej - kradnąc. Magia okazała się ogromnie pomocna. Używając, a tym samym wytrwale ćwicząc zaklęcia oraz korzystając z nabytych umiejętności pozbawiałem dumnych szlachciców ich najcenniejszych przedmiotów. Czasem to były jakieś rodowe pamiątki, którymi chełpili się na co dzień, a częściej po prostu ich różdżki. Zawsze byłem pedantycznie ostrożny, a swoje ofiary okradałem tylko nocą, więc udało mi się pozostać niewykrytym. Oczywiście, niech ojczulek się nie burzy, wszystkie przedmioty wróciły do swoich właścicieli. Różdżki zazwyczaj zostawiałem pod poduszkami, aby poszkodowany wiedział, że ktoś dwa razy zdołał dostać się do niego tak blisko. To napawało ludzi strachem. Oczywiście nie robiłem tego wiele razy, bo wszystko musiało zostać tajemnicą. Żaden arystokrata nigdy nie doniósł, że dał się tak wrobić, ale wieść się rozeszła i, przede wszystkim, trafiła tam gdzie miała. Wiedziałem, że wszystko się udało, gdy pewnego razu rozmawiałem w sowiarni z Persefoną i nie zauważyłem przypatrującego mi się chłopaka. Trzymałem swój sekret w tajemnicy przed wszystkim, a on go tak po prostu odkrył. W pierwszym odruchu chciałem rzucić w niego jakiś zaklęciem, ale Tom tylko skinął na mnie głową i odszedł. Nikt w szkole się nie dowiedział, a ja zostałem zaakceptowany.
Goyle jednak za szybko skończył szkołę, a ja, jako pryszczaty nastolatek nie mogłem wiele zrobić. Pozostało mi czekać. Podobno czas leczy rany, ale ta wciąż była otwarta i krwawiąca. Wiedziałem, że gniew oraz ból nie wyparują od tak, nie byłem w stanie wybaczyć oprawcy mojej siostry. Musi ksiądz zrozumieć, że nigdy nie był ze mnie typ miłosiernego samarytanina. Życie nauczyło mnie, żeby kopać leżącego, bo on może się podnieść i nie mieć dla mnie litości. Nie mogłem też zapomnieć o tym, co się stało. Po pierwsze nie chciałem, moja siostra miała przed sobą całe, wspaniałe życie, a przez niego jedyne, co poznała to szarą i brudną rzeczywistość domu rozpusty. Wyrwy w moim sercu nie mógł zalepić piasek przesypujący się w klepsydrze czasu. Po drugie i najważniejsze - nie byłem w stanie zapomnieć. O stracie przypominał mi cały czas łańcuszek na nadgarstku, który mi zostawiła, puste łóżko w naszym pokoju w czasie wakacje i to, że nie mogłem dojrzeć jasnoblond głowy przy stole puchonów. To wszystko regularnie rozrywało mi serce na milion małych kawałków, które po chwili sklepiały się w całość tylko po to, aby rozpaść się przy kolejnej okazji. Nienawidziłem tej bezradności, los związał mi ręce, a ja tylko patrzyłem jak wszystko płynie dalej. Luna znikła z powierzchni ziemi, a wszystko inne miało czelność po prostu dalej istnieć. Niesprawiedliwość podsycała mój gniew wciąż na nowo. Nie mogłem jednak siedzieć i gapić się w przestrzeń jak robiłem to przez resztę wakacji po jej śmierci. Rzuciłem się w wir nauki, aby nie dać szlachcicom satysfakcji, że cokolwiek mnie złamało. Moja jedyna słabość została zniszczona, teraz mogłem być niepokonany.
