Przed Leśniczówką
AutorWiadomość
Przed Leśniczówką
Niewielka chatka w całości wykonana z drewna skryta jest w gęstwinach lasu Delamere w części zwanej Runem. Wokół zazwyczaj panuje całkowita cisza, przerywana tylko przez odgłosy przemieszczającej się między drzewami zwierzyny czy ptaków skrytych w rozłożystych koronach. By trafić do Leśniczówki, trzeba znać jej lokalizację - w Delamere nikt nie znajduje się przypadkowo, a więc i błąkanie się po lesie tak długo, by natrafić na budynek jest wysoce nieprawdopodobne.
Wejście do chatki znajduje się od strony lasu, a jej wnętrze zostało podzielone na pracownię po lewej stronie oraz skromną część mieszkalną po prawej. W piwnicy Leśniczówki skryte są zapasy, zarówno spożywcze, jak i alchemiczne, na poddaszu natomiast suszone są wiązki ziół. Znajdują się tam również przyrządy astronomiczne Revny, która czasem nocą wychodzi przez okno na dach, by obserwować przesuwające się na nieboskłonie ciała niebieskie. Z niewielkiej sypialni przejść można tylnym wyjściem na ganek, a stamtąd zejść łagodnym zboczem skarpy aż nad sam dopływ zasilający okoliczne jezioro. Dno jest głębokie, a woda bystra, lecz niezbyt rwąca.
Wejście do chatki znajduje się od strony lasu, a jej wnętrze zostało podzielone na pracownię po lewej stronie oraz skromną część mieszkalną po prawej. W piwnicy Leśniczówki skryte są zapasy, zarówno spożywcze, jak i alchemiczne, na poddaszu natomiast suszone są wiązki ziół. Znajdują się tam również przyrządy astronomiczne Revny, która czasem nocą wychodzi przez okno na dach, by obserwować przesuwające się na nieboskłonie ciała niebieskie. Z niewielkiej sypialni przejść można tylnym wyjściem na ganek, a stamtąd zejść łagodnym zboczem skarpy aż nad sam dopływ zasilający okoliczne jezioro. Dno jest głębokie, a woda bystra, lecz niezbyt rwąca.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Revna Bagman dnia 13.10.21 11:40, w całości zmieniany 1 raz
10.01.1958
Zsiadł z konia, który kłusem wcześniej gnał przez las Delamere w stronę chatki myśliwskiej opuszczonej przez dobre duchy, a samotnej w swej dziczy, co na rozstaju dróg zawsze była ostatnia na ścieżce. W prawą dłoń chwytając laskę, pod której rączką chowała się judaszowa różdżka, przestąpił cztery kroki w prawo, a następnie w przód, zmierzając prosto w stronę drewnianych drzwi, skrywających ciepłą izbę. Szedł wolno, bo nie był wrogiem, ni obcym, a panem na tych ziemiach, co powstał z krwi, która je przed laty dłońmi własnymi sadziła. Te otworzył z hukiem, nie pytając, czy może wejść w gości, a zwyczajnie przechodząc przez próg, bo tam miał zastać opiekunkę flory tego lasu.
— Wychodź — warknął na przywitanie, gdy dostrzegł kobietę w swej domowej atmosferze. Szybkie spojrzenie w oba boki zaś kolejny raz udowadniało mu, że przestrzeni tej nie nadała szyku, a jedynie zamieszkała w jej ścianach. Daleko było Leśniczówce do Zamku Beeston. Reakcja miała być natychmiastowa, bo tak jej polecił i tego też oczekiwał od niej. Ani sekundy dłużej nie zaszczycił spojrzeniem i odwrócił się plecami, pewien, że nie wystrzeli w nie żaden czar, bo zbyt łaskawy dla niej był w swej osobie. Wtedy przestąpił przez korytarz chaty, wychodząc na pokryty warstwą mrozu i białego kurzu ogród, a w płuca wciągając mroźne powietrze styczniowego Cheshire. Chłód tego miejsca i niezwykła czystość lasu zadbanego i służącego swymi dobrami za odpowiednią opłatą od bogatych panów żądnych krwi zwierzęcej, albo i ludzkiej, jeśli zechcieli. On sam był gospodarzem na tym wydzielonym terenie, gotowym przyjąć gościa, odwrotnie do lasu Beeston, gdzie też znalazł Revnę przeszło rok wcześniej, albo i półtora, zagubioną, co cudem uniknęła śmierci z jego kuszy. Sleipnir, czarny koń folblut stał spokojnie w swej cierpliwości przy jednym ze świerków, zaś sir Rowle wyciągniętą dłonią nakazał mu czekać. Gdy kobieta opuściła izbę, nie dotknął jej wzrokiem, podparty o laskę piechotą ruszając przed siebie, wciąż kulejąc przez rozerwane przed dziesiątką laty lewe biodro. Nie przeszkodziło to w niczym, bo pewnym krokiem przechodził przez śnieg, zjechaną wcześniej przez konia ścieżką, aż w końcu dotarł do drzewa, którego to stan pozostawiał mu wiele do życzenia. Te, nawet jeśli uporczywe i wymagające, tak wiązały się z odpowiednią zapłatą.
— Patrz, ten cis — wydał jej rozkaz, gdy stanęła obok, dłonią odzianą w czarną skórzaną rękawiczkę chwytając zaś za kark dziewczyny, tak aby głowę odwróciła w porządną przez niego stronę, wprost na pień, który to swej wschodniej strony pokryty był kleistą substancją, tak jakby żywica z niego ciekła. Kobieta odpowiedzialna była za florę i jej zadaniem było każde iglaste i liściaste drzewo, każdy krzew pełen jagód i każde źdźbło zmarzniętej teraz pod okryciem śniegu trawy. Kasztanowymi oczami spod ciężkich powiek spojrzał na Revnę wzrokiem pytającym, niezgadzającym się na sprzeciw i złe słowo, górującym nad nią i wzrostem i tytułem. — Gnije? — spytał, ale głos jego wydał już werdykt wobec tego cisu. Jeśli choroba zaatakuje resztę lasu, to koszty wyplewienia jej wzrosną, a do tego dopuścić nie mógł. Wymagający, ale sprawiedliwy w swym tonie, wypatrywał u niej zawahania się, odpowiedzi i lekarstwa na zmierzającą w stronę Delamere plagę. Nie stał się zielarzem, miał od tego ją, ale całe życie swe spędził w tym lesie, każdy miesiąc i tydzień, znał go.
Dziady, duchy, rody nasze prosimy, prosimy
Do wieczerzy, miejsca, ognie palimy, palimy
I zwierzynie dzisiaj ładnie ścielimy, ścielimy
Żeby słowa nam od przodków mówiły, mówiły
Albert Rowle
Zawód : zarządca terenów łowieckich Delamere
Wiek : 38
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The more a thing is perfect, the more it feels pleasure and pain.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Płatki oleandra tańczyły parę chwil na niespokojnej powierzchni podgrzewanej w kociołku mikstury, nim zniknęły, wciągnięte przez wir aż na samo dno, pozostawiając po sobie tylko kwiatową woń mieszającą się z nieco gorzkim zapachem podwieszonych pod sufitem pęczków ziół, stanowiących zapas na całą zimę i pół wiosny, nim budzące się do życia rośliny będą gotowe do kolejnych zbiorów. Ustawiony w kącie gramofon milczał jak zaklęty; nie lubiła słyszeć rozpraszających dźwięków w trakcie pracy, jej doświadczenia mówiły, że wystarczyła chwila nieuwagi, by przeoczyć drobny sygnał ostrzegawczy, zbyt donośne lub zbyt częste bulgotanie, prowadzące do tragedii. Powolnym, wyćwiczonym praktyką gestem dorzuciła to kociołka łuski smoka i krótkim machnięciem różdżki zmniejszyła buchające pod nim płomienie, by poszczególne ingrediencje rozgotowywały się stopniowo, uwalniając cały swój potencjał. Nie próżnowała w trakcie oczekiwania, przygotowując puste fiolki do późniejszego napełniania gotowym eliksirem, lecz nim zdążyła ustawić je w rządku na drewnianym blacie, drzwi chatki uderzyły z hukiem o ścianę przedsionka, a ona sama odwróciła się niespiesznie, wiedząc doskonale, kogo zastanie w progu. Tylko on wchodził jak do siebie, bo i był u siebie. Ona sama tego miejsca nigdy nie nazwała domem, nie ingerując tym samym w jego wystrój w sposób wykraczający poza ramy praktycznych zmian adaptujących wnętrza do jej potrzeb.
- Lordzie Rowle - przywitała go bez peanów, lecz jednocześnie obojętna na warknięcie, uznając ton jego głosu za zwyczajowy. Rzuciła ostatnie kontrolne spojrzenie w kierunku kociołka, by upewnić się, że może go pozostawić bez nadzoru, po czym przywdziewając zawieszony przy wejściu zimowy płaszcz, ruszyła za mężczyzną w głąb lasu, nie nakazując na siebie czekać. Czekać wszak nie lubił, nauczył ją tego szybko. Choć ciekawa była celu, do którego ją prowadził, milczała uparcie, wsuwając cierpnące szybko dłonie w skórzane rękawiczki i wciągając w płuca mroźne powietrze z każdym kolejnym oddechem. Przystanęła ostatecznie tuż obok Alberta, bez problemu dostrzegając brązowiejące końcówki pędów rośliny, która winna być zimozielona, a mięśnie jej karku napięły się odruchowo, gdy zacisnął się na nich żelazny uścisk. - Patrzę, sir - oznajmiła miękkim głosem, dobitnie akcentując ostatnią zgłoskę i zwracając głowę w odpowiednim kierunku, a gdy uścisk zelżał, podeszła bliżej drzewa, by dokładniej przyjrzeć kleistej mazi pokrywającej pień. - Nie, jest za sucho na procesy gnilne - zaprzeczyła jego teorii, wiedząc, że mróz był główną ku temu przeszkodą. Smukłymi palcami rozdzieliła pomniejsze gałązki, pochyliła się nad igliwiem o niezadowalającej barwie, testując sprężystość roślinnych tkanek i przyglądając się lepkiej substancji przypominającej żywicę. - To rosa miodowa - zawyrokowała koniec końców z pełnym przekonaniem, łącząc wszystkie kropki w całość. - Ślad żerowania larw muchy siatkoskrzydłej. Wgryzają się w spodnią stronę igieł i wysysają soki z pędów - wyjaśniła po chwili, palcem wskazując charakterystyczne ślady na spodniej stronie gałązek na wypadek, gdyby zarządca Delamere pragnął zainteresować się tym szczegółem lub podać w wątpliwość jej osąd.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Lordzie Rowle - przywitała go bez peanów, lecz jednocześnie obojętna na warknięcie, uznając ton jego głosu za zwyczajowy. Rzuciła ostatnie kontrolne spojrzenie w kierunku kociołka, by upewnić się, że może go pozostawić bez nadzoru, po czym przywdziewając zawieszony przy wejściu zimowy płaszcz, ruszyła za mężczyzną w głąb lasu, nie nakazując na siebie czekać. Czekać wszak nie lubił, nauczył ją tego szybko. Choć ciekawa była celu, do którego ją prowadził, milczała uparcie, wsuwając cierpnące szybko dłonie w skórzane rękawiczki i wciągając w płuca mroźne powietrze z każdym kolejnym oddechem. Przystanęła ostatecznie tuż obok Alberta, bez problemu dostrzegając brązowiejące końcówki pędów rośliny, która winna być zimozielona, a mięśnie jej karku napięły się odruchowo, gdy zacisnął się na nich żelazny uścisk. - Patrzę, sir - oznajmiła miękkim głosem, dobitnie akcentując ostatnią zgłoskę i zwracając głowę w odpowiednim kierunku, a gdy uścisk zelżał, podeszła bliżej drzewa, by dokładniej przyjrzeć kleistej mazi pokrywającej pień. - Nie, jest za sucho na procesy gnilne - zaprzeczyła jego teorii, wiedząc, że mróz był główną ku temu przeszkodą. Smukłymi palcami rozdzieliła pomniejsze gałązki, pochyliła się nad igliwiem o niezadowalającej barwie, testując sprężystość roślinnych tkanek i przyglądając się lepkiej substancji przypominającej żywicę. - To rosa miodowa - zawyrokowała koniec końców z pełnym przekonaniem, łącząc wszystkie kropki w całość. - Ślad żerowania larw muchy siatkoskrzydłej. Wgryzają się w spodnią stronę igieł i wysysają soki z pędów - wyjaśniła po chwili, palcem wskazując charakterystyczne ślady na spodniej stronie gałązek na wypadek, gdyby zarządca Delamere pragnął zainteresować się tym szczegółem lub podać w wątpliwość jej osąd.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Revna Bagman dnia 14.10.21 10:16, w całości zmieniany 1 raz
Zapach z gotującego się w kotle wywaru dotarł do nozdrzy, bo choć nos miał przed laty złamany, tak węch miał dobry. W lesie był jednym ze zmysłów najczulszych, obok wzroku i słuchu, co pozwalał ostrzec ciało. Nie skupił jednak na woni swojej uwagi, prędzej oczami pojmując Revnę, co jej pożądał i miał na wezwanie. Styczniowy mróz lasu Delamere wbijał się w płuca niczym rząd grubych igieł, ściągając żebra w ścisk, aby te chroniły swe organy przed skrzypiącą zimą. Jeśli w całej Anglii błonia pokryte były białym puchem, co mienił się swymi drobinami w bladym słońcu, tak to Cheshire winno zostać najzimniejszą jej częścią. Geografia tu nie miała nic do rzeczy, a miały duchy i istoty, co choć do tego konkretnego lasu rzadko się zapuszczały, tak miały swój dom wszędzie wokół. Ślady wysokich skórzanych butów zostawiał równe, choć tuż obok nich zawsze był jeszcze jeden, laski z judaszowego drewna, co wspomagała go w tej wędrówce. Swe kalectwo porzucił we własnych rozmyślaniach, lecz ciało odrzucić go nie potrafiło. Był niecierpliwy, lecz sprawiedliwie szczery.
