Dawno temu na trawie
AutorWiadomość
Przez ostatnie dni pogoda w Szkocji naprawdę ich rozpieszczała. Pierwsze dni czerwca były słoneczne, lecz nie duszne i parne, przyjemnie cieple. Oznaczały również egzaminy na koniec roku. W przypadku pięciorocznych były to SUM'y, najstarszych zaś OWUTEMy, które miały zaważyć o przyszłości ucznia. Demelza miała już za sobą koszmar piątego roku, drżała na myśl o siódmym, miała go bowiem zacząć już we wrześniu. Rodzice nie byli zadowoleni z wyników jej SUMów. Z ocen jakie zdobędzie podczas egzaminów na szóstym również nie będą... Jeszcze nie miała wyników, a już była tego pewna. Może dlatego, że zamiast się do nich uczyć, to po prostu ślęczała przy stoliku ze wzrokiem wbitym w okno, zamiast w podręcznik i marzyła o tym, by móc wreszcie wyjść na zewnątrz. Nauka nigdy nie była jej mocna strona... Wszystko jednak skończyło się szybciej, niż Demelza zdążyła zauważyć - a pogoda na całe szczęście pozostała piękna i ciepła.
Egzaminy dobiegły końca i błonia Hogwartu zalał tłum uczniów. Zmęczonych nauka, stresem i podekscytowanych zbliżającymi się wakacjami. Demelza nie podzielała ich entuzjazmu co do końca roku. Nie cieszyła się na nadchodzące miesiące wolne od nauki. Wolałaby pozostać w Hogwarcie, nawet jeśli równałoby się to lekcjom, pracom domowym i egzaminom. Wakacje oznaczały rozłąkę z Silasem.
Także to, że kiedy wróci do Hogwvrtu we wrześniu jego już tu nie będzie.
- Kręci mi się już w głowie od tych wszystkich wykresów numerologicznych - westchnęła ciężko, opierając się wygodniej o rozłożysty dąb, pod którym ona i Silas znaleźli schronienie przed słońcem, w pewnej oddali od innych uczniów. Niektórzy siedzieli na pomoście, mocząc nogi w chłodnym jeziorze, inni rzucali kaflem na rozległym trawniku, jeszcze inni ścigali się na miotłach. Demelza zaś z rozczuleniem przeczesywała ciemne włosy Szkota, gdy leżał na miękkiej trawie z głowa na jej kolanach.
- Będziesz do mnie pisał? W wakacje i później? - spytała z nadzieja. - Jestem już pełnoletnia, mogę się teleportować i używać czarów poza Hogwartem, więc chyba mogłabym odwiedzić cię w wakacje... - zaproponowała niepewnym tonem, skupiając wzrok na twarzy Silas. Jego odwiedziny w rodzinnym domu Fancourt nie wchodziły w rachubę - rodzice by na to nie pozwolili, nigdy. - Nie mogę uwierzyć, że gdy wrócę tu we wrześniu, to ciebie już nie będzie... - powiedziała nastolatka, czując, że ściska się jej gardło.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie chciał wyjeżdżać.
Unosił dłoń nad twarzą i rozchylał palce, a promienie słońca przeciskały się między nimi, rozlewając się po policzkach. Niebo było dziś wyjątkowo piękne - rozbielony cyjan na samym jego szczycie przechodził w ceruleum nad koronami drzew, aż w końcu stawał się żywą ultramaryną w miejscu, w którym stykał się z powierzchnią jeziora. Uczniowie przypominali jedynie leniwie poruszające się cienie, plamy na powierzchni impresjonistycznego obrazu błoni, w którym on zamknął się szczelnie - pod drzewem, z głową na kolanach Demelzy, gdzieś na granicy snu i jawy. Jej dłoń w jego włosach trzymała go mocno na powierzchni, głos słodko szumiał w uszach i Silas pragnął zatrzymać się w tym momencie.
Nie chciał wyjeżdzać.
W Hogwarcie było lepiej - o wiele lepiej niż na rodzinnej prowincji, niż w leśnej chatce, niż w zimnym świecie poza zamkiem. W Hogwarcie nie musiał martwić się o jedzenie, o dach nad głową, nie musiał patrzeć na trzęsące się dłonie matki słabnącej z dnia na dzień, a przyszłość i dorosłość były tylko słowami, bajkami snutymi przy kominku w domu wspólnym Gryfonów. Tutaj był kimś więcej, jego imię brzmiało weselej, łóżko było wygodniejsze, a egzaminy były jedyną znaczącą marą. Poza tym wszystkim jednak, ponad tym wszystkim, nie chciał wyjeżdżać, bo nie chciał jej zostawiać. Uśmiechnął się więc łagodnie, kiedy wspomniała o numerologii i otworzył leniwie jedno oko.
- Och, więc rzuć szkołę i wyjedź ze mną - rzucił z rozbawieniem, choć gdzieś pod żartem można było dokopać się do nadziei. Wizja rozłąki była przecież taka ostra i nieprzyjemna, szczególnie teraz, kiedy Silas słyszał niepewność w jej głosie, krótkie drżenie strachu, jakby kiedykolwiek byłby w stanie jej odmówić. - Będę - przytaknął więc tylko z największą dozą pewności na jaka było go stać. Odwiedzić go. Silas na chwilę zamarł, oczy nieco szerzej się otworzyły. Odwiedzić go. W tej biedzie powojennego świata mugoli, w domu, który pożerały korniki i miasteczku, w którym ludzie nadal bali się czarów. Bałby się pokazać jej ten koniec niczego, a jednak coś w szczerości jej spojrzenia kazało mu ponownie się uśmiechnąć i pogładzić jej dłoń. - Oczywiście, że tak. Matka często o ciebie pyta, ucieszyłaby się - odparł w końcu. - Rozumiem, że moje odwiedziny nie wchodzą w grę? - pytanie było retoryczne. Wiedział przecież. Gdyby Fancourtowie mieli psy, poszczuli by go nimi nim zdążyłby przekroczyć granicę posesji.
Kolejne jej słowa zabrzmiały przykro i słabo, a on poczuł jak blednie uśmiech. Westchnął wiec głęboko i niechętnie się wyprostował, zrywając głowę z jej kolan. Siedząc już, badał chwilę wzrokiem jej twarz w zupełnym milczeniu.
- Nie znikam na stale, Mel, to tylko dziesięć miesięcy i zobaczymy się w święta, coś wymyślę - odezwał się łagodnie, chwytając zagubiony kosmyk ciepłych włosów z jej czoła i wtykając go za ucho. - Tylko dziesięć miesięcy. Potem będziemy razem. Pojedziemy gdzie będziesz chciała...
Unosił dłoń nad twarzą i rozchylał palce, a promienie słońca przeciskały się między nimi, rozlewając się po policzkach. Niebo było dziś wyjątkowo piękne - rozbielony cyjan na samym jego szczycie przechodził w ceruleum nad koronami drzew, aż w końcu stawał się żywą ultramaryną w miejscu, w którym stykał się z powierzchnią jeziora. Uczniowie przypominali jedynie leniwie poruszające się cienie, plamy na powierzchni impresjonistycznego obrazu błoni, w którym on zamknął się szczelnie - pod drzewem, z głową na kolanach Demelzy, gdzieś na granicy snu i jawy. Jej dłoń w jego włosach trzymała go mocno na powierzchni, głos słodko szumiał w uszach i Silas pragnął zatrzymać się w tym momencie.
Nie chciał wyjeżdzać.
W Hogwarcie było lepiej - o wiele lepiej niż na rodzinnej prowincji, niż w leśnej chatce, niż w zimnym świecie poza zamkiem. W Hogwarcie nie musiał martwić się o jedzenie, o dach nad głową, nie musiał patrzeć na trzęsące się dłonie matki słabnącej z dnia na dzień, a przyszłość i dorosłość były tylko słowami, bajkami snutymi przy kominku w domu wspólnym Gryfonów. Tutaj był kimś więcej, jego imię brzmiało weselej, łóżko było wygodniejsze, a egzaminy były jedyną znaczącą marą. Poza tym wszystkim jednak, ponad tym wszystkim, nie chciał wyjeżdżać, bo nie chciał jej zostawiać. Uśmiechnął się więc łagodnie, kiedy wspomniała o numerologii i otworzył leniwie jedno oko.
- Och, więc rzuć szkołę i wyjedź ze mną - rzucił z rozbawieniem, choć gdzieś pod żartem można było dokopać się do nadziei. Wizja rozłąki była przecież taka ostra i nieprzyjemna, szczególnie teraz, kiedy Silas słyszał niepewność w jej głosie, krótkie drżenie strachu, jakby kiedykolwiek byłby w stanie jej odmówić. - Będę - przytaknął więc tylko z największą dozą pewności na jaka było go stać. Odwiedzić go. Silas na chwilę zamarł, oczy nieco szerzej się otworzyły. Odwiedzić go. W tej biedzie powojennego świata mugoli, w domu, który pożerały korniki i miasteczku, w którym ludzie nadal bali się czarów. Bałby się pokazać jej ten koniec niczego, a jednak coś w szczerości jej spojrzenia kazało mu ponownie się uśmiechnąć i pogładzić jej dłoń. - Oczywiście, że tak. Matka często o ciebie pyta, ucieszyłaby się - odparł w końcu. - Rozumiem, że moje odwiedziny nie wchodzą w grę? - pytanie było retoryczne. Wiedział przecież. Gdyby Fancourtowie mieli psy, poszczuli by go nimi nim zdążyłby przekroczyć granicę posesji.
Kolejne jej słowa zabrzmiały przykro i słabo, a on poczuł jak blednie uśmiech. Westchnął wiec głęboko i niechętnie się wyprostował, zrywając głowę z jej kolan. Siedząc już, badał chwilę wzrokiem jej twarz w zupełnym milczeniu.
- Nie znikam na stale, Mel, to tylko dziesięć miesięcy i zobaczymy się w święta, coś wymyślę - odezwał się łagodnie, chwytając zagubiony kosmyk ciepłych włosów z jej czoła i wtykając go za ucho. - Tylko dziesięć miesięcy. Potem będziemy razem. Pojedziemy gdzie będziesz chciała...
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
- Bardzo bym chciała - odpowiedziała Demelza, uśmiechając się, w uśmiechu tym był jednak jakiś smutek. Wyraźnie nie wierzyła w to, że mogłoby być to w ogóle prawdopodobne i realne, lecz nie przeszkadzało to dziewczynie w snuciu fantazji i marzeń, którymi zdecydowała się z nim podzielić. Dalej gładziła ciemne włosy Silasa czułym, łagodnym gestem, wpatrywała się w przystojna twarz o ostrych rysach, lecz oczyma wyobraźni widziała coś zupełnie innego. - Wyjechalibyśmy do Szkocji. Ty byś malował, a ja mogłabym szyć szaty na zamówienie. Do tego nie trzeba skończyć Hogwartu - mówiła, jakby wcale jej to przeszkadzało, lecz nie potrafiła kłamać. Nie potrafiłaby tak otwarcie sprzeciwić się rodzicom. Nigdy by jej tego nie wybaczyli. Ba! Demelza była właściwie pewna, że ojciec by jej wtedy szukał i siła doprowadził pod bramy szkoły. Zadrżała na sama myśl. - Na szczęście za marzenia nikt nie karze - dodała ni stąd, ni zowąd, jakby Silas mógł odczytać jej myśli. Niekiedy miewała wrażenie, że właśnie to robił, że wystarczyło jedno spojrzenie, by czytał z niej jak z otwartej księgi.