Lata płynęły mi na uporczywym wkuwaniu rzeczy, które nie chciały przyjść do mnie naturalnie. Wizja SUMów unosiła się nade mną jak złośliwy duch, a ja nie miałem zamiaru poddać się bez walki. SUMy, proszę księdza? To takie egzaminy z magii mówiąc najprościej, ale nie jest to dla księdza istotne. Pokus, które odciągały mnie od nauki było wiele, chociaż poprzez łatkę nadaną mi przez status krwi niewiele osób chciało się ze mną pokazywać. Nie byłem jednak brzydki, a głuchy tym bardziej, żeby nie słyszeć chichotów mijających mnie dziewcząt, często nawet starszych. Lubiłem całować się po kątach, skłamałbym mówiąc, że tego nie robiłem. To nie było skomplikowane, pozwalało mi po prostu odetchnąć od wszystkiego. Nie przeszkadzało mi, że nie utrzymywałem przy sobie dziewczyn na dłużej. One same odchodziły obrażone, bo wolałem, czy raczej musiałem poświęcać czas nauce albo wpadałem w widowiskowe kłopoty. Nie wychodziły mi bowiem wszystkie szalone akcje, które obmyślałem, często zresztą nie samemu. Lubiłem, gdy coś się działo, rozpierająca mnie za dzieciaka energia nie malała, a wręcz wzrastała. Musiałem dawać jej ujście, bo zwariowałbym ciągle się ucząc. W końcu oprócz bycia czarodziejem byłem tylko zwykłym chłopakiem. Nic, co ludzkie nie jest mi obce, a żaden szlaban nie jest mi straszny.
Rok, w którym przyszło mi zdawać pierwsze w życiu ważne egzaminy należał do wyjątkowo burzliwych. Seria ataków w szkole, które udowadniały teorię o rzekomej Komnacie Tajemnic sprawiła, że przestałem czuć się tam tak komfortowo jak zwykle. Wszyscy o arystokratycznej krwi chodzili napuszeni jak pawie, a chociaż dzięki aprobacie Toma znajdowałem się w ich pobliżu to nie czułem się bezpiecznie, przecież cały czas byłem jedynie półkrwi. Śmierć krukonki, jedynej śmiertelnej ofiary tajemniczych ataków, odebrałem bardzo osobiście. Kolejne życie zgasło, a jego jedyną winą była krew, na którą nikt nie ma wpływu. Wynikające z tego rozgoryczenie było świetnym paliwem dla palącej mnie żądzy zemsty. Wpłynęło to dobrze na moje SUMy, które wbrew moim obawom zdałem całkiem nieźle. Otworzyło mi to furtkę do trudniejszych i ważniejszych testów. Owutemy były wysoką poprzeczką, a ja wiedziałem, że mogę do niej doskoczyć. Ambicja pozwalała mi mierzyć wysoko i jednocześnie podsunęła nowy plan. Wiedziałem, że Goyle interesował się czarną magią, zresztą jak my wszyscy z otoczenia Toma. Pociągała nas siła, którą dawała i adrenalina, która towarzyszyła poznawaniu zakazanych zagadnień. Jednak jak już księdzu mówiłem nie był to powód, który przyciągnął mnie do tej grupy. Sam poznawałem tajniki czarnej magii dzięki tolerującym mnie starszym ślizgonom, jednak nie wpadłem w jej sidła. Ale odbiłem od tematu. Chodzi o to, że ze szponów tej mrocznej magii nie jest łatwo się wydostać. Wiedziałem, że tak będzie w przypadku zabójcy mojej siostry. Postanowiłem być po drugiej stronie barykady, gdy to zrobi. Zacząłem się przygotowywać do egzaminów pod kątem zostania aurorem.