— Skoro nie jest to zwykła zgnilizna, to czym jest ta kleista jak żywica maź? — rzucił do kobiety, akceptując jej zaprzeczenie, jednak oczekując wyjaśnienia, a gdy te nastało, zmarszczył brwi, przyglądając się roślinie. Postąpił krok do przodu, aby przyjrzeć się szczegółom sprawy, bo choć ufał osądom kobiety, musiał je zatwierdzić. Las nie był jedynie papierkiem własnościowym, a miał swoje życie, o które sir Rowle dbał bardziej niż o swe córki, bo bliższy mu był niż one. Każdy jego hektar musiał nieść jedynie zysk, być zadbany i nie straszyć gości, równocześnie pozostając wystarczająco przerażającym, aby bez chwili zwątpienia można było nazwać go pociągającym. Adrenalina miała uderzać do głowy, a krew buzować w żyłach, jednak wszystko to dziać powinno się w estetyce tego miasta, która spoczywała na barkach Revny. To ona odpowiadała za każdy liść, który dostrzeże zaproszony tu myśliwy i to ona miała się z niego tłumaczyć. Adalbert nie był pewny czy rozumie powagę sytuacji i zdaje sobie sprawę z przewiny, jaką był skażony cis. Koszta rosnące z każdą podobną sytuacją odbierały jej wypłatę, to już zresztą chyba wiedziała.
— Czemu usiadły akurat na tym? Każde zakażone niszczy las, nie wolno ci dopuścić do tego. Sprawdź resztę drzew — polecił jej, chociaż sam zrobił to wcześniej pobieżnie, nie znajdując w okolicy równie zainfekowanego drzewa. Gdyby widoczna niewprawnym okiem plaga dosięgnęła reszty, tak kara byłaby większa niż parę słów rzuconych nieuprzejmym tonem. Oczekiwał też większych wyjaśnień, znał się na zwierzynie łownej, nie muszkach i sosenkach. Nie pytał, a patrzył tylko na kobietę, jakby tam miała podsłuchać jego myśli i opowiedzieć o zakażeniu, wyjaśnić wszystkie objawy. Od tego jak miało się roznieść, mogła zależeć ta część terenu. Szkodnika należało wyplewić, pasożyta zabić, a florę lasu ocalić przed obumarciem, aby zaraza nie pochłonęła hektarów terenu. Kobieta winna mu więc powiedzieć skąd wzięły się te stworzenia, a także jak się ich pozbędzie, zanim szkody będą większe. Do tego ją zatrudnił i nie zamierzał oczekiwać mniej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
— Skoro nie jest to zwykła zgnilizna, to czym jest ta kleista jak żywica maź? — rzucił do kobiety, akceptując jej zaprzeczenie, jednak oczekując wyjaśnienia, a gdy te nastało, zmarszczył brwi, przyglądając się roślinie. Postąpił krok do przodu, aby przyjrzeć się szczegółom sprawy, bo choć ufał osądom kobiety, musiał je zatwierdzić. Las nie był jedynie papierkiem własnościowym, a miał swoje życie, o które sir Rowle dbał bardziej niż o swe córki, bo bliższy mu był niż one. Każdy jego hektar musiał nieść jedynie zysk, być zadbany i nie straszyć gości, równocześnie pozostając wystarczająco przerażającym, aby bez chwili zwątpienia można było nazwać go pociągającym. Adrenalina miała uderzać do głowy, a krew buzować w żyłach, jednak wszystko to dziać powinno się w estetyce tego miasta, która spoczywała na barkach Revny. To ona odpowiadała za każdy liść, który dostrzeże zaproszony tu myśliwy i to ona miała się z niego tłumaczyć. Adalbert nie był pewny czy rozumie powagę sytuacji i zdaje sobie sprawę z przewiny, jaką był skażony cis. Koszta rosnące z każdą podobną sytuacją odbierały jej wypłatę, to już zresztą chyba wiedziała.
— Czemu usiadły akurat na tym? Każde zakażone niszczy las, nie wolno ci dopuścić do tego. Sprawdź resztę drzew — polecił jej, chociaż sam zrobił to wcześniej pobieżnie, nie znajdując w okolicy równie zainfekowanego drzewa. Gdyby widoczna niewprawnym okiem plaga dosięgnęła reszty, tak kara byłaby większa niż parę słów rzuconych nieuprzejmym tonem. Oczekiwał też większych wyjaśnień, znał się na zwierzynie łownej, nie muszkach i sosenkach. Nie pytał, a patrzył tylko na kobietę, jakby tam miała podsłuchać jego myśli i opowiedzieć o zakażeniu, wyjaśnić wszystkie objawy. Od tego jak miało się roznieść, mogła zależeć ta część terenu. Szkodnika należało wyplewić, pasożyta zabić, a florę lasu ocalić przed obumarciem, aby zaraza nie pochłonęła hektarów terenu. Kobieta winna mu więc powiedzieć skąd wzięły się te stworzenia, a także jak się ich pozbędzie, zanim szkody będą większe. Do tego ją zatrudnił i nie zamierzał oczekiwać mniej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dziady, duchy, rody nasze prosimy, prosimy
Do wieczerzy, miejsca, ognie palimy, palimy
I zwierzynie dzisiaj ładnie ścielimy, ścielimy
Żeby słowa nam od przodków mówiły, mówiły
Ostatnio zmieniony przez Albert Rowle dnia 13.10.21 11:29, w całości zmieniany 1 raz
Albert Rowle
Zawód : zarządca terenów łowieckich Delamere
Wiek : 38
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The more a thing is perfect, the more it feels pleasure and pain.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Zadrżała, czując jak siarczysty mróz przejmuje ją aż do szpiku kości i przez krótką chwilę pożałowała, że w niecierpliwym pośpiechu, by podążyć śladem arystokraty jak najszybciej, nie chwyciła z wieszaka przy drzwiach grubego, wełnianego szala. Poprawiła poły płaszcza, zacieśniając uniesiony kołnierz pod szyją i przyspieszyła kroku, jakby licząc na to, że pracujące wbrew niskim temperaturom mięśnie ją rozgrzeją. Wzrokiem odruchowo śledziła judaszową laskę, naoczny dowód kalectwa, o które jak dotąd nie miała śmiałości pytać, mimo że mnogość możliwych scenariuszy rozpalała jej wyobraźnię do czerwoności, gdy niejednokrotnie wcześniej uspokajając galopujący oddech w skotłowanej pościeli, niemalże czułym gestem wodziła chłodnymi palcami po znanych już na pamięć szerokich bliznach oplatających gęstą siecią jego biodro i udo. Kiedyś, obiecywała samej sobie, kiedyś pozna tożsamość bestii, która miała czelność wyjść naprzeciw jego temperamentowi, dzień ten jednak wciąż nie nadszedł.
- Z uszkodzonych przez czerwie pędów wypływają soki roślinne, co samo w sobie nie jest problemem - ot, naturalny bieg zdarzeń w ekosystemie, bez poważnych konsekwencji dla drzewa stającego się żywicielem. - Jednak na powierzchni nimi pokrytej namnażają się grzyby sadzakowe, to właśnie one odpowiadają za ten czarny nalot nadający rosie lepkość podobną do żywicy. Ogranicza dostęp do światła, przynosząc roślinie więcej szkód niż sam pasożyt, stąd też brązowiejące pędy - rozwinęła swoją diagnozę w pełni, pragnąc, by zrozumiał dokładnie co dzieje się z cisem - i że choć przeoczyła chore drzewo, jego stan nie był wynikiem jej nieudolnych działań, a dziełem przypadku. Nie tłumaczyła się jednak zbędnie, odmawiając sobie poczucia winy. - Możliwe, że żerowały w nawozie rozkładanym jesienią, a gdy spadł śnieg, przeniosły się wyżej w poszukiwaniu schronienia i nowego źródła pożywienia - snuła przypuszczenia, chociaż sam fakt, że mróz nie zabił larw, był dla niej doprawdy zastanawiający. Z drugiej strony, nie byłaby to pierwsza ni ostatnia anomalia, z jaką się spotykała. - Przepraszam, sir, nie dostrzegłam tego wcześniej - powiedziała, ściszając głos, w którym skrucha nie wybrzmiała jednak z pełnią mocy. Wiedział, musiał wiedzieć, że mimo regularnych odchodów po lesie praktycznie niemożliwym było dostrzec każdą ze zmian, które potrafiły zachodzić w przeciągu jednej doby. Obeszła cis, a głuchy dźwięk miażdżonego pod podeszwami butów śniegu rozległ się echem, gdy krążyła wokół sąsiednich roślin, przeprowadzając dokładną inspekcję ich stanu. Pędy jednak miały zdrowe, pnie i igły czyste i wolne od spadzi. Wróciła do miejsca wyjścia, kręcąc przecząco głową.
- Przygotuję wywar z szaleju jadowitego do okadzenia zainfekowanego drzewa, zlikwiduje on grzyby i czerwie. Zbrązowiałe pędy przytnę wiosną, gdy nadejdą roztopy, teraz mróz wdarłby się do środka pnia i zrujnował całą roślinę. Szybko odbije, po infekcji nie będzie ani śladu - przedstawiła kolejne kroki planu naprawczego, który już w pełni wyklarował się w jej myślach jako szybki i nade wszystko skuteczny. Pozostałe cisy były we wzorowej wręcz kondycji, a więc zaatakowany nieszczęśnik stanowił odosobniony przypadek. Niemalże poczuła zalewające ją poczucie ulgi, choć to minęło zaledwie po paru uderzeniach serca. Tęczówki w kolorze gorzkiej czekolady zalśniły ciekawością i odnalazły w końcu jego twarz, obojętną w swym wyrazie, oczekując jego werdyktu. Chociaż starała się tego po sobie nie zdradzać, wizja zarazy panoszącej się wśród roślin nieopodal Leśniczówki napawała ją zgrozą wywołaną świadomością, że sir Albertowi mogłoby zabraknąć wspaniałomyślności, by puścić płazem podobne zdarzenie. Niekompetentną okazałaby się być właśnie ona, a w Delamere brakło miejsca dla nieudaczników, indolentów i nietrafionych inwestycji - nigdy nie chciała być postrzegana właśnie w tych kategoriach, wysoko stawiając swoją dumę, a jeszcze wyżej umiejętności, których była absolutnie pewna. A jednak, może przez te półtora roku spędzone w Cheshire poczuła się odrobinę zbyt pewnie? Dokąd by poszła, gdyby postanowił ją przepędzić? Do czyich drzwi by zapukała, z dnia na dzień zostając z niczym? Zawsze miała gotowy plan awaryjny, wybrany kolejny cel, do którego ruszy, nie oglądając się za siebie, gdy kolejne mosty zostaną spalone, tym razem jednak niczego takiego nie miała w głowie, nie wyobrażała sobie swojego życia po Delamere, choć być może właśnie to był błąd, który skazywał ją na łaskę i niełaskę kapryśnego pana.
- Z uszkodzonych przez czerwie pędów wypływają soki roślinne, co samo w sobie nie jest problemem - ot, naturalny bieg zdarzeń w ekosystemie, bez poważnych konsekwencji dla drzewa stającego się żywicielem. - Jednak na powierzchni nimi pokrytej namnażają się grzyby sadzakowe, to właśnie one odpowiadają za ten czarny nalot nadający rosie lepkość podobną do żywicy. Ogranicza dostęp do światła, przynosząc roślinie więcej szkód niż sam pasożyt, stąd też brązowiejące pędy - rozwinęła swoją diagnozę w pełni, pragnąc, by zrozumiał dokładnie co dzieje się z cisem - i że choć przeoczyła chore drzewo, jego stan nie był wynikiem jej nieudolnych działań, a dziełem przypadku. Nie tłumaczyła się jednak zbędnie, odmawiając sobie poczucia winy. - Możliwe, że żerowały w nawozie rozkładanym jesienią, a gdy spadł śnieg, przeniosły się wyżej w poszukiwaniu schronienia i nowego źródła pożywienia - snuła przypuszczenia, chociaż sam fakt, że mróz nie zabił larw, był dla niej doprawdy zastanawiający. Z drugiej strony, nie byłaby to pierwsza ni ostatnia anomalia, z jaką się spotykała. - Przepraszam, sir, nie dostrzegłam tego wcześniej - powiedziała, ściszając głos, w którym skrucha nie wybrzmiała jednak z pełnią mocy. Wiedział, musiał wiedzieć, że mimo regularnych odchodów po lesie praktycznie niemożliwym było dostrzec każdą ze zmian, które potrafiły zachodzić w przeciągu jednej doby. Obeszła cis, a głuchy dźwięk miażdżonego pod podeszwami butów śniegu rozległ się echem, gdy krążyła wokół sąsiednich roślin, przeprowadzając dokładną inspekcję ich stanu. Pędy jednak miały zdrowe, pnie i igły czyste i wolne od spadzi. Wróciła do miejsca wyjścia, kręcąc przecząco głową.