Wyraźnie się uspokoiła, kiedy zapewnił, że będzie pisał. Potrzebowała tego - zapewnień i obietnic, słów, że będzie pisał, że będzie o niej pamiętał i tęsknił. Bywała tak niepewna siebie, że nawet jego szersze otwarcie oczu i chwilę ciszy zinterpretowała w sposób absolutnie błędy - pomyślała od razu, że może nie chce, aby go odwiedzała.
- Powiedziałeś mamie o mnie? - spytała Demelza z lekkim niedowierzaniem. Czyż to już nie było poważne? Gdyby przedstawił ja swojej mamie, to byłby duży krok do przodu, niemalże deklaracja w mniemaniu młodej, naiwnej Puchonki - deklaracja co do ich wspólnej przyszłości.
Och, gdyby tylko mogła odwdzięczyć mu się tym samym. Przez jego retoryczne pytanie piegowate policzki Demelzy od razu spąsowiały, pokryły się rumieńcem. Tak bardzo było dziewczynie wstyd, że nie może odwdzięczyć się tym samym, że Silas nie jest i nie będzie w domu Fancourtów mile widzianym gościem, choć oddałaby wszystko by było inaczej.
- Wiesz... - bąknęła zawstydzona. - Mówiłam ci, że moi rodzice są bardzo surowi. Raczej... konserwatywni i to mało powiedziane. Maja też lekka obsesję na punkcie naszej reputacji. I pieniędzy - wyrzekła z wyraźna goryczą. Silas już wiedział co to oznaczało. Żaliła mu się nie raz i nie dwa, że wymagano od niej, by kręciła się wokół szlachetnie urodzonych dziewczat i próbowała się z nimi zaprzyjaźnić. Z jednej strony to rozumiała - rodzice chcieli dla niej dobrej przyszłości, dobrobytu, materialnego bezpieczeństwa.
Szkoda jedynie, że nie wiedzieli, że jej wcale na galeonach nie zależało. Gdyby tylko była odważna jak Gryfonka, to rzuciłaby szkołę i wbrew wszystkim i wszystkiemu wyjechała z Silasem - ale Demelzie brakowało odwagi. Miała w sobie za to wiele naiwności i za mało asertywności.
Uśmiechnęła się wzruszona, gdy nazwał ja Mel - tylko on tak do niej mówił i chciała, by tak zostało. Wszyscy inni zdrabniali jej imię do Dem, Demi; Mel było zarezerwowane tylko dla niego.
- Dziesięć miesięcy brzmi jak wieczność - jęknęła Puchonka niemal płaczliwe, przysuwając się bliżej. Nagle w jej oczach pojawił się strach. - Nie zobaczymy się czasami w Hogsmeade? Możesz je odwiedzać. Chyba nie planujesz wyjechać poza kraj? - spytała z przestrachem.
To dopiero byłby koszmar.
Wyraźnie się uspokoiła, kiedy zapewnił, że będzie pisał. Potrzebowała tego - zapewnień i obietnic, słów, że będzie pisał, że będzie o niej pamiętał i tęsknił. Bywała tak niepewna siebie, że nawet jego szersze otwarcie oczu i chwilę ciszy zinterpretowała w sposób absolutnie błędy - pomyślała od razu, że może nie chce, aby go odwiedzała.
- Powiedziałeś mamie o mnie? - spytała Demelza z lekkim niedowierzaniem. Czyż to już nie było poważne? Gdyby przedstawił ja swojej mamie, to byłby duży krok do przodu, niemalże deklaracja w mniemaniu młodej, naiwnej Puchonki - deklaracja co do ich wspólnej przyszłości.
Och, gdyby tylko mogła odwdzięczyć mu się tym samym. Przez jego retoryczne pytanie piegowate policzki Demelzy od razu spąsowiały, pokryły się rumieńcem. Tak bardzo było dziewczynie wstyd, że nie może odwdzięczyć się tym samym, że Silas nie jest i nie będzie w domu Fancourtów mile widzianym gościem, choć oddałaby wszystko by było inaczej.
- Wiesz... - bąknęła zawstydzona. - Mówiłam ci, że moi rodzice są bardzo surowi. Raczej... konserwatywni i to mało powiedziane. Maja też lekka obsesję na punkcie naszej reputacji. I pieniędzy - wyrzekła z wyraźna goryczą. Silas już wiedział co to oznaczało. Żaliła mu się nie raz i nie dwa, że wymagano od niej, by kręciła się wokół szlachetnie urodzonych dziewczat i próbowała się z nimi zaprzyjaźnić. Z jednej strony to rozumiała - rodzice chcieli dla niej dobrej przyszłości, dobrobytu, materialnego bezpieczeństwa.
Szkoda jedynie, że nie wiedzieli, że jej wcale na galeonach nie zależało. Gdyby tylko była odważna jak Gryfonka, to rzuciłaby szkołę i wbrew wszystkim i wszystkiemu wyjechała z Silasem - ale Demelzie brakowało odwagi. Miała w sobie za to wiele naiwności i za mało asertywności.
Uśmiechnęła się wzruszona, gdy nazwał ja Mel - tylko on tak do niej mówił i chciała, by tak zostało. Wszyscy inni zdrabniali jej imię do Dem, Demi; Mel było zarezerwowane tylko dla niego.
- Dziesięć miesięcy brzmi jak wieczność - jęknęła Puchonka niemal płaczliwe, przysuwając się bliżej. Nagle w jej oczach pojawił się strach. - Nie zobaczymy się czasami w Hogsmeade? Możesz je odwiedzać. Chyba nie planujesz wyjechać poza kraj? - spytała z przestrachem.
To dopiero byłby koszmar.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Marzenia były urocze i ciepłe, więc Silas pozwalał im oblepiać się szczelnie, niczym miód, zawsze tak samo ufnie i naiwnie, choć każde z ładnych słów snutych przez Dem było coraz mniej realne. Uciec - zostać w Szkocji, zaszyć się gdzieś i być razem. Uśmiechał się, ale myśli były coraz ciemniejsze. Nie mógłby jej tego zrobić.
Mel potrzebowała szkoły, a jej życie - tak inne od życia Silasa - powinno być lekkie i piękne. Jej rodzina miała pieniądze, ojciec dbał o jej przyszłość i wszystko co się przed nią malowało mogło przybierać najładniejsze, wiosenne barwy. Czasem, kiedy mówiła, kiedy czytała w bibliotece lub po prostu szła obok, mocno łapiąc się jego dłoni, w nastoletniej jeszcze głowie rodziła się myśl, że nie powinno go tu być, że ją krzywdzi, a same głupie mrzonki o ucieczkach były złe. Jej ojciec był dupkiem, ale miałby rację, gdyby wyrzucił go za drzwi i zamknął ją gdzieś na piętrze. Cóż takiego ktoś taki jak Silas mógł dać jego córce? Nie miał pieniędzy, praktycznie był mugolakiem, potrafił jedynie malować i pakować się w kłopoty, a jego nazwisko nie znaczyło nic.
Ale przecież chciał, a gdy ma się siedemnaście lat chcieć znaczy wszystko. Był pewien że kochał i ze tak właśnie wygląda miłość, że nieważne jak źle było i nieważne jak źle może być, połamie sobie palec po palcu żeby coś jej dać. Żeby być kimś kto zasługuje, choć dalej nie wiedział jak. Wiec milczał jeszcze, zapamiętał jednak każde słowo, każdy odłamek tych młodzieńczych marzeń.
- Nie powinienem był? - zdziwił się i pierwszy raz od długiego czasu w głosie wybrzmiało zwątpienie. Nie miał nikogo poza matką, było tak od zawsze. Tylko ona i on, ich las, który nigdy do nich nie należał i wiatr targający okiennicami. Po ojcu miał tylko nazwisko, a jeżeli gdzieś daleko była reszta rodziny, nigdy nie chcieliby mieć z nim niczego wspólnego. - Wybacz, jest dosyć wścibska. Pewnie będzie tez pytać o to kiedy się urodziłaś i jak sypiasz w pełnie...przygotuj się na jakieś trzy talie tarota i sporo szałwii - zaśmiał się cicho, a gdy mówiła o swojej rodzinie, znów coś szarpnęło żołądkiem.
Obsesja na punkcie reputacji, którą ktoś taki jak Silas mógłby zniweczyć do gruntu. Nie było w nim niczego co pasować mogłoby do tak ułożonej, konserwatywnej rodziny o tak gładkich rysach. Nieobycie, złe słownictwo, twardy akcent. Oczami wyobraźni widział twarz Pana Domu bordową ze złości. Co powiedziałby gdyby spytali go o plany na przyszłość? O ojca?
- Wiem - bąknął i wysłał jej pełne skruchy spojrzenie, gdy doszło no niego, jak ostro i nieprzyjemnie zabrzmiał jego głos. - To nie twoja wina. Ich zresztą też nie - chociaż są zamkniętymi na świat, starymi idiotami. - Choć kiedyś i tak będziesz musiała im powiedzieć. Wizja ucieczki jest ekscytująca, ale prędzej czy później twój ojciec nas znajdzie, a wtedy mnie wykastrują, a ciebie zamkną w wieży na pięćdziesiąt lat... - zaśmiał się znów, ale spojrzenie, które w nią wbijał mówiło nie myśl o tym teraz. Przyjdzie czas.
Musiał przyjść.
Siedział obok i kiedy przysunęła się bliżej, jej zapach przez moment zawrócił mu w głowie. Miała lęk w oczach - w zielonych oczach, których koloru nadal nie potrafił uzyskać mieszając setki podobnych barw. Pochylił się wiec lekko, dotykając nosem jej policzka.
- Dziesięć miesięcy - powtórzył szeptem. - Potem będziemy mieć wieczność. Nigdzie nie ucieknę, będę przyjeżdżał do Hogsmeade i za każdym razem będę ci przywoził ze sobą coś co będzie ci o mnie przypominać. A kiedy skończysz szkołę, będę na ciebie czekał, znajdziemy dla siebie miejsce, będziesz szyć, ja będę malował, a twoi rodzice jakoś to w końcu zniosą...
Mel potrzebowała szkoły, a jej życie - tak inne od życia Silasa - powinno być lekkie i piękne. Jej rodzina miała pieniądze, ojciec dbał o jej przyszłość i wszystko co się przed nią malowało mogło przybierać najładniejsze, wiosenne barwy. Czasem, kiedy mówiła, kiedy czytała w bibliotece lub po prostu szła obok, mocno łapiąc się jego dłoni, w nastoletniej jeszcze głowie rodziła się myśl, że nie powinno go tu być, że ją krzywdzi, a same głupie mrzonki o ucieczkach były złe. Jej ojciec był dupkiem, ale miałby rację, gdyby wyrzucił go za drzwi i zamknął ją gdzieś na piętrze. Cóż takiego ktoś taki jak Silas mógł dać jego córce? Nie miał pieniędzy, praktycznie był mugolakiem, potrafił jedynie malować i pakować się w kłopoty, a jego nazwisko nie znaczyło nic.