Ostatnie dwa lata nauki były dla mnie naprawdę intensywne. Nie tylko pod względem materiału ze wszystkich istotnych od teraz dla mnie przedmiotów, który prawie pozbawił mnie życia towarzyskiego. Prawie jest tu słowem klucz. Nie dałem się zastraszyć ilością nauki, dobre zdanie SUMów sprawiło, że nabrałem pewności, co do swoich umiejętności. Rozumie ksiądz, cały czas byłem tylko zwykłym nastolatkiem. W dodatku wszyscy, którzy dotychczas uprzykrzali mi życie zaczęli kończyć szkołę. To wiele zmieniło, także mnie. Mogłem zadawać się z osobami o niższym statusie krwi niż moja nie wystawiając ich na wyśmianie. Mnie i tak już wyśmiewali, więc nie było to problemem. Polubiłem też wychodzenie na błonia, nie musiałem unikać jak wcześniej rozsianych tam arystokratów, którzy chodzili dumnie jak pawie po ogrodach. W ostatniej klasie nawet profesor Slughorn dostrzegł kiełkujący we mnie potencjał i zaprosił do Klubu Ślimaka. Stawiałem się na tych uroczych spotkankach tylko ze względu na sympatię do tego nauczyciela, bo nie było to zdecydowanie moje towarzystwo. Myślę, że w tamtym czasie zacząłem godzić się ze stratą Luny. Zacząłem długi i mozolny proces wybaczenia sobie, że niczego nie zauważyłem, że nie zareagowałem, że nie zdążyłem. Jednak wkrótce potem zdałem ostatnie egzaminy i szkoła wypluła mnie do prawdziwego świata.
Byłem wolny, z dala od wszelkich wpływów, wymagań i zasad. Korciło mnie, aby ruszyć w podróż, gdzieś w świat. Nade wszystko chciałem poznać swoje korzenie, kim była rodzina mojej matki. Ta jednak zmarła na smoczą ospę jeszcze we wrześniu tego roku, w którym zakończyłem swoją edukację. Nie byłem z nią tak emocjonalnie związany jak z siostrą, tym bardziej, że przez ostatnie siedem lat widywałem ją jedynie w wakacje, ale była moją jedyną żyjącą rodziną. Jej śmierć była dla mnie impulsem. Nikt nie powinien być zmuszony do życia na ulicy, do zarabiania ciałem. Kochałem ją na swój sposób i cierpiałem, gdy odeszła. Tym bardziej, że jej życie miało tak fatalne zakończenie. Dlatego od razu po pogrzebie zgłosiłem się na kurs aurorski. Musiałem odłożyć kształcące wycieczki na inne czasy, bo przyjęto mnie bez problemu. Oceny z owutemów miałem Powyżej oczekiwań, z zielarstwa wpadł mi nawet jeden Wybitny. W dodatku doskonale wypadłem na egzaminie wstępnym, umiejętności zdobyte na ulicy okazały się nadzwyczaj przydatnymi. Nie będę księdza zanudzał szczegółami, bo raczej nie będzie ojczulek wiedział, o co chodzi. Mój początkowy entuzjazm zgasł po rozpoczęciu właściwej nauki do zawodu, bo delikatnie mówiąc nie było lekko. Sprawiające mi niemałe problemy w szkole eliksiry uderzyły ze zdwojoną siłą. Ledwo dawałem radę, byłem bliski rezygnacji. Jednak, gdy pewnego dnia wracałem zmęczony do wynajmowanej dzięki pomocy Minerwy kawalerki wpadłem na dawnego znajomego ze szkoły. Goyle nawet mnie nie poznał, ale ja zbyt dobrze pamiętałem jego twarz by pomylić go z kimś innym. Powstrzymałem się resztkami sił przed przetrąceniem mu karku na miejscu. Można powiedzieć, że mogłem być mu nawet wdzięczny, bo pobudził mnie do nauki. Jakbym pokonał niewidzialną blokadę, która mnie hamowała. Powoli wyciszający się we mnie gniew uderzył z nową siłą. Widok jego zadowolonej facjaty rozbudził we mnie żądzę zemsty nawet silniej niż wcześniej. Bo Luna też powinna być teraz szczęśliwa, kto wie czy nie miałaby teraz kochającego męża i dzieci. Tymczasem umarła, bo jej wrażliwość trafiła w jego brudne łapy, odeszła samotna, a jedyną rzeczywistością, jaką znała był burd, szarość i przygnębienie, prawdziwe przymioty domu rozpusty.