- Przygotuję wywar z szaleju jadowitego do okadzenia zainfekowanego drzewa, zlikwiduje on grzyby i czerwie. Zbrązowiałe pędy przytnę wiosną, gdy nadejdą roztopy, teraz mróz wdarłby się do środka pnia i zrujnował całą roślinę. Szybko odbije, po infekcji nie będzie ani śladu - przedstawiła kolejne kroki planu naprawczego, który już w pełni wyklarował się w jej myślach jako szybki i nade wszystko skuteczny. Pozostałe cisy były we wzorowej wręcz kondycji, a więc zaatakowany nieszczęśnik stanowił odosobniony przypadek. Niemalże poczuła zalewające ją poczucie ulgi, choć to minęło zaledwie po paru uderzeniach serca. Tęczówki w kolorze gorzkiej czekolady zalśniły ciekawością i odnalazły w końcu jego twarz, obojętną w swym wyrazie, oczekując jego werdyktu. Chociaż starała się tego po sobie nie zdradzać, wizja zarazy panoszącej się wśród roślin nieopodal Leśniczówki napawała ją zgrozą wywołaną świadomością, że sir Albertowi mogłoby zabraknąć wspaniałomyślności, by puścić płazem podobne zdarzenie. Niekompetentną okazałaby się być właśnie ona, a w Delamere brakło miejsca dla nieudaczników, indolentów i nietrafionych inwestycji - nigdy nie chciała być postrzegana właśnie w tych kategoriach, wysoko stawiając swoją dumę, a jeszcze wyżej umiejętności, których była absolutnie pewna. A jednak, może przez te półtora roku spędzone w Cheshire poczuła się odrobinę zbyt pewnie? Dokąd by poszła, gdyby postanowił ją przepędzić? Do czyich drzwi by zapukała, z dnia na dzień zostając z niczym? Zawsze miała gotowy plan awaryjny, wybrany kolejny cel, do którego ruszy, nie oglądając się za siebie, gdy kolejne mosty zostaną spalone, tym razem jednak niczego takiego nie miała w głowie, nie wyobrażała sobie swojego życia po Delamere, choć być może właśnie to był błąd, który skazywał ją na łaskę i niełaskę kapryśnego pana.
A on zaś do temperatur niskich był nie tylko przyzwyczajony, co znacznie bardziej wolał je od ciepłych. Las jednak zimą mniej zarabiał, co było największą wadą tej pory. W białym puchu i gryzącym mrozie czuł jednak bliskość duchów, co jemu nazwisku czyniło pokój. I gdy spojrzał na nią, miał wrażenie, że drży, choć nie zamarzała. Nie odezwał się słowem w tym temacie, za priorytet mając ważniejszą sprawę, tak więc słuchał, co miała do powiedzenia na temat jego drzew w jego lesie. Każde słowo chłonął, nie odrywając spojówek od oczu w kolorze gorzkiej czekolady. Nie tonął w nich, tak jak w jeziorze utonęło ciało jej niedoszłego narzeczonego. A wiedział, że była mu więcej niż wdzięczna, a że przynajmniej taka być powinna. Kiwał więc spokojnie głową, rozumiejąc każde słowo, ale usta ściągając w kreskę zawodu. Podejrzewać by mógł, że choroba drzewa rozwinęła się niedawno, że nawet pod osłoną nocy zajęła tak szeroką przestrzeń na jego korze, ale Revna przytaknęła w innym rozważaniu, że to ona nie zauważyła skazy. Wypuszczone głośniej przez prosty nos powietrze nie zwiastowało nic dobrego, bo w złości swej rzadko się hamował.
- Nie dostrzegłaś - powtórzył po kobiecie, oblizując swoją górną wargę, która spierzchła od zimna. Coś jakby się gotowało pod ciężkimi powiekami na groźnej twarzy mężczyzny, co krzyczało "Uciekaj dziewczyno". Uniesiona wyżej broda zwiastowała złość. Płacił jej po to, aby takie rzeczy się nie zdarzały, aby każda roślina tego lasu była silną i zdrową. - Powiedz mi Revno, czy ja niejasno się wyraziłem przykazując ci opiekę nad florą Delamere? - wykonał krok w przód, zbliżając się do kobiety, a woń leśniczówki i suszonych w niej ziół uderzyła go w nozdrza, mieszając się z jej typowym zapachem frezji. Zaciągnął się więc nim mocniej. - Opowiadałem, że masz sobie pichcić wywary w ciepłym wnętrzu drewnianej chaty, a potem zrywać sobie dzikie jagódki? - kolejnym krokiem pokonał już ostatni dystans, patrząc na nią z góry w tej złamanej ciszy lasu. Cyniczny i sarkastyczny w całej swej osobie. Zacmokał.
- Idź - w końcu padło z ledwie otwartych ust mężczyzny, a gdy ona wróciła do niego, kiwnął głową i potwierdził, że rozwiązanie zostaje zaakceptowane. Sir Albert nie lubił błędów, a już zwłaszcza nie tych, co prowadziły do jego gniewu. Niegdyś butny i niezwracający uwagi na błahostki, tak teraz przywiązywał im najwyższą wagę, w obawie, że las upadnie przez muchy siatkoskrzydłe. Hospes, hostis. Las miał być bez zarzutu i obcego pasożyta w jego progach nie przyjmie. Nie życzył sobie tam robactwa takiego, co polowanie na niego nie da zysku. Zamierzał wrócić do tego drzewa niedługo i oczekiwał efektów owego wywaru z szaleju jadowitego. Nie był jednak emocjonalnym i nie zamierzał roztrząsać sprawy, dopóki zostanie zażegnana. Mógł przecież wyrzucić ją stąd za najdrobniejsze przewinienie, ale to nie dla wiedzy ją tam trzymał, a dla posłuszeństwa, które stopniowo w niej odnalazł, początkowo nawet nie planując takich poszukiwań. Za złote monety można było kupić każdego i o każdej porze, ale ze zdobytą lojalnością jej cena rosła. Ciało miała ciepłe i jędrne, nie dziewicze, lecz gładkie. Nie była mu żoną, ni nimfą, a leśną zabawą o ograniczonym zaufaniu, a i tak większym niż do przypadkowego stwora. Kiedy jej usta muskały jego tors i kiedy sznurem plątał nadgarstki dla własnej rozrywki, wtedy ufał jej najbardziej. A ona była wdzięczna i w jej uśmiechu to widział. Lewy kącik ust uniósł się w górę.
- Nie dostrzegłaś - powtórzył po kobiecie, oblizując swoją górną wargę, która spierzchła od zimna. Coś jakby się gotowało pod ciężkimi powiekami na groźnej twarzy mężczyzny, co krzyczało "Uciekaj dziewczyno". Uniesiona wyżej broda zwiastowała złość. Płacił jej po to, aby takie rzeczy się nie zdarzały, aby każda roślina tego lasu była silną i zdrową. - Powiedz mi Revno, czy ja niejasno się wyraziłem przykazując ci opiekę nad florą Delamere? - wykonał krok w przód, zbliżając się do kobiety, a woń leśniczówki i suszonych w niej ziół uderzyła go w nozdrza, mieszając się z jej typowym zapachem frezji. Zaciągnął się więc nim mocniej. - Opowiadałem, że masz sobie pichcić wywary w ciepłym wnętrzu drewnianej chaty, a potem zrywać sobie dzikie jagódki? - kolejnym krokiem pokonał już ostatni dystans, patrząc na nią z góry w tej złamanej ciszy lasu. Cyniczny i sarkastyczny w całej swej osobie. Zacmokał.
- Idź - w końcu padło z ledwie otwartych ust mężczyzny, a gdy ona wróciła do niego, kiwnął głową i potwierdził, że rozwiązanie zostaje zaakceptowane. Sir Albert nie lubił błędów, a już zwłaszcza nie tych, co prowadziły do jego gniewu. Niegdyś butny i niezwracający uwagi na błahostki, tak teraz przywiązywał im najwyższą wagę, w obawie, że las upadnie przez muchy siatkoskrzydłe. Hospes, hostis. Las miał być bez zarzutu i obcego pasożyta w jego progach nie przyjmie. Nie życzył sobie tam robactwa takiego, co polowanie na niego nie da zysku. Zamierzał wrócić do tego drzewa niedługo i oczekiwał efektów owego wywaru z szaleju jadowitego. Nie był jednak emocjonalnym i nie zamierzał roztrząsać sprawy, dopóki zostanie zażegnana. Mógł przecież wyrzucić ją stąd za najdrobniejsze przewinienie, ale to nie dla wiedzy ją tam trzymał, a dla posłuszeństwa, które stopniowo w niej odnalazł, początkowo nawet nie planując takich poszukiwań. Za złote monety można było kupić każdego i o każdej porze, ale ze zdobytą lojalnością jej cena rosła. Ciało miała ciepłe i jędrne, nie dziewicze, lecz gładkie. Nie była mu żoną, ni nimfą, a leśną zabawą o ograniczonym zaufaniu, a i tak większym niż do przypadkowego stwora. Kiedy jej usta muskały jego tors i kiedy sznurem plątał nadgarstki dla własnej rozrywki, wtedy ufał jej najbardziej. A ona była wdzięczna i w jej uśmiechu to widział. Lewy kącik ust uniósł się w górę.
Dziady, duchy, rody nasze prosimy, prosimy
Do wieczerzy, miejsca, ognie palimy, palimy
I zwierzynie dzisiaj ładnie ścielimy, ścielimy
Żeby słowa nam od przodków mówiły, mówiły
Albert Rowle
Zawód : zarządca terenów łowieckich Delamere
Wiek : 38
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The more a thing is perfect, the more it feels pleasure and pain.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Lubiła mróz i nieskazitelną biel spowijającego wszystko wokół śniegu w tym krótkim czasie, w którym surową Skandynawię nazywała swym domem; powietrze smakowało czyściej, zdrowiej, wieczorne niebo rozświetlone bezlikiem konstelacji zdawało się być bliższe niż kiedykolwiek i choć warunki te nie sprzyjały zbieraniu dziko rosnących roślin, tak pozostawione w miękkim puchu ślady pozwalały bez większych problemów wytropić co ciekawszą zwierzynę. Po powrocie do potomków Normanów, Sasów i Celtów wypierała jednak bez końca wszystko to, co wiązało się z tamtym okresem jej życia i podświadomie, zdawać by się mogło, wyparła również i te preferencje. Przywołała się do porządku pod naporem jego spojrzenia; nie chciała okazywać fizycznej słabości, nie przy nim. Płynna kontynuacja tematu niedomagającego cisu nie przyniosła jednak zadowalających wniosków, a chłodna obojętność jaką zwyczajowo ją raczył przeobraziła się gwałtownie w doskonale widoczne rozczarowanie, które z kolei płynnie błysnęło szybko narastającą złością. Milczała, nie potwierdzając po raz kolejny swojego niedopatrzenia, choć może właśnie to, w połączeniu z gorliwymi przeprosinami, byłoby odpowiednią strategią załagodzenia sytuacji, która rozwijała się tuż przed jej nosem, zdusiła jednak w sobie instynktowną chęć cofnięcia się o krok, zamiast tego twardo obstając przy swoim, przekonana o swej racji.
- Czy moja praca kiedykolwiek cię zawiodła, sir? - zapytała niejako w odpowiedzi, wciąż uznając, że ostatnie półtora roku poświęcone na dbanie o florę Delamere było wyjątkowo owocne. Wyryty w jej pamięci zapach drogiej wody kolońskiej otoczył ją ściśle, gdy odległość pomiędzy nimi była już znikoma, wywołana bliskością ekscytacja zapulsowała wbrew jej woli w żyłach, przyspieszając oddech nieznacznie, chociaż słowa Alberta dudniły w jej uszach i przywoływały zgoła odmienne emocje. Zmrużyła oczy, splatając swe przedramiona na wysokości mostka, w okolicach którego kłuły nieprzyjemnie jego wyrzuty. Ugryzła się w język, by spróbować ochłonąć, dokonując oględzin pozostałych roślin, jej wnętrzności wciąż jednak wrzały, gdy wróciła do jego boku niczym wierny pies, nienawidząc samej siebie, że to czyni - wbrew wszystkiemu w co wierzyła lata temu.