Ale przecież chciał, a gdy ma się siedemnaście lat chcieć znaczy wszystko. Był pewien że kochał i ze tak właśnie wygląda miłość, że nieważne jak źle było i nieważne jak źle może być, połamie sobie palec po palcu żeby coś jej dać. Żeby być kimś kto zasługuje, choć dalej nie wiedział jak. Wiec milczał jeszcze, zapamiętał jednak każde słowo, każdy odłamek tych młodzieńczych marzeń.
- Nie powinienem był? - zdziwił się i pierwszy raz od długiego czasu w głosie wybrzmiało zwątpienie. Nie miał nikogo poza matką, było tak od zawsze. Tylko ona i on, ich las, który nigdy do nich nie należał i wiatr targający okiennicami. Po ojcu miał tylko nazwisko, a jeżeli gdzieś daleko była reszta rodziny, nigdy nie chcieliby mieć z nim niczego wspólnego. - Wybacz, jest dosyć wścibska. Pewnie będzie tez pytać o to kiedy się urodziłaś i jak sypiasz w pełnie...przygotuj się na jakieś trzy talie tarota i sporo szałwii - zaśmiał się cicho, a gdy mówiła o swojej rodzinie, znów coś szarpnęło żołądkiem.
Obsesja na punkcie reputacji, którą ktoś taki jak Silas mógłby zniweczyć do gruntu. Nie było w nim niczego co pasować mogłoby do tak ułożonej, konserwatywnej rodziny o tak gładkich rysach. Nieobycie, złe słownictwo, twardy akcent. Oczami wyobraźni widział twarz Pana Domu bordową ze złości. Co powiedziałby gdyby spytali go o plany na przyszłość? O ojca?
- Wiem - bąknął i wysłał jej pełne skruchy spojrzenie, gdy doszło no niego, jak ostro i nieprzyjemnie zabrzmiał jego głos. - To nie twoja wina. Ich zresztą też nie - chociaż są zamkniętymi na świat, starymi idiotami. - Choć kiedyś i tak będziesz musiała im powiedzieć. Wizja ucieczki jest ekscytująca, ale prędzej czy później twój ojciec nas znajdzie, a wtedy mnie wykastrują, a ciebie zamkną w wieży na pięćdziesiąt lat... - zaśmiał się znów, ale spojrzenie, które w nią wbijał mówiło nie myśl o tym teraz. Przyjdzie czas.
Musiał przyjść.
Siedział obok i kiedy przysunęła się bliżej, jej zapach przez moment zawrócił mu w głowie. Miała lęk w oczach - w zielonych oczach, których koloru nadal nie potrafił uzyskać mieszając setki podobnych barw. Pochylił się wiec lekko, dotykając nosem jej policzka.
- Dziesięć miesięcy - powtórzył szeptem. - Potem będziemy mieć wieczność. Nigdzie nie ucieknę, będę przyjeżdżał do Hogsmeade i za każdym razem będę ci przywoził ze sobą coś co będzie ci o mnie przypominać. A kiedy skończysz szkołę, będę na ciebie czekał, znajdziemy dla siebie miejsce, będziesz szyć, ja będę malował, a twoi rodzice jakoś to w końcu zniosą...
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Za marzenia w istocie nikt nie karał, jeśli tylko pozostawały słodką tajemnicą. Większość z nich zdradzała jedynie Silasowi, niektóre pozostawiała tylko dla siebie, jakby bała się, że go spłoszy. Była młodziutka i miała naturę romantyczki, potrafiła bardzo daleko wybiegać myślami w przód. Poza ich wspólną ucieczką do Szkocji, wynajętym na początek pokoju, snuła dużo poważniejsze plany... W jej wyobraźni wszystko układało się dobrze. Ona zdobywała zlecenia krawieckie, Silas zyskiwał sławę jako malarz - był przecież tak utalentowany, jakże mogłoby być inaczej? Pokój zmieniali na domek, stawali na ślubnym kobiercu, a później... Rumieniła się na samą myśl i czuła ekscytację zarazem. Czy to było możliwe? W chwili, kiedy Silas przyznał, że opowiedział o niej swojej mamie nabrała większego przekonania, że tak, że myśli o niej dużo poważniej, niż dotąd sądziła.
- Ależ nie. Bardzo się cieszę i z przyjemnością ją poznam! - zaprzeczyła Demelza, kręcąc przy tym głową; jakże mogłaby się o to na niego pogniewać? Wprost przeciwnie, poczuła się wzruszona. Zaśmiała się też wdzięcznie, wyobrażając sobie tę czarownicę, która nagle w jej wyobraźni stała się wróżbitką w powłóczystej szacie, pachnącą szałwią i ziołami, pochyloną nad kartami tarota. - Może przepowiedziałaby nam świetlaną przyszłość - wymruczała Puchonka, uśmiechając się do młodzieńca nieprzewrotnie.
Pod słowami świetlana przyszłość miała na myśli wszystkie te marzenia, o których mu opowiedziała - o wyjeździe i Szkocji. Tyle, że było to mało prawdopodobne. Rodzice by jej na to nie pozwolili, dlatego rzadko bywała z nimi szczera, kiedy rozmawiali o przyszłości Demelzy właśnie. Oni widzieli ją zupełnie inaczej. Chcieli, aby wyszła za majętnego, czystokrwistego czarodzieja o nienagannej reputacji. Zadbać o krew i wzmocnić gałąź rodziny z Kent. Pan Fancourt miał wielkie ambicje, marzył o tym, by stać się kimś ważnym, w córce widział zaś jednio z narzędzi do osiągnięcia celu. Niewiele obchodziły go rzeczywiste pragnienia Demelzy, uznawał je za mrzonki i głupoty, sądził, że wie lepiej, czego potrzebuje. To może nie tak, że nie darzył jej miłością. Dem sądziła, że rodzice ją kochają, na swój pokrętny sposób, że chcą dla niej dobrze - tylko pozostawali nieświadomi, że tak naprawdę ją krzywdzą. Nie potrzebowała trzeciego oka, kart tarota i kryształowej kuli, by przewidzieć ich reakcję na przyprowadzenie Silasa do domu i przedstawienie go jako ukochanego, za którego pragnie wyjść po ukończeniu Hogwartu.
- Powiem. Tylko odpowiednio ich do tego przygotuję - obiecała Demelza, choć jej głos zabrzmiał raczej niepewnie. - No nie wiem. Zamknięta w wieży im się nie przydam... A ojciec nie zrobiłby by ci krzywdy. Nie jest brutalny - zaprzeczyła, nie wyczuwając w jego słowach ironii; w ich domu nie było przemocy fizycznej.
Dotyk czubka jego nosa na piegowatym policzku połaskotał. Uśmiechnęła się i odwróciła głowę, by przelotnie musnąć ustami jego policzek.
- No dobrze. Trzymam cię za słowo. Chciałabym, byś namalował dla mnie siebie, żeby tęskniło mi się ciut mniej... Poza fotografią - wyszeptała proszącym tonem. Uwielbiała jego rysunki, choć niektóre wzbudzały w kimś tak niewinnym jak ona niepokój. - Pogodzą się z tym, zobaczysz, po prostu musimy dać im czas. Jestem pewna, że w końcu się przekonają kim jesteś naprawdę i cię polubią - powiedziała naiwnie, z bezmyślnym wręcz optymizmem i wiarą, że jeśli czegoś naprawdę się pragnie, to wszystko w końcu się ułoży.
Prawda?
- Obiecaj mi, że tak będzie, że będziesz ze mną... - ... na zawsze.
- Ależ nie. Bardzo się cieszę i z przyjemnością ją poznam! - zaprzeczyła Demelza, kręcąc przy tym głową; jakże mogłaby się o to na niego pogniewać? Wprost przeciwnie, poczuła się wzruszona. Zaśmiała się też wdzięcznie, wyobrażając sobie tę czarownicę, która nagle w jej wyobraźni stała się wróżbitką w powłóczystej szacie, pachnącą szałwią i ziołami, pochyloną nad kartami tarota. - Może przepowiedziałaby nam świetlaną przyszłość - wymruczała Puchonka, uśmiechając się do młodzieńca nieprzewrotnie.
Pod słowami świetlana przyszłość miała na myśli wszystkie te marzenia, o których mu opowiedziała - o wyjeździe i Szkocji. Tyle, że było to mało prawdopodobne. Rodzice by jej na to nie pozwolili, dlatego rzadko bywała z nimi szczera, kiedy rozmawiali o przyszłości Demelzy właśnie. Oni widzieli ją zupełnie inaczej. Chcieli, aby wyszła za majętnego, czystokrwistego czarodzieja o nienagannej reputacji. Zadbać o krew i wzmocnić gałąź rodziny z Kent. Pan Fancourt miał wielkie ambicje, marzył o tym, by stać się kimś ważnym, w córce widział zaś jednio z narzędzi do osiągnięcia celu. Niewiele obchodziły go rzeczywiste pragnienia Demelzy, uznawał je za mrzonki i głupoty, sądził, że wie lepiej, czego potrzebuje. To może nie tak, że nie darzył jej miłością. Dem sądziła, że rodzice ją kochają, na swój pokrętny sposób, że chcą dla niej dobrze - tylko pozostawali nieświadomi, że tak naprawdę ją krzywdzą. Nie potrzebowała trzeciego oka, kart tarota i kryształowej kuli, by przewidzieć ich reakcję na przyprowadzenie Silasa do domu i przedstawienie go jako ukochanego, za którego pragnie wyjść po ukończeniu Hogwartu.
- Powiem. Tylko odpowiednio ich do tego przygotuję - obiecała Demelza, choć jej głos zabrzmiał raczej niepewnie. - No nie wiem. Zamknięta w wieży im się nie przydam... A ojciec nie zrobiłby by ci krzywdy. Nie jest brutalny - zaprzeczyła, nie wyczuwając w jego słowach ironii; w ich domu nie było przemocy fizycznej.
Dotyk czubka jego nosa na piegowatym policzku połaskotał. Uśmiechnęła się i odwróciła głowę, by przelotnie musnąć ustami jego policzek.
- No dobrze. Trzymam cię za słowo. Chciałabym, byś namalował dla mnie siebie, żeby tęskniło mi się ciut mniej... Poza fotografią - wyszeptała proszącym tonem. Uwielbiała jego rysunki, choć niektóre wzbudzały w kimś tak niewinnym jak ona niepokój. - Pogodzą się z tym, zobaczysz, po prostu musimy dać im czas. Jestem pewna, że w końcu się przekonają kim jesteś naprawdę i cię polubią - powiedziała naiwnie, z bezmyślnym wręcz optymizmem i wiarą, że jeśli czegoś naprawdę się pragnie, to wszystko w końcu się ułoży.
Prawda?
- Obiecaj mi, że tak będzie, że będziesz ze mną... - ... na zawsze.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Silas sam przecież nie wiedział, czego chce. Pragnął uciec, wyrwać się z dziury, którą mu wykopano, ale nie umiał zostawić matki. Chciał być wielki i znany, być mecenasem sztuki zamkniętym w marmurowych ścianach pięknych galerii, ale lepsze jutro nigdy nie było mu pisane. I chciał - naprawdę szczerze chciał - ułożyć sobie życie z Demelzą, bo za każdym razem, gdy wyobrażał sobie swoje wielkie ucieczki, ona była gdzieś obok. Dem i jej wielkie, rozmarzone oczy, piegowaty nos i opuszczone kąciki ust, kiedy znowu nie rozumiała, że słowa Silasa są tylko kolejnym głupim żartem. Dem, której ojciec - w mniemaniu jej chłopaka - dbał bardziej o pozycję i skrytkę w banku niż o swoją córkę. Dem, która zasługiwała na wszystko i na więcej niż ciasny, ciemny pokój w Edynburgu męża niespełnionego artystę.
Nie do końca było tak, jakoby Silas powiedział o niej matce z własnej woli. To Davinia przyglądała mu się uważnie, kiedy wrócił do domu na święta, lustrując go tymi wielkimi, ciemnymi oczami, jakby mogła przejrzeć go na wylot. Gdy zapytała, jej syn nie zdołał zaprzeczyć, więc zamiast tego opowiadał. Opowiedział nawet o Fanacourtach i był pewien, że gdy przysypiał nad książka w kuchni, głos matki ułożył się w nie jesteś od nich gorszy, wiesz o tym. Tyle, ze ona nie mogła rozumieć, nie mogła wiedzieć - nie znała tego świata.
- Na pewno - odpowiedział spokojnie, gdy Dem wspomniała o świetlanej przyszłości. Jej śmiech był przyjemny i ciepły, Silas mógłby zamknąć jego brzmienie w butelce i otwierać, kiedy było mu źle. - Zawsze przepowiada mi tylko dobre rzeczy, nawet kiedy karty są najgorsze.
Jej zapewnienia były niepewne, ale jakimś cudem Silas zdołał w pełni im zaufać. Przygotuje ich, a potem powie. Muszą w końcu to przełknąć. Będzie dobrze. Uśmiechał się więc delikatnie i zachichotał krótko, gdy tak poważnie zareagowała na ten drobny żart. Jej stanowczość w tej kwestii była jednak pocieszeniem i pewną ulgą - Pan Domu nie mógł być taki zły, prawda? Może nie będzie szczucia psami.
Wargi na policzku zapiekły przyjemnie, a on musiał zwalczyć w sobie potrzebę przyciągnięcia jej do siebie bliżej. Nie wolno było, a mimo to - być może właśnie przez to - Silas zbyt często błądził myślami, zbyt często patrzył natarczywie i przedłużał małe gesty. Teraz natomiast miał wrażenie, ze gubi dźwięk jej słów, kiedy opierał głowę na jej ramieniu, tak by dotknąć wargami miejsca, w którym zaginał się kołnierzyk białej koszuli mundurka, odsłaniając skórę.
- Oczywiście, co tylko zechcesz - mruknął szybko, trochę bezmyślnie, choć zdążył zgubić sens jej prośby. Nieważne, zrobi cokolwiek o co go poprosi. Uśmiechnął się w jej szyję i przez moment znów wszystko było błogie i senne, dopóki nie usłyszał cierpkiego kim jesteś naprawdę. Wdzięczny był, iż Mel nie może zobaczyć jego twarzy, bo skrzywiony grymas, który na nią wstąpił mógłby złamać jej serce. - Może lepiej żebym udawał.
A ona już pytała, już prosiła o obietnicę - obietnicę, której młody Macaulay nie był w stanie w pełni zrozumieć wtedy, ale która będzie usypiać go do snu długimi latami.
- Przecież jestem - wyszeptał, leniwie podnosząc głowę. Był blisko, prawie dotykał jej nosa, a jego oczy odnalazły jej tak szybko, jakby nie znały innego miejsca, innego koloru, innego odcienia zieleni. - Obiecuję, Mel. Zobaczysz, nie pozwolę nas rozdzielić, nawet twoim rodzicom, nawet... - nie dokończył. Nie potrafił znaleźć słów, choć coś niezrozumiałego pchało się na język.
Nie do końca było tak, jakoby Silas powiedział o niej matce z własnej woli. To Davinia przyglądała mu się uważnie, kiedy wrócił do domu na święta, lustrując go tymi wielkimi, ciemnymi oczami, jakby mogła przejrzeć go na wylot. Gdy zapytała, jej syn nie zdołał zaprzeczyć, więc zamiast tego opowiadał. Opowiedział nawet o Fanacourtach i był pewien, że gdy przysypiał nad książka w kuchni, głos matki ułożył się w nie jesteś od nich gorszy, wiesz o tym. Tyle, ze ona nie mogła rozumieć, nie mogła wiedzieć - nie znała tego świata.
- Na pewno - odpowiedział spokojnie, gdy Dem wspomniała o świetlanej przyszłości. Jej śmiech był przyjemny i ciepły, Silas mógłby zamknąć jego brzmienie w butelce i otwierać, kiedy było mu źle. - Zawsze przepowiada mi tylko dobre rzeczy, nawet kiedy karty są najgorsze.
Jej zapewnienia były niepewne, ale jakimś cudem Silas zdołał w pełni im zaufać. Przygotuje ich, a potem powie. Muszą w końcu to przełknąć. Będzie dobrze. Uśmiechał się więc delikatnie i zachichotał krótko, gdy tak poważnie zareagowała na ten drobny żart. Jej stanowczość w tej kwestii była jednak pocieszeniem i pewną ulgą - Pan Domu nie mógł być taki zły, prawda? Może nie będzie szczucia psami.
Wargi na policzku zapiekły przyjemnie, a on musiał zwalczyć w sobie potrzebę przyciągnięcia jej do siebie bliżej. Nie wolno było, a mimo to - być może właśnie przez to - Silas zbyt często błądził myślami, zbyt często patrzył natarczywie i przedłużał małe gesty. Teraz natomiast miał wrażenie, ze gubi dźwięk jej słów, kiedy opierał głowę na jej ramieniu, tak by dotknąć wargami miejsca, w którym zaginał się kołnierzyk białej koszuli mundurka, odsłaniając skórę.
- Oczywiście, co tylko zechcesz - mruknął szybko, trochę bezmyślnie, choć zdążył zgubić sens jej prośby. Nieważne, zrobi cokolwiek o co go poprosi. Uśmiechnął się w jej szyję i przez moment znów wszystko było błogie i senne, dopóki nie usłyszał cierpkiego kim jesteś naprawdę. Wdzięczny był, iż Mel nie może zobaczyć jego twarzy, bo skrzywiony grymas, który na nią wstąpił mógłby złamać jej serce. - Może lepiej żebym udawał.
A ona już pytała, już prosiła o obietnicę - obietnicę, której młody Macaulay nie był w stanie w pełni zrozumieć wtedy, ale która będzie usypiać go do snu długimi latami.
- Przecież jestem - wyszeptał, leniwie podnosząc głowę. Był blisko, prawie dotykał jej nosa, a jego oczy odnalazły jej tak szybko, jakby nie znały innego miejsca, innego koloru, innego odcienia zieleni. - Obiecuję, Mel. Zobaczysz, nie pozwolę nas rozdzielić, nawet twoim rodzicom, nawet... - nie dokończył. Nie potrafił znaleźć słów, choć coś niezrozumiałego pchało się na język.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Demelzie wydawało się zaś, że dokładnie wie czego chce. Chciała tego, czego pragnęła każda dziewczyna w jej wieku (prawie każda). Prawdziwej miłości i stabilnej, świetlanej przyszłości u boku ukochanego. Romantycznych uniesień, pięknych i modnych szat, własnego kąta. gdzie będzie pachnieć szarlotką i domowym obiadem, swojego butiku na ulicy Pokątnej, do którego czarodzieje i czarownice będą ustawiać się w kolejkach, by móc później dumnie kroczyć londyńskimi uliczkami w szatach spod igły i nitki Demelzy Fancourt. Och, pardon, wtedy już Demelzy Macaulay. Sądziła przecież, że miłość, tę prawdziwą i na zawsze, zdążyła już odnaleźć. Było to najwspanialsze uczucie na świecie, bo odwzajemnione. Na przestrzeni lat spędzonych w Hogwarcie miewała mniejsze lub większe zauroczenia, miała miękkie i wrażliwe serce, dopiero jednak przy Silasie poczuła, że to naprawdę to. Dlatego to on pojawiał się w jej marzeniach i poważnych planach - nieważne, czy w nich uciekali, czy zyskiwali aprobatę jej rodziców i ich błogosławieństwo na ślub. Ważne, że w każdej wersji tych wydarzeń był obok. Nie wyobrażała sobie wtedy, że jej życie mogłoby toczyć się dalej bez niego. To po prostu niemożliwe. Czuła ścisk w żołądku i gardle na samą myśl o tym.
- To dobrze. Zasługujesz na wszystko, co dobre. Ba! Nie tylko na to co dobre, na to co najlepsze - odpowiedziała z zadowoleniem. Była czarownicą czystej krwi, magia towarzyszyła jej od zawsze, a co za tym szło - także i przesądy. Demelza starała się nie wychodzić z dormitorium w piątki trzynastego, jeśli nie musiała, wycofywała się, kiedy czarny kot przebiegł jej drogę i przestrzegała wielu innych ostrzeżeń starych wiedźm. Uwielbiała zajęcia z wróżbiarstwa (choć musiała z nich zrezygnować, by kontynuować naukę numerologii) i wierzyła w każdy horoskop, który publikowała Czarownica. Nie miała wciąż okazji, by poznać matkę Silasa, lecz jeśli on twierdził, że potrafiła stawiać tarota i przepowiadać przyszłość, to wierzyła mu. Ufała mu bezgranicznie. Była młoda, naiwna i zakochana. Nawet, kiedy dostrzegała na jego twarzy cień, w oczach jakąś niepewność, to spychała to za krawędź świadomości. Wierzyła w każde jego słowo, a jego słów była spragniona jak wędrowiec na pustyni. Słów, pocałunków, dotyku, bliskości. Z każdym spędzonym z nim dniem odkrywała w sobie pragnienia, których się wstydziła i bała.
Dla Silasa była gotowa na tak wiele. Przekroczyć własne granice, narażenie się rodzicom, ba! Na szczerą rozmowę z nimi. Lękała się reakcji ojca i matki, lecz kochała Gryfona tak mocno i tak bardzo pragnęła, aby wszystko się ułożyło tak jak w jej marzeniach, że chciała podjąć to ryzyko. Powiem im, obiecała sobie w myślach. Była już przecież pełnoletnia. Miała prawo do własnych wyborów.
- Wcale nie. Nie udawaj kogoś, kim nie jesteś - żachnęła się Demelza. - Jesteś najwspanialszy taki jaki jesteś. W każdym calu i każdej niedoskonałości - wyszeptała mu do ucha. Nie był bez wad. Nikt nie był, ona także, ale zdołała pokochać w nim każdą zaletę i wadę.
Po chwili ich twarze dzieliły zaledwie cale, gdy uniósł swoją i spojrzał w jej oczy. Odwzajemniła to spojrzenie, znów zachwycając się jasnością zieleni jego - była tak inna od głębokiej zieleni jej tęczówek. Zapragnęła wówczas, by ta chwila trwała wiecznie, kiedy tak czuła jego ciepły oddech na swojej skórze. Wiem, wierzę ci, mówiły ufnie te zielone oczy. Zamiast powiedzieć to głośno to uśmiechnęła się i zażartowała. - ... nawet jakiejś szalenie pięknej malarce półwili?
- To dobrze. Zasługujesz na wszystko, co dobre. Ba! Nie tylko na to co dobre, na to co najlepsze - odpowiedziała z zadowoleniem. Była czarownicą czystej krwi, magia towarzyszyła jej od zawsze, a co za tym szło - także i przesądy. Demelza starała się nie wychodzić z dormitorium w piątki trzynastego, jeśli nie musiała, wycofywała się, kiedy czarny kot przebiegł jej drogę i przestrzegała wielu innych ostrzeżeń starych wiedźm. Uwielbiała zajęcia z wróżbiarstwa (choć musiała z nich zrezygnować, by kontynuować naukę numerologii) i wierzyła w każdy horoskop, który publikowała Czarownica. Nie miała wciąż okazji, by poznać matkę Silasa, lecz jeśli on twierdził, że potrafiła stawiać tarota i przepowiadać przyszłość, to wierzyła mu. Ufała mu bezgranicznie. Była młoda, naiwna i zakochana. Nawet, kiedy dostrzegała na jego twarzy cień, w oczach jakąś niepewność, to spychała to za krawędź świadomości. Wierzyła w każde jego słowo, a jego słów była spragniona jak wędrowiec na pustyni. Słów, pocałunków, dotyku, bliskości. Z każdym spędzonym z nim dniem odkrywała w sobie pragnienia, których się wstydziła i bała.
Dla Silasa była gotowa na tak wiele. Przekroczyć własne granice, narażenie się rodzicom, ba! Na szczerą rozmowę z nimi. Lękała się reakcji ojca i matki, lecz kochała Gryfona tak mocno i tak bardzo pragnęła, aby wszystko się ułożyło tak jak w jej marzeniach, że chciała podjąć to ryzyko. Powiem im, obiecała sobie w myślach. Była już przecież pełnoletnia. Miała prawo do własnych wyborów.
- Wcale nie. Nie udawaj kogoś, kim nie jesteś - żachnęła się Demelza. - Jesteś najwspanialszy taki jaki jesteś. W każdym calu i każdej niedoskonałości - wyszeptała mu do ucha. Nie był bez wad. Nikt nie był, ona także, ale zdołała pokochać w nim każdą zaletę i wadę.
Po chwili ich twarze dzieliły zaledwie cale, gdy uniósł swoją i spojrzał w jej oczy. Odwzajemniła to spojrzenie, znów zachwycając się jasnością zieleni jego - była tak inna od głębokiej zieleni jej tęczówek. Zapragnęła wówczas, by ta chwila trwała wiecznie, kiedy tak czuła jego ciepły oddech na swojej skórze. Wiem, wierzę ci, mówiły ufnie te zielone oczy. Zamiast powiedzieć to głośno to uśmiechnęła się i zażartowała. - ... nawet jakiejś szalenie pięknej malarce półwili?
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Śniło mu się to często - częściej niż miałby odwagę się przyznać. Ich dom, pełen jego obrazów pachniał tak samo jak ona, kiedy spała w jego ramionach - kwiatami, jej skórą, długimi falami czekoladowych włosów, które wydawały się jeszcze cieplejsze w porannym słońcu. Tego chciał, chciał żeby byli razem i byli wolni, a im bliżej jej był, im częściej widywał jej uśmiech, tym głębiej się w tym zatracał. Przez nastoletnie życie latał za rówieśnicami w Hogwarcie, odbierając pocałunki, gubiąc po drodze ich imiona i wywołując kolejne zirytowane uniesienia brwi u Castora.
Ale z Mel było inaczej.
Silas wodził za nią wzrokiem od kiedy zobaczył ten piegowaty nos nad pergaminem w bibliotece i nigdy nie zapomniał jej imienia. Nie mógł, bo bez przerwy chodziło mu po głowie, a on w końcu nauczył się powtarzać je na najpiękniejsze sposoby, jakby mógł składać jej tysiąc kolejnych obietnic tylko tym imieniem. Więc może wcale nie musiał być wolny, nie musiał uciekać. Mógł paść przed jej ojcem na kolana i błagać o jej rękę, mógł nauczyć się udawać kogoś kim nie był, mól nosić tweedowe marynarki i pracować całymi dniami z napiętą w powadze twarzą. Mógł sprzedać dusze Fancourtom jeżeli tylko na to pozwolą i jeżeli Dem miała być szczeliwa i bezpieczna. Młodzieńczy dramatyzm nie gwarantował jednak wygranej.
- Oho, myślałem, że to już mam - rzucił szybko, choć gdy tylko doszło do niego przesłodzony sens jego słów, zaśmiał się krótko i poczuł jak rumienią się policzki. Była dla niego dobra, za dobra, by Silas mógł się odwdzięczyć i widziała w nim więcej niż oni wszyscy. Przywykł do bycia problemem, do ostrych głosów mówiących mu, że nic z niego nie będzie, a jednak Demelza nadal patrzyła na niego w ten sposób - tymi swoimi wielkimi, zielonymi oczami, które Silas mógłby malować bez przerwy. Jakby nie widziała tych wad, tych ostrych, poszarpanych krawędzi, tych brzydkich fragmentów na chłopięcej skórze, schowanych gdzieś pod kołnierzem wiecznie niedopiętej koszuli. Uśmiechał się więc, a uśmiech był smutny, choć przecież serce podskakiwało mu do gardła. Tak bardzo chciał wierzyć w to, ze mówiła prawdę i tak bardzo chciał ufać, że nigdy nie zmieni zdania. Że nie ucieknie, gdy wzrok się wyostrzy i dojrzeje, że nie złapię się ramienia kogoś podobnego do niej - kogoś dobrze postawionego, równo uczesanego i ze świetlaną przyszłością.
Nienawidził każdego z nich. Każdego z tych chłopaków, którzy mogli tylko czekać na to aż opuści mury szkoły i Dem zostanie sama i smutna. Widział ich uważne oczy i zachłanne ręce, gdy ona nawet się nie rozglądała. Przesiedział już z dwa szlabany w jej imieniu i dbał całym sobą, by się o tym nie dowiedziała.
Zaśmiał się kolejny raz, gdy dokończyła za niego i pokręcił lekko głową, nie będąc w stanie oderwać wzroku do jej oczu. Jego dłoń przesunęła się wzdłuż jej ramienia, dotarła do szyi, a palce biegły lekko po linii jej szczęki.
- Nawet całej wili - szepnął, nachylając się by pocałować ją w czoło. - Nawet kilku - w policzek - nawet całej cholernej armii - w kącik ust. Jego usta wykrzywił lekki, szelmowski uśmiech, a on rzucił jej długie spojrzenie spod ciemnych rzęs. - Ale też musisz mi coś dać. Coś tylko dla mnie, co będzie mi o tobie przypominać - mówił cicho, powoli zbierając palcami ciepło jej skóry. Chciał ją zapamiętać - każde załamanie, każdy pieg. Musi zdążyć je przeliczyć kilka razy i zapisać dokładnie ich ustawienie, żeby nie zapomnieć. Jak inaczej będzie ją rysował, gdy będą tak daleko od siebie?
Ale z Mel było inaczej.
Silas wodził za nią wzrokiem od kiedy zobaczył ten piegowaty nos nad pergaminem w bibliotece i nigdy nie zapomniał jej imienia. Nie mógł, bo bez przerwy chodziło mu po głowie, a on w końcu nauczył się powtarzać je na najpiękniejsze sposoby, jakby mógł składać jej tysiąc kolejnych obietnic tylko tym imieniem. Więc może wcale nie musiał być wolny, nie musiał uciekać. Mógł paść przed jej ojcem na kolana i błagać o jej rękę, mógł nauczyć się udawać kogoś kim nie był, mól nosić tweedowe marynarki i pracować całymi dniami z napiętą w powadze twarzą. Mógł sprzedać dusze Fancourtom jeżeli tylko na to pozwolą i jeżeli Dem miała być szczeliwa i bezpieczna. Młodzieńczy dramatyzm nie gwarantował jednak wygranej.
- Oho, myślałem, że to już mam - rzucił szybko, choć gdy tylko doszło do niego przesłodzony sens jego słów, zaśmiał się krótko i poczuł jak rumienią się policzki. Była dla niego dobra, za dobra, by Silas mógł się odwdzięczyć i widziała w nim więcej niż oni wszyscy. Przywykł do bycia problemem, do ostrych głosów mówiących mu, że nic z niego nie będzie, a jednak Demelza nadal patrzyła na niego w ten sposób - tymi swoimi wielkimi, zielonymi oczami, które Silas mógłby malować bez przerwy. Jakby nie widziała tych wad, tych ostrych, poszarpanych krawędzi, tych brzydkich fragmentów na chłopięcej skórze, schowanych gdzieś pod kołnierzem wiecznie niedopiętej koszuli. Uśmiechał się więc, a uśmiech był smutny, choć przecież serce podskakiwało mu do gardła. Tak bardzo chciał wierzyć w to, ze mówiła prawdę i tak bardzo chciał ufać, że nigdy nie zmieni zdania. Że nie ucieknie, gdy wzrok się wyostrzy i dojrzeje, że nie złapię się ramienia kogoś podobnego do niej - kogoś dobrze postawionego, równo uczesanego i ze świetlaną przyszłością.
Nienawidził każdego z nich. Każdego z tych chłopaków, którzy mogli tylko czekać na to aż opuści mury szkoły i Dem zostanie sama i smutna. Widział ich uważne oczy i zachłanne ręce, gdy ona nawet się nie rozglądała. Przesiedział już z dwa szlabany w jej imieniu i dbał całym sobą, by się o tym nie dowiedziała.
Zaśmiał się kolejny raz, gdy dokończyła za niego i pokręcił lekko głową, nie będąc w stanie oderwać wzroku do jej oczu. Jego dłoń przesunęła się wzdłuż jej ramienia, dotarła do szyi, a palce biegły lekko po linii jej szczęki.
- Nawet całej wili - szepnął, nachylając się by pocałować ją w czoło. - Nawet kilku - w policzek - nawet całej cholernej armii - w kącik ust. Jego usta wykrzywił lekki, szelmowski uśmiech, a on rzucił jej długie spojrzenie spod ciemnych rzęs. - Ale też musisz mi coś dać. Coś tylko dla mnie, co będzie mi o tobie przypominać - mówił cicho, powoli zbierając palcami ciepło jej skóry. Chciał ją zapamiętać - każde załamanie, każdy pieg. Musi zdążyć je przeliczyć kilka razy i zapisać dokładnie ich ustawienie, żeby nie zapomnieć. Jak inaczej będzie ją rysował, gdy będą tak daleko od siebie?
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Oboje nie wiedzieli jeszcze, że w życiu człowiek rzadko dostaje to, czego naprawdę chce. A raczej bardziej Demelza. Przyszła chyba na świat z wrodzoną wadą serca, nie mającą nic wspólnego z defektem fizycznym; było ono po prostu zbyt miękkie, wrażliwe i naiwne. Wierzyła, że jeśli czegoś człowiek wystarczająco gorąco pragnie, to cały wszechświat sprzysięgnie się i będzie im sprzyjał. Poświęcała czas na czytaniu opowieści romantycznych i poezji, zamiast podręczników i notatek (na czym cierpiały jej wyniki w nauce, nie potrafiła się jednak powstrzymać), w których zawsze wszystko kończyło się dobrze. Na koniec on i ona żyli długo i szczęśliwie. Dlaczego taki los nie mógł być pisany i im? Rodzice Demelzy, pochodzenie i status majątkowy rodziny Silasa stali im na przeszkodzie, lecz przecież nie było takich przeszkód, których nie można było pokonać, czyż nie? Nastoletnia Puchonka pragnęła myśleć, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Przekonywała o tym samą siebie, że wszystko się ułoży. Wszystko będzie dobrze.
Ale czy na pewno?
- Ty pochlebco, zawsze wiesz co i kiedy powiedzieć - zaśmiała się Demelza, lecz słowa te sprawiły jej ogromną przyjemność; wywołały kolejną falę ciepła jaka przeszła po ciele, następne motyle w brzuchu, których skrzydła trzepotały jak szalone. Wiedziała, że nie była brzydką dziewczyną, nie miała też paskudnego usposobienia, chłopcy się za nią oglądali, zazwyczaj ją to jednak bardzo onieśmielało. Nie wierzyła w siebie aż tak. Nigdy nie należała do wyniosłych, pewnych siebie dziewcząt; z natury przypominała raczej płochą łanię, którą trzeba było ośmielić i zapewnić, że wszystko z nią w porządku. Silas był w tym więcej niż doskonały. Gdy na nią patrzył czuła się najpiękniejszą dziewczyną w szkole, kiedy do niej mówił czuła, że jest warta więcej, niż mówili rodzice. Demelza gorąco pragnęła, aby i on się tak czuł. Niekiedy miała wrażenie, że w jego oczach widzi niepewność siebie - a przecież nie powinien się tak czuć. Powtarzała mu jak teraz, że jest doskonały w każdej swej niedoskonałości, nie chciała, aby się zmieniał. Puchonka uniosła dłoń, by opuszkiem palca przesunąć po krzywiźnie nosa. Dzięki niemu twarz Silasa nabierała lekko ptasiego charakteru, to jednak bardzo do niego pasowało. Mogłaby go tak określić - rajskim, wolnym ptakiem, który pragnie wznieść się wysoko w niebiosa. Zaczerpnąć wolności i swobody, czegoś wyjątkowego. Bała się jedynie czasem, ze niczym Ikar wzleci aż za wysoko i sparzy się, upadnie, lecz ona wtedy będzie obok, by ucałować każdą ranę, każde miejsce, które zaboli - na pewno.
W ogóle nie przyszło Demelzie do głowy o czym myśli Silas. O innych chłopcach, którzy się za nią oglądali i wodzili maślanym wzrokiem za pełną wdzięku Puchonką. Odkąd Silas zaprosił ją na herbatę po raz pierwszy w ogóle nie zwracała na nich uwagi. Zakochana tak bardzo była wpatrzona wyłącznie w niego. Nie zauważała, że Castor Sprout poświęca jej za dużo uwagi, niż czyni się to przy zwykłych koleżankach. Innych młodzieńców grzecznie odprawiała z kwitkiem. Niemożliwe, by cokolwiek uległo zmianie po wakacjach - prędzej umrze z tęsknoty za Silasem, niż spojrzy na kogoś innego.
Chichotała po każdym całusie, jaki Gryfon składał na piegowatej twarzy, zapewniając, że nawet armia prawdziwych wil nie będzie w stanie wypędzić mu jej z głowy. Nieco nieprawdopodobne, ich magia była zbyt silna, lecz to miłe, że tak mówił. A może magia miłości rzeczywiście mogła być potężniejsza od uroku wil? Demelza gorąco chciała w to wierzyć.
- Czego byś sobie życzył? Nie umiem rysować tak dobrze jak ty. Mogę wyhaftować ci chusteczkę, niczym dama dla swego cnego rycerza - odpowiedziała żartobliwie, naiwnie wierząc, że Silasowi chodzi o rzecz tego pokroju.
Ale czy na pewno?
- Ty pochlebco, zawsze wiesz co i kiedy powiedzieć - zaśmiała się Demelza, lecz słowa te sprawiły jej ogromną przyjemność; wywołały kolejną falę ciepła jaka przeszła po ciele, następne motyle w brzuchu, których skrzydła trzepotały jak szalone. Wiedziała, że nie była brzydką dziewczyną, nie miała też paskudnego usposobienia, chłopcy się za nią oglądali, zazwyczaj ją to jednak bardzo onieśmielało. Nie wierzyła w siebie aż tak. Nigdy nie należała do wyniosłych, pewnych siebie dziewcząt; z natury przypominała raczej płochą łanię, którą trzeba było ośmielić i zapewnić, że wszystko z nią w porządku. Silas był w tym więcej niż doskonały. Gdy na nią patrzył czuła się najpiękniejszą dziewczyną w szkole, kiedy do niej mówił czuła, że jest warta więcej, niż mówili rodzice. Demelza gorąco pragnęła, aby i on się tak czuł. Niekiedy miała wrażenie, że w jego oczach widzi niepewność siebie - a przecież nie powinien się tak czuć. Powtarzała mu jak teraz, że jest doskonały w każdej swej niedoskonałości, nie chciała, aby się zmieniał. Puchonka uniosła dłoń, by opuszkiem palca przesunąć po krzywiźnie nosa. Dzięki niemu twarz Silasa nabierała lekko ptasiego charakteru, to jednak bardzo do niego pasowało. Mogłaby go tak określić - rajskim, wolnym ptakiem, który pragnie wznieść się wysoko w niebiosa. Zaczerpnąć wolności i swobody, czegoś wyjątkowego. Bała się jedynie czasem, ze niczym Ikar wzleci aż za wysoko i sparzy się, upadnie, lecz ona wtedy będzie obok, by ucałować każdą ranę, każde miejsce, które zaboli - na pewno.
W ogóle nie przyszło Demelzie do głowy o czym myśli Silas. O innych chłopcach, którzy się za nią oglądali i wodzili maślanym wzrokiem za pełną wdzięku Puchonką. Odkąd Silas zaprosił ją na herbatę po raz pierwszy w ogóle nie zwracała na nich uwagi. Zakochana tak bardzo była wpatrzona wyłącznie w niego. Nie zauważała, że Castor Sprout poświęca jej za dużo uwagi, niż czyni się to przy zwykłych koleżankach. Innych młodzieńców grzecznie odprawiała z kwitkiem. Niemożliwe, by cokolwiek uległo zmianie po wakacjach - prędzej umrze z tęsknoty za Silasem, niż spojrzy na kogoś innego.
Chichotała po każdym całusie, jaki Gryfon składał na piegowatej twarzy, zapewniając, że nawet armia prawdziwych wil nie będzie w stanie wypędzić mu jej z głowy. Nieco nieprawdopodobne, ich magia była zbyt silna, lecz to miłe, że tak mówił. A może magia miłości rzeczywiście mogła być potężniejsza od uroku wil? Demelza gorąco chciała w to wierzyć.
- Czego byś sobie życzył? Nie umiem rysować tak dobrze jak ty. Mogę wyhaftować ci chusteczkę, niczym dama dla swego cnego rycerza - odpowiedziała żartobliwie, naiwnie wierząc, że Silasowi chodzi o rzecz tego pokroju.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To musiało ich łączyć. Urodzili się z wadliwym sercem, a jednak wada Demelzy była piękna i malownicza, była słodka i Silas mógłby malować jej serce przetykane pnączami dzikich róż i polnych kwiatów. Jego wada była brzydka. Jego serce było takie młode, a takie podgniłe, czarniejące powoli i bijące zbyt szybko, bo on także przecież był niebezpiecznie wrażliwy. Tak łatwo było go podjudzić, tak łatwo zniszczyć, a on tak bezsensownie się łamał. Ale teraz - w wieku siedemnastu lat - Silas Macaulay pragnął być silny. Dla niej.
Bo wszystko musiało być dobrze.
- Mam do tego talent, zawsze miałem - szepnął. Przecież chciał żeby się tak czuła, bo nie znosił myśli o tym, ze mogła tego nie widzieć. Nie widzieć jaka jest doskonała, jaka ważna i bystra, jak ładnie się uśmiecha, kiedy nachylał się, żeby pocałować ją w skroń. Powinna byłą wiedzieć, powinna być dumna i pewna siebie, bo niewiele było osób takich jak ona. Tak pięknie wrażliwych i takich dobrych, tak zasługujących na pełne zachwytu spojrzenia, nawet jeżeli Silas nie znosił tych oczu, nawet jeżeli unosił się, gdy nie patrzyła, nawet jeżeli bywał zbyt zazdrosny niż powinien. Bo jeszcze zanim zaprosił ja na tamtą randkę, słyszał kilka pochlebstw na jej temat z obcych ust, a potem, kiedy przyglądał się jej zarumienionym policzkom w półmroku herbaciarni, był pewien, że tamtym ustom porozcina wargi, jeżeli zechcą miedzy nich wejść. A to wszystko dlatego, że widział - rozumiał. Rozumiał dlaczego ktoś mógłby chcieć się do niej zbliżyć, a mimo ciągłego dążenia do wolności, Silas straty tej bardzo się obawiał. Castora nigdy nie podejrzewał - był zbyt grzeczny, całkowicie niewinny.
Uśmiechnął się szeroko i spojrzał na palec dotykający jego nosa, zezując przez moment zabawnie. Być może byłby prostszy gdyby nie te ciągłe bójki w dzieciństwie i skakanie po drzewach. W odpowiedzi szybko dotknął czubka jej nosa - ładnego i zgrabnego - jakby była szczeniakiem. Zawsze widział w niej małe zwierzę z wielkimi oczami. Jemu czasem mówiono mu, że wygląda jak ptak, ptaki te jednak częściej przybierały formy kruków i wron, nie bywały piękne i rajskie, nie uciekały za morze, zamiast tego zostawały raczej w cieniach brudnych ulic i smutnych miasteczek.
Gdy tak chichotała, Silas całym sobą wierzył w to, ze żadna magia nie miałaby na niego wpływu. Głupie uroki nie były miłością, nie były tak szczere i nie obiecywały tak wiele. Całował ją lekko, jej skóra byłą miękka pod jego ustami, a on widział, że chce więcej, że gdyby tylko Mel pozwoliła, nie wypuszczałby jej z objęć tak długo, aż w końcu nie będą sami. O samotność było jednak wyjątkowo ciężko, a te wielkie, śliczne oczy błyszczały tak niewinnie - wydawały mienić tym samym rodzajem głębi co te wielkie, szkockie jezioro nieopodal.
- Chodziło mi...Och tak, jasne, chusteczka - żachnął się cicho, szybko maskując krótki, rozczarowany uśmiech, gdy jego prezent okazał się faktycznie przedmiotem. Tak czy siak jednak, był to przedmiot spod jej dłoni, tych samych dłoni, których wnętrze Silas tak często całował. Chciał mieć pamiątkę, choć nie wierzył, by kiedykolwiek mógł o niej zapomnieć. - Wyhaftuj na niej swoje inicjały, będę ją nosił zawsze ze sobą, moja damo. - Posłał jej kolejny, ciepły uśmiech nim znowu nie złożył lekkiego pocałunku na jej górnej wardze. - A rysować się kiedyś nauczę. W przyszłości będziemy mieć masę czasu. - Bo przyszłość miała być długa i piękna, pozbawiona wojny i głodu, a on miałby pracownię zaraz obok jej sklepu, prawda? I malowałby jej portret co roku, co roku byłaby tak samo urocza, a piegów mogłoby być nawet więcej. Uniósł wzrok. Niebo ciemniało, błękit zamieniał się w indygo i pierwsze powiewy zbliżającego ich do wieczora wiatru, targały lekko lisicami drzewa nad nimi.
Bo wszystko musiało być dobrze.
- Mam do tego talent, zawsze miałem - szepnął. Przecież chciał żeby się tak czuła, bo nie znosił myśli o tym, ze mogła tego nie widzieć. Nie widzieć jaka jest doskonała, jaka ważna i bystra, jak ładnie się uśmiecha, kiedy nachylał się, żeby pocałować ją w skroń. Powinna byłą wiedzieć, powinna być dumna i pewna siebie, bo niewiele było osób takich jak ona. Tak pięknie wrażliwych i takich dobrych, tak zasługujących na pełne zachwytu spojrzenia, nawet jeżeli Silas nie znosił tych oczu, nawet jeżeli unosił się, gdy nie patrzyła, nawet jeżeli bywał zbyt zazdrosny niż powinien. Bo jeszcze zanim zaprosił ja na tamtą randkę, słyszał kilka pochlebstw na jej temat z obcych ust, a potem, kiedy przyglądał się jej zarumienionym policzkom w półmroku herbaciarni, był pewien, że tamtym ustom porozcina wargi, jeżeli zechcą miedzy nich wejść. A to wszystko dlatego, że widział - rozumiał. Rozumiał dlaczego ktoś mógłby chcieć się do niej zbliżyć, a mimo ciągłego dążenia do wolności, Silas straty tej bardzo się obawiał. Castora nigdy nie podejrzewał - był zbyt grzeczny, całkowicie niewinny.
Uśmiechnął się szeroko i spojrzał na palec dotykający jego nosa, zezując przez moment zabawnie. Być może byłby prostszy gdyby nie te ciągłe bójki w dzieciństwie i skakanie po drzewach. W odpowiedzi szybko dotknął czubka jej nosa - ładnego i zgrabnego - jakby była szczeniakiem. Zawsze widział w niej małe zwierzę z wielkimi oczami. Jemu czasem mówiono mu, że wygląda jak ptak, ptaki te jednak częściej przybierały formy kruków i wron, nie bywały piękne i rajskie, nie uciekały za morze, zamiast tego zostawały raczej w cieniach brudnych ulic i smutnych miasteczek.
Gdy tak chichotała, Silas całym sobą wierzył w to, ze żadna magia nie miałaby na niego wpływu. Głupie uroki nie były miłością, nie były tak szczere i nie obiecywały tak wiele. Całował ją lekko, jej skóra byłą miękka pod jego ustami, a on widział, że chce więcej, że gdyby tylko Mel pozwoliła, nie wypuszczałby jej z objęć tak długo, aż w końcu nie będą sami. O samotność było jednak wyjątkowo ciężko, a te wielkie, śliczne oczy błyszczały tak niewinnie - wydawały mienić tym samym rodzajem głębi co te wielkie, szkockie jezioro nieopodal.
- Chodziło mi...Och tak, jasne, chusteczka - żachnął się cicho, szybko maskując krótki, rozczarowany uśmiech, gdy jego prezent okazał się faktycznie przedmiotem. Tak czy siak jednak, był to przedmiot spod jej dłoni, tych samych dłoni, których wnętrze Silas tak często całował. Chciał mieć pamiątkę, choć nie wierzył, by kiedykolwiek mógł o niej zapomnieć. - Wyhaftuj na niej swoje inicjały, będę ją nosił zawsze ze sobą, moja damo. - Posłał jej kolejny, ciepły uśmiech nim znowu nie złożył lekkiego pocałunku na jej górnej wardze. - A rysować się kiedyś nauczę. W przyszłości będziemy mieć masę czasu. - Bo przyszłość miała być długa i piękna, pozbawiona wojny i głodu, a on miałby pracownię zaraz obok jej sklepu, prawda? I malowałby jej portret co roku, co roku byłaby tak samo urocza, a piegów mogłoby być nawet więcej. Uniósł wzrok. Niebo ciemniało, błękit zamieniał się w indygo i pierwsze powiewy zbliżającego ich do wieczora wiatru, targały lekko lisicami drzewa nad nimi.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Łączyła ich wrażliwość. Na piękno, na uczucia, na świat, właściwie na wszystko. Każde z nich miało miękkie serce i duszę artysty, lecz różnili się swoimi barwami. Kolory duszy Demelzy były ciepłe, żywe i jaskrawe, podczas gdy zajrzawszy w głąb Silasa dostrzegłaby ciemne, stonowane i dużo smutniejsze kolory. Dlatego, że tak o sobie myślał i dlatego, że życie go nie oszczędzało. To budziło w Demelzie sprzeciw i jakąś złość. Chciała podzielić się z nim radością i ciepłem, przelać ja na niego, robiła wszystko, aby tak było. Tak gorąco pragnęła dać mu szczęście – w każdej postaci.
- To nie jedyny twój talent, panie Macaulay, proszę o tym nie zapominać – odszepnęła, bo robił to zbyt często. Cenił siebie za nisko, tak jak i ona, chociaż niejednokrotnie sprawiał wrażenie tak pewnego siebie, że niemal aroganta. Demelza jednak wiedziała jaki jest naprawdę. Prawdziwy Silas nie był arogantem, a wrażliwym młodzieńcem, który jednocześnie miał tyle siły, by otoczyć ją ramieniem i wesprzeć. Tak go widziała i takim go pokochała.
Demelza rzeczywiście miała w sobie może coś bardziej ze szczenięcia, niż łani. One bywały płoche i nieufne, Puchonce zaś niekiedy wystarczyło kilka słów i miły dotyk, aby uwierzyła we wszystko i zaczęła ufać. Silasowi wierzyła zawsze, nawet kiedy kłamał dla jej dobra i wypierała słowa innych oskarżające go, odpychała od siebie podejrzenia. Liczyło się to, co mówił on. Niczym szczenię zapatrzone w swojego pana, ufne i rozkochane, spragnione uczucia i bliskości. W późniejszych latach tak jak wierny, ufny pies miała zostać i przez niego, przez wszystkich kopnięta, wyrzucona i porzucon mimo całej miłości jaką pragnęła ofiarować w zamian. Ale jeszcze nie teraz. Teraz jeszcze było dobrze.
Teraz wszystko było niewinne i pierwsze.
Nie od razu zauważyła, że Silas zaczyna się za nią oglądać, że patrzy na nią inaczej, niż na inne dziewczęta. To koleżanki ją szturchały i szeptały do ucha, że ciągle na nią patrzy i posyła uśmiechy. On także od razu jej się spodobał. Był przystojny, rok starszy, miał podobne zainteresowania. Kiedy się zbliżył, to dość szybko straciła głowę. Czy byłoby tak w przypadku innych chłopców? Na pewno nie. Nie jeden przecież próbował zaprosić ją na herbatę, Demelza jednak zwykła odmawiać, bo matka ostrzegała ją przed chłopcami. Silas nie mógł mieć jednak złych i nieczystych intencji, prawda? Nie mógł. Nawet teraz, kiedy jego spragnione ręce i usta ciągle zbliżały się do jej ciała, do jej twarzy i ust nie podejrzewała Gryfona o te bardziej nieczyste intencje i pragnienia, których sama Demelza nie miała jeszcze w głowie, powoli jednak budziły się pod jego wpływem i jeszcze ich nie rozumiała. Naprawdę sądziła, że chodzi mu o coś w rodzaju wyhaftowanej chusteczki.
- Mam taką nadzieję. Tylko wypierz ją Chłoszczyść, gdy wysmarkasz w nią nos – zachichotała, znów gładząc go opuszkiem palca po nosie, chyba niszcząc romantyczną atmosferę, nie mogła się jednak powstrzymać. – Nigdy nie będę malować tak pięknie jak ty, ale proszę. Chciałabym narysować takie projekty, że z miejsca przyjmą mnie do domu mody Parkinson… – rozmarzyła się, opadając na miękką trawę z rozłożonymi ramionami. Ona także spojrzała w niebo. Nie zauważała upływu czasu w towarzystwie Silasa. Naprawdę było już tak późno?! Niemożliwe. – Niebawem trzeba się będzie zbierać na kolację… – mruknęła z niezadowoleniem. To oznaczało, że kolejny dzień dobiegał końca. Kolejny dzień minął i zbliżał ich do nieuchronnego rozstania.
- To nie jedyny twój talent, panie Macaulay, proszę o tym nie zapominać – odszepnęła, bo robił to zbyt często. Cenił siebie za nisko, tak jak i ona, chociaż niejednokrotnie sprawiał wrażenie tak pewnego siebie, że niemal aroganta. Demelza jednak wiedziała jaki jest naprawdę. Prawdziwy Silas nie był arogantem, a wrażliwym młodzieńcem, który jednocześnie miał tyle siły, by otoczyć ją ramieniem i wesprzeć. Tak go widziała i takim go pokochała.
Demelza rzeczywiście miała w sobie może coś bardziej ze szczenięcia, niż łani. One bywały płoche i nieufne, Puchonce zaś niekiedy wystarczyło kilka słów i miły dotyk, aby uwierzyła we wszystko i zaczęła ufać. Silasowi wierzyła zawsze, nawet kiedy kłamał dla jej dobra i wypierała słowa innych oskarżające go, odpychała od siebie podejrzenia. Liczyło się to, co mówił on. Niczym szczenię zapatrzone w swojego pana, ufne i rozkochane, spragnione uczucia i bliskości. W późniejszych latach tak jak wierny, ufny pies miała zostać i przez niego, przez wszystkich kopnięta, wyrzucona i porzucon mimo całej miłości jaką pragnęła ofiarować w zamian. Ale jeszcze nie teraz. Teraz jeszcze było dobrze.
Teraz wszystko było niewinne i pierwsze.
Nie od razu zauważyła, że Silas zaczyna się za nią oglądać, że patrzy na nią inaczej, niż na inne dziewczęta. To koleżanki ją szturchały i szeptały do ucha, że ciągle na nią patrzy i posyła uśmiechy. On także od razu jej się spodobał. Był przystojny, rok starszy, miał podobne zainteresowania. Kiedy się zbliżył, to dość szybko straciła głowę. Czy byłoby tak w przypadku innych chłopców? Na pewno nie. Nie jeden przecież próbował zaprosić ją na herbatę, Demelza jednak zwykła odmawiać, bo matka ostrzegała ją przed chłopcami. Silas nie mógł mieć jednak złych i nieczystych intencji, prawda? Nie mógł. Nawet teraz, kiedy jego spragnione ręce i usta ciągle zbliżały się do jej ciała, do jej twarzy i ust nie podejrzewała Gryfona o te bardziej nieczyste intencje i pragnienia, których sama Demelza nie miała jeszcze w głowie, powoli jednak budziły się pod jego wpływem i jeszcze ich nie rozumiała. Naprawdę sądziła, że chodzi mu o coś w rodzaju wyhaftowanej chusteczki.
- Mam taką nadzieję. Tylko wypierz ją Chłoszczyść, gdy wysmarkasz w nią nos – zachichotała, znów gładząc go opuszkiem palca po nosie, chyba niszcząc romantyczną atmosferę, nie mogła się jednak powstrzymać. – Nigdy nie będę malować tak pięknie jak ty, ale proszę. Chciałabym narysować takie projekty, że z miejsca przyjmą mnie do domu mody Parkinson… – rozmarzyła się, opadając na miękką trawę z rozłożonymi ramionami. Ona także spojrzała w niebo. Nie zauważała upływu czasu w towarzystwie Silasa. Naprawdę było już tak późno?! Niemożliwe. – Niebawem trzeba się będzie zbierać na kolację… – mruknęła z niezadowoleniem. To oznaczało, że kolejny dzień dobiegał końca. Kolejny dzień minął i zbliżał ich do nieuchronnego rozstania.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nocami myślał o tym, co zrobi, gdy stanie już poza murami Hogwartu, a otaczające go ciepło i bezpieczeństwo rozmyje się gdzieś w szkockim chłodzie. Wróci do domu, zatrudni się byle gdzie, przeczeka rok, zniszczy dłonie, a potem wróci do malowania i do niej. To tak niewiele, cóż takiego zmienić się może przez rok? Przez dziesięć miesięcy - mniej niż rok, prawie nic, jak kilka mrugnięć, dwa wydechy, jeden portret Mel wyrysowany węglem w szkicowniku. Nie mógł wiedzieć przecież, jak wiele rozpaść się może w trakcie tych miesięcy, bo życie było takie kruche, potrafiło skończyć się w jedną noc, w trakcie jednego pożaru - w trakcie jednej podróży do domu. Bo tak łątwo było wylądować na ulicy i stracić wszystko, kawałek po kawałku aż zostawało się z niczym. Zostawało się niczym. Bo bieda w końcu pozbawia nadziei i urody, noszenie ładunków w dokach niszczy mięśnie, a kradzieże niszczą ducha.
Bo nieważne jak wiele razy i jak dokładnie widywać będzie w myślał śliczną, piegowatą twarz Demelzy, kiedy znowu cały świat wyda mu się trumną, nigdy już nie będzie tak jak być powinno. Przegra.
Ale jeszcze nie teraz.
Teraz jej słowa brzmiały tak słodko, więc śmiał się i całował jej policzki, jakby wszystko co go otaczało kończyć się miało w granicach tej twarzy i tych oczu, tego zapachu kwiatów, który wgryzł się na stałe w jej skórę.
- Wiec musi mi Panienka przypominać - odparł cicho, mrugając ku niej porozumiewawczo i jeszcze raz chwycił kosmyk jej włosów. Na moment tylko, bo lubił przecież jak przepływały między jego palcami, wydawały się lekkie jak mgła.
On też nie ufał innym chłopcom ani im spojrzeniom i gotów był wykrzywić nos jeszcze trochę, jeżeli znów usłyszy nieodpowiednią uwagę na temat Dem. Przez pierwsze tygodnie jego głośni koledzy z domu lwa rzucali w jego stronę idiotycznymi komentarzami za każdym razem, gdy widzieli ich razem. Ale on był inny, musiał być inny. Demelza zasługiwała przecież na kogoś lepszego niż łobuz w niewiązanym krawacie, którego nauczyciel od eliksirów uważał ze przypadek niemożliwy do uratowania.
- Och, będę nią wycierał jedynie łzy z tęsknoty za tobą - westchnął teatralnie, z dramatycznym przejęciem kładąc rękę na piersi, a gdy wystąpienie dobiegło końca, zachichotał i ucałował ją w czubek nosa. Naprawdę nie domyśliła się o co mu chodziło czy może wolała ominąć temat sprytnie udawaną niewinnością? Jej oczy zawsze były takie czyste, ale Silas nie wierzył, że nigdy nie zauważyła. Że nie dostrzegała tych długich spojrzeń i tych rąk przyciągających ją do siebie tak chętnie i tak często. Czy nie czuła tego samego, choćby skrawka tego samego gęstego powietrza, którym Silas przy niej oddychał? Mógł czekać, choć niechętnie, ale mógł, dla niej. Nawet jeżeli wolałby ją mieć już teraz, zanim wyjedzie. Pod tym względem dziesięć miesięcy faktycznie brzmiało jak wieczność...
- Przyjmą cię wszędzie, a kiedyś będziesz mieć własny, a Parkinsonowie będą uciekać w popłochu - rzucił radośnie, bo podskórnie wierzył przecież we wszystkie najpiękniejsze scenariusze ich przyszłości. Mógłby malować dla niej migające gwiazdy na metrach granatowego aksamitu i barwne niczym kamienie szlachetne bukiety barokowych kwiatów na czarnych jedwabiach. Powinna mieć wszystko o czym marzyła.
Chwilę jeszcze patrzył w niebo, w ciemniejący horyzont stykający się z jadeitową zielenią jeziora. Wypuścił z siebie ciężkie westchniecie i wymusił uśmiech, choć było ciężko, bo zawsze tak trudno było się rozstawać, choćby na noc. W końcu jednak wstał z trawy, obejmując ją w talii i ciągnąc za sobą. Gdy była tak blisko, złożenie pocałunku na jej czole było łatwe niczym oddech.
- Chodź, musisz coś zjeść. Jeszcze zmizerniejesz przez te egzaminy i stres, a ja będę zmuszony przynieść cię do domu na rękach - zaśmiał się, wskazując gestem głowy na zamek w oddali. Skąpane w zachodzie rozbawione sylwetki uczniów powoli zmierzały ku murom, a on widział wśród nich swoich przyjaciół wracających z treningu. - Złapię cię po kolacji, chociaż na sekundę. Mamy jeszcze dużo czasu...
Cały czas, bo nawet jeżeli cię stracę, zawsze jakoś znajdę do ciebie drogę.
/zt2
Bo nieważne jak wiele razy i jak dokładnie widywać będzie w myślał śliczną, piegowatą twarz Demelzy, kiedy znowu cały świat wyda mu się trumną, nigdy już nie będzie tak jak być powinno. Przegra.
Ale jeszcze nie teraz.
Teraz jej słowa brzmiały tak słodko, więc śmiał się i całował jej policzki, jakby wszystko co go otaczało kończyć się miało w granicach tej twarzy i tych oczu, tego zapachu kwiatów, który wgryzł się na stałe w jej skórę.
- Wiec musi mi Panienka przypominać - odparł cicho, mrugając ku niej porozumiewawczo i jeszcze raz chwycił kosmyk jej włosów. Na moment tylko, bo lubił przecież jak przepływały między jego palcami, wydawały się lekkie jak mgła.
On też nie ufał innym chłopcom ani im spojrzeniom i gotów był wykrzywić nos jeszcze trochę, jeżeli znów usłyszy nieodpowiednią uwagę na temat Dem. Przez pierwsze tygodnie jego głośni koledzy z domu lwa rzucali w jego stronę idiotycznymi komentarzami za każdym razem, gdy widzieli ich razem. Ale on był inny, musiał być inny. Demelza zasługiwała przecież na kogoś lepszego niż łobuz w niewiązanym krawacie, którego nauczyciel od eliksirów uważał ze przypadek niemożliwy do uratowania.
- Och, będę nią wycierał jedynie łzy z tęsknoty za tobą - westchnął teatralnie, z dramatycznym przejęciem kładąc rękę na piersi, a gdy wystąpienie dobiegło końca, zachichotał i ucałował ją w czubek nosa. Naprawdę nie domyśliła się o co mu chodziło czy może wolała ominąć temat sprytnie udawaną niewinnością? Jej oczy zawsze były takie czyste, ale Silas nie wierzył, że nigdy nie zauważyła. Że nie dostrzegała tych długich spojrzeń i tych rąk przyciągających ją do siebie tak chętnie i tak często. Czy nie czuła tego samego, choćby skrawka tego samego gęstego powietrza, którym Silas przy niej oddychał? Mógł czekać, choć niechętnie, ale mógł, dla niej. Nawet jeżeli wolałby ją mieć już teraz, zanim wyjedzie. Pod tym względem dziesięć miesięcy faktycznie brzmiało jak wieczność...
- Przyjmą cię wszędzie, a kiedyś będziesz mieć własny, a Parkinsonowie będą uciekać w popłochu - rzucił radośnie, bo podskórnie wierzył przecież we wszystkie najpiękniejsze scenariusze ich przyszłości. Mógłby malować dla niej migające gwiazdy na metrach granatowego aksamitu i barwne niczym kamienie szlachetne bukiety barokowych kwiatów na czarnych jedwabiach. Powinna mieć wszystko o czym marzyła.
Chwilę jeszcze patrzył w niebo, w ciemniejący horyzont stykający się z jadeitową zielenią jeziora. Wypuścił z siebie ciężkie westchniecie i wymusił uśmiech, choć było ciężko, bo zawsze tak trudno było się rozstawać, choćby na noc. W końcu jednak wstał z trawy, obejmując ją w talii i ciągnąc za sobą. Gdy była tak blisko, złożenie pocałunku na jej czole było łatwe niczym oddech.
- Chodź, musisz coś zjeść. Jeszcze zmizerniejesz przez te egzaminy i stres, a ja będę zmuszony przynieść cię do domu na rękach - zaśmiał się, wskazując gestem głowy na zamek w oddali. Skąpane w zachodzie rozbawione sylwetki uczniów powoli zmierzały ku murom, a on widział wśród nich swoich przyjaciół wracających z treningu. - Złapię cię po kolacji, chociaż na sekundę. Mamy jeszcze dużo czasu...
Cały czas, bo nawet jeżeli cię stracę, zawsze jakoś znajdę do ciebie drogę.
/zt2
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Dawno temu na trawie
Szybka odpowiedź