Udało mi się zostać aurorem. Sukces miał jednak słodko-gorzki smak, ale przyzwyczaiłem się do tego. Dwa pierwsze lata były dla mnie ciężkie, bo prawdziwe życie zawsze różnią się od szkolnej rzeczywistości. Czerpałem jednak z nich radość, chociaż nie wybrałem tego zawodu z powołania, a bardziej z poczucia obowiązku. Polubiłem jednak tę pracę, to uczucie ciągłego niebezpieczeństwa, które rozgrzewało zmysły do czerwoności, gdzie nie było miejsca na błąd. Skradanie się i śledzenie nie było dla mnie problematyczne, a do tego sprowadzała się początkowo moja praca. Musiałem nabrać doświadczenia, poznać ten mroczny półświatek od podszewki. Nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo absorbująca jest ta praca i jak bardo wpływa na życie prywatne. O ile jakiekolwiek wtedy miałem, bo w tamtym okresie, co najwyżej okazjonalnie wyskoczyłem do baru. Nie przeszkadzało mi to jednak, samotność była moją najstarszą i najwierniejszą przyjaciółką. Poza tym przygarnąłem psa, który przylgnął do mnie, gdy pewnego dnia śledziłem kogoś na Nokturnie. Szczeniak oszalał ze szczęścia, gdy rzuciłem mu resztki mojej kanapki. Właściciel zapewne pozbył się go zaraz po narodzinach. Musiałem wsadzić go do wewnętrznej kieszeni płaszcza, bo nie mógłbym normalnie pracować. Niech ksiądz nigdy nie przygarnia psa w ciemno, może się okazać, że to szczenię wilczarza irlandzkiego, a to strasznie wielkie bydlę.
Rok, w którym skończyłem dwadzieścia cztery lata był bardzo pracowitym dla mrocznego żniwiarza. W lutym odeszła Minerwa, która jak się okazało od dłuższego czasu zmagała się z chorobą. W swoim testamencie rozwiązywała burdel, a każdej swojej pracownicy oraz mnie pozostawiała pokaźną sumkę. Okazało się bowiem, że całe swoje życie razem z dziewczętami tak dziadowaliśmy, aby potem móc się z tamtą wyrwać. Chociaż z tego, co wiem, nie wszystkim udało się uciec od tego życia.
W kwietniu wpadłem na trop Goyle'a. Dzięki innemu aurorowi wpadł na listę do obserwacji, a ja najsubtelniej jak umiałem wziąłem na siebie tę sprawę. Nigdy tak intensywnie nie pracowałem, potrafiłem nie sypiać kilka dni, aby coś sprawdzić. Nie potrafiłem jednak się tak nie angażować. Miałem w rękach mapę skarbu i musiałem go odnaleźć. Było to o tyle ciężkie, że musiałem przed wszystkim udawać, że nie jestem zaangażowany na polu prywatnym. Gdyby się dowiedzieli to od razu odsunęliby mnie od sprawy. Nie było tajemnicą, że potrafię być dosyć impulsywny, chociaż zazwyczaj kieruję się sprytem i zimnym umysłem. Ale nikt z moich nowych znajomych nawet nie wiedział, że miałem siostrę. Byłem bezpieczny aż do października, gdy w końcu stało się - otrzymałem nakaz rewizji Goyle'a w jego domu. Zakupił coś u Borgina i Burkesa, a na pewno nie był to pierścionek zaręczynowy. Byłem podekscytowany jak młodzik swoim pierwszym wyjściem w teren. Nie wiedziałem, co chcę zrobić, gdy już się tam znajdę, ale jedno było pewne, rachunki zostaną wyrównane.