- Jedna mucha - wypluła niemalże dwa krótkie słowa, nagle i gwałtownie, nie chcąc przechodzić do porządku dziennego nad kwestią, która pozostała niewypowiedziana. - Jedna mucha wystarczy, by larwy objęły tak szeroką powierzchnię - smocze łajno z rezerwatu w Kent było wszak pierwszorzędnej jakości, wolne od niepożądanych zanieczyszczeń, o ile podobne określenia można przypisywać nawozom organicznym, ale wystarczyło, że zalęgła się w nim jedna mucha, by najwidoczniej świat zapłonął. - Oczywiście mogę wybić wszystkie owady, co do nogi, z całego Delamere, ku zadowoleniu lorda - oznajmiła z pełną powagą, roztaczając przed nim piękną wizję lasu wolnego od pasożytów, które trapiły jego myśli i miały być powodem, dla którego podważał jej kompetencje. - Utopia będzie trwała miesiąc, może dwa, nim lokalny ekosystem runie - tak jak runęły właśnie jej wizje, kolejne obrazki upadały, wprawione w ruch niczym kostki domino. - Pierwsze znikną nietoperze, jeże i ptaki, zginą z głodu lub przeniosą się na inne siedliska, obfitujące w pożywienie. Las zacznie śmierdzieć nieprzetrawianą przez robactwo padliną, której pracownicy nie nadążą usuwać, a która zatruje wody gruntowe i pobliskie jezioro, a w następstwie wszystkie pozostałe zwierzęta, korzystające z tego wodopoju - kontynuowała kasandryczne wieszczenie niewzruszona, mierząc go czujnymi tęczówkami. Powinna była milczeć, położyć po sobie potulnie uszy i liczyć na to, że szybko zapomni o zawodzie, jaki go spotkał. Powinna była odwracać uwagę od kwestii, która go drażniła, może obiecując poprawę, a może namawiając do jak najszybszego powrotu do leśniczówki. Nie był to pierwszy i nie ostatni błąd, jaki popełniła niemalże z pełną świadomością własnych czynów.
- Ale, naturalnie, zrobię jak będziesz chciał, wszak to wszystko twoja decyzja, sir - zakończyła swój wywód, niemalże kpiąco akcentując przynależną mu tytulaturę, chociaż marne resztki zdrowego rozsądku próbującego nieskutecznie dojść do głosu podpowiadały jej, że bezczelność, na jaką się porywała, nie przejdzie bez echa - niezależnie od prawdy, jaka kryła się w jej słowach zbędnie okraszonych ironią.
- Czy moja praca kiedykolwiek cię zawiodła, sir? - zapytała niejako w odpowiedzi, wciąż uznając, że ostatnie półtora roku poświęcone na dbanie o florę Delamere było wyjątkowo owocne. Wyryty w jej pamięci zapach drogiej wody kolońskiej otoczył ją ściśle, gdy odległość pomiędzy nimi była już znikoma, wywołana bliskością ekscytacja zapulsowała wbrew jej woli w żyłach, przyspieszając oddech nieznacznie, chociaż słowa Alberta dudniły w jej uszach i przywoływały zgoła odmienne emocje. Zmrużyła oczy, splatając swe przedramiona na wysokości mostka, w okolicach którego kłuły nieprzyjemnie jego wyrzuty. Ugryzła się w język, by spróbować ochłonąć, dokonując oględzin pozostałych roślin, jej wnętrzności wciąż jednak wrzały, gdy wróciła do jego boku niczym wierny pies, nienawidząc samej siebie, że to czyni - wbrew wszystkiemu w co wierzyła lata temu.
- Jedna mucha - wypluła niemalże dwa krótkie słowa, nagle i gwałtownie, nie chcąc przechodzić do porządku dziennego nad kwestią, która pozostała niewypowiedziana. - Jedna mucha wystarczy, by larwy objęły tak szeroką powierzchnię - smocze łajno z rezerwatu w Kent było wszak pierwszorzędnej jakości, wolne od niepożądanych zanieczyszczeń, o ile podobne określenia można przypisywać nawozom organicznym, ale wystarczyło, że zalęgła się w nim jedna mucha, by najwidoczniej świat zapłonął. - Oczywiście mogę wybić wszystkie owady, co do nogi, z całego Delamere, ku zadowoleniu lorda - oznajmiła z pełną powagą, roztaczając przed nim piękną wizję lasu wolnego od pasożytów, które trapiły jego myśli i miały być powodem, dla którego podważał jej kompetencje. - Utopia będzie trwała miesiąc, może dwa, nim lokalny ekosystem runie - tak jak runęły właśnie jej wizje, kolejne obrazki upadały, wprawione w ruch niczym kostki domino. - Pierwsze znikną nietoperze, jeże i ptaki, zginą z głodu lub przeniosą się na inne siedliska, obfitujące w pożywienie. Las zacznie śmierdzieć nieprzetrawianą przez robactwo padliną, której pracownicy nie nadążą usuwać, a która zatruje wody gruntowe i pobliskie jezioro, a w następstwie wszystkie pozostałe zwierzęta, korzystające z tego wodopoju - kontynuowała kasandryczne wieszczenie niewzruszona, mierząc go czujnymi tęczówkami. Powinna była milczeć, położyć po sobie potulnie uszy i liczyć na to, że szybko zapomni o zawodzie, jaki go spotkał. Powinna była odwracać uwagę od kwestii, która go drażniła, może obiecując poprawę, a może namawiając do jak najszybszego powrotu do leśniczówki. Nie był to pierwszy i nie ostatni błąd, jaki popełniła niemalże z pełną świadomością własnych czynów.
- Ale, naturalnie, zrobię jak będziesz chciał, wszak to wszystko twoja decyzja, sir - zakończyła swój wywód, niemalże kpiąco akcentując przynależną mu tytulaturę, chociaż marne resztki zdrowego rozsądku próbującego nieskutecznie dojść do głosu podpowiadały jej, że bezczelność, na jaką się porywała, nie przejdzie bez echa - niezależnie od prawdy, jaka kryła się w jej słowach zbędnie okraszonych ironią.
Kpiący uśmieszek powoli schodził z jego twarzy z każdym wypowiedzianym przez kobietę słowem. Zamiast cynicznego kącika ust w górze dostrzec mogła, jak powoli ten opada w dół, czyniąc jego twarz groźną, niemal posągową. Jedna mucha, wycedziła. To ta miała stać się jej przekleństwem, bo to jej nie zauważyła, lub nie sprawdziła dokładnie. Trzeba było kopyt konia w tym regionie i jego wizyty, pierwszej w tym roku, aby zauważyć postępujący problem. Przyjechał tu, aby odebrać jej ciało i zabawić się, pewien, że kobieta wywiązuje się z obowiązków należycie, a tymczasem to jego oko dostrzegło problem, gdy opiekunka flory zapomniała o własnej powinności. Twarz wykręcona w drwinie nie była mu obca, zawsze zresztą miał samego siebie za lepszego, jednak gdy w oczy spływała agresja, nie śmiech, wtedy szaleństwo płynące w krwi przejmowało posłuch w jego ciele, ponownie butność stawiając za przewodniczkę.
— Masz mnie za głupca?! — ryknął nagle, a krzyk odbił się echem od okolicznych drzew, aż skrzek ptaków odlatujących z ich koron poniósł się po okolicy, gdy nastawała cisza wciąż grzmiąca w uszach. Odczekał i pozwolił jej wybrzmieć niczym symfonii, która cichła przed brawami. Pełne złości kasztanowe oczy kipiały gniewem, trzęsąc się nieznacznie w efekcie. Buzowała w nim krew gorąca, co do niego i przodków należała. Dłoń zaciskała się na lasce, gotowej podnieść ją i uderzyć kobietę. Gorzki smak krzyku, jaki wydobył się z jego płuc, osiadł w gardle, a gotowy był zrobić to ponownie. Jak śmiała? Przecież słyszał tę kpinę w głosie młódki, w tytulaturze znalazła sobie żart, a z bezczelności zrobiła pożywkę. Z prawej dłoni wypuścił laskę, a ta stanęła w miejscu niewzruszona, tak jakby nie potrzebowała jego siły, aby utrzymać ją w prostej pozycji prostopadłej do pokrytej zimnym puchem ziemi. Rękawiczka, choć miękka i skórzana, tak zacisnęła się na krtani dziewczęcia w jednym ruchu. Nie nader mocno, nie po to, aby ją zwyczajnie udusić, choć nie brakowało wiele, aby się zdecydował na ten krok. Chciał okazać siłę i pozycję, ukarać odpowiednio za przewinienie i krnąbrność, której się podjęła. Chuda szczęka dziewczyny obijała się o kości jego palców, ale nie przerwał, mrużąc powieki, aby widzieć już tylko ją, nie teren dookoła, choć i on odbijał się jasnym światłem.
— Nie jedna mucha, a twoja ślepota — wycedził, zbliżając twarz do jej twarzy, tak jakby zaraz miał skraść z jej ust całe ciepło i odebrać dech. — Musiałem SAM znaleźć problem, byś się nim zajęła, a to... To! — podkreślił, zaciskając mocniej palce.— TO twoja praca, głupia dziewko — nos zadrżał, a powieka zaraz za nim. Nie panował nad sobą, brak mu było roztropności i zrozumienia, nie trzymał nerwów na wodzy i nie kalkulował własnych uniesień, działając instynktownie, dopuszczając krew Gyffarda. — To mój las od dwudziestu przeszło lat. Rósł tu, zanim twoja matka rozłożyła nogi i będzie rósł długo po tym jak rozłoży się twoje truchło. Wiem, jak działa jego fauna — dłoń wciąż wplatała się głębiej w jej ciało, aż w końcu odebrała dostęp tlenu i przestała być ledwie nieprzyjemną siłą, a zaczęła zagrożeniem. — Potrzebowałem udać się tu sam, aby odkryć, że muchy zatruły ten cis, osłaniając go na wilgoć. Zajęta byłaś i nieostrożna, niedokładna w swojej pracy. Odpowiedz mi na pytania, które postawiłem. Czy nie przekazałem ci opieki nad florą Delamere? Czy nie to winno być twoim priorytetem? CZY MASZ MNIE ZA GŁUPCA?! — huknął, ale puścił dłoń z krtani dziewczyny, kładąc ją z powrotem na lasce, jednak oczekując natychmiastowej odpowiedzi. Pozwalała sobie na zbyt wiele i zbyt pewnie się czuła w nieswoim domu. Pyskówki były dobre dla jej narzeczonego, ale Albert nie sądził, że chciałaby dołączyć do rozkładającego się ciała głęboko na dnie leśnego jeziora. Tak długo nie opuszczał jej oczu, jak długo nie odpowiedziała mu na te pytania, gotów ukarać młódkę natychmiast, jeśli śmiałaby pyskować choć jednym słowem. Ocalił jej wolność i winna była mu być wdzięczna, albo odejść natychmiast. Nie trzymał jej siłą, nie wiązał do kolumn, nie pozwalając odejść, ale to ona wiernie trwała, łasa na obecność lorda i jego dotyku, gdy to topił zęby w jej karku, albo wiązał włosy na nadgarstku i przypominał, komu się oddała tamtego dnia, gdy postanowiła przekroczyć granice lasu Beeston. Dostrzegł krnąbrność od razu, pyskatą naturę i brak pokory w malinowych ustach. Rozłupał tę powłokę i gnał głębiej, wierząc, że jej lojalność go nie zgubi.
— Masz mnie za głupca?! — ryknął nagle, a krzyk odbił się echem od okolicznych drzew, aż skrzek ptaków odlatujących z ich koron poniósł się po okolicy, gdy nastawała cisza wciąż grzmiąca w uszach. Odczekał i pozwolił jej wybrzmieć niczym symfonii, która cichła przed brawami. Pełne złości kasztanowe oczy kipiały gniewem, trzęsąc się nieznacznie w efekcie. Buzowała w nim krew gorąca, co do niego i przodków należała. Dłoń zaciskała się na lasce, gotowej podnieść ją i uderzyć kobietę. Gorzki smak krzyku, jaki wydobył się z jego płuc, osiadł w gardle, a gotowy był zrobić to ponownie. Jak śmiała? Przecież słyszał tę kpinę w głosie młódki, w tytulaturze znalazła sobie żart, a z bezczelności zrobiła pożywkę. Z prawej dłoni wypuścił laskę, a ta stanęła w miejscu niewzruszona, tak jakby nie potrzebowała jego siły, aby utrzymać ją w prostej pozycji prostopadłej do pokrytej zimnym puchem ziemi. Rękawiczka, choć miękka i skórzana, tak zacisnęła się na krtani dziewczęcia w jednym ruchu. Nie nader mocno, nie po to, aby ją zwyczajnie udusić, choć nie brakowało wiele, aby się zdecydował na ten krok. Chciał okazać siłę i pozycję, ukarać odpowiednio za przewinienie i krnąbrność, której się podjęła. Chuda szczęka dziewczyny obijała się o kości jego palców, ale nie przerwał, mrużąc powieki, aby widzieć już tylko ją, nie teren dookoła, choć i on odbijał się jasnym światłem.
— Nie jedna mucha, a twoja ślepota — wycedził, zbliżając twarz do jej twarzy, tak jakby zaraz miał skraść z jej ust całe ciepło i odebrać dech. — Musiałem SAM znaleźć problem, byś się nim zajęła, a to... To! — podkreślił, zaciskając mocniej palce.— TO twoja praca, głupia dziewko — nos zadrżał, a powieka zaraz za nim. Nie panował nad sobą, brak mu było roztropności i zrozumienia, nie trzymał nerwów na wodzy i nie kalkulował własnych uniesień, działając instynktownie, dopuszczając krew Gyffarda. — To mój las od dwudziestu przeszło lat. Rósł tu, zanim twoja matka rozłożyła nogi i będzie rósł długo po tym jak rozłoży się twoje truchło. Wiem, jak działa jego fauna — dłoń wciąż wplatała się głębiej w jej ciało, aż w końcu odebrała dostęp tlenu i przestała być ledwie nieprzyjemną siłą, a zaczęła zagrożeniem. — Potrzebowałem udać się tu sam, aby odkryć, że muchy zatruły ten cis, osłaniając go na wilgoć. Zajęta byłaś i nieostrożna, niedokładna w swojej pracy. Odpowiedz mi na pytania, które postawiłem. Czy nie przekazałem ci opieki nad florą Delamere? Czy nie to winno być twoim priorytetem? CZY MASZ MNIE ZA GŁUPCA?! — huknął, ale puścił dłoń z krtani dziewczyny, kładąc ją z powrotem na lasce, jednak oczekując natychmiastowej odpowiedzi. Pozwalała sobie na zbyt wiele i zbyt pewnie się czuła w nieswoim domu. Pyskówki były dobre dla jej narzeczonego, ale Albert nie sądził, że chciałaby dołączyć do rozkładającego się ciała głęboko na dnie leśnego jeziora. Tak długo nie opuszczał jej oczu, jak długo nie odpowiedziała mu na te pytania, gotów ukarać młódkę natychmiast, jeśli śmiałaby pyskować choć jednym słowem. Ocalił jej wolność i winna była mu być wdzięczna, albo odejść natychmiast. Nie trzymał jej siłą, nie wiązał do kolumn, nie pozwalając odejść, ale to ona wiernie trwała, łasa na obecność lorda i jego dotyku, gdy to topił zęby w jej karku, albo wiązał włosy na nadgarstku i przypominał, komu się oddała tamtego dnia, gdy postanowiła przekroczyć granice lasu Beeston. Dostrzegł krnąbrność od razu, pyskatą naturę i brak pokory w malinowych ustach. Rozłupał tę powłokę i gnał głębiej, wierząc, że jej lojalność go nie zgubi.
Dziady, duchy, rody nasze prosimy, prosimy
Do wieczerzy, miejsca, ognie palimy, palimy
I zwierzynie dzisiaj ładnie ścielimy, ścielimy
Żeby słowa nam od przodków mówiły, mówiły
Albert Rowle
Zawód : zarządca terenów łowieckich Delamere
Wiek : 38
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The more a thing is perfect, the more it feels pleasure and pain.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Olśnienie w kwestii tego, jak dalece się zagalopowała w pozornie błahej dyskusji na temat bytowania much siatkoskrzydłych w lesie, spłynęła na nią niemalże natychmiast, lecz było już za późno, by powstrzymać rwący potok słów, które musiały wybrzmieć w pełni, nim zapadła głucha cisza, nieprzerywana nawet przez echo pohukującego w oddali puszczyka, mijanego po drodze z leśniczówki. Wyraz kpiącego rozbawienia spełzł z jego twarzy bezpowrotnie, a jego następstwo nie pozostawiało już żadnych złudzeń co do tego, że na jakąkolwiek reakcję z jego strony by nie liczyła - przeliczyła się setnie. Powinna była wiedzieć lepiej, prezentował jej wszak nie jeden raz to, jak bezlitośnie tępi jej nieposłuszeństwo, jak bardzo nie toleruje jej niesubordynacji. Zrobiła krok wstecz, jeden, chwiejny, tym razem nie próbując już nawet w imię własnej dumy walczyć z niemalże zwierzęcym instynktem wycofania się chyłkiem, choć i te nadzieje miały się okazać płonne. Zadrżała jak liść na wietrze, tym razem nie odczuwając już jednak chłodu, gdy wybuch nieokiełznanej furii rozdarł milczenie lasu, płosząc ptaki zasiadające na wysokich gałęziach wiekowych drzew. Kolejny krok wstecz, nie słyszała już nawet złowieszczego krakania odlatujących kruków, gdy serce waliło jej w jak oszalałe o ramy zaciśniętych boleśnie żeber.
- Nie - ledwie wydobyło się z wysokości strun głosowych i zabrzmiało absurdalnie nieadekwatnie, gdy teraz, ostatecznie, uciekała własnym spojrzeniem w bok, im dalej od przenikliwości kasztanowych tęczówek, uznając w końcu jego wyższość. Za późno. Czemu właściwie zaprzeczała? Postrzeganiu go w kategorii głupca? Swoim słowom, zaskoczona nagle własną butą? Podstawom jego gniewu, sensowności konsekwencji, jakie miały ją spotkać? Popłoch zalęgł się w jej ciemnych oczach, już nie spozierających spod opadających powiek, a rozwartych szeroko pod wpływem adrenaliny, gdy silną dłonią dopadł jej gardła i zacisnął palce, nie pozwalając jej już ani na wykonanie następnego kroku wstecz, ani na zwerbalizowanie kolejnych zaprzeczeń. Ulatujące z jej przyduszonej krtani powietrze zabrzmiało chrapliwie, uniosła rękę odruchowo, by lokując na jego dłoni swą własną, próbować poruszyć głową na boki i poluzować ucisk przywodzący na myśl imadło. Daremnie. Drugą dłonią sięgnęła jego przedramienia, wbijając w nie kościste palce, jakby to miało zrobić na nim jakiekolwiek wrażenie, lecz tylko tym mocniej ściskał jej gardziel. Ledwie słyszała cedzone przez niego słowa, które docierały do niej niczym zza grubej tafli szkła i odbijały się echem w jej dziwnie pustej czaszce, gdy walczyła o kolejny oddech przy akompaniamencie spazmatycznie drgającej klatki piersiowej. Pełne usta ciemnowłosej rozchyliły się, jakby próbowała wydobyć z siebie artykułowane dźwięki, jednak nie uleciało spomiędzy nich nic oprócz cichego świstu pozbawionych powietrza dróg oddechowych. Jej oczy zaszkliły się gwałtownie, nie widziała już nawet wykrzywionej w paskudnym wyrazie złości twarzy, tak niepodobnej do tej, którą niecierpliwym gestem zwykła przyciągać bliżej siebie w ulotnych chwilach wspólnej ekstazy.
Puścił w końcu jej krtań, wrażliwe tkanki zapiekły gwałtownym bólem, a ona opadła na kolana niczym szmaciana lalka rzucona w śnieg, niezdolna samodzielnie ustać na uginających się pod nią nogach. Palcami prawej dłoni odnalazła napiętą skórę gardła, dysząc jak zagonione w róg dzikie zwierzę i próbując uspokoić oddech. Uniosła głowę, czując jego niecierpliwe wyczekiwanie na odpowiedź, głęboka uraza mieszała się w jej tęczówkach z najprawdziwszym przerażeniem, jakby dopiero teraz zyskała pełnię świadomości co do tego, na jak kruchej granicy balansowała i z jaką łatwością przyszłoby mu zakończyć jej śmiesznie krótkie życie, nic sobie nie robiąc z pokrętnego zaufania, jakie w nim pokładała i z lojalności, jaką ofiarowała mu pomimo prywatnych występków przeciwko jego godności w przypływach zbytecznej werwy. - Zaniedbałam moje obowiązki - wydusiła z siebie z trudem wyznanie winy, przed którą jeszcze przed paroma chwilami wzbraniała się ze wszystkich sił, a własny głos haratał nieprzyjemnie naprężone boleśnie struny głosowe. Przełknęła ślinę głośno, po czym odchyliła głowę do tyłu i potarła skórę gardła, na której najprawdopodobniej pojawiały się pierwsze pąsowiejące wykwity. - To się więcej nie powtórzy - oznajmiła po chwili, odnajdując spojrzeniem górującą nad nią sylwetkę, zdającą się tylko czekać na kolejny jej wybryk. Czy masz mnie za głupca?! Ciemne oczy przesuwające się ostatecznie w kierunku jego twarzy błysnęły ponownie, lecz nie wypłynęły z nich łzy gorzkiego żalu. - Nie, nigdy - zapewniła gorliwie, dotknięta do żywego faktem, że mógł ją kiedykolwiek o to podejrzewać. Wiedział, musiał wiedzieć; dawał jej wiele, więcej może nawet niż potrafiłaby o to prosić, sama jednak inwestowała w tę znajomość wszystkim, co tylko miała, nie tylko swym czasem, prawem do uwicia sobie wygodnego, małżeńskiego gniazdka z kimś innym czy gibkim ciałem, lecz również uczuciami, jakimi on sam nie potrafił jej obdarzyć. - Przepraszam - dodała w końcu, wciąż nie podnosząc głosu ponad szept, świadoma tego, że gdyby tylko to uczyniła, zabrzmiałoby to żałośnie nawet w jej własnych uszach.
- Nie - ledwie wydobyło się z wysokości strun głosowych i zabrzmiało absurdalnie nieadekwatnie, gdy teraz, ostatecznie, uciekała własnym spojrzeniem w bok, im dalej od przenikliwości kasztanowych tęczówek, uznając w końcu jego wyższość. Za późno. Czemu właściwie zaprzeczała? Postrzeganiu go w kategorii głupca? Swoim słowom, zaskoczona nagle własną butą? Podstawom jego gniewu, sensowności konsekwencji, jakie miały ją spotkać? Popłoch zalęgł się w jej ciemnych oczach, już nie spozierających spod opadających powiek, a rozwartych szeroko pod wpływem adrenaliny, gdy silną dłonią dopadł jej gardła i zacisnął palce, nie pozwalając jej już ani na wykonanie następnego kroku wstecz, ani na zwerbalizowanie kolejnych zaprzeczeń. Ulatujące z jej przyduszonej krtani powietrze zabrzmiało chrapliwie, uniosła rękę odruchowo, by lokując na jego dłoni swą własną, próbować poruszyć głową na boki i poluzować ucisk przywodzący na myśl imadło. Daremnie. Drugą dłonią sięgnęła jego przedramienia, wbijając w nie kościste palce, jakby to miało zrobić na nim jakiekolwiek wrażenie, lecz tylko tym mocniej ściskał jej gardziel. Ledwie słyszała cedzone przez niego słowa, które docierały do niej niczym zza grubej tafli szkła i odbijały się echem w jej dziwnie pustej czaszce, gdy walczyła o kolejny oddech przy akompaniamencie spazmatycznie drgającej klatki piersiowej. Pełne usta ciemnowłosej rozchyliły się, jakby próbowała wydobyć z siebie artykułowane dźwięki, jednak nie uleciało spomiędzy nich nic oprócz cichego świstu pozbawionych powietrza dróg oddechowych. Jej oczy zaszkliły się gwałtownie, nie widziała już nawet wykrzywionej w paskudnym wyrazie złości twarzy, tak niepodobnej do tej, którą niecierpliwym gestem zwykła przyciągać bliżej siebie w ulotnych chwilach wspólnej ekstazy.
Puścił w końcu jej krtań, wrażliwe tkanki zapiekły gwałtownym bólem, a ona opadła na kolana niczym szmaciana lalka rzucona w śnieg, niezdolna samodzielnie ustać na uginających się pod nią nogach. Palcami prawej dłoni odnalazła napiętą skórę gardła, dysząc jak zagonione w róg dzikie zwierzę i próbując uspokoić oddech. Uniosła głowę, czując jego niecierpliwe wyczekiwanie na odpowiedź, głęboka uraza mieszała się w jej tęczówkach z najprawdziwszym przerażeniem, jakby dopiero teraz zyskała pełnię świadomości co do tego, na jak kruchej granicy balansowała i z jaką łatwością przyszłoby mu zakończyć jej śmiesznie krótkie życie, nic sobie nie robiąc z pokrętnego zaufania, jakie w nim pokładała i z lojalności, jaką ofiarowała mu pomimo prywatnych występków przeciwko jego godności w przypływach zbytecznej werwy. - Zaniedbałam moje obowiązki - wydusiła z siebie z trudem wyznanie winy, przed którą jeszcze przed paroma chwilami wzbraniała się ze wszystkich sił, a własny głos haratał nieprzyjemnie naprężone boleśnie struny głosowe. Przełknęła ślinę głośno, po czym odchyliła głowę do tyłu i potarła skórę gardła, na której najprawdopodobniej pojawiały się pierwsze pąsowiejące wykwity. - To się więcej nie powtórzy - oznajmiła po chwili, odnajdując spojrzeniem górującą nad nią sylwetkę, zdającą się tylko czekać na kolejny jej wybryk. Czy masz mnie za głupca?! Ciemne oczy przesuwające się ostatecznie w kierunku jego twarzy błysnęły ponownie, lecz nie wypłynęły z nich łzy gorzkiego żalu. - Nie, nigdy - zapewniła gorliwie, dotknięta do żywego faktem, że mógł ją kiedykolwiek o to podejrzewać. Wiedział, musiał wiedzieć; dawał jej wiele, więcej może nawet niż potrafiłaby o to prosić, sama jednak inwestowała w tę znajomość wszystkim, co tylko miała, nie tylko swym czasem, prawem do uwicia sobie wygodnego, małżeńskiego gniazdka z kimś innym czy gibkim ciałem, lecz również uczuciami, jakimi on sam nie potrafił jej obdarzyć. - Przepraszam - dodała w końcu, wciąż nie podnosząc głosu ponad szept, świadoma tego, że gdyby tylko to uczyniła, zabrzmiałoby to żałośnie nawet w jej własnych uszach.
Gdy zabrakło trzepotu skrzydeł, pozostali w lesie sami. Cisza cięższa niż najtwardszy głaz zawisła gdzieś wokoło, a spazmy na jej czerwieniejącej twarzy cieszyły oko. Gdy ta otwierała usta, Albert swoje zaciskał we wściekłości i drżącym okiem oglądał walkę kobiety. Jedna drobna dłoń na jego palcach nic nie zmieniła, prychnął ledwo. Nieopatrznie to ona dodała mu siły, co by mocniej zacisnąć skórę dziewczyny, krtań zaś czyniąc wąską, aby nie puściła ni jednego powietrza. Kościsty blady kciuk wbijające się w jego przedramię nie zostawiłby tam nawet siniaka, bo pod ciepłym skórzanym płaszczem, szatą droższą niż życie tej dziewczyny, krew buzowała zbyt gwałtownie, a gorące szaleństwo zadręczało umysł. Adrenalina brała górę i mógłby czekać na ostatni jej dech, wyrwać go z jędrnej piersi, a potem schować piękne gibkie ciało pod mokrą i zmarzniętą ziemią, wcześniej zadowalając się nim dla pożegnania. Zdrowy rozsądek odezwał się w końcu, gdy przyszła pora, aby oddać jej tlen. To ledwie kara, a nie śmierć. Przecież sprawiedliwym był, nie szaleńcem. Pragnął nie być jak Pan Ojciec, co we własnym obłędzie się zatracił, więc ledwie duchy Beeston Castle widziały, że takim też Albert się stał. Teraz jednak litościwy i praworządny wypuszczał z uścisku jej smukłą szyję, a ona upadała niczym baletnica w swym tańcu, nie równając się jednak jej delikatności, lecz wyższa była urodą zielnej pani. Opadała na kolana w bólu i upokorzeniu, ciekawsza niż wcześniej. Sir Rowle nie musiał się powstrzymać przed patrzeniem z góry na dziewczynę, której kruczoczarne włosy odbijały przebijające się przez gęstwinę koron drzew słońce. Kilka jej słów gdzieś uleciało, a choć nie słuchał ich wszystkich, tak w spojrzeniu i ruchu ciała widać było jej żal. Podjęta zbyt szybko decyzja i brak pokory poskutkował odbitą w skórze czerwienią o kształcie jego palców. Mogła klęczeć tam i płaszczyć się, lecz przecież to nie słowa, a czyny obchodziły mężczyznę najbardziej. Krótkie jęki skutkowały, bo zwróciła na siebie uwagę i teraz spoglądał z ciekawością na zmarznięte dłonie i drżące usta. Oczy zaś miała pełne przerażenia, podniecającego lęku upolowanej zwierzyny, gotowej odgryźć sobie łapę, aby tylko uciec z potrzasku. Ciemna brew zwykle wygięta w kreskę, teraz uniosła się wyżej w oczekiwaniu na kolejne tłumaczenia. Panna Bagman popełniła błąd, a teraz musiała udowodnić, że nie chciała, że się myliła. On zaś dobrotliwie mógł kiwnąć jej głową, potwierdzając sens błagalnych słów. Czy to jego dotyku tam szukała, upewniając się, czy nic nie ściska już gardła, czy tęsknota spowiła młode ciało, tęsknota za jego palcami i nieczułą troską? Nie była gładką formą w jego dłoniach, w której niczym rzeźbiarz mógł tworzyć własne dzieła, a twardym kamieniem, na którym dłuto tępiło się, a jeden niepoprawny ruch mógł rozłupać apatytową skorupę, z wnętrza wyciągając młode i zgubione serce. Żal by nie było próbować i ciosać tak długo, aż stworzy sztukę, choć artysta z niego był marny. A może w środku czekał już tylko gips, co porysować go paznokciem było prosto? Nie spodziewał się, ten byłby bezwartościowy, a sir Rowle cenił sobie własność nad wszystko inne. A najbardziej lubił posiadać to, co najdroższe. Piękna żona o ostrych rysach jego rodu, szeroki i zadbany las Dalemare oraz wiekowe bogactwa skrywane w rodowych skarbcach karmiły pychę, ale to Revna karmiła naturę łowcy i drapieżnika. Szept i ciche przeprosiny wystarczyły mu, bo wiedział, że drugim razem nie popełni błędu. Jeśli czyn powtórzy, to kara będzie dotkliwsza, świadomie ją na siebie sprowadzi. Sarnie wielkie oczy o ciemnym blasku wpatrywały się w niego w gorzkiej chwili. Nie posmutniał, nie przystanął, Albert ten sam kącik ust uniósł wyżej w swym cynizmie, zadowolony, bo widzi jej szkodę, która nie bez powodu ją przecież spotkała. Lewą dłoń położył na głowie młodej kochanki i przejechał nią po miękkich włosach o zapachu ziół, głaszcząc niczym szczeniaczka lub wilcze futro, co zdobiło szereg kanap.
— Zajmij się cisem — wydał rozkaz, po czym ruszył w stronę leśniczówki, gdzie Sleipnir czekał wiernie, gotów zabrać go z powrotem do Beeston. Szedł powoli, nie odwracał się za siebie, bo i nie miał po co. Powierzone zadanie zostanie wykonane, mógł być pewien, o ile jej zależało na wygodnym i wolnym życiu, co przecież jej sprezentował niczym młody kochanek wręczający bukiet czerwonych róż, zwiędłych i sypiących swe płatki na srebrną zastawę.
— Zajmij się cisem — wydał rozkaz, po czym ruszył w stronę leśniczówki, gdzie Sleipnir czekał wiernie, gotów zabrać go z powrotem do Beeston. Szedł powoli, nie odwracał się za siebie, bo i nie miał po co. Powierzone zadanie zostanie wykonane, mógł być pewien, o ile jej zależało na wygodnym i wolnym życiu, co przecież jej sprezentował niczym młody kochanek wręczający bukiet czerwonych róż, zwiędłych i sypiących swe płatki na srebrną zastawę.
Dziady, duchy, rody nasze prosimy, prosimy
Do wieczerzy, miejsca, ognie palimy, palimy
I zwierzynie dzisiaj ładnie ścielimy, ścielimy
Żeby słowa nam od przodków mówiły, mówiły
Albert Rowle
Zawód : zarządca terenów łowieckich Delamere
Wiek : 38
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The more a thing is perfect, the more it feels pleasure and pain.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Trwała nieruchoma w pełnej niemalże namacalnego napięcia chwili, bezwładna niczym marionetka ciśnięta w kąt przez rozkapryszone dziecko, które dostało od wspaniałomyślnego rodziciela nową, lepszą zabawkę, lecz potok myśli zalewających wnętrze jej głowy wciąż nie nadchodził, gdy pozbawione wystarczającej ilości tlenu ciało zachłystywało się na nowo mroźnym powietrzem, by praca każdej tkanki po kolei mogła zostać przywrócona do normy. Serce jej wciąż dudniło głucho w piersi, płuca wciąż paliły nieomal żywym ogniem i minęły długie minuty nim poczuła w pełni przebijający się bez problemu przez płaszcz i szaty mróz twardego śniegu pod swoimi kolanami i udami, zesztywniałymi i obitymi od upadku. Zziębnięta dłoń po raz ostatni przesunęła się po naznaczonej odciskiem jego palców szyi, a delikatna skóra zaprotestowała gwałtownie, okazując tym samym odczutą w końcu w całości tkliwość. Nie musiała unosić głowy, by odnaleźć zranionym spojrzeniem sir Alberta, kasztanowe tęczówki przeszywały ją na wskroś z wysokości górującej nad nią sylwetki, a ona sama wiedziała, że w tych tęczówkach napotkałaby tylko sadystyczne spełnienie, gdy obserwował każdy jej rozpaczliwy ruch, każde drgnięcie odmawiających współpracy mięśni ze zwierzęcą czujnością najniebezpieczniejszego drapieżnika, którym przecież w jej małym świecie był. Żałosność jej aktualnego położenia nie kruszyła twardej skorupy, jaką zbudował wokół samej istoty swego jestestwa, nie wzbudzała w nim ani odrobiny wyrzutów sumienia, nie nakazywała schylić się w jej stronę i podać ręki, by wstała jak najszybciej na równe nogi i otrzepała się ze śniegu - w jakiś pokrętny sposób odpowiadało jej to jednak, wyciągniętej w swoim kierunku dłoni nie miała w zwyczaju przyjmować, nie oczekiwała przecież współczucia; nie od niego, nie od nikogo, nie teraz, nie kiedykolwiek. Zgryzotę i gorycz porażki miała w zwyczaju przetrawiać szybko i w pojedynkę, nie współdzieląc się nimi z nikim, nie chcąc okazywać słabości charakteru. Mówiła to, co chciał usłyszeć, mówiła to, co powinno zostać powiedziane, mówiła to, z czym wciąż próbował wojować jakiś zaciekły głosik gdzieś z tyłu jej głowy; robił to jednak ledwie słyszalnie i bez przekonania, pozwalając jej bić się w pierś i brać na siebie winę za infekcję cisu. Przeklęte muchy siatkoskrzydłe, całe zdarzenie było, w gruncie rzeczy, losowe i chociaż wcześniej nieudolnie próbowała się tym zdroworozsądkowym argumentem zasłaniać, sprowadzając tym samym na siebie ledwie powściągniętą furię lorda Cheshire, tak teraz widziała już wyraźnie tę drugą stronę medalu, na którą wcześniej pozostawała obojętna. Nie dostrzegła tego, pozwoliła larwom się namnożyć, wgryzać się łakomie w pędy bezbronnej rośliny, kalecząc ją i wysysając z niej życiodajne soki. On dostrzegł, nawet jeśli to dzieło przypadku rzuciło go tamtego dnia w akurat tę część Delamere, a więc i ona powinna była to uczynić, zamiast tłumaczyć się oczywistościami takimi jak przepastność lasu i niezliczona ilość drzew, których nie była w stanie osobiście doglądać na tyle często, by to wyłapać. On był w stanie, nie było więc już dla niej wymówek.
Nie chciała się kajać. Nie chciała żebrać o łaskę, ni błagać o wybaczenie. Składała w zamian za to obietnicę, z której zamierzała się wywiązać za wszelką cenę, nie mając w zwyczaju rzucać słów na wiatr, a na twarz arystokraty wpełzł lekceważący uśmiech, pobłyskujący satysfakcją, która przywoływała lodowaty dreszcz przebiegający wzdłuż jej kręgosłupa. Zadrżała ponownie, choć jeśli w ogóle to dostrzegł, z całą pewnością winą obarczyć mógł otaczający ją śnieg.
- Tak, sir - potwierdziła posłusznie, a gardło zapiekło ją tak, jakby połykała właśnie garść gruzu. Gładka rękawiczka przesunęła się po kruczoczarnych włosach, lecz tym razem w geście mężczyzny nie potrafiła doszukać się pieszczoty, nie podjęła się więc próby ponownego łapania go za dłoń i zmuszania, by został z nią jeszcze chwilę, by odrzucił pojawiający się szybko gniew, by w kameralnym zaciszu Leśniczówki pozwolił jej ciepłem kruszejącego pod nieustępliwym dotykiem ciała zetrzeć smak niezadowolenia. Odwrócił się, zostawił ją tam, gdzie wciąż tkwiła, nie nakazał podążania za nim, nie oczekiwał uzyskania tego, po co zmierzał w stronę leśnej chatki nim czujne oko spostrzegło brązowiejący cis. Dźwignęła się z kolan i otrzepała odzienie, lecz odczekała jeszcze parę chwil, nim trzeszcząca głucho pod butami biel ucichła, nim tętent galopującego konia rozmył się w głuszy; dopiero wtedy ociężałym krokiem pozbawionym sprężystości powróciła do pachnącej ziołami pracowni, by upewniwszy się, że łuski smoka rozgotowały się w mieniącą się metalicznie ciecz, wygasić płomienie pod kociołkiem i odstawić do ostygnięcia. Nim zimowe ciemności spowiły okolicę, powróciła do nieszczęsnej rośliny z wywarem z szaleju jadowitego i tylko wiekowe drzewa były niemymi świadkami jej upokorzenia, które - jak i wszystko inne - przeżywała samotnie.
zt x 2
Nie chciała się kajać. Nie chciała żebrać o łaskę, ni błagać o wybaczenie. Składała w zamian za to obietnicę, z której zamierzała się wywiązać za wszelką cenę, nie mając w zwyczaju rzucać słów na wiatr, a na twarz arystokraty wpełzł lekceważący uśmiech, pobłyskujący satysfakcją, która przywoływała lodowaty dreszcz przebiegający wzdłuż jej kręgosłupa. Zadrżała ponownie, choć jeśli w ogóle to dostrzegł, z całą pewnością winą obarczyć mógł otaczający ją śnieg.
- Tak, sir - potwierdziła posłusznie, a gardło zapiekło ją tak, jakby połykała właśnie garść gruzu. Gładka rękawiczka przesunęła się po kruczoczarnych włosach, lecz tym razem w geście mężczyzny nie potrafiła doszukać się pieszczoty, nie podjęła się więc próby ponownego łapania go za dłoń i zmuszania, by został z nią jeszcze chwilę, by odrzucił pojawiający się szybko gniew, by w kameralnym zaciszu Leśniczówki pozwolił jej ciepłem kruszejącego pod nieustępliwym dotykiem ciała zetrzeć smak niezadowolenia. Odwrócił się, zostawił ją tam, gdzie wciąż tkwiła, nie nakazał podążania za nim, nie oczekiwał uzyskania tego, po co zmierzał w stronę leśnej chatki nim czujne oko spostrzegło brązowiejący cis. Dźwignęła się z kolan i otrzepała odzienie, lecz odczekała jeszcze parę chwil, nim trzeszcząca głucho pod butami biel ucichła, nim tętent galopującego konia rozmył się w głuszy; dopiero wtedy ociężałym krokiem pozbawionym sprężystości powróciła do pachnącej ziołami pracowni, by upewniwszy się, że łuski smoka rozgotowały się w mieniącą się metalicznie ciecz, wygasić płomienie pod kociołkiem i odstawić do ostygnięcia. Nim zimowe ciemności spowiły okolicę, powróciła do nieszczęsnej rośliny z wywarem z szaleju jadowitego i tylko wiekowe drzewa były niemymi świadkami jej upokorzenia, które - jak i wszystko inne - przeżywała samotnie.
zt x 2
przyjeżdżamy stąd
Konia zatrzymał gwałtownie, już bez sztucznego uśmiechu, czy też wyszukanych słów kierowanych do nieznajomego. Niezależnie od poczynań kobiety, zsiadł z konia, chwytając za laskę, która miała pomóc mu poruszać się po tym terenie. Nabyta przed laty rana wciąż dawała się we znaki, nawet jeśli teraz zdobiony kostur, miał być mu jedynie podparciem.
— Wychodź — rzucił twardo głośnym tonem w stronę leśniczówki, przed którą się znaleźli, a następnie w znanym sobie ruchu, impetem otworzył drzwi, wzrokiem szukając kochanicy. — Mam dla Ciebie niespodziankę, Revno. Jest stara, ale mej żonie przydadzą się jej skazy, zajmij się tym — spojrzeniem mierzył starowinkę, dopatrując się w jej ciele nadnerczy, kamieni, a może nawet i guzów, jeśli mieliby szczęście. Był ekonomem, potrafił wyszukiwać okazji i ich nie marnował, korzystając z dobrodziejstw. Zmarzniętą, ledwo żyjącą, otuloną ledwie kawałkiem futra babcię nie oszczędzał, jeśli w grę wchodziło wykorzystanie jej ciała ku pragnieniom jego żony, nie w przyjemny sposób, rzecz jasna, który miałby oznaczać obustronną korzyść, a brutalny, opłacony krwią i bólem tej kobiety. Był panem łaskawym na tych ziemiach, łaskawym dla tych ziem. Jeśli ta była na tyle durna, by zagłębić się w las Beeston, lub na tyle zignorowała jego teren, tak winna była oddać swe życie rodowi Rowle. Jeśli zaś to efekt starości, zwykłej demencji, tak jej żywot na ziemi i tak nie miał znaczenia i mogła przysłużyć się wyższym celom, które jego najdroższa małżonka winna sobie obmyślić. Nie była mu miłością, ale była pragnieniem, które uporczywie trzymał w swych objęciach, spełniając marzenia i wypełniając jej potrzeby. Sam zaś brał dokładnie to, co chciał, na ten przykład ciało stojącej przed nim kochanki, która teraz własnymi rękami miała czynić podarki dla kobiety, która miała powić mu syna.
— Wytnij wszystko, co przyda się lady Rowle — skomentował, nie poruszając nawet imienia małżonki przy kobiecie, która służyła mu jedynie ciałem i talentem. Kobietę siłą ściągnął z konia, pewien, że było to dla niej bolesne, ale była tu jedynie ofiarą, taką samą jak tamten jeleń, rozszarpany przez bardziej drapieżne zwierze. — Nadnercza, guzy, każdą skazę, choć nie wiem, czy te kości jeszcze się do czegoś przydadzą — za to z pewnością obrzydliwość jej ciała tak. Sam odpalił tytoń, skrywany w kieszeni płaszcza w papierośnicy, obserwując Revnę i ich ofiarę, licząc, że kobieta upora się z nią szybko, aby sam mógł wręczyć żonie nowe ingrediencje, które mogłaby użyć w swoich własnych pasjach. Niechaj trwa w swej sile, aby dała mu syna, potężnego potomka rodu Rowle.
Konia zatrzymał gwałtownie, już bez sztucznego uśmiechu, czy też wyszukanych słów kierowanych do nieznajomego. Niezależnie od poczynań kobiety, zsiadł z konia, chwytając za laskę, która miała pomóc mu poruszać się po tym terenie. Nabyta przed laty rana wciąż dawała się we znaki, nawet jeśli teraz zdobiony kostur, miał być mu jedynie podparciem.
— Wychodź — rzucił twardo głośnym tonem w stronę leśniczówki, przed którą się znaleźli, a następnie w znanym sobie ruchu, impetem otworzył drzwi, wzrokiem szukając kochanicy. — Mam dla Ciebie niespodziankę, Revno. Jest stara, ale mej żonie przydadzą się jej skazy, zajmij się tym — spojrzeniem mierzył starowinkę, dopatrując się w jej ciele nadnerczy, kamieni, a może nawet i guzów, jeśli mieliby szczęście. Był ekonomem, potrafił wyszukiwać okazji i ich nie marnował, korzystając z dobrodziejstw. Zmarzniętą, ledwo żyjącą, otuloną ledwie kawałkiem futra babcię nie oszczędzał, jeśli w grę wchodziło wykorzystanie jej ciała ku pragnieniom jego żony, nie w przyjemny sposób, rzecz jasna, który miałby oznaczać obustronną korzyść, a brutalny, opłacony krwią i bólem tej kobiety. Był panem łaskawym na tych ziemiach, łaskawym dla tych ziem. Jeśli ta była na tyle durna, by zagłębić się w las Beeston, lub na tyle zignorowała jego teren, tak winna była oddać swe życie rodowi Rowle. Jeśli zaś to efekt starości, zwykłej demencji, tak jej żywot na ziemi i tak nie miał znaczenia i mogła przysłużyć się wyższym celom, które jego najdroższa małżonka winna sobie obmyślić. Nie była mu miłością, ale była pragnieniem, które uporczywie trzymał w swych objęciach, spełniając marzenia i wypełniając jej potrzeby. Sam zaś brał dokładnie to, co chciał, na ten przykład ciało stojącej przed nim kochanki, która teraz własnymi rękami miała czynić podarki dla kobiety, która miała powić mu syna.
— Wytnij wszystko, co przyda się lady Rowle — skomentował, nie poruszając nawet imienia małżonki przy kobiecie, która służyła mu jedynie ciałem i talentem. Kobietę siłą ściągnął z konia, pewien, że było to dla niej bolesne, ale była tu jedynie ofiarą, taką samą jak tamten jeleń, rozszarpany przez bardziej drapieżne zwierze. — Nadnercza, guzy, każdą skazę, choć nie wiem, czy te kości jeszcze się do czegoś przydadzą — za to z pewnością obrzydliwość jej ciała tak. Sam odpalił tytoń, skrywany w kieszeni płaszcza w papierośnicy, obserwując Revnę i ich ofiarę, licząc, że kobieta upora się z nią szybko, aby sam mógł wręczyć żonie nowe ingrediencje, które mogłaby użyć w swoich własnych pasjach. Niechaj trwa w swej sile, aby dała mu syna, potężnego potomka rodu Rowle.
Dziady, duchy, rody nasze prosimy, prosimy
Do wieczerzy, miejsca, ognie palimy, palimy
I zwierzynie dzisiaj ładnie ścielimy, ścielimy
Żeby słowa nam od przodków mówiły, mówiły
Albert Rowle
Zawód : zarządca terenów łowieckich Delamere
Wiek : 38
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The more a thing is perfect, the more it feels pleasure and pain.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Znany na pamięć tętent kopyt rozbrzmiał tuż nieopodal leśniczówki, odrywając Bagman od pisania listu, który miała zamiar dołączyć do przesyłki z zamówionymi eliksirami. Zima, pomimo siarczystych mrozów, była dla niej łaskawa, las Delamere po jesiennych przygotowaniach trwał w dobrobycie, nieporuszony śnieżną aurą, a ona sama miała więcej czasu, by skupić się na swoich pracach alchemicznych, które oprócz płynącej z rozwoju umiejętności satysfakcji, dawały również złotą monetę w ilości, na jaką nie zamierzała narzekać. Porzuciła pióro i pergamin na blacie pracowni i wstała, by z ciekawością wyjrzeć przez okno; Sleipnir poruszał się wolniej niż zazwyczaj, lecz przyczyna tej zmiany nie wprawiła jej wcale w mniejsze zdumienie. Kim miała być ta starucha i dlaczego przywiózł ją właśnie do niej? Revna była już tuż przy drzwiach, gdy te otworzyły się gwałtownie, a ona sama odskoczyła odruchowo w tył, by uniknąć zderzenia zarówno z nimi, jak i z pojawiającym się w wejściu Albertem.
- Dziękuję, sir - wyrzekła miękko, odnajdując kasztanowe spojrzenie, by widział w nich wdzięczność za niespodziankę, nawet jeśli nie była w stanie prawdziwie docenić tej konkretnej, tak sam gest wystarczył, szczególnie w kontekście jego niedawnego wybuchu złości przy zainfekowanym cisie. Czy to znaczy, że porzucił swój gniew, gotów ponownie spojrzeć na nią nieco łaskawszym okiem? - Tak, sir - skinęła głową pokornie, nie zamierzając się ociągać i chwyciwszy z kuchni nóż myśliwski, wyszła przed leśną chatkę, by ujmując babcię pod ramię, zaprowadzić ją w kierunku ciężkiego stołu na zabezpieczonym magią przed warunkami atmosferycznymi ganku, gdzie zazwyczaj oprawiała przyniesione z polowań zwierzęta. Kobiecina nie rozumiała najwyraźniej co się dzieje, szła za nią potulnie niczym jagnię prowadzone na rzeź - i podobny los miała ponieść, gdy chwilę później Revna zatrzymała ją zdecydowanym ruchem, zdarła z kobiety liche futro i oparła ją o blat stołu. Zacisnęła palce wokół rękojeści noża, by bez zawahania przyłożyć ostrze na odsłoniętej krtani, z lewej strony, tuż pod uchem i szybkim ruchem rozpłatać jej gardło. Ciemna jucha bluzgnęła z rozciętych tkanek, starowinka nawet nie zdążyła krzyknąć ani unieść dłoni do bulgoczącej, szerokiej rany. Bagman pchnęła słabnące ciało mocniej, by ta opadła na blat, głowę zwieszając bezwładnie z jego drugiej strony, a krew tworzyła na ziemi obok parującą kałużę. W czasie, w którym truchło się wykrwawiało, wytarła dłonie i przyniosła z pracowni mniejszy, bardziej precyzyjny nóż o lekko zakrzywionym ostrzu i kosz ze szklanymi pojemnikami różnych kształtów i rozmiarów, w myślach dziękując Merlinowi za to, że ostatnimi czasy uzupełniła ich zapas. Nie myślała wcale o sylwetce lady Rowle, będącej jak widmo gdzieś w jej małym światku zbudowanym na skrawku lasu w Cheshire; nie chciała myśleć o niej nigdy, nie czując jednocześnie nawet uncji wyrzutów sumienia z powodu tego, że każdorazowo witała jej męża z otwartymi ramionami, oferując młode ciało spragnione jego dotyku. Sama również liczyła na to, że z mało wdzięcznym zadaniem upora się szybko, nie odnajdując własnej przyjemności w grzebaniu we flakach nadszarpniętego zębem czasu ciała, które teraz odwróciła na plecy na grubym, drewnianym blacie, szykując sobie pole do działania. Nożem bez sentymentów rozcięła ubrania martwej kobiety i szarpnęła na boki, obnażając wątły tors, brzydki i zasuszony, utwierdzający czarnowłosą w przekonaniu, że absolutnie nie pragnie dożyć tak zaawansowanej starości i tak paskudnego stanu.
Bez sentymentów. Bez deliberacji. Smukłe palce zagłębiła w wiotkiej skórze pod szczęką, szukając migdałków, by ocenić ich stan - starucha była zziębnięta, kiepsko odziana, jej organizm najprawdopodobniej nie radził sobie w walce o zdrowie, powiększone migdałki tylko to potwierdzały, ku uciesze Revny. Ostrym nożem powiększyła rozcięcia gardła, z którego wciąż wypływała krew, choć już węższą strużką i ostrożnie, by nie uszkodzić tego, co miało pozostać nienaruszone i chwilę później wykroiła z obu stron migdałki, które następnie wrzuciła do niewielkiej fiolki i odstawiła na bok. Kolejne cięcie rozkroiło nadbrzusze kobiety, kawałek zaledwie od żeber, w poprzek, by zapewnić sobie swobodny dostęp do jamy brzusznej i wzdłuż kręgosłupa, by bez większych trudności, przecinając mięśnie i powięzi, wytrzebić ją ze zbędnych organów, które nie miały żadnej wartości. Jelita i żołądek były mocno skurczone, wskazując na długotrwałe niedojadanie lub wręcz głodowanie, alchemiczce brak jednak było czasu na suszenie jelita, gdy Albert wpatrywał się w nią wyczekująco, spisała więc narząd na straty, pozwalając mu z nieprzyjemnym plaśnięciem wylądować obok stołu. Lewą dłoń zagłębiła w odsłoniętej przestrzeni, natrafiając na delikatną tkankę trzustki i mniejszym nożem wycięła ją z niewielkim marginesem, który usunęła w miarę możliwości przed przełożeniem do szklanego pojemniczka. Rękę zagłębiała dalej, przesuwając w bok i szukając nerek i choć jednej najzwyczajniej na świecie brakowało, podobnie jak i wyrostka robaczkowego, tak drugą wycięła i obejrzała uważnie. Położyła ją na blacie, by delikatnie skroić nadnercze, a resztę narządu rozkroić na pół w poszukiwaniu zwapnień - nie rozczarowała się, dwa mniejsze i jeden większy kamień nerkowy pobłyskiwały w rozpłatanych tkankach, a ona wydłubała je ostrzem noża, by po chwili dwie kolejne fiolki dołączyć do kolekcji przeznaczonej dla lady Rowle. Oceniła resztę rozbebeszonego wnętrza staruchy krytycznie, lecz nie znalazła już niczego interesującego, dlatego też uwagę przeniosła na nadgarstek kobiety, aby tam dokonać swojej inspekcji poszarzałej skóry i suchych, pożółkłych paznokci. Ostrzem noża podważyła jeden z nich, nie mając odpowiedniego narzędzia do ich wyrwania, ale szczęśliwie, ku jej zadowoleniu, paznokieć odskoczył bez problemu niczym łuska ryby. Wrzuciła go do fiolki, którą następnie podstawiała pod coraz to kolejne zesztywniałe palce, zbierając do niej paznokcie, jeden po drugim, lecz i same paliczki mogły się jeszcze przydać, dlatego też odkroiła je, dociskając mocno ostrze noża do blatu, bez większych problemów odłączając je od reszty sędziwej dłoni. Na sam koniec zostawiła sobie wisienkę na torcie, płat skóry skrojony z wyćwiczoną precyzją z twarzy staruchy - kolejny szklany pojemnik odłożyła na bok i wytarła dłonie i nóż o lnianą ścierkę ciśniętą niedbale na rozprute truchło.
Krótkie machnięcie różdżką sprawiło, że na każdej etykiecie pojawiły się odpowiednie napisy, uniemożliwiające dokonanie pomyłki odnośnie tego, co znajdowało się w pojemnikach - choć nie wątpiła w to, że osoba, która pragnęła pozyskać podobne komponenty, bez problemów byłaby w stanie je zidentyfikować. Accio przywołało z pracowni średniej wielkości sakwę, do której przełożyła ostrożnie zgromadzone części ciała, skazy i wynaturzenia, zabezpieczając odpowiednio, by nie uszkodziły się w trakcie transportu. Przewiązawszy sakwę rzemieniem, zbliżyła się do lorda Rowle i z dłonią wyciągniętą przed siebie, przekazała mu efekty jego dzisiejszego polowania, nie pytając o okoliczności, w jakich znalazł staruchę, ani o powody, dla których postanowił skazać ją na tak żałosny koniec. Choć patrząc na jej stan, czy nie był to szczyt łaski, niczym odstrzał chorego zwierzęcia, którego przedłużająca się agonia pełna jest cierpienia, lecz pozbawiona sensu? - Czy to wszystko, sir? - zapytała lekkim tonem, raz jeszcze odnajdując ciemne tęczówki. Czy tylko po to przybyłeś, Albercie?
zt wszyscy
- Dziękuję, sir - wyrzekła miękko, odnajdując kasztanowe spojrzenie, by widział w nich wdzięczność za niespodziankę, nawet jeśli nie była w stanie prawdziwie docenić tej konkretnej, tak sam gest wystarczył, szczególnie w kontekście jego niedawnego wybuchu złości przy zainfekowanym cisie. Czy to znaczy, że porzucił swój gniew, gotów ponownie spojrzeć na nią nieco łaskawszym okiem? - Tak, sir - skinęła głową pokornie, nie zamierzając się ociągać i chwyciwszy z kuchni nóż myśliwski, wyszła przed leśną chatkę, by ujmując babcię pod ramię, zaprowadzić ją w kierunku ciężkiego stołu na zabezpieczonym magią przed warunkami atmosferycznymi ganku, gdzie zazwyczaj oprawiała przyniesione z polowań zwierzęta. Kobiecina nie rozumiała najwyraźniej co się dzieje, szła za nią potulnie niczym jagnię prowadzone na rzeź - i podobny los miała ponieść, gdy chwilę później Revna zatrzymała ją zdecydowanym ruchem, zdarła z kobiety liche futro i oparła ją o blat stołu. Zacisnęła palce wokół rękojeści noża, by bez zawahania przyłożyć ostrze na odsłoniętej krtani, z lewej strony, tuż pod uchem i szybkim ruchem rozpłatać jej gardło. Ciemna jucha bluzgnęła z rozciętych tkanek, starowinka nawet nie zdążyła krzyknąć ani unieść dłoni do bulgoczącej, szerokiej rany. Bagman pchnęła słabnące ciało mocniej, by ta opadła na blat, głowę zwieszając bezwładnie z jego drugiej strony, a krew tworzyła na ziemi obok parującą kałużę. W czasie, w którym truchło się wykrwawiało, wytarła dłonie i przyniosła z pracowni mniejszy, bardziej precyzyjny nóż o lekko zakrzywionym ostrzu i kosz ze szklanymi pojemnikami różnych kształtów i rozmiarów, w myślach dziękując Merlinowi za to, że ostatnimi czasy uzupełniła ich zapas. Nie myślała wcale o sylwetce lady Rowle, będącej jak widmo gdzieś w jej małym światku zbudowanym na skrawku lasu w Cheshire; nie chciała myśleć o niej nigdy, nie czując jednocześnie nawet uncji wyrzutów sumienia z powodu tego, że każdorazowo witała jej męża z otwartymi ramionami, oferując młode ciało spragnione jego dotyku. Sama również liczyła na to, że z mało wdzięcznym zadaniem upora się szybko, nie odnajdując własnej przyjemności w grzebaniu we flakach nadszarpniętego zębem czasu ciała, które teraz odwróciła na plecy na grubym, drewnianym blacie, szykując sobie pole do działania. Nożem bez sentymentów rozcięła ubrania martwej kobiety i szarpnęła na boki, obnażając wątły tors, brzydki i zasuszony, utwierdzający czarnowłosą w przekonaniu, że absolutnie nie pragnie dożyć tak zaawansowanej starości i tak paskudnego stanu.
Bez sentymentów. Bez deliberacji. Smukłe palce zagłębiła w wiotkiej skórze pod szczęką, szukając migdałków, by ocenić ich stan - starucha była zziębnięta, kiepsko odziana, jej organizm najprawdopodobniej nie radził sobie w walce o zdrowie, powiększone migdałki tylko to potwierdzały, ku uciesze Revny. Ostrym nożem powiększyła rozcięcia gardła, z którego wciąż wypływała krew, choć już węższą strużką i ostrożnie, by nie uszkodzić tego, co miało pozostać nienaruszone i chwilę później wykroiła z obu stron migdałki, które następnie wrzuciła do niewielkiej fiolki i odstawiła na bok. Kolejne cięcie rozkroiło nadbrzusze kobiety, kawałek zaledwie od żeber, w poprzek, by zapewnić sobie swobodny dostęp do jamy brzusznej i wzdłuż kręgosłupa, by bez większych trudności, przecinając mięśnie i powięzi, wytrzebić ją ze zbędnych organów, które nie miały żadnej wartości. Jelita i żołądek były mocno skurczone, wskazując na długotrwałe niedojadanie lub wręcz głodowanie, alchemiczce brak jednak było czasu na suszenie jelita, gdy Albert wpatrywał się w nią wyczekująco, spisała więc narząd na straty, pozwalając mu z nieprzyjemnym plaśnięciem wylądować obok stołu. Lewą dłoń zagłębiła w odsłoniętej przestrzeni, natrafiając na delikatną tkankę trzustki i mniejszym nożem wycięła ją z niewielkim marginesem, który usunęła w miarę możliwości przed przełożeniem do szklanego pojemniczka. Rękę zagłębiała dalej, przesuwając w bok i szukając nerek i choć jednej najzwyczajniej na świecie brakowało, podobnie jak i wyrostka robaczkowego, tak drugą wycięła i obejrzała uważnie. Położyła ją na blacie, by delikatnie skroić nadnercze, a resztę narządu rozkroić na pół w poszukiwaniu zwapnień - nie rozczarowała się, dwa mniejsze i jeden większy kamień nerkowy pobłyskiwały w rozpłatanych tkankach, a ona wydłubała je ostrzem noża, by po chwili dwie kolejne fiolki dołączyć do kolekcji przeznaczonej dla lady Rowle. Oceniła resztę rozbebeszonego wnętrza staruchy krytycznie, lecz nie znalazła już niczego interesującego, dlatego też uwagę przeniosła na nadgarstek kobiety, aby tam dokonać swojej inspekcji poszarzałej skóry i suchych, pożółkłych paznokci. Ostrzem noża podważyła jeden z nich, nie mając odpowiedniego narzędzia do ich wyrwania, ale szczęśliwie, ku jej zadowoleniu, paznokieć odskoczył bez problemu niczym łuska ryby. Wrzuciła go do fiolki, którą następnie podstawiała pod coraz to kolejne zesztywniałe palce, zbierając do niej paznokcie, jeden po drugim, lecz i same paliczki mogły się jeszcze przydać, dlatego też odkroiła je, dociskając mocno ostrze noża do blatu, bez większych problemów odłączając je od reszty sędziwej dłoni. Na sam koniec zostawiła sobie wisienkę na torcie, płat skóry skrojony z wyćwiczoną precyzją z twarzy staruchy - kolejny szklany pojemnik odłożyła na bok i wytarła dłonie i nóż o lnianą ścierkę ciśniętą niedbale na rozprute truchło.
Krótkie machnięcie różdżką sprawiło, że na każdej etykiecie pojawiły się odpowiednie napisy, uniemożliwiające dokonanie pomyłki odnośnie tego, co znajdowało się w pojemnikach - choć nie wątpiła w to, że osoba, która pragnęła pozyskać podobne komponenty, bez problemów byłaby w stanie je zidentyfikować. Accio przywołało z pracowni średniej wielkości sakwę, do której przełożyła ostrożnie zgromadzone części ciała, skazy i wynaturzenia, zabezpieczając odpowiednio, by nie uszkodziły się w trakcie transportu. Przewiązawszy sakwę rzemieniem, zbliżyła się do lorda Rowle i z dłonią wyciągniętą przed siebie, przekazała mu efekty jego dzisiejszego polowania, nie pytając o okoliczności, w jakich znalazł staruchę, ani o powody, dla których postanowił skazać ją na tak żałosny koniec. Choć patrząc na jej stan, czy nie był to szczyt łaski, niczym odstrzał chorego zwierzęcia, którego przedłużająca się agonia pełna jest cierpienia, lecz pozbawiona sensu? - Czy to wszystko, sir? - zapytała lekkim tonem, raz jeszcze odnajdując ciemne tęczówki. Czy tylko po to przybyłeś, Albercie?
zt wszyscy
Przed Leśniczówką
Szybka odpowiedź