Gabinet Mare
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Gabinet Mare
We wschodnim skrzydle dworku rodu Greengrass znajduje się pomieszczenie, do którego dostępu bronią ciemnozielone drzwi z dębowego drewna. Jasne ściany stanowią idealne tło do kilkunastu niewielkich obrazków, które wypełniają w szczególności ścianę zachodnią oraz północną. Ich tematyka jest niejednolita — począwszy od typowo rodowych motywów motyli oraz paproci, przechodząc przez miniaturowe pejzaże oraz scenki rodzajowe, na rycinach anatomicznych kończąc. Pod zachodnią ścianą ustawiono drewniane biurko, służące Mare do spisywania myśli oraz listów, na którym to biurku zawsze piętrzą się książki, których lekturą lady Greengrass rozkoszuje się w wolnych chwilach. Największą uwagę skupia jednak szeroki stół oraz dwa fotele obite ciemnozieloną tkaniną. To właśnie w przestrzeni przez nie wyznaczonej Mare Greengrass przyjmuje swych gości.
8 I 1957
I'll sing for you
Czuła się niedorzecznie mała oraz śmiesznie nie na miejscu, z wyprostowanymi jak struna plecami, a przecież fotel obity ciemnozieloną tkaniną zdawał się pochłaniać drobną sylwetkę swoją miękkością. Zawieszone na ścianie ryciny wydawały się patrzeć na nią z kpiną zaległą w błysku światła opadającym na ramki, niedowierzaniem wobec śmiałości, jaką wykazała się dziewczynka z nizin społecznych, pospolita tancerka z cyrku. Jak ośmieliła się bowiem skazić swoją osobą domostwo panów tych ziem? Jak wielka pycha w niej tkwiła, jeśli sądziła, że mogła beztrosko odpoczywać, jakby było jej to należne? Nie było, Finnie wiedziała o tym. Wiedziała, rozpaczliwie stykając ze sobą kolana, mnąc w pobladłych dłoniach materiał brązowej spódnicy, przygryzając dolną wargę. Przecież to nie tak, że się tu wprosiła, miała chęć pociągnąć nosem, zmusić drżące ciało do pozostania w bezruchu. Chciano jej tutaj, tyle zrozumiała z wiadomości, wszak jemu mogła ufać, nawet jeśli posłał ją bez zastanowienia prosto w paszczę Londyńskiej bestii, na jej własne życzenie. Była więc posłuszna, pojawiła się po treningu jednak przed występami, niewielki odstęp czasu uznając za niekoniecznie przykuwający czyjąkolwiek uwagę. Służąca powitała ją uniesieniem brwi, na widok przekrzywionego beretu, spoconych jasnych pasm przylegających do gładkiego czoła, nie tłumaczyła jednak nic, kazała czekać. Tak też panna Jones czekała, umierając kawałek po kawałku we własnej głowie, bo było jej dziwnie, być tak tutaj. Bogactwo wnętrz było równe Hampton Court, jednak zimna aura nie otulała wnętrz, nie straszyła potencjalnym jadem, jednym nierozważnym krokiem, jaki może popełnić, jeśli zawaha się przy kolejnym ruchu. Powinno ją to pocieszyć, ale nie pocieszało wcale. Może faktycznie jesteś głuptasem, krzywi się wewnętrznie Finnie, czując, jak obcasik zimowego buta uderza niespokojnie o posadzkę, po czym zamiera, bo zimowa plucha wciąż osiadała na podeszwach i zwyczajnie robiła bałagan, jak obdartus którym była. Ale zastanawiała się nawet, czy gdyby kosmyki włosów pokrywał brąz, a imię inne zdobiło jej postać, to czy czułaby się równie niekomfortowo? Nawet w życiu, którego nie było, nie miała styczności z żadnymi lady Macmillan, sądziła, że pewnie takowe emocje i tak by ją nawiedzały. Chyba podobna nerwowość była czymś naturalnym? Była, prawda? Drzwi uchylają się, a ona wstaje jakby rażona piorunem, ręce wciąż trzymając na spódniczce, powieki zaciskając, jakby spodziewała się nie eleganckiego powitania, a reprymendy, że jak to pojawia się tak teraz tutaj, na pewno by jakiegoś łącznika doń przysłano.
- Dobry dzień znaczy wita...znaczy dzień dobry...jakby...umm...proszono mnie...tak - słowa wypadają spomiędzy ust zdenerwowanym potokiem i Finnie chce się schować, zapaść w czeluście miękkiego fotelu, bo brawo, ponownie zrobiła z siebie idiotkę.
Dobra robota Fins.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Nie spodziewała się; właściwie nikt nie spodziewał się, że ród Greengrass stanie w obliczu tak wielkiego wyzwania, że niebo zawali się na głowy mieszkańców Staffordshire oraz Derbyshire bez wcześniejszego ostrzeżenia. Ogrom okrucieństwa, którego doświadczyli, nie mieścił się w nawet w najbardziej pojemnych głowach, podobnego przypadku nie pamiętali nawet najstarsi miejscowi. Lady Greengrass również na długo zatrzyma w pamięci zieloną poświatę Mrocznego Znaku, który jeszcze kilka dni wcześniej rozświetlił nocne niebo.
Nie mogła być podobna swym odpowiedniczkom po drugiej stronie konfliktu. Siedzenie z założonymi rękami oraz okazjonalne ruszenie do miasta, by pokazać się okolicznej ludności, raz z prezentem w postaci lichej zupy oraz prawie niedziurawego koca nie leżało w jej naturze. Z pewnością nie traktowała takich wypraw jak coś, czym należało się chwalić. Działalność dobroczynna, mówiła kiedyś jej własna matka, o temperamencie równie ognistym, co barwa włosów jej piątki dzieci, źródło powinna mieć w czystych intencjach, nie chęci brylowania. Taki sam pogląd podzielała młodsza z jej córek, choć po ostatnim otrzymanym raporcie (i prawdopodobieństwie kolejnych, mężczyźni trudniący się zawodem aurora nie byli skłonni do zmiany swych zachowań nawet po reprymendzie od wyżej urodzonej damy), wciąż gdzieś z tyłu głowy krążyła jej myśl o konieczności wdrożenia szerszego planu pomocy wymęczonym mieszkańcom.
Niestety, sytuacja nie była ani prosta, ani jednoznaczna. Pomoc potrzebna była wszędzie — również w Grove Street 12. Nierozsądne było ruszenie w teren bez odpowiedniego przygotowania, ale zwiad nie należał do forté lady Greengrass. To słowo było jej ulubioną bronią, perswazję szkoliła od lat najmłodszych i zdawało się, że sekrety tej sztuki poznała całkiem dobrze, choć jeszcze wiele jej aspektów oczekiwało na odkrycie. Potrzebowała kogoś, kto mógłby sprawdzić się w tej roli odpowiednio, kto swymi umiejętnościami dowiedział się tego, czego żadna lady i żaden lord pojąć nie mogli. Prostaczkowie mieli to do siebie, że bardzo często onieśmielał ich szlachecki majestat. Rozsądnym było skorzystać więc ze swego rodzaju mostu.
Zaproszenie panny Jones było wynikiem wielu — planowanych i nie — kontaktów, które nieznane były w większych detalach nikomu, poza bezpośrednio zainteresowanymi oraz lordem nestorem Greengrass. Ostatecznie jednak Mare poprosiła Claudię, by ta w momencie pojawienia się gościa poprowadziła ją bezpośrednio do jej gabinetu, umilając okres oczekiwania drobnym poczęstunkiem. Woń kwiatowej herbaty roznosiła się po gabinecie, niedługo później obok misternie zdobionej herbacianej zastawy pojawiła się także paterka z czekoladowymi ciasteczkami.
— Panno Jones — ciepły, kobiecy głos rozbrzmiał w pomieszczeniu równolegle do dźwięku otwieranych drzwi. Drobny stukot pantofelków, które przy kolejnych krokach nie wystawały spod modnej, bogato zdobionej szaty w kolorze szmaragdowym, zebranej w talii pasem szerokim, w szafirowoniebieskim odcieniu motyli z herbu rodu. Rude włosy kobiety upięte zostały tuż nad karkiem, a pomimo widocznej na pierwszy rzut oka dbałości lady o odpowiednią prezencję, nie udało się zupełnie zatuszować odkładających się na jej twarzy efektu kolejnej nieprzespanej nocy. Pomimo oczywistych oznak zmęczenia wszystko, począwszy od postawy, sposobu chodzenia, przez gesty i mimikę, na tonie głosu i spojrzeniu kończąc, wskazywało, że nawet fizyczna niedyspozycja nie była w stanie wygonić jej z odpowiedniego dla arystokratki prowadzenia się.
— Niezwykle się cieszę, że jest nam dane dziś się zobaczyć. Jak minęła pannie podróż? Nie zechciałaby panna może chwilę odpocząć? Będę niepocieszona, jeżeli nie zazna panna przynajmniej odrobiny odpoczynku w Derby. To bezpieczne miejsce, proszę się nie krępować — po obejściu swego gościa, Mare znalazła się wreszcie przy drugim z fotelów, na którym niedługo później zasiadła.
Claudia w tym czasie przystąpiła do rozlewania herbaty do dwóch filiżanek.
— Zakładam, że jest panna zaznajomiona, przynajmniej częściowo, z okolicznościami, które doprowadziły do naszego dzisiejszego spotkania?
| herbata kwiatowa (20 g) oraz czekolada mleczna (50 g) z zaopatrzenia
Nie mogła być podobna swym odpowiedniczkom po drugiej stronie konfliktu. Siedzenie z założonymi rękami oraz okazjonalne ruszenie do miasta, by pokazać się okolicznej ludności, raz z prezentem w postaci lichej zupy oraz prawie niedziurawego koca nie leżało w jej naturze. Z pewnością nie traktowała takich wypraw jak coś, czym należało się chwalić. Działalność dobroczynna, mówiła kiedyś jej własna matka, o temperamencie równie ognistym, co barwa włosów jej piątki dzieci, źródło powinna mieć w czystych intencjach, nie chęci brylowania. Taki sam pogląd podzielała młodsza z jej córek, choć po ostatnim otrzymanym raporcie (i prawdopodobieństwie kolejnych, mężczyźni trudniący się zawodem aurora nie byli skłonni do zmiany swych zachowań nawet po reprymendzie od wyżej urodzonej damy), wciąż gdzieś z tyłu głowy krążyła jej myśl o konieczności wdrożenia szerszego planu pomocy wymęczonym mieszkańcom.
Niestety, sytuacja nie była ani prosta, ani jednoznaczna. Pomoc potrzebna była wszędzie — również w Grove Street 12. Nierozsądne było ruszenie w teren bez odpowiedniego przygotowania, ale zwiad nie należał do forté lady Greengrass. To słowo było jej ulubioną bronią, perswazję szkoliła od lat najmłodszych i zdawało się, że sekrety tej sztuki poznała całkiem dobrze, choć jeszcze wiele jej aspektów oczekiwało na odkrycie. Potrzebowała kogoś, kto mógłby sprawdzić się w tej roli odpowiednio, kto swymi umiejętnościami dowiedział się tego, czego żadna lady i żaden lord pojąć nie mogli. Prostaczkowie mieli to do siebie, że bardzo często onieśmielał ich szlachecki majestat. Rozsądnym było skorzystać więc ze swego rodzaju mostu.
Zaproszenie panny Jones było wynikiem wielu — planowanych i nie — kontaktów, które nieznane były w większych detalach nikomu, poza bezpośrednio zainteresowanymi oraz lordem nestorem Greengrass. Ostatecznie jednak Mare poprosiła Claudię, by ta w momencie pojawienia się gościa poprowadziła ją bezpośrednio do jej gabinetu, umilając okres oczekiwania drobnym poczęstunkiem. Woń kwiatowej herbaty roznosiła się po gabinecie, niedługo później obok misternie zdobionej herbacianej zastawy pojawiła się także paterka z czekoladowymi ciasteczkami.
— Panno Jones — ciepły, kobiecy głos rozbrzmiał w pomieszczeniu równolegle do dźwięku otwieranych drzwi. Drobny stukot pantofelków, które przy kolejnych krokach nie wystawały spod modnej, bogato zdobionej szaty w kolorze szmaragdowym, zebranej w talii pasem szerokim, w szafirowoniebieskim odcieniu motyli z herbu rodu. Rude włosy kobiety upięte zostały tuż nad karkiem, a pomimo widocznej na pierwszy rzut oka dbałości lady o odpowiednią prezencję, nie udało się zupełnie zatuszować odkładających się na jej twarzy efektu kolejnej nieprzespanej nocy. Pomimo oczywistych oznak zmęczenia wszystko, począwszy od postawy, sposobu chodzenia, przez gesty i mimikę, na tonie głosu i spojrzeniu kończąc, wskazywało, że nawet fizyczna niedyspozycja nie była w stanie wygonić jej z odpowiedniego dla arystokratki prowadzenia się.