W oficjalnym raporcie, który złożyłem swojemu przełożonemu pisało, że Goyle nie chciał współpracować. Doszło między nami do szarpaniny, aż mój przeciwnik sięgnął po różdżkę. Odbiłem dwa zaklęcia rozbrajające, a po nim jedno czarno magiczne. W czasie walki cały czas się przemieszczaliśmy. Nie zauważyłem, że tamten stoi przy krawędzi schodów, gdy rzuciłem drętwotę. Niefortunny upadek ze schodów zakończył przy kominku, przez przypadek uderzając potylicą w żeliwny pręt o ostrym zakończeniu. Zgon nastąpił na miejscu. Rzeczywistość była jednak trochę inna. Owszem, początkowo przeprowadzałem typowe czynności aurora. Jednak drętwotę rzuciłem trochę szybciej, po tym jak usiadł na krześle, a ja przeszukałem dom. Naprawdę znalazłem przedmiot, na którym ciążyła paskudna klątwa tylko czekająca, żeby dopaść pierwszą osobę, którą dotknie. Dziękuję doświadczeniu, że teraz wręcz odskakuję widząc coś nieporządnego. Następnie wróciłem do delikwenta, przedstawiłem się, widzi księżulek jak mnie mama dobrze wychowała, i czerpałem satysfakcję z tego, że teraz on był ofiarą. Bardzo chciałem zrobić mu krzywdę, na pewno bardzo bolesnego, ale nie mógłbym tego podpiąć pod obronę konieczną. Na koniec zrzuciłem go ze schodów dla autentyczności. Nie spodziewałem się, że nabije się na ten pręt przy kominku. Znacznie ułatwiło mi to przebieg zdarzeń. Bogacze nie wykańczają swoich wnętrz byle jak. Po raz pierwszy byłem za to wdzięczny.
Sprawdzono mnie bardzo dokładnie, łącznie z ostatnim zaklęciem, które wypłynęło z mojej różdżki. Ostatecznie nie znaleziono nic, czy można było podważyć tezę o obronie koniecznej. Jednak zdarzenie wywołało ogromny skandal wśród czarodziejów, którego nie łagodziło nawet posiadanie przez denata wyjątkowo paskudnej klątwy mogącej trafić do kogokolwiek ze śmietanki towarzyskiej. Mój przełożony cenił moją pracę, więc nie miał zamiaru wylać mnie na zbity pysk, ale wywoływałem swoją osobą zbyt wielkie zamieszanie, aby móc normalnie wykonywać swoje obowiązki. Nie mając większego wyboru wysłano mnie na przymusowy urlop, który początkowo miał trwać rok. Nie miałem im tego za złe, robili co robić musieli, a ja miałem nadal dostawać wypłatę nawet będąc na wakacjach.
Wyjechałem więc ze zgorszonego brutalnym aurorem Londynu, aby odciąć się od męczących mnie reporterów. Nie chciałem, aby kopiąc w moim życiorysie odkopali ranę, która właśnie teraz powinna się zaleczyć. Tu dochodzimy do sedna proszę księdza. Może ojczulek klasnąć w dłonie i krzyknąć hura, bo na pewno to będzie dla niego radosna wiadomość. Otóż siedząc w pociągu, patrząc na oddalające się miasto zdałem sobie sprawę, że podporządkowałem całe swoje życie zemście. Jedyną rzeczą, która nie miała z tym nic wspólnego był Bonheur, który leżał obok moich stóp i szczęśliwy machał ogonem. Sprawiedliwość się dokonała, zbrodniarz zapłacił za swoje czyny, a ja straciłem cel w życiu. Cały gniew i złość, które podgrzewały krew w moich żyłach znikły jak za dotknięciem różdżki. Nie żałowałem ani trochę tego, co zrobiłem, ale byłem skołowany, bo moje życie nagle stało się puste. Nie wiedziałem, co robić ani jak żyć. Po raz pierwszy w życiu byłem głęboko przerażony, a w dodatku siedziałem w pociągu do Kornwalii.
Wiedziałem na pewno, że nie mogę wpaść do domu Macmillanów niczym syn marnotrawny i przedstawić się im jako syn Bridget. Po pierwsze byłem do matki prawie niepodobny a po drugie raczej nie przyjęliby półkrewka z otwartymi ramionami. Nie przeszkodziło mi to jednak w zorientowaniu się w sytuacji, a nawet odwiedzeniu ich rezydencji. Puddlemere było cichym, bardziej martwym niż żywym miasteczkiem, ale coś mnie do niego ciągnęło. Początkowo leżałem całymi dniami i piłem wieczorami z mieszkańcami w pubie albo chadzałem na piesze wędrówki. Wrzosowiska były naprawdę piękne, idealne miejsce, żeby zatracić się i tylko iść do przodu, nie myśląc o niczym. Właśnie na jednym z nich spotkałem się z moim drugim celem w życiu. Widziałem te zwierzęta już wcześniej w Hogwarcie jak ciągnęły powozy. Byłem jednym z niewielu, który widział je w tak młodym wieku. Zawsze mnie onieśmielały swoim surowym, niedocenionym pięknem. Wtedy nie miałem nic do stracenia, więc postanowiłem poznać testrale bliżej. To było niesamowite doświadczenie, po którym jeszcze bardziej doceniłem ukochane lekcje opieki nad magicznymi stworzeniami. Nie będę opisywać tego księdzu, bo raczej ksiądz tego nie zrozumie. Prawdę mówiąc to prawie przekracza moje granice pojmowania. To po prostu jest, czuję to, jakby instynktem. Dzięki temu znów nabrałem wiatru w żagle. W mieście dowiedziałem się, że Macmillanowie prowadzą hodowlę, a bardziej rezerwat testrali. Dostrzegłem w tym swoją szansę i skontaktowałem się z nimi. Rzeczywiście nie mieli pojęcia, kim jestem, pozostało tak nawet, gdy przyjęli mnie do pracy. Nie mówiłem im oczywiście o swoich umiejętnościach, ale nie było to specjalnie konieczne, bo niewiele osób pchało się na to stanowisko. Zaczynając od tego, że nie najpierw trzeba te zwierzęta widzieć. Prowadzący cały ten dobytek William był bardziej niż szczęśliwy, gdy trafił mu się tak sumienny pomocnik. Był już raczej wiekowy, pracował tam od śmierci żony dwadzieścia lat temu i marzyła mu się emerytura. Przez rok wtajemniczał mnie w świat tych zwierząt, ucząc wszystkiego, co powinienem wiedzieć. Moje umiejętności były bezużyteczne przy rozległej wiedzy, którą posiadał. Testrale raczej nie przepadają za ludźmi i nie należą też do rozmownych. Odczułem to po odejściu Williama, gdy zostałem głównym przełożonym. Lubiłem pozostałych pracowników, ale ciężko mi było obdarzyć ich pełnym zaufaniem. Byli tylko kolegami z pracy. Zastrzegłem też swoim pracodawcom, że kiedyś wrócę do bycia aurorem, ale nie miało to nastąpić w najbliższym czasie. Kochałem spokój wrzosowisk Kornwalii, Bonheur miał tutaj nieograniczone miejsce do biegania, a do Londynu nic specjalnie mnie nie ciągnęło. Nie miałem tam już żadnej rodziny oprócz lakonicznych znajomości ze starymi prostytutkami.
Był ksiądz kiedyś zakochany? Okropne, prawda? Czyni człowieka tak bardzo podanym na zranienia. Otwiera pierś, otwiera serce i pozwala komuś tam wejść i narobić niezłego bałaganu. A my tylko patrzymy na to z uśmiechem na ustach. Nigdy nie wierzyłem w banialuki o miłości od pierwszego wejrzenia. Wychowałem się w burdelu, tam nie było miejsca na metafizyczne bzdety, a jednak. To, co poczułem do Helen było jak grom z jasnego nieba. Moje puste po akcie zemsty serce, które do tej pory wypełniał jedynie gniew i nienawiść, zabiło mocniej. Zobaczyłem ją w jednym z barów, który odwiedziłem wpadając do Londynu. Musiałem czasem wyjść do ludzi, a Puddlemere było za mało by porządnie i anonimowo się urżnąć. Była najpiękniejszą kobietą na ziemi, istny anioł zstąpił z nieba na moją zgubę. Z mojego miejsca przy stoliku siedziałem dobrych dziesięć minut wpatrując się w nią z otwartymi ustami. Siedziała przy barze, piła ognistą i, dobry Boże, miała spodnie. Przełknąłem szok i podbiegłem do niej niczym podlotek. Czułem przelatując od niej iskry w miarę, gdy się zbliżałem. Chciałem poflirtować, zobaczyć jak to będzie twarzą w twarz. Byłem dobry w te klocki, uczyłem się zasad tej starej jak świat gry już w szkole i czasem podglądając damy przy pracy. Dodatkowo mój urok osobisty oraz przyjemna dla oka aparycja pozwalały mi kończyć wszystkie akcje powodzeniem. Niech się ojczulek nie krzywi, to nie jest duma ani pycha, po prostu znam swoją wartość. Jednak, gdy podszedłem okazało się, że nie mogę wszystkich kobiet wrzucać do jednego worka. Za podstawę udanego podrywu uważałem mowę ciała oraz dotyk. Pozwoliłem sobie na dotknięcie jej ramienia zanim pokazałem się w polu widzenia. To był błąd, podskoczyła ze strachem i w odruchu obronnym, który nawiasem mówiąc mam taki sam, wyciągnęła różdżkę. Tylko ja zazwyczaj nie rzucam zaklęć na oślep, a ona się nie zawahała. Uderzony drętwotą wpadłem na najbliższy stolik. Oczywiście zaraz do mnie podbiegła i spytała czy nic się nie stało, była przeurocza. Niestety jak tylko ja także zacząłem być miły wystawiła pazurki. Naprawdę kocham tę kobietę.
Tak teraz wygląda moje życie. Opiekuję się testralami w Puddlemere w rezerwacie Macmillanów, którego jestem głównym zawiadowcą, a w każdej wolnej chwili i pod każdym pretekstem skaczę do Londynu. Wszystko po to, aby wkurzyć Helen samym swoim widokiem, a potem wdać się z nią w jakąś kłótnię. Uwielbiam patrzyć jak znika jej maska stoickiego spokoju, aby ustąpić miejscu czystej furii. Czy każda kobieta wygląda tak pięknie, gdy się złości? Prawdę mówiąc nie mam pojęcia. Nawet przestałem specjalnie się przyglądać kobietom, wszystkie stały się dla mnie jakieś nijakie. Pierwsza i jedyna desperacka próba pozbycia się jej z głowy tradycyjną, łóżkową metodą spaliła na panewce. Gonię więc teraz za moim nowym życiowym celem, który nie ma pojęcia, że te wszystkie okropne, szowinistyczne żarty prawię jej z miłości. Myśli, że mi ucieknie, ale tylko dlatego, że jej na to pozwalam.
Jestem łowcą i zawsze dostaję to, czego chcę.
To by było na tyle, reszta historii się piszę. Wie ksiądz, specjalnie nie oczekuję żadnego rozgrzeszenia. Poza tym chyba pomieszałem Ci trochę w głowie, więc byłoby nietaktem z mojej strony, że tak to zostawiam.
13 (1, różdżka) | |
3 (+1, różdżka) | |
10 (+1, różdżka) | |
1 | |
0 | |
4 (+2, różdżka) | |
5 |
Różdżka, pies (wilczarz irlandzki), teleportacja, 10 punktów statystyk
Ostatnio zmieniony przez Crispin Russell dnia 26.08.15 11:58, w całości zmieniany 5 razy
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't