— Niezwykle się cieszę, że jest nam dane dziś się zobaczyć. Jak minęła pannie podróż? Nie zechciałaby panna może chwilę odpocząć? Będę niepocieszona, jeżeli nie zazna panna przynajmniej odrobiny odpoczynku w Derby. To bezpieczne miejsce, proszę się nie krępować — po obejściu swego gościa, Mare znalazła się wreszcie przy drugim z fotelów, na którym niedługo później zasiadła.
Claudia w tym czasie przystąpiła do rozlewania herbaty do dwóch filiżanek.
— Zakładam, że jest panna zaznajomiona, przynajmniej częściowo, z okolicznościami, które doprowadziły do naszego dzisiejszego spotkania?
| herbata kwiatowa (20 g) oraz czekolada mleczna (50 g) z zaopatrzenia
Z samego rana sowa przyniosła do jego rąk paczkę, z której nie mógł powstrzymać się z otworzeniem oraz przekazaniem małżonce. Wiedział, że już długi czas myśleli o podobnym urządzeniu, które mogło ukoić nieco ich nerwy, kiedy nie mogli wspólnie przebywać - miało ukoić ich nerwy tu i teraz, w czasach, które rządziły się swoimi prawami i pokazywały jak niebezpieczne mogły być. Potrzebowali móc ze sobą się kontaktować, gdyby sytuacja sprzed dwóch dni miała się powtórzyć. Musieli wiedzieć, kiedy coś złego się działo i właśnie dlatego, postanowił zakupić odpowiednie urządzenie, pozwalające im na komunikację, gdziekolwiek by się nie znaleźli.
Kończąc śniadanie, nie wspomniał o swoim podarku dla Mare. Pozostawił kobiety oraz dzieci przy stole, samemu chcąc również przygotować się do pracy i wykonywania swoich obowiązków. Wraz z bratem musieli porozmawiać o wydatkach rezerwatu, choć z pewnością nie należało to do jego ulubionych tematów. Czasem wciąż zachowywał się jak uparty dwudziestokilkulatek, który nie chciał słuchać o biurowej pracy wykonywanej przez zarządców w rezerwacie - chociaż sam miał wiele rzeczy w biurze, których musiał dopilnować, związanych ze smokologami i organizacją ich pracy, jak i zasobów, którymi dysponowali.
Zanim jednak wyszedł z rezydencji, aby udać się do Peak District, skierował swoje kroki do gabinetu żony, w którym wiedział że ukochana spędza dużą część swoich dni. W dłoni trzymał zielone pudełko przeplecione złotą wstęgą, w którym znajdywało się jedno z dwóch lusterek - drugie spoczywało w jego kieszeni.
Nikt nie powstrzymywał go przed wejściem do środka, a on skierował się zaraz do biurka, układając podarek na blacie. Zaraz sięgnął po pergamin, jak i tusz i pióro, skreślając na papierze kilka prostych słów.
"Niezależnie jak daleko od siebie będziemy, chciałbym, abyśmy zawsze mieli możliwość rozmowy z drugim. Zawsze Twój.
Złożył pergamin na pół, układając na pudełku. Po tym już skierował swoje kroki do wyjścia z gabinetu, zamierzając rzeczywiście udać się do pracy. Miał obowiązki, które nie mogły czekać.
| Przekazuję Mare jedno z pary lusterek dwukierunkowych.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
10/04
Od kiedy nadszedł list z Derby, przynoszący wieści o ciąży Mare, Roratio niczym dziecko w oczekiwaniu na gwiazdkę przebierał nogami, niecierpliwie wyczekując swojej kolejnej wizyty w posiadłości Greengrassów. Chciał cieszyć się szczęściem starszej siostry wraz z nią, chociaż nigdy nie będzie mógł w pełni zrozumieć specjalnego uczucia jakim matka obdarza swoje dziecko i jeszcze nie do końca dorósł, aby pojąć co tak naprawdę działo się w sercach i głowach Mare oraz Elroya, to jego radość, jako przyszłego wuja, była czysta i ogromna. Zatem już w pierwszej połowie kwietnia organizował swoją wizytę.
W murach posiadłości rodu Greengrass czuł się swobodnie, trochę tak jakby wracał do dobrze znanego sobie miejsca, które znalazło sobie swoją własną przestrzeń w sercu młodego lorda. Zapewne jeszcze nie określiłby tego mianem drugiego domu, niemniej jednak ciepło wspominał zarówno samą posiadłość, jak i zacnych gospodarzy, mając również nadzieję, że takie samo wrażenie po sobie pozostawiał. Nie zwlekał zbyt długo - wszelkie rzeczy zostały już odłożone do komnaty gościnnej, bo spodziewał się, że jego wizyta również nie będzie należała do najkrótszych, a sam poprosił, aby zaprowadzono go własnie do lady Mare. Niecierpliwił się, w końcu żadne słowa przelane na papier nie mogły oddać jego faktycznego stanu, a teraz zdawało mi się, że lokaj specjalnie ociągał swoje kroki, hamując długie nogi lorda Prewetta, byleby opóźnić spotkanie z najdroższą siostrą. W irracjonalnym rozdrażnieniu z trudem powstrzymywał ochotę podążenia przodem - cały szkopuł w tym, że nie powiedziano mu gdzie miałby poszukiwać swojej siostry.
W końcu jednak - ku własnej uciesze - stanął przed drzwiami prowadzącymi do gabinetu i nim nacisnął na klamkę, zapukał dwukrotnie. A gdy tylko dobrze znany mu, melodyjny głos zaprosił go do środka, być może nieco wtrącając się w obowiązki lokaja, pchnął ciężkie drewniane drzwi i wślizgnął się do środka. Przecież, na brodę Merlina i miecz Gryffindora, nie stawał przed obliczem nestora rodu, a składał braterską wizytę swojej kochanej siostrze. Wierzył, że okres jego gwałtownego wzrostu i zaskakujących zmian w aparycji już minął, a sama Mare nie zapomniała jak wygląda najmłodszy z jej rodzeństwa. - Mare, siostrzyczko! - zawołał w radosnym przywitaniu, kilkoma długimi krokami, pokonując dzielącą ich przestrzeń. - Cudownie wyglądasz - dodał zaraz, gdy zamykał ją w delikatnym uścisku, który byłby na pewno mocniejszy, gdyby nie ostatni przebłysk zdrowego rozsądku, który przypomniał Roratio o głównym - jak sądził - powodzie ich spotkania oraz swojej jedynie bardzo podstawowej wiedzy z anatomii. Nie chciał przecież zrobić krzywdy dziecku. Od razu w głowie słyszał surowy, zdenerwowany i nieco zabawny głos Archibalda, głoszący słowa reprymendy. - Powiedz jak się czujesz? - zagadnął wypuścił ją z ramion.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chyba jeszcze nigdy tyle zaproszeń na Grove Street 12 nie wyruszyło w podróż do Weymouth. Mare cieszyła się niezwykle z zacieśniania więzi między rodzinami lordów motylich i paprocich. Sama przecież stanowiła niejako most, który pozwolił połączyć Dorset z Derbyshire i Staffordshire, umacniając przekonanie, że przyjaźń między rodami nie tylko powinna, ale w istocie kwitła. Wydawało się, że im dalej było lady Greengrass w jej ciąży, tym bardziej wykazywała się pewnym sentymentalnym sznytem i mocniej tęskniła za rodzeństwem. Jej mały Roratio miał już przecież całe 22 lata, był silnym, młodym mężczyzną, a we wzroście przegonił nawet Archibalda, który sam należał przecież do wysokich czarodziejów. Och, pamiętała, jak Mżawka biegał po ogrodach Weymouth z zabawkową różdżką, gdy z niecierpliwością przyglądała się jego ceremonii przydziału i dumę, którą czuła, gdy Tiara Przydziału oznajmiła, że zasili szeregi Gryffindoru. Jej mały braciszek był już taki dorosły!
Ale wciąż miał w oczach ten chłopięcy błysk, błysk niewymuszonego uroku, przez który nie mogła się na niego gniewać, a nawet jeżeli miała powód, starała się nie przeciągać tego i nie męczyć — siebie i jego — zbyt długo. Świat był wystarczająco ponury, by trwonić chwile radości na niesnaski. Dlatego też w niepamięć puściła nawet to, że najmłodszy z rodzeństwa Prewett wpaść musiał akurat na dziadka Brena, który wieść o jej stanie poniósł dalej w dworek, zaznajamiając wszystkich o jej stanie, oczywiście przez płynącą ab imo pectore radość.
Oczekiwała brata w swym gabinecie, spoczywając na jednym z foteli, zaczytana w jednej z ksiąg rachunkowych, którą otrzymała od budowniczych z Doliny Downs Bank. Na stoliku obok leżały jej notatki — podsumowania zysków i kosztów, uwagi dotyczące oszczędności i wypróbowania nowego, bardziej użytecznego i tańszego łańcucha dostaw. Choć miała na sobie dość luźną, zebraną pod piersiami suknię w kolorze wiosennego nieba ze złotymi obszyciami na krańcach materiału, gdy się poruszała, a ktoś przyglądał jej się uważnie, mógł dostrzec wyraźny zarys ciążowego brzucha. Wkraczała bowiem w okres, w którym coraz mniej powinna udzielać się publicznie, zgodnie z przyjętymi normami zaszyć się w bezpieczeństwie rodowej siedziby i w takim stanie oczekiwać szczęśliwego rozwiązania. Już raz miała okazję przeżywać ciążę, choć wtedy udało jej się przekonać Elroya, że powinna mieć jakieś zajęcie, zwłaszcza na początku. Tym razem rozumiała jednak, że stanowiła łatwy cel. I przez to też musiała podejmować wszelkie dostępne środki ostrożności. Wystarczy już, że przeszła tyle stresów w pierwszym miesiącu.
Słysząc otwierające się drzwi do gabinetu, odłożyła ostrożnie pióro na bok, a księgę na stolik. Gdy wzniosła spojrzenie zielonych oczu w górę, nie mogła powstrzymać się od szerokiego uśmiechu. Jeszcze trochę, a jej młodszy braciszek ledwo przeciśnie się przez futrynę drzwi!
— Roratio, najsłodszy — powiedziała nieco ciszej od brata, lecz z równym entuzjazmem. Ostrożnie wstała z zajmowanego przez siebie do tej pory miejsca, ale Roratio był od niej szybszy — znalazł się obok w mgnieniu oka, a w następnej chwili obejmował ją już długo i ciepło, choć delikatnie, naprawdę musiał tęsknić. Tęskniła też i jego siostra, wsuwając ręce pod te jego, a dłonie układając ostrożnie na szerokich plecach brata. Wtuliła się w niego ufnie, opierając nawet na moment policzek o krawędź szaty brata. Nie zwykli okazywać sobie uczuć równie wylewnie przy innych, lecz Mare chciała, by jej młodszy braciszek wiedział, że zawsze może na niego liczyć. — To szczerość, czy próbujesz mnie przekonać do kolejnego podstępu przeciwko Archiemu? — uśmiechnęła się przekornie, odsuwając się na chwilę od niego i przekrzywiając lekko głowę w bok. — Och, teraz czuję się znakomicie! — dodała po chwili, wskazując mu jeden z foteli ustawionych przy stole. — Jak minęła ci podróż? Nie jesteś może głodny lub zmęczony? Zaraz poproszę Claudię by przygotowała nam coś dobrego. Jakieś specjalne życzenia?
Ale wciąż miał w oczach ten chłopięcy błysk, błysk niewymuszonego uroku, przez który nie mogła się na niego gniewać, a nawet jeżeli miała powód, starała się nie przeciągać tego i nie męczyć — siebie i jego — zbyt długo. Świat był wystarczająco ponury, by trwonić chwile radości na niesnaski. Dlatego też w niepamięć puściła nawet to, że najmłodszy z rodzeństwa Prewett wpaść musiał akurat na dziadka Brena, który wieść o jej stanie poniósł dalej w dworek, zaznajamiając wszystkich o jej stanie, oczywiście przez płynącą ab imo pectore radość.
Oczekiwała brata w swym gabinecie, spoczywając na jednym z foteli, zaczytana w jednej z ksiąg rachunkowych, którą otrzymała od budowniczych z Doliny Downs Bank. Na stoliku obok leżały jej notatki — podsumowania zysków i kosztów, uwagi dotyczące oszczędności i wypróbowania nowego, bardziej użytecznego i tańszego łańcucha dostaw. Choć miała na sobie dość luźną, zebraną pod piersiami suknię w kolorze wiosennego nieba ze złotymi obszyciami na krańcach materiału, gdy się poruszała, a ktoś przyglądał jej się uważnie, mógł dostrzec wyraźny zarys ciążowego brzucha. Wkraczała bowiem w okres, w którym coraz mniej powinna udzielać się publicznie, zgodnie z przyjętymi normami zaszyć się w bezpieczeństwie rodowej siedziby i w takim stanie oczekiwać szczęśliwego rozwiązania. Już raz miała okazję przeżywać ciążę, choć wtedy udało jej się przekonać Elroya, że powinna mieć jakieś zajęcie, zwłaszcza na początku. Tym razem rozumiała jednak, że stanowiła łatwy cel. I przez to też musiała podejmować wszelkie dostępne środki ostrożności. Wystarczy już, że przeszła tyle stresów w pierwszym miesiącu.
Słysząc otwierające się drzwi do gabinetu, odłożyła ostrożnie pióro na bok, a księgę na stolik. Gdy wzniosła spojrzenie zielonych oczu w górę, nie mogła powstrzymać się od szerokiego uśmiechu. Jeszcze trochę, a jej młodszy braciszek ledwo przeciśnie się przez futrynę drzwi!
— Roratio, najsłodszy — powiedziała nieco ciszej od brata, lecz z równym entuzjazmem. Ostrożnie wstała z zajmowanego przez siebie do tej pory miejsca, ale Roratio był od niej szybszy — znalazł się obok w mgnieniu oka, a w następnej chwili obejmował ją już długo i ciepło, choć delikatnie, naprawdę musiał tęsknić. Tęskniła też i jego siostra, wsuwając ręce pod te jego, a dłonie układając ostrożnie na szerokich plecach brata. Wtuliła się w niego ufnie, opierając nawet na moment policzek o krawędź szaty brata. Nie zwykli okazywać sobie uczuć równie wylewnie przy innych, lecz Mare chciała, by jej młodszy braciszek wiedział, że zawsze może na niego liczyć. — To szczerość, czy próbujesz mnie przekonać do kolejnego podstępu przeciwko Archiemu? — uśmiechnęła się przekornie, odsuwając się na chwilę od niego i przekrzywiając lekko głowę w bok. — Och, teraz czuję się znakomicie! — dodała po chwili, wskazując mu jeden z foteli ustawionych przy stole. — Jak minęła ci podróż? Nie jesteś może głodny lub zmęczony? Zaraz poproszę Claudię by przygotowała nam coś dobrego. Jakieś specjalne życzenia?
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Jej mały Roratio obecnie był tak wysoki, że jak mówił to Edwin, zahaczał czubkiem głowy o chmury na niebie. W środku jednak pozostała właśnie ta chłopięca radość i pewnego rodzaju lekkość. Za to Mare - odkąd ją pamiętał - zawsze kojarzyła mu się ze spokojnym morzem. Podczas gdy Archibald swoimi licznymi odmowami względem wspólnej zabawy wywoływał purpurowe wypieki na piegowatych policzkach, o tyle Mare zawsze umiała go uspokoić, niemalże tak samo jak szanowna pani matka.
Teraz? Każde z nich było już dorosłe chociaż znajdowali się w zupełnie innych miejscach. Mare już po raz kolejny mogła cieszyć się z rodzicielstwa, obdarowując całą rodzinę szczęściem - chociaż technicznie zrobił to dziadek Bren, przebiegły dziadyga, który kuśtykał jakoś tak szybciej, gdy gnał przez korytarz, aby nawet przodkom uwiecznionym na obrazach oznajmić, że kolejne dziecię z krwią Prewettów przyjdzie na świat. Roratio miał jedynie nadzieje, że jego ukochana siostra nie będzie miała mu tego za złe. Na swoją obronę miał jedynie to, że dziadek naprawdę podszedł go niczym zawodowy szpieg, jakby samym spojrzeniem podał mu eliksir prawdy, którego nazwa wypadła mu głowę.
Odwzajemniony gest ze strony Mare wywołał na twarzy Roratio jeszcze szerszy uśmiech i było powodem przyjemnego ciepła rozlewającego się po całym ciele. Czasem zastanawiał się, jak Mare poradziła sobie z tym, że wraz z małżeństwem musiała porzucić swoją rodzinę, swoich najbliższych i udać się w nieznane. Pamiętał, że jako chłopiec w wieku poświęcał temu dużo myśli - bo właśnie wtedy nieobecność Mare była najdotkliwsza. Patrzył nawet spod zmarszczonych gniewnie brwi na pana młodego, uznając go za winowajcę całego zamieszania i co za tym idzie odebrania mu jego ukochanej siostrzyczki. Naturalnie teraz rozumiał już znacznie więcej i nie obarczał Elroya winą za wyrwanie Mare z Weymouth, chociaż nadal łypał na niego podejrzliwie - bądź co bądź Roratio zależało wielce na dobru siostry. Nawet jeżeli był tym młodszym, najmłodszym z całej czwórki, (piątki?) rodzeństwa. Mógł jednak być wdzięczny za stworzenie jej bezpiecznego i ciepłego domu. Sam często wizytował w Derby i nie śmiałby powiedzieć złego słowa o gościnności gospodarzy.
- Ależ naturalnie, że szczerość, gdzieżbym śmiał - żachnął się niby oburzony insynuacjami siostry, ale ton głosu kompletnie nie zgrywał się z szerokim uśmiechem zdobiącym piegowatą twarz. Skierował się w stronę wskazanego fotela i zasiadł na nim wygodnie. Wzrokiem przebiegł po stronicach księgi rachunkowej oraz notatki nakreślone ręką Mare. - Widzę, że nie możesz narzekać na nudę - zagaił. On sam zajmował się podobnymi sprawunkami, przeglądając księgi, negocjując nowe umowy, które pozwoliłyby zaoszczędzić złoto z rodowego skarbca, które można było przeznaczyć chociażby na pomoc potrzebującym z Dorset. - Podróż była spokojna mimo niezbyt sprzyjającej pogody, dziękuję bardzo. I muszę przyznać, że chętnie bym coś zjadł. Żadnych życzeń nie mam siostrzyczko, przynajmniej odnośnie jedzenia, przecież wiesz, że zjem wszystko co mi podsuniesz pod nos i bardzo przepadam za kuchnią Claudii - odparł, poprawiając się na fotelu. Zastanawiał się czy powinien zagaić ją o decyzję Archibalda odnośnie jego treningu z drugiej połowy marca, ale może lepiej jej w tym stanie nie denerwować?
Teraz? Każde z nich było już dorosłe chociaż znajdowali się w zupełnie innych miejscach. Mare już po raz kolejny mogła cieszyć się z rodzicielstwa, obdarowując całą rodzinę szczęściem - chociaż technicznie zrobił to dziadek Bren, przebiegły dziadyga, który kuśtykał jakoś tak szybciej, gdy gnał przez korytarz, aby nawet przodkom uwiecznionym na obrazach oznajmić, że kolejne dziecię z krwią Prewettów przyjdzie na świat. Roratio miał jedynie nadzieje, że jego ukochana siostra nie będzie miała mu tego za złe. Na swoją obronę miał jedynie to, że dziadek naprawdę podszedł go niczym zawodowy szpieg, jakby samym spojrzeniem podał mu eliksir prawdy, którego nazwa wypadła mu głowę.
Odwzajemniony gest ze strony Mare wywołał na twarzy Roratio jeszcze szerszy uśmiech i było powodem przyjemnego ciepła rozlewającego się po całym ciele. Czasem zastanawiał się, jak Mare poradziła sobie z tym, że wraz z małżeństwem musiała porzucić swoją rodzinę, swoich najbliższych i udać się w nieznane. Pamiętał, że jako chłopiec w wieku poświęcał temu dużo myśli - bo właśnie wtedy nieobecność Mare była najdotkliwsza. Patrzył nawet spod zmarszczonych gniewnie brwi na pana młodego, uznając go za winowajcę całego zamieszania i co za tym idzie odebrania mu jego ukochanej siostrzyczki. Naturalnie teraz rozumiał już znacznie więcej i nie obarczał Elroya winą za wyrwanie Mare z Weymouth, chociaż nadal łypał na niego podejrzliwie - bądź co bądź Roratio zależało wielce na dobru siostry. Nawet jeżeli był tym młodszym, najmłodszym z całej czwórki, (piątki?) rodzeństwa. Mógł jednak być wdzięczny za stworzenie jej bezpiecznego i ciepłego domu. Sam często wizytował w Derby i nie śmiałby powiedzieć złego słowa o gościnności gospodarzy.
- Ależ naturalnie, że szczerość, gdzieżbym śmiał - żachnął się niby oburzony insynuacjami siostry, ale ton głosu kompletnie nie zgrywał się z szerokim uśmiechem zdobiącym piegowatą twarz. Skierował się w stronę wskazanego fotela i zasiadł na nim wygodnie. Wzrokiem przebiegł po stronicach księgi rachunkowej oraz notatki nakreślone ręką Mare. - Widzę, że nie możesz narzekać na nudę - zagaił. On sam zajmował się podobnymi sprawunkami, przeglądając księgi, negocjując nowe umowy, które pozwoliłyby zaoszczędzić złoto z rodowego skarbca, które można było przeznaczyć chociażby na pomoc potrzebującym z Dorset. - Podróż była spokojna mimo niezbyt sprzyjającej pogody, dziękuję bardzo. I muszę przyznać, że chętnie bym coś zjadł. Żadnych życzeń nie mam siostrzyczko, przynajmniej odnośnie jedzenia, przecież wiesz, że zjem wszystko co mi podsuniesz pod nos i bardzo przepadam za kuchnią Claudii - odparł, poprawiając się na fotelu. Zastanawiał się czy powinien zagaić ją o decyzję Archibalda odnośnie jego treningu z drugiej połowy marca, ale może lepiej jej w tym stanie nie denerwować?
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czas pędził nieubłaganie, a Mare z niepokojem zauważała, że prawdę mówili ci, którzy głosili, że najszybciej upływ czasu wpływa na dzieci. Jej malutka Saoirse za miesiąc kończyć będzie całe trzy lata, a ujawnienie magii przed tym dniem uradowało wszystkich mieszkańców Grove Street 12. Malutka niegdyś Molly rosła teraz jak na drożdżach, a bratanek nie ustępował jej nawet na chwilę. Wydawało jej się, że od jakichś trzech lat ona i Archibald zastygli w tym samym miejscu — starała się nie zauważać wyraźnych znaków upływu czasu, który odkładał się zmęczeniem na ich twarzach i barkach, lecz z całą radością zauważała, że ten sam czas był bardzo łagodny dla młodszego brata. Elroy zwracał jej czasem uwagę, że nigdy nie przestała troszczyć się o swe rodzeństwo, nawet wobec posiadania nowej rodziny. Nie mogła przecież robić inaczej.
A uśmiech, szeroki uśmiech brata był najlepszym potwierdzeniem, że robiła dobrze. Nie chciała, by żaden z Prewettów zapomniał o łączącej ich więzi. Pomimo zmiany nazwiska, wciąż pozostawała nieodrodną córą Dorset, a odwlekające się z czasem wizyty zawsze napełniały jej serce tęsknotą. Teraz już łatwiej było jej odnaleźć proporcje — gdy tylko wyszła za Elroya, tęskniła za domem znacznie bardziej niż teraz. Wraz ze wsunięciem na palec ozdobnej obrączki jej przeznaczenie musiało się jednak dopełnić. Była Greengrassem, dumną motylą damą, ale w jej sercu wciąż kwitły kwiaty paproci. Nie wiedziała, jak ciężko rozstanie znosił szesnastoletni wtedy Roratio. Gdyby wiedziała, pewnie naciskałaby na więcej wizyt w Weymouth. Chłopięce zacięcie nie pozwalało na wymsknięcie się nawet jednego słowa krzywdy, wszyscy jej bracia byli niewymownie odważni i stawiali czoła wszystkim wyzwaniom, nawet tym nieoczywistym. Była z nich niezwykle dumna.
— Nie ze mną te numery, Rory — uśmiechnęła się zadziornie, odprowadzając go do fotela zielonym, skrzącym z radości spojrzeniem. Udawał obrażonego niemal równie dobrze, co ona sama, gdy Archibald starał się ją strofować. Ale takie było prawo starszego rodzeństwa! Mare niestety miała ten przywilej wyłącznie względem Roratio, czasami chciała się z nim dobrodusznie podroczyć. — Jakbyś jednak potrzebował wspierającego ramienia, możesz na mnie liczyć — och, jak pięknie byłoby zagrać partyjkę w gargulki albo w czarodziejskie oczko! Archie ostatnimi czasy bywał tak napięty, że ciężko było zrzucać to wyłącznie na nestorskie obowiązki. Słyszała, że Roratio starał się jak mógł, by odciążyć ich brata i była mu za to niezwykle wdzięczna.
Wzrok zsunął się na notatki, podążając zaraz za bratem.
— Akurat są tacy, którzy zadbali o to, bym zawsze miała coś do roboty — tym razem uśmiechnęła się z delikatnym przekąsem, palce zastukały kilkukrotnie o papier. Nie dane jej było jednak zanurzyć się w zgorzknieniu — promienna obecność Roratio prędko przeganiała chmury znad jej głowy. — Słyszałam, że pomagasz Archiemu z finansami. Jeżeli starczy nam czasu, przejrzysz ze mną też te księgi? — spytała, przekrzywiając nieco głowę w kierunku lewego ramienia. Miała nadzieję, że jej nie odmówi. Ale najpierw poczęstunek!
— Och, Rory, akurat Claudia nam nie gotuje, mamy od tego kucharza i skrzata — zaśmiała się krótko, przechylając się jednak do przodu, by sięgnąć dłonią do tej brata. Przykryła ją pod ciepłymi palcami lewej ręki, gdy prawe zacisnęły się na eukaliptusowym drewnie różdżki. Jeden gest wystarczył, by przez drzwi wychyliła się głowa znanej Roratio służącej Mare, Claudii. Porozumiewawcze spojrzenie starczyło. Po kilku chwilach do pokoju wleciały dwa półmiski z sandaczem w towarzystwie kaszy jęczmiennej z dynią. — Ale cieszę się, że wszystko przeszło zgodnie z planem. Niby wysyłamy patrole, ale... Sam wiesz, jak to jest — chwyciła ostrożnie sztućce do ryby, odkrajając sobie kawałek, który zaraz wsunęła w usta. — Ale dość o mnie. Opowiedz mi, co się działo od naszego ostatniego spotkania! Wszystko, ze szczegółami!
| 300 gram sandacza z zaopatrzenia, kasza i dynia z kategorii I
A uśmiech, szeroki uśmiech brata był najlepszym potwierdzeniem, że robiła dobrze. Nie chciała, by żaden z Prewettów zapomniał o łączącej ich więzi. Pomimo zmiany nazwiska, wciąż pozostawała nieodrodną córą Dorset, a odwlekające się z czasem wizyty zawsze napełniały jej serce tęsknotą. Teraz już łatwiej było jej odnaleźć proporcje — gdy tylko wyszła za Elroya, tęskniła za domem znacznie bardziej niż teraz. Wraz ze wsunięciem na palec ozdobnej obrączki jej przeznaczenie musiało się jednak dopełnić. Była Greengrassem, dumną motylą damą, ale w jej sercu wciąż kwitły kwiaty paproci. Nie wiedziała, jak ciężko rozstanie znosił szesnastoletni wtedy Roratio. Gdyby wiedziała, pewnie naciskałaby na więcej wizyt w Weymouth. Chłopięce zacięcie nie pozwalało na wymsknięcie się nawet jednego słowa krzywdy, wszyscy jej bracia byli niewymownie odważni i stawiali czoła wszystkim wyzwaniom, nawet tym nieoczywistym. Była z nich niezwykle dumna.
— Nie ze mną te numery, Rory — uśmiechnęła się zadziornie, odprowadzając go do fotela zielonym, skrzącym z radości spojrzeniem. Udawał obrażonego niemal równie dobrze, co ona sama, gdy Archibald starał się ją strofować. Ale takie było prawo starszego rodzeństwa! Mare niestety miała ten przywilej wyłącznie względem Roratio, czasami chciała się z nim dobrodusznie podroczyć. — Jakbyś jednak potrzebował wspierającego ramienia, możesz na mnie liczyć — och, jak pięknie byłoby zagrać partyjkę w gargulki albo w czarodziejskie oczko! Archie ostatnimi czasy bywał tak napięty, że ciężko było zrzucać to wyłącznie na nestorskie obowiązki. Słyszała, że Roratio starał się jak mógł, by odciążyć ich brata i była mu za to niezwykle wdzięczna.
Wzrok zsunął się na notatki, podążając zaraz za bratem.
— Akurat są tacy, którzy zadbali o to, bym zawsze miała coś do roboty — tym razem uśmiechnęła się z delikatnym przekąsem, palce zastukały kilkukrotnie o papier. Nie dane jej było jednak zanurzyć się w zgorzknieniu — promienna obecność Roratio prędko przeganiała chmury znad jej głowy. — Słyszałam, że pomagasz Archiemu z finansami. Jeżeli starczy nam czasu, przejrzysz ze mną też te księgi? — spytała, przekrzywiając nieco głowę w kierunku lewego ramienia. Miała nadzieję, że jej nie odmówi. Ale najpierw poczęstunek!
— Och, Rory, akurat Claudia nam nie gotuje, mamy od tego kucharza i skrzata — zaśmiała się krótko, przechylając się jednak do przodu, by sięgnąć dłonią do tej brata. Przykryła ją pod ciepłymi palcami lewej ręki, gdy prawe zacisnęły się na eukaliptusowym drewnie różdżki. Jeden gest wystarczył, by przez drzwi wychyliła się głowa znanej Roratio służącej Mare, Claudii. Porozumiewawcze spojrzenie starczyło. Po kilku chwilach do pokoju wleciały dwa półmiski z sandaczem w towarzystwie kaszy jęczmiennej z dynią. — Ale cieszę się, że wszystko przeszło zgodnie z planem. Niby wysyłamy patrole, ale... Sam wiesz, jak to jest — chwyciła ostrożnie sztućce do ryby, odkrajając sobie kawałek, który zaraz wsunęła w usta. — Ale dość o mnie. Opowiedz mi, co się działo od naszego ostatniego spotkania! Wszystko, ze szczegółami!
| 300 gram sandacza z zaopatrzenia, kasza i dynia z kategorii I
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Faktycznie - dzieciaki były najlepszym wskaźnikiem upływającego czasu. Szczególnie widział to podczas kolejnych wizyt w Derby. W czasie gdy zmiany zachodzące w wyglądzie Molly oraz Edwina były dla niego mniej oczywiste, chociaż działy się na jego oczach, to właśnie rosnąca jak na drożdżach Saoirse zadziwiała go za każdym razem, gdy odwiedzał posiadłość Greengrassów. Dużo mniej to piętno czasu widoczne było na twarzach Mare czy Archibalda - jakby ich czas omijał, skupiając się na najmłodszych pokoleniach. Już nawet rysy twarzy Roratio zmieniały się coraz mniej.
Och, to byłaby ujma na młodzieńczym honorze, gdyby przyznał się do czegoś takiego, jak tęsknota za siostrą! Bo przecież już powinien rozumieć, a nie tkwić w irracjonalnej złości i zazdrości. Teraz po części czuł się winny, na samą myśl, że kiedyś - w przyszłości zapewne bardziej bliższej niż dalszej - to on będzie musiał wyrwać z dobrze znanej rzeczywistości jakąś damę, wskazaną najpewniej przez nestora. Tak skonstruowane było ich społeczeństwo, tak działano od lat, a jednak jakieś dziwne uczucie związywało się na jego żołądku. Dlatego szybko uciekał myślami od tego tematu, skupiając je na rachunkach i sposobach pomocy jaką lordowie Dorset mogli przynieść mieszkańcom hrabstwa.
Wyszczerzył do niej zęby w szerokim uśmiechu. Cóż, musiał wyciągać z rękawa wszystkie asy, jakie miał! On nie miał młodszego rodzeństwa, które mógłby próbować sobie podporządkować, ale całkiem dobrze odnajdywał się w roli tego najmłodszego, oczka w głowie. Zresztą, zawsze pozostawało młodsze kuzynostwo, czyż nie? - Wiem, wiem, siostrzyczko, że ty nie potrafiłabyś mnie zostawić w potrzebie - rzucił być może z nieco bezczelną pewnością swoich słów, ale obydwoje wiedzieli, że była to prawda i jakiekolwiek sprzeciwy byłyby doprawdy uznane za nieszczere.
Znowu rzucił wzrokiem na rozłożone przed nimi księgi oraz wszelkiego rodzaju notatki i rozpisane rachunki. Pochylił się nad nimi z ciekawością. A na słowa Mare jedynie westchnął ciężko, jakby doskonale wiedział, o czym mówiła. Po części tak było. Z zaskakującą nawet dla samego siebie pilnością siadł do nauki rachunków i studiowania ksiąg pozostawionych przez poprzedniego nestora. - Ach, no ktoś musiał się za to wziąć, a nasz kochany Fluvius na bakier jest z wszelkiego rodzaju rachunkami - odparł teatralnie zbolałym głosem, ale znowu wyraz twarzy przeczył tonowi wypowiedzi. - Z chęcią zerknę na księgi, ostatnio mam pewną zagwozdkę przy naszych księgach, może wpadnę na rozwiązanie - powiedział już z nieco bardziej poważną miną. A na swoją niefrasobliwość jedynie machnął ręką. Cóż, każdemu mogło się zdarzyć. - Tak czy owak, kuchnia obłędna! - no cóż mógł powiedzieć. Pewnie czasem złośliwie mówił, że odwiedza ich w Derby jedynie dla tego przepysznego sandacza! Po chwili już mogli się właśnie nad sandaczem pochylić. - Wiem, wiem. Mam nadzieję, że nieco spokojniej... Proszę, Mare, jeżeli czegoś wam w Derbyshire brakuje, czy tu czy waszym ludziom, szepnij słowo - Roratio coraz prężniej myślał nad stworzeniem sieci pomocowej między hrabstwami podlegającymi rodom promugolskim. - A u mnie? Cóż, w Dorset powoli należy myśleć o przygotowaniach do Festiwalu Lata, myślę, że w takich czasach potrzebujemy go bardziej niż w latach ubiegłych. A Archibald się pewnie tego wyprze, ale pod koniec marca prawił mi komplementy. Oczywiście bez świadków, jak to Archibald - wywrócił oczami, a w przerwie wpakował kawałek ryby do ust. - O, ostatnio odezwał się też do mnie znajomy z dormitorium - dodał jeszcze. - No i oczywiście znowu przegrałem z dziadkiem Brenem w karty. A co słychać w Derby? Jak mój szanowny szwagier?- chociaż chyba bardziej od losów samego Derby czy nawet lorda Elroya interesowało go samopoczucie lady Delilah, która przy jego wizycie w lutym wydawała się zmartwiona.
Och, to byłaby ujma na młodzieńczym honorze, gdyby przyznał się do czegoś takiego, jak tęsknota za siostrą! Bo przecież już powinien rozumieć, a nie tkwić w irracjonalnej złości i zazdrości. Teraz po części czuł się winny, na samą myśl, że kiedyś - w przyszłości zapewne bardziej bliższej niż dalszej - to on będzie musiał wyrwać z dobrze znanej rzeczywistości jakąś damę, wskazaną najpewniej przez nestora. Tak skonstruowane było ich społeczeństwo, tak działano od lat, a jednak jakieś dziwne uczucie związywało się na jego żołądku. Dlatego szybko uciekał myślami od tego tematu, skupiając je na rachunkach i sposobach pomocy jaką lordowie Dorset mogli przynieść mieszkańcom hrabstwa.
Wyszczerzył do niej zęby w szerokim uśmiechu. Cóż, musiał wyciągać z rękawa wszystkie asy, jakie miał! On nie miał młodszego rodzeństwa, które mógłby próbować sobie podporządkować, ale całkiem dobrze odnajdywał się w roli tego najmłodszego, oczka w głowie. Zresztą, zawsze pozostawało młodsze kuzynostwo, czyż nie? - Wiem, wiem, siostrzyczko, że ty nie potrafiłabyś mnie zostawić w potrzebie - rzucił być może z nieco bezczelną pewnością swoich słów, ale obydwoje wiedzieli, że była to prawda i jakiekolwiek sprzeciwy byłyby doprawdy uznane za nieszczere.
Znowu rzucił wzrokiem na rozłożone przed nimi księgi oraz wszelkiego rodzaju notatki i rozpisane rachunki. Pochylił się nad nimi z ciekawością. A na słowa Mare jedynie westchnął ciężko, jakby doskonale wiedział, o czym mówiła. Po części tak było. Z zaskakującą nawet dla samego siebie pilnością siadł do nauki rachunków i studiowania ksiąg pozostawionych przez poprzedniego nestora. - Ach, no ktoś musiał się za to wziąć, a nasz kochany Fluvius na bakier jest z wszelkiego rodzaju rachunkami - odparł teatralnie zbolałym głosem, ale znowu wyraz twarzy przeczył tonowi wypowiedzi. - Z chęcią zerknę na księgi, ostatnio mam pewną zagwozdkę przy naszych księgach, może wpadnę na rozwiązanie - powiedział już z nieco bardziej poważną miną. A na swoją niefrasobliwość jedynie machnął ręką. Cóż, każdemu mogło się zdarzyć. - Tak czy owak, kuchnia obłędna! - no cóż mógł powiedzieć. Pewnie czasem złośliwie mówił, że odwiedza ich w Derby jedynie dla tego przepysznego sandacza! Po chwili już mogli się właśnie nad sandaczem pochylić. - Wiem, wiem. Mam nadzieję, że nieco spokojniej... Proszę, Mare, jeżeli czegoś wam w Derbyshire brakuje, czy tu czy waszym ludziom, szepnij słowo - Roratio coraz prężniej myślał nad stworzeniem sieci pomocowej między hrabstwami podlegającymi rodom promugolskim. - A u mnie? Cóż, w Dorset powoli należy myśleć o przygotowaniach do Festiwalu Lata, myślę, że w takich czasach potrzebujemy go bardziej niż w latach ubiegłych. A Archibald się pewnie tego wyprze, ale pod koniec marca prawił mi komplementy. Oczywiście bez świadków, jak to Archibald - wywrócił oczami, a w przerwie wpakował kawałek ryby do ust. - O, ostatnio odezwał się też do mnie znajomy z dormitorium - dodał jeszcze. - No i oczywiście znowu przegrałem z dziadkiem Brenem w karty. A co słychać w Derby? Jak mój szanowny szwagier?- chociaż chyba bardziej od losów samego Derby czy nawet lorda Elroya interesowało go samopoczucie lady Delilah, która przy jego wizycie w lutym wydawała się zmartwiona.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Och, gdyby tylko starsze rodzeństwo Roratio usłyszało to, że czas ich omija, pewnie doprowadziłoby to ich do wybuchu dumy. Takiego, jakiego Roratio rzadko kiedy był świadkiem, bo choć Mare i Archibald zdawali się mieć podobne charaktery, tak ostatnimi czasy oboje popadli w stan, który niekoniecznie pozwalał im cieszyć się z małych rzeczy, angażować z przejęciem i poczuciem absolutnie najwyższej wagi w typowe dla rodzeństwa swady i przechwałki. Gdyby jednak mogli to usłyszeć, Mare z pewnością uśmiechnęłaby się szeroko, Archibald może poderwał nawet nie tylko kieliszek z białym winem, ale także i swój podbródek, siedzieliby ucieszeni i dumni jak pawie, z wyprostowanymi plecami i piersiami wypchniętymi do przodu, bo kto jak nie oni, bo mogli chwilowo — za pośrednictwem komplementarnej dobroci młodszego brata — zatrzymać się w czasie, gdy wszystko było jeszcze spokojne i dobre, tylko trochę drżące od nadchodzących napięć.
Czasem mówiła sobie, że oddałaby wszystko, by cofnąć się o te kilka lat, by rozegrać karty inaczej, zdusić zło w zarodku. Z wiedzą, którą posiadała teraz, wydawało się to wręcz dziecinnie proste. Jednakże cofnięcie się o lata w tył oznaczało też, że jej córka, jej maleńka, choć rosnąca jak na drożdżach Saoirse mogła nie być tą samą cudowną dziewczynką, jaką była teraz. Zabawa czasem była kusząca, lecz ryzykowna. Jej przedsmak Mare i Elroy poczuli w Bakewell, gdy potrąceni przez bawiącego się (lady Greengrass uznała to za skrajnie nieodpowiedzialne zajęcie, majstrowanie przy zmieniaczu czasu w miejscu publicznym) niewymownego przenieśli się do czasów średniowiecza.
Szeroki uśmiech formujący się na twarzy Roratio skutecznie wyrwał ją z rozmyślenia i przywołał na jej usta podobny, choć nie aż tak entuzjastyczny, skryty za zasłoną spokoju i manier, których Mare uczyła się od maleńkości i opanowała jako swą drugą naturę. Niemniej jednak ci, którzy dobrze znali lady Greengrass (a do tego grona niewątpliwie zaliczał się młodszy brat) widzieli, że emanowała, błyszczała wręcz radością na widok swego małego Roratio całego i zdrowego.
— Nigdy o tym nie zapominaj, dobrze? — poprosiła go raz jeszcze, może nieco na wyrost, lecz mężczyźni, co prawda niezależnie od wieku, ale w tym jego również, mieli przykrą tendencję do unoszenia się dumą i decydowania, że poradzą sobie ze wszystkim sami. Zrodzone w Weymouth rudowłose rodzeństwo było właśnie tym — rodzeństwem, braćmi i siostrami, bez względu na noszone przez nich obecnie nazwisko. Mare, choć od lat posługiwała się nazwiskiem Greengrass, miała na palcu pierścień z kamieniem księżycowym, wspartym z jednej strony na paproci, z drugiej zaś na motylu. Pierścień podarowany jej został przez męża, oddawał hołd jej pochodzeniu, przeszłości i przyszłości. W głębi duszy wciąż była Prewettem, ze wszystkimi tego zaletami i wadami.
Słuchała więc prędkiej opowieści brata o problemach rachunkowych Archibalda, ledwo powstrzymując się przed zwróceniem Roratio uwagi, że Archie nie lubił, gdy używano jego pierwszego imienia. Ostatecznie zarzuciła tę konieczność, uznając, że i tak ich nie usłyszy, mogli z Roratio mieć wspólne sekrety i tematy. Takie jak rachunki. Choć może kiedyś nadejdzie czas, że podejmą jakieś piękniejsze, przyjemniejsze, lepsze.
— Dobrze, że wziąłeś to na siebie, najdroższy Rory. Archie ostatnimi czasy wygląda, jakby miał zaraz wybuchnąć, gdyby jeszcze przyszło mu błędnie podsumowywać wydatki, po Weymouth nie zostałby nawet kamień na kamieniu... — oczywiście nie z powodu zadłużenia, do tego doprowadzić nie mogli, ale jak na uzdrowiciela lord nestor Prewett miewał czasami całkiem ognisty temperament. Na całe szczęście Rory znów wiedział, kiedy odgonić myśli Mare od czarnych scenariuszy, skierować na spokojne wody rozmowy o kuchni i gościnie, a sama lady Greengrass nabrała w tym momencie jeszcze większej ochoty na przytulenie tego urwisa i złożenie mu dwóch buziaków, po jednym na każdy policzek. Nie były już tak pucułowate co kilka lat temu, ale zawsze zostanie dla niej tym małym urwisem biegającym po dworku z zabawkową, gumową różdżką.
Kontynuowała posiłek, słuchając tego, co miał jej do przekazania. Ciepły uśmiech rozlał się na jej twarzy, dochodząc nawet do oczu, zieleń zaiskrzyła w zrozumieniu, w niewypowiedzianym podziękowaniu. Odwrotna deklaracja była przecież oczywista — i miała nadzieję, że Roratio o niej pamiętał. Gdyby Dorset stanęło w obliczu zagrożenia, Derbyshire, Staffordshire i ród Greengrass na zawsze będzie ich pomocą i sojusznikiem.
Ożywiła się nieco na wspomnienie Festiwalu Lata.
— Nawet nie wiesz, jaką radość mi sprawiasz wieściami o Festiwalu — zaczęła, nim na moment znów zapadła cisza, musiała przełknąć kolejną część ryby. Uzdrowiciele pomagający jej przy ciąży mówili, by jadła dużo ryb, stosowała się zatem do ich instrukcji. — Masz rację, ludzie potrzebują wytchnienia. Odrobiny normalności. A okazje takie jak Festiwal, czy też inne święta, pozwalają na przypomnienie o lepszych czasach. I tych, które już za nami i tych, do których dążymy — dodała, przypatrując się bratu z uwagą. — Szkoda tylko, że tym razem nie będę mogła wziąć w nim udziału. Macie już ustalony jakiś konkretny termin? — rozwijająca się ciąża lady Greengrass stawiała ją w pozycji łatwego celu do ataku. Nie twierdziła, że bracia zajmujący się organizacją festiwalu dopuszczą się uchybień związanych z jego zabezpieczeniem, ale musiała być gotowa na — niestety — każdą okazję. Pomijając już fakt, że ciążę zgodnie z tradycją powinna przeżywać w domu, w towarzystwie najbliższej rodziny, nie gorsząc swym widokiem osób postronnych. Mimo że wiedziała, że tak właśnie należało postąpić, było jej z tym przykro. W końcu Festiwal Lata stanowił także część jej tożsamości. Na całe szczęście pozostała część informacji niesionych przez Roratio okazała się wesoła, starła nieprzyjemną realizację, pozwalając na ponowne dopuszczenie do serca spokoju.
— Cóż to za znajomy? — spytała chyba odruchowo, a może zupełnie celowo, pchana swą ciekawością. Jeżeli to któryś z zakonników, znajomość ta z pewnością będzie przysparzać Roratio czegoś dobrego. — Och, twój szwagier nie może posiąść się z dumy, że ponownie zostanie ojcem — zaczęła, chichocząc przy tym cicho. Tak bowiem było, reakcja Elroya na wieść o ciąży była niezwykle energiczna, ale również przejmująco rozczulająca. Była szczęśliwa, mogąc nazywać się żoną tak cudownie ciepłego i rodzinnego mężczyzny, co Elroy. — Prosiłam go, by na czas mojej ciąży był chociaż odrobinę ostrożniejszy. Zagrożenie czyha na każdym kroku, ale sam chyba rozumiesz, że wolałabym, by moje dzieci wychowywały się z ojcem, zamiast bez niego. W szczególności, jeżeli będą to synowie — Saoirse miała być młodą damą, mogła wyrosnąć na prawowitą dziedziczkę swego ojca i doskonałą lady Greengrass nawet bez ojcowskiego wsparcia, ale Elroy uwielbiał spędzać czas ze swą pierworodną, wytworzyła się między nimi więź, która pomiędzy szlachetnymi ojcami i córkami wytwarza się raczej rzadko — większość ojców wolała poświęcać uwagę swym synom, a i to dopiero od pewnego momentu. Córki miały być grzeczne, nie wdawać się w dyskusję, lecz lord Greengrass zdawał się czerpać największą radość z łamania tej zasady w żarliwych dyskusjach z niemal trzyletnią córką. — Saoirse będzie miała urodziny za miesiąc. Przygotowuję przyjęcie i obie mamy nadzieję, że wujek Roratio nas odwiedzi — posłała mu delikatny, ale nieprzyjmujący sprzeciwu uśmiech. — Delilah też czuje się świetnie. Ostatnimi czasy obie układamy tarota, choć jeszcze niewiele z tego wszystkiego rozumiem. Ale jej pomoc jest przy tym nieoceniona, może następnym razem zorganizujemy ci sesję przepowiadania przyszłości?
Czasem mówiła sobie, że oddałaby wszystko, by cofnąć się o te kilka lat, by rozegrać karty inaczej, zdusić zło w zarodku. Z wiedzą, którą posiadała teraz, wydawało się to wręcz dziecinnie proste. Jednakże cofnięcie się o lata w tył oznaczało też, że jej córka, jej maleńka, choć rosnąca jak na drożdżach Saoirse mogła nie być tą samą cudowną dziewczynką, jaką była teraz. Zabawa czasem była kusząca, lecz ryzykowna. Jej przedsmak Mare i Elroy poczuli w Bakewell, gdy potrąceni przez bawiącego się (lady Greengrass uznała to za skrajnie nieodpowiedzialne zajęcie, majstrowanie przy zmieniaczu czasu w miejscu publicznym) niewymownego przenieśli się do czasów średniowiecza.
Szeroki uśmiech formujący się na twarzy Roratio skutecznie wyrwał ją z rozmyślenia i przywołał na jej usta podobny, choć nie aż tak entuzjastyczny, skryty za zasłoną spokoju i manier, których Mare uczyła się od maleńkości i opanowała jako swą drugą naturę. Niemniej jednak ci, którzy dobrze znali lady Greengrass (a do tego grona niewątpliwie zaliczał się młodszy brat) widzieli, że emanowała, błyszczała wręcz radością na widok swego małego Roratio całego i zdrowego.
— Nigdy o tym nie zapominaj, dobrze? — poprosiła go raz jeszcze, może nieco na wyrost, lecz mężczyźni, co prawda niezależnie od wieku, ale w tym jego również, mieli przykrą tendencję do unoszenia się dumą i decydowania, że poradzą sobie ze wszystkim sami. Zrodzone w Weymouth rudowłose rodzeństwo było właśnie tym — rodzeństwem, braćmi i siostrami, bez względu na noszone przez nich obecnie nazwisko. Mare, choć od lat posługiwała się nazwiskiem Greengrass, miała na palcu pierścień z kamieniem księżycowym, wspartym z jednej strony na paproci, z drugiej zaś na motylu. Pierścień podarowany jej został przez męża, oddawał hołd jej pochodzeniu, przeszłości i przyszłości. W głębi duszy wciąż była Prewettem, ze wszystkimi tego zaletami i wadami.
Słuchała więc prędkiej opowieści brata o problemach rachunkowych Archibalda, ledwo powstrzymując się przed zwróceniem Roratio uwagi, że Archie nie lubił, gdy używano jego pierwszego imienia. Ostatecznie zarzuciła tę konieczność, uznając, że i tak ich nie usłyszy, mogli z Roratio mieć wspólne sekrety i tematy. Takie jak rachunki. Choć może kiedyś nadejdzie czas, że podejmą jakieś piękniejsze, przyjemniejsze, lepsze.
— Dobrze, że wziąłeś to na siebie, najdroższy Rory. Archie ostatnimi czasy wygląda, jakby miał zaraz wybuchnąć, gdyby jeszcze przyszło mu błędnie podsumowywać wydatki, po Weymouth nie zostałby nawet kamień na kamieniu... — oczywiście nie z powodu zadłużenia, do tego doprowadzić nie mogli, ale jak na uzdrowiciela lord nestor Prewett miewał czasami całkiem ognisty temperament. Na całe szczęście Rory znów wiedział, kiedy odgonić myśli Mare od czarnych scenariuszy, skierować na spokojne wody rozmowy o kuchni i gościnie, a sama lady Greengrass nabrała w tym momencie jeszcze większej ochoty na przytulenie tego urwisa i złożenie mu dwóch buziaków, po jednym na każdy policzek. Nie były już tak pucułowate co kilka lat temu, ale zawsze zostanie dla niej tym małym urwisem biegającym po dworku z zabawkową, gumową różdżką.
Kontynuowała posiłek, słuchając tego, co miał jej do przekazania. Ciepły uśmiech rozlał się na jej twarzy, dochodząc nawet do oczu, zieleń zaiskrzyła w zrozumieniu, w niewypowiedzianym podziękowaniu. Odwrotna deklaracja była przecież oczywista — i miała nadzieję, że Roratio o niej pamiętał. Gdyby Dorset stanęło w obliczu zagrożenia, Derbyshire, Staffordshire i ród Greengrass na zawsze będzie ich pomocą i sojusznikiem.
Ożywiła się nieco na wspomnienie Festiwalu Lata.
— Nawet nie wiesz, jaką radość mi sprawiasz wieściami o Festiwalu — zaczęła, nim na moment znów zapadła cisza, musiała przełknąć kolejną część ryby. Uzdrowiciele pomagający jej przy ciąży mówili, by jadła dużo ryb, stosowała się zatem do ich instrukcji. — Masz rację, ludzie potrzebują wytchnienia. Odrobiny normalności. A okazje takie jak Festiwal, czy też inne święta, pozwalają na przypomnienie o lepszych czasach. I tych, które już za nami i tych, do których dążymy — dodała, przypatrując się bratu z uwagą. — Szkoda tylko, że tym razem nie będę mogła wziąć w nim udziału. Macie już ustalony jakiś konkretny termin? — rozwijająca się ciąża lady Greengrass stawiała ją w pozycji łatwego celu do ataku. Nie twierdziła, że bracia zajmujący się organizacją festiwalu dopuszczą się uchybień związanych z jego zabezpieczeniem, ale musiała być gotowa na — niestety — każdą okazję. Pomijając już fakt, że ciążę zgodnie z tradycją powinna przeżywać w domu, w towarzystwie najbliższej rodziny, nie gorsząc swym widokiem osób postronnych. Mimo że wiedziała, że tak właśnie należało postąpić, było jej z tym przykro. W końcu Festiwal Lata stanowił także część jej tożsamości. Na całe szczęście pozostała część informacji niesionych przez Roratio okazała się wesoła, starła nieprzyjemną realizację, pozwalając na ponowne dopuszczenie do serca spokoju.
— Cóż to za znajomy? — spytała chyba odruchowo, a może zupełnie celowo, pchana swą ciekawością. Jeżeli to któryś z zakonników, znajomość ta z pewnością będzie przysparzać Roratio czegoś dobrego. — Och, twój szwagier nie może posiąść się z dumy, że ponownie zostanie ojcem — zaczęła, chichocząc przy tym cicho. Tak bowiem było, reakcja Elroya na wieść o ciąży była niezwykle energiczna, ale również przejmująco rozczulająca. Była szczęśliwa, mogąc nazywać się żoną tak cudownie ciepłego i rodzinnego mężczyzny, co Elroy. — Prosiłam go, by na czas mojej ciąży był chociaż odrobinę ostrożniejszy. Zagrożenie czyha na każdym kroku, ale sam chyba rozumiesz, że wolałabym, by moje dzieci wychowywały się z ojcem, zamiast bez niego. W szczególności, jeżeli będą to synowie — Saoirse miała być młodą damą, mogła wyrosnąć na prawowitą dziedziczkę swego ojca i doskonałą lady Greengrass nawet bez ojcowskiego wsparcia, ale Elroy uwielbiał spędzać czas ze swą pierworodną, wytworzyła się między nimi więź, która pomiędzy szlachetnymi ojcami i córkami wytwarza się raczej rzadko — większość ojców wolała poświęcać uwagę swym synom, a i to dopiero od pewnego momentu. Córki miały być grzeczne, nie wdawać się w dyskusję, lecz lord Greengrass zdawał się czerpać największą radość z łamania tej zasady w żarliwych dyskusjach z niemal trzyletnią córką. — Saoirse będzie miała urodziny za miesiąc. Przygotowuję przyjęcie i obie mamy nadzieję, że wujek Roratio nas odwiedzi — posłała mu delikatny, ale nieprzyjmujący sprzeciwu uśmiech. — Delilah też czuje się świetnie. Ostatnimi czasy obie układamy tarota, choć jeszcze niewiele z tego wszystkiego rozumiem. Ale jej pomoc jest przy tym nieoceniona, może następnym razem zorganizujemy ci sesję przepowiadania przyszłości?
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
A czy nie takie było jego przeznaczenie? Wywoływać na ich twarzach uśmiech, niczym mżawka przynosić ukojenie po skwarnym dniu. Nawet teraz, a może szczególnie teraz, gdy jego rodzeństwo dało się pochłonąć sprawom wielkim, które swoim rozmiarem niejednokrotnie mogły przytłaczać. Dltego miał z uśmiechem przyklejonym do ust stac u ich boku.
Bo tak, jak on musiał co krok przypominac sobie o ich wsparciu, tak Mare oraz Archibald powinni uświadomić sobie, że mogli przerzucić część ciężaru na jego barki, na których przecież znajdowało się jeszcze całkiem sporo miejsca.
- I ciebie proszę oto samo, droga siostro - odparł łagodnie, chociaż z nutą powagi, która niecodziennie pojawiała się w głosie czy chociazby spojrzeniu Roratio. Nie było ważnym jak daleko od rodzinnego Weymouth się znajdowała, łączyły ich nierozerwalne więzi, więzi specjalnej relacji, której luksusu mogli zaznać. Bo nie było to regułą, aby rodzeństwo było sobie tak bliskie - nie w świecie, gdzie o namiastce wladzy stanowiła kolejność urodzenia. Gdzie rządziły chłodne zasady savoir vivre'u i gdzie zachowanie pozorów okazywało się ważniejsze od krewnych z krwi i kości.
Uśmiechnął się zadziornie, widząc w spojrzeniu Mare - a może instynktownie już wiedział - że chciała go upomnieć. Jednakże czego Fluvius nie usłyszy, to go nie zaboli, prawda? Rory w swojej przekorności czasem adresował swojego brata jego pierwszym, znienawidzonym imieniem, żeby tylko ujrzeć ten śmieszny rodzaj zdenerwowania na jego twarzy. Chociaż w ostatnim czasie nawet on robił to zdecydowanie rzadziej.
- To nic wielkiego. I tak nie miałem nic lepszego do roboty. A przecież nie mogłem pozwolić, żeby na swoim pierwszym, nestorskim portrecie jego zmarszczka była jeszcze głębsza niż zazwyczaj - rzucił żartobliwie, nawiązując do wyrazu twarzy zadumania, który często widniał na jego twarzy w ostatnim czasie. Zresztą, bliźniaczy wyraz pojawiał się u Roratio, gdy siedział nad księgami, kreśląc swoje własne wyliczenia, w między czasie cały czas doszkalając się z tej dziedziny, aby coraz więcej obowiązków przejąć na siebie. Bo przecież niesienie ukojenia mogło mieć różną formę, przybierać różne kształty. Powoli wyrastał z bycia jedynie promykiem, który swoją energią malował zasępione twarze na dużo pogodniejsze barwy. Z małego urwisa, ciągającego Mare za skrawek jej spódnicy stawał się młodym mężczyzną, któremu czas było zakasać rękawy. I chociaż nie mógł podążyć za marzeniem, to z zaskakującą pokorą podążył za obowiązkiem, który nakładało na niego nazwisko i lordowski tytuł.
Na szczęście samego Roratio, obowiązki młodszego brata nestora nie wiązały się jedynie z mozolną pracą przy liczbach. Młodzieniec z zapałem zakasał rękawy, gdy na horyzoncie pojawił się temat organizacji Festiwalu Lata - ulubionego czasu w roku młodego lorda. W roli gospodarza czuł się wyśmienicie i nie trzeba było go długo namawiać, aby zaangażował się w planowanie i organizację całego przedsięwzięcia.
Cieszył się, widząc jak siostra rozpromieniła się na wzmiankę o Festiwalu - pod nazwiskiem przyjętym przez męża nadal pozostawała Prewettem, widać to było w jej spojrzeniu - pomijając już oczywiście wyrazisty kolor włosów, który niemalże od razu wskazywał na jej pochodzenie. - Za to za rok będziemy świętować w jeszcze większym gronie - rzucił, starając się pocieszyć Mare. I on pragnął, aby była z nimi. Aby mogła z rozbawieniem oglądać przygotowane niespodzianki dla odwiedzających Festiwal, aby mogła zobaczyć jak Saoirse zapoznaje się z dziedzictwem swojej matki. - Jeszcze wahamy się o kilka dni z terminami, aby wszyscy zaproszeni goście mogli na pewno pojawić się podczas obchodów - jak wiadomo Festiwal to nie tylko łapanie wianków zacnych panien czy zabawy przy akompaniamencie muzyki. Wykłady najznamienitszych naukowców w kraju - z wiadomych powodów o odpowiednich poglądach - dlatego wierzył, że każdy znajdzie coś dla siebie. - Thomas, nie wiem, czy kiedyś ci o nim opowiadałem - nie sądził, aby jego siostra miała okazję spotkać niepokornego cygana. Zdawał sobie sprawę, że Rory miał nieco więcej swobody, aby skakać między ich światem, światem wielkich dworów i większej odpowiedzialności a światem biedniejszym, światem dużo dotkliwiej odczuwającym skutki wojny. - Nie spodziewałbym się po nim niczego innego - odparł z uśmiechem. A utrzymanie go przychodziło mu z większą trudnością, kiedy kolejne słowa Mare potoczyły się po jej gabinecie. Na ile obietnica Elroya była prawdziwa? Szczególnie w świetle ich wymiany zdań po ostatnim pojedynku? Przecież jasno określił swoje stanowisko w tej materii. Mimo to nie miał zamiaru dodawać zmartwień najdroższej siostrze. - Lord Elroy to człowiek honoru, jestem pewien, że zrobi wszystko, aby być u twego boku i służyć ojcowskim wsparciem dla Saoirse oraz waszego kolejnego potomstwa - nie aż tak szeroki, ale niewątpliwie ciepły uśmiech przyozdobił jego twarz, gdy posyłał w jej stronę uważne, troskliwe spojrzenie. Oczywiście, gdyby los zadecydował inaczej i zabrałby im Elroya to był pewien, że lordowie Greengrass oraz, a może nawet przede wszystkim on wraz z Archibaldem, zrobiliby wszystko aby jej synowie nie odczuli braku męskiego wzorca w swoim życiu. Jednocześnie wiedział, że starania nie wystarczyły, a każdy chłopiec potrzebował ojca. - Nie śmiałbym odmówić takiego zaproszenia, z chęcią pojawię się na przyjęciu. Postaram się wyciągnąć stryja Archibalda, chwila poza Weymouth dobrze mu zrobi - zawyrokował. Poza tym, wraz z Archiem pojawić mogły się dwa cudowne urwisy - Miriam oraz Edwin. Mimowolnie uśmiechnął się na wzmiankę o lady Delilah i nawet nie do końca zwrócił na to uwagę. - Bardzo lubię lady Delilah, ale myślę, że przyszłość zostawię przyszłości - odparł. Prawdę mówiąc nie chciał wiedzieć co go czeka - nie chciał wiedzieć czy i kiedy Archibald postanowi przedstawić mu nową narzeczoną, nie chciał wiedzieć jaką ścieżką poprowadzi go życie. Wolał zmierzać w kierunku przyszłości pewnym krokiem, nie wiedząc co czeka przed nim. - A cóż za ciekawe sekrety przyszłości odkryły przed tobą karty? - zagadnął z naturalną ciekawością. Nawet nie zorientował się, kiedy posiłek całkowicie zniknął z jego talerza. Pozwolił sobie na wygodniejsze usadowienie się na krześle. - Naprawdę, obłędne.
Bo tak, jak on musiał co krok przypominac sobie o ich wsparciu, tak Mare oraz Archibald powinni uświadomić sobie, że mogli przerzucić część ciężaru na jego barki, na których przecież znajdowało się jeszcze całkiem sporo miejsca.
- I ciebie proszę oto samo, droga siostro - odparł łagodnie, chociaż z nutą powagi, która niecodziennie pojawiała się w głosie czy chociazby spojrzeniu Roratio. Nie było ważnym jak daleko od rodzinnego Weymouth się znajdowała, łączyły ich nierozerwalne więzi, więzi specjalnej relacji, której luksusu mogli zaznać. Bo nie było to regułą, aby rodzeństwo było sobie tak bliskie - nie w świecie, gdzie o namiastce wladzy stanowiła kolejność urodzenia. Gdzie rządziły chłodne zasady savoir vivre'u i gdzie zachowanie pozorów okazywało się ważniejsze od krewnych z krwi i kości.
Uśmiechnął się zadziornie, widząc w spojrzeniu Mare - a może instynktownie już wiedział - że chciała go upomnieć. Jednakże czego Fluvius nie usłyszy, to go nie zaboli, prawda? Rory w swojej przekorności czasem adresował swojego brata jego pierwszym, znienawidzonym imieniem, żeby tylko ujrzeć ten śmieszny rodzaj zdenerwowania na jego twarzy. Chociaż w ostatnim czasie nawet on robił to zdecydowanie rzadziej.
- To nic wielkiego. I tak nie miałem nic lepszego do roboty. A przecież nie mogłem pozwolić, żeby na swoim pierwszym, nestorskim portrecie jego zmarszczka była jeszcze głębsza niż zazwyczaj - rzucił żartobliwie, nawiązując do wyrazu twarzy zadumania, który często widniał na jego twarzy w ostatnim czasie. Zresztą, bliźniaczy wyraz pojawiał się u Roratio, gdy siedział nad księgami, kreśląc swoje własne wyliczenia, w między czasie cały czas doszkalając się z tej dziedziny, aby coraz więcej obowiązków przejąć na siebie. Bo przecież niesienie ukojenia mogło mieć różną formę, przybierać różne kształty. Powoli wyrastał z bycia jedynie promykiem, który swoją energią malował zasępione twarze na dużo pogodniejsze barwy. Z małego urwisa, ciągającego Mare za skrawek jej spódnicy stawał się młodym mężczyzną, któremu czas było zakasać rękawy. I chociaż nie mógł podążyć za marzeniem, to z zaskakującą pokorą podążył za obowiązkiem, który nakładało na niego nazwisko i lordowski tytuł.
Na szczęście samego Roratio, obowiązki młodszego brata nestora nie wiązały się jedynie z mozolną pracą przy liczbach. Młodzieniec z zapałem zakasał rękawy, gdy na horyzoncie pojawił się temat organizacji Festiwalu Lata - ulubionego czasu w roku młodego lorda. W roli gospodarza czuł się wyśmienicie i nie trzeba było go długo namawiać, aby zaangażował się w planowanie i organizację całego przedsięwzięcia.
Cieszył się, widząc jak siostra rozpromieniła się na wzmiankę o Festiwalu - pod nazwiskiem przyjętym przez męża nadal pozostawała Prewettem, widać to było w jej spojrzeniu - pomijając już oczywiście wyrazisty kolor włosów, który niemalże od razu wskazywał na jej pochodzenie. - Za to za rok będziemy świętować w jeszcze większym gronie - rzucił, starając się pocieszyć Mare. I on pragnął, aby była z nimi. Aby mogła z rozbawieniem oglądać przygotowane niespodzianki dla odwiedzających Festiwal, aby mogła zobaczyć jak Saoirse zapoznaje się z dziedzictwem swojej matki. - Jeszcze wahamy się o kilka dni z terminami, aby wszyscy zaproszeni goście mogli na pewno pojawić się podczas obchodów - jak wiadomo Festiwal to nie tylko łapanie wianków zacnych panien czy zabawy przy akompaniamencie muzyki. Wykłady najznamienitszych naukowców w kraju - z wiadomych powodów o odpowiednich poglądach - dlatego wierzył, że każdy znajdzie coś dla siebie. - Thomas, nie wiem, czy kiedyś ci o nim opowiadałem - nie sądził, aby jego siostra miała okazję spotkać niepokornego cygana. Zdawał sobie sprawę, że Rory miał nieco więcej swobody, aby skakać między ich światem, światem wielkich dworów i większej odpowiedzialności a światem biedniejszym, światem dużo dotkliwiej odczuwającym skutki wojny. - Nie spodziewałbym się po nim niczego innego - odparł z uśmiechem. A utrzymanie go przychodziło mu z większą trudnością, kiedy kolejne słowa Mare potoczyły się po jej gabinecie. Na ile obietnica Elroya była prawdziwa? Szczególnie w świetle ich wymiany zdań po ostatnim pojedynku? Przecież jasno określił swoje stanowisko w tej materii. Mimo to nie miał zamiaru dodawać zmartwień najdroższej siostrze. - Lord Elroy to człowiek honoru, jestem pewien, że zrobi wszystko, aby być u twego boku i służyć ojcowskim wsparciem dla Saoirse oraz waszego kolejnego potomstwa - nie aż tak szeroki, ale niewątpliwie ciepły uśmiech przyozdobił jego twarz, gdy posyłał w jej stronę uważne, troskliwe spojrzenie. Oczywiście, gdyby los zadecydował inaczej i zabrałby im Elroya to był pewien, że lordowie Greengrass oraz, a może nawet przede wszystkim on wraz z Archibaldem, zrobiliby wszystko aby jej synowie nie odczuli braku męskiego wzorca w swoim życiu. Jednocześnie wiedział, że starania nie wystarczyły, a każdy chłopiec potrzebował ojca. - Nie śmiałbym odmówić takiego zaproszenia, z chęcią pojawię się na przyjęciu. Postaram się wyciągnąć stryja Archibalda, chwila poza Weymouth dobrze mu zrobi - zawyrokował. Poza tym, wraz z Archiem pojawić mogły się dwa cudowne urwisy - Miriam oraz Edwin. Mimowolnie uśmiechnął się na wzmiankę o lady Delilah i nawet nie do końca zwrócił na to uwagę. - Bardzo lubię lady Delilah, ale myślę, że przyszłość zostawię przyszłości - odparł. Prawdę mówiąc nie chciał wiedzieć co go czeka - nie chciał wiedzieć czy i kiedy Archibald postanowi przedstawić mu nową narzeczoną, nie chciał wiedzieć jaką ścieżką poprowadzi go życie. Wolał zmierzać w kierunku przyszłości pewnym krokiem, nie wiedząc co czeka przed nim. - A cóż za ciekawe sekrety przyszłości odkryły przed tobą karty? - zagadnął z naturalną ciekawością. Nawet nie zorientował się, kiedy posiłek całkowicie zniknął z jego talerza. Pozwolił sobie na wygodniejsze usadowienie się na krześle. - Naprawdę, obłędne.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wystarczyło wreszcie jedno, drobne zapewnienie. Może to kwestia rozwijającej się wciąż emocjonalności, która dotykała kobiety w stanie błogosławionym, a może po prostu jaskrawa realizacja, że jej mały Roratio był już jej d o r o s ł y m Roratio. Zielone oczy, te, których odcień po ojcu odziedziczył tak Archibald, jak i właśnie Mare, zeszkliły się niespodziewanie od łez. Jednak wargi dalej układały się do uśmiechu, ba, uśmiech ten poszerzył się znacznie, zwiastując, że łzy, które czaiły się wciąż niebezpiecznie blisko kącików oczu damy, nie były łzami smutku, a tymi z radości. Dumy może, bowiem to realizacja, jak długą drogę przeszedł Roratio od małego zawiniątka, w jakim ujrzała go po raz pierwszy do silnego, radosnego mężczyzny, który stał przed nią, była powodem takiego, a nie innego zachowania Mare.
— Masz moje słowo — obietnica, z pozoru jedna z tych pospolitych, potencjalnie jedna z wielu. Ale oboje wiedzieli, że nie była to zwykła przysięga, taka wypowiedziana w biegu i pośpiechu, gotowa do bycia złamaną. Tymi słowami starsza siostra Roratio właściwie potwierdzała, że traktuje go jak mężczyznę, nie jak dziecko. A z tego wynikały też dodatkowe obowiązki, jeszcze większa odpowiedzialność. Kiedyś jednak moment ten musiał nastąpić i jeżeli Archibald delegował coraz więcej obowiązków ich bratu, musiał wierzyć, że sobie z nimi poradzi. Mare zresztą nie odmawiała mu tej samej wiary — Roratio był młodzieńcem jedynym w swoim rodzaju, ale poważniał momentami, znał ciężar, z jakim wiązało się jego urodzenie w tej, a nie innej rodzinie, potrafił utrzymać się na mąconych co rusz wodach towarzysko—dyplomatycznych. Był też mocny fizycznie, Elroy wspominał jej przecież o sparingu, do którego stanęli nie tak dawno temu.
Wypuściła głośniej powietrze na wzmiankę o portrecie i rosnącej nań zmarszczkę. Pewne rzeczy, pomimo rosnącej u Roratio powagi, nie zmienią się przecież. Dziękować mogła jednakże, że nie zaprosiła do siebie obydwu braci jednocześnie, bowiem teraz, zamiast zajmować się jedzeniem, musiałaby pewnie mediować próby ostudzenia temperamentu Archibalda, a to bywało momentami zadaniem za dużym nawet jak na jej siły.
— Och, za rok będę musiała wybawić się podwójnie — radosny, choć nieco zawadiacki błysk w zielonych oczach musiał przykuć uwagę Roratio. Nie było przecież tak, że w murach Weymouth Mare zawsze zachowywała się tak, jak teraz — w przyjemnym i zaufanym towarzystwie rodzeństwa potrafiła zachowywać się swobodniej, czasami przyłączając się nawet do niektórych planów najmłodszego z braci. Festiwal Lata był zresztą okazją szczególną dla wszystkich Prewettów i nawet wtedy, gdy z uwagą pilnowali tego, czy wszyscy uczestnicy bawili się dobrze, pamiętali o tym, by również wyciągać z tego czasu jak najwięcej dla siebie. Nie dało się przecież ominąć tego, że był to czas poniekąd ich triumfu. Wspomnienie początków rodziny, miłosnej historii, która skończywszy się dla Caer tragicznie, dała początek Prewettom, ukorzeniła ich, jak paproć w ziemi Dorset. Tak jak ludzie potrzebowali chwili wytchnienia, tak samo Prewettowie potrzebowali czasu, by przypomnieć sobie, dlaczego są w miejscu, w którym się znajdują. — Gdy zdecydujecie się, prześlijcie zaproszenia i do nas. Moja niedyspozycja nie oznacza, że na miejscu nie zjawi się Delilah z Elroyem — ona zostanie prawdopodobnie pod czujną opieką uzdrowicieli, a może także teściowej, jednakże wspomnienie szwagierki nie było przecież przypadkowe. Mare odłożyła na moment sztućce, wychylając się ostrożnie w stronę Roratio i ściszając głos do szeptu. — To byłby jej pierwszy Festiwal Lata. Ale jestem przekonana, że sprawdzisz się w roli organizatora doskonale. Elroy może być nadopiekuńczy, to jego jedyna młodsza siostra, delikatna jak letni kwiat. Jestem jednak przekonana, że rozumiesz, z czym wiąże się moja prośba? — brzmiała tajemniczo, oczywiście, ale sympatia Roratio do lady Delilah nie pozostała poza jej uwagą. Festiwal Lata był przecież świętem miłości. Kiedy, jak nie wtedy miałby jej dopomagać? Elroy zresztą musiał po części uporać się z własnym, jakby nazwał to przyjaciel Mare z Walii, lękiem separacyjnym. Jeżeli na własne oczy przekona się o najlepszym traktowaniu Delilah przez Roratio, będzie stawiał mniejszy opór.
Ostatecznie jednak zawiesiła spojrzenie w błękitnych oczach brata i po uśmiechnięciu się sugestywnie powróciła do jedzenia. Miał bowiem rację — nie znała chłopaka, o którym wspominał, ale prawdopodobnie będzie musiała zapamiętać jego imię i nazwisko. Sama w okresie szkolnym nie ograniczała się wyłącznie do towarzystwa szlachciców, wychodziła więc z założenia, że kontakty Roratio z gminem (oczywiście kontrolowane i niewychodzące poza ustalone normy) pomogą mu nabrać szerszej perspektywy i zrozumieć problemy prostego ludu.
Zauważyła jednak drobną zmianę mimiki młodszego brata. Nie myśląc nad tym długo, sięgnęła do jego dłoni, układając nań swoją — jasną i zdecydowanie mniejszą, lecz ciepłą. Ścisnęła ją nieco, jakby to jemu chciała dodać otuchy, choć... oboje chyba wiedzieli, że to ona bardziej jej potrzebowała.
— Nie przejmuj się tym, Rory. Nie jestem ślepa i widzę, co dzieje się za oknem. Czasami jednak... Dobrze jest składać takie obietnice. Ustawić sobie cel, do którego się dąży. Twój szwagier, a mój mąż to człowiek honoru, jestem świadoma, że gdy dostanie wezwanie, stawi się na nie nawet gdybym prosiła go, by tego nie robił — w jej własnych oczach odbiła się wreszcie melancholia. Mówiła cicho, lecz głos nie drżał w smutku. Wiedziała przecież, że i tak może potoczyć się ich historia, choć z całych sił prosiła, by było inaczej. — Najważniejsze jest to, by to w jego sercu zawsze było pragnienie powrotu. Nie możemy odpowiadać za innych, za naszych wrogów; ich celem jest to, by każdy, kto niesie ze sobą ogień sprawiedliwości i męstwa, nie mógł powrócić do domu. Elroy to lord, to smokolog, to też wojownik i byłabym złą żoną, zabraniając mu robienia tego, do czego został stworzony — to samo rozciągało się przecież na resztę ich rodziny. O tyle, o ile o Archibalda była w miarę spokojna — brat nigdy nie pchał się do boju, poza czarodziejskimi grami, ze szczególnym naciskiem na gargulki — o tyle Roratio był podobny do Elroya. Gotowy do walki, z zapalczywością czającą się w spojrzeniu. Chciała, by przed zostaniem mężem, usłyszał też perspektywę żony. Może nie zrozumie jej od razu, ale kiedyś, gdy stanąć mu przyjdzie przed podobnym wyborem co lord i lady Greengrass, przypomni sobie tę rozmowę i dzięki niej pójdzie właściwą ścieżką. Mare wiedziała jednak, że mogła na niego liczyć. Jakkolwiek źle nie będzie.
Zaraz jednak chmury, które nadciągnęły nad ich rozmowę, zostały przegnane przez nadchodzącą wesołą okazję. Urodziny Saoirse, trzecie urodziny, były okazją szczególną, bowiem nie dawniej niż dwa miesiące wcześniej dziewczynka po raz pierwszy ukazała swoje magiczne zdolności. Mare mogła jedynie błagać w myślach, by mała lady Greengrass postawiła w płomieniach nie dywan, jak zrobiła to w Weymouth, a świeczki na słodkim torcie.
— Nie ukrywam, że bardzo mocno liczę na twe wsparcie w sprawie przyzwania do Derby Archiego i dzieciaków — Miriam i Saoirse dogadywały się wspaniale jak na dzielącą je różnicę wieku, więc nie powinno być z tym większych problemów, poza nastawieniem ojca Molly oczywiście. Na słowa Roratio o nieodkrywaniu przyszłości uniosła lekko brwi do góry w zaskoczeniu, lecz nie ciągnęła tematu dalej. Musiał mieć ku temu swe powody, a te najlepiej zdradzało się z własnej woli, nie zaś z przymusu. — Że będziesz podwójnym wujkiem, Rory. Spodziewałam się, że może być to ciąża bliźniacza, ale karty w tym wypadku nie kłamią — szeroki uśmiech wystąpił na wargi Mare; właściwie szansa na ciążę mnogą była w przypadku lordostwa Greengrass niezwykle wręcz duża. Zarówno Elroy, jak i jego żona mieli przecież siostry bliźniaczki, nic więc dziwnego, że sami doczekają się bliźniąt. Rozważania te jednak pochłonęły większą część uwagi lady Mare, która z zaskoczeniem dojrzała, że jej talerz robi się powoli pusty, a ten należący do brata był już zupełnie niemal czysty.
— Dokładka, czy deser? — zapytała więc, raczej pro forma, bowiem jeżeli znała swego brata, odpowiedź wydawała jej się jasna. Dzisiaj jednak młody lord Prewett raz za razem pokazywał, jak bardzo się zmienił. Może i teraz zaskoczy swą siostrę nieoczywistym wyborem?
— Masz moje słowo — obietnica, z pozoru jedna z tych pospolitych, potencjalnie jedna z wielu. Ale oboje wiedzieli, że nie była to zwykła przysięga, taka wypowiedziana w biegu i pośpiechu, gotowa do bycia złamaną. Tymi słowami starsza siostra Roratio właściwie potwierdzała, że traktuje go jak mężczyznę, nie jak dziecko. A z tego wynikały też dodatkowe obowiązki, jeszcze większa odpowiedzialność. Kiedyś jednak moment ten musiał nastąpić i jeżeli Archibald delegował coraz więcej obowiązków ich bratu, musiał wierzyć, że sobie z nimi poradzi. Mare zresztą nie odmawiała mu tej samej wiary — Roratio był młodzieńcem jedynym w swoim rodzaju, ale poważniał momentami, znał ciężar, z jakim wiązało się jego urodzenie w tej, a nie innej rodzinie, potrafił utrzymać się na mąconych co rusz wodach towarzysko—dyplomatycznych. Był też mocny fizycznie, Elroy wspominał jej przecież o sparingu, do którego stanęli nie tak dawno temu.
Wypuściła głośniej powietrze na wzmiankę o portrecie i rosnącej nań zmarszczkę. Pewne rzeczy, pomimo rosnącej u Roratio powagi, nie zmienią się przecież. Dziękować mogła jednakże, że nie zaprosiła do siebie obydwu braci jednocześnie, bowiem teraz, zamiast zajmować się jedzeniem, musiałaby pewnie mediować próby ostudzenia temperamentu Archibalda, a to bywało momentami zadaniem za dużym nawet jak na jej siły.
— Och, za rok będę musiała wybawić się podwójnie — radosny, choć nieco zawadiacki błysk w zielonych oczach musiał przykuć uwagę Roratio. Nie było przecież tak, że w murach Weymouth Mare zawsze zachowywała się tak, jak teraz — w przyjemnym i zaufanym towarzystwie rodzeństwa potrafiła zachowywać się swobodniej, czasami przyłączając się nawet do niektórych planów najmłodszego z braci. Festiwal Lata był zresztą okazją szczególną dla wszystkich Prewettów i nawet wtedy, gdy z uwagą pilnowali tego, czy wszyscy uczestnicy bawili się dobrze, pamiętali o tym, by również wyciągać z tego czasu jak najwięcej dla siebie. Nie dało się przecież ominąć tego, że był to czas poniekąd ich triumfu. Wspomnienie początków rodziny, miłosnej historii, która skończywszy się dla Caer tragicznie, dała początek Prewettom, ukorzeniła ich, jak paproć w ziemi Dorset. Tak jak ludzie potrzebowali chwili wytchnienia, tak samo Prewettowie potrzebowali czasu, by przypomnieć sobie, dlaczego są w miejscu, w którym się znajdują. — Gdy zdecydujecie się, prześlijcie zaproszenia i do nas. Moja niedyspozycja nie oznacza, że na miejscu nie zjawi się Delilah z Elroyem — ona zostanie prawdopodobnie pod czujną opieką uzdrowicieli, a może także teściowej, jednakże wspomnienie szwagierki nie było przecież przypadkowe. Mare odłożyła na moment sztućce, wychylając się ostrożnie w stronę Roratio i ściszając głos do szeptu. — To byłby jej pierwszy Festiwal Lata. Ale jestem przekonana, że sprawdzisz się w roli organizatora doskonale. Elroy może być nadopiekuńczy, to jego jedyna młodsza siostra, delikatna jak letni kwiat. Jestem jednak przekonana, że rozumiesz, z czym wiąże się moja prośba? — brzmiała tajemniczo, oczywiście, ale sympatia Roratio do lady Delilah nie pozostała poza jej uwagą. Festiwal Lata był przecież świętem miłości. Kiedy, jak nie wtedy miałby jej dopomagać? Elroy zresztą musiał po części uporać się z własnym, jakby nazwał to przyjaciel Mare z Walii, lękiem separacyjnym. Jeżeli na własne oczy przekona się o najlepszym traktowaniu Delilah przez Roratio, będzie stawiał mniejszy opór.
Ostatecznie jednak zawiesiła spojrzenie w błękitnych oczach brata i po uśmiechnięciu się sugestywnie powróciła do jedzenia. Miał bowiem rację — nie znała chłopaka, o którym wspominał, ale prawdopodobnie będzie musiała zapamiętać jego imię i nazwisko. Sama w okresie szkolnym nie ograniczała się wyłącznie do towarzystwa szlachciców, wychodziła więc z założenia, że kontakty Roratio z gminem (oczywiście kontrolowane i niewychodzące poza ustalone normy) pomogą mu nabrać szerszej perspektywy i zrozumieć problemy prostego ludu.
Zauważyła jednak drobną zmianę mimiki młodszego brata. Nie myśląc nad tym długo, sięgnęła do jego dłoni, układając nań swoją — jasną i zdecydowanie mniejszą, lecz ciepłą. Ścisnęła ją nieco, jakby to jemu chciała dodać otuchy, choć... oboje chyba wiedzieli, że to ona bardziej jej potrzebowała.
— Nie przejmuj się tym, Rory. Nie jestem ślepa i widzę, co dzieje się za oknem. Czasami jednak... Dobrze jest składać takie obietnice. Ustawić sobie cel, do którego się dąży. Twój szwagier, a mój mąż to człowiek honoru, jestem świadoma, że gdy dostanie wezwanie, stawi się na nie nawet gdybym prosiła go, by tego nie robił — w jej własnych oczach odbiła się wreszcie melancholia. Mówiła cicho, lecz głos nie drżał w smutku. Wiedziała przecież, że i tak może potoczyć się ich historia, choć z całych sił prosiła, by było inaczej. — Najważniejsze jest to, by to w jego sercu zawsze było pragnienie powrotu. Nie możemy odpowiadać za innych, za naszych wrogów; ich celem jest to, by każdy, kto niesie ze sobą ogień sprawiedliwości i męstwa, nie mógł powrócić do domu. Elroy to lord, to smokolog, to też wojownik i byłabym złą żoną, zabraniając mu robienia tego, do czego został stworzony — to samo rozciągało się przecież na resztę ich rodziny. O tyle, o ile o Archibalda była w miarę spokojna — brat nigdy nie pchał się do boju, poza czarodziejskimi grami, ze szczególnym naciskiem na gargulki — o tyle Roratio był podobny do Elroya. Gotowy do walki, z zapalczywością czającą się w spojrzeniu. Chciała, by przed zostaniem mężem, usłyszał też perspektywę żony. Może nie zrozumie jej od razu, ale kiedyś, gdy stanąć mu przyjdzie przed podobnym wyborem co lord i lady Greengrass, przypomni sobie tę rozmowę i dzięki niej pójdzie właściwą ścieżką. Mare wiedziała jednak, że mogła na niego liczyć. Jakkolwiek źle nie będzie.
Zaraz jednak chmury, które nadciągnęły nad ich rozmowę, zostały przegnane przez nadchodzącą wesołą okazję. Urodziny Saoirse, trzecie urodziny, były okazją szczególną, bowiem nie dawniej niż dwa miesiące wcześniej dziewczynka po raz pierwszy ukazała swoje magiczne zdolności. Mare mogła jedynie błagać w myślach, by mała lady Greengrass postawiła w płomieniach nie dywan, jak zrobiła to w Weymouth, a świeczki na słodkim torcie.
— Nie ukrywam, że bardzo mocno liczę na twe wsparcie w sprawie przyzwania do Derby Archiego i dzieciaków — Miriam i Saoirse dogadywały się wspaniale jak na dzielącą je różnicę wieku, więc nie powinno być z tym większych problemów, poza nastawieniem ojca Molly oczywiście. Na słowa Roratio o nieodkrywaniu przyszłości uniosła lekko brwi do góry w zaskoczeniu, lecz nie ciągnęła tematu dalej. Musiał mieć ku temu swe powody, a te najlepiej zdradzało się z własnej woli, nie zaś z przymusu. — Że będziesz podwójnym wujkiem, Rory. Spodziewałam się, że może być to ciąża bliźniacza, ale karty w tym wypadku nie kłamią — szeroki uśmiech wystąpił na wargi Mare; właściwie szansa na ciążę mnogą była w przypadku lordostwa Greengrass niezwykle wręcz duża. Zarówno Elroy, jak i jego żona mieli przecież siostry bliźniaczki, nic więc dziwnego, że sami doczekają się bliźniąt. Rozważania te jednak pochłonęły większą część uwagi lady Mare, która z zaskoczeniem dojrzała, że jej talerz robi się powoli pusty, a ten należący do brata był już zupełnie niemal czysty.
— Dokładka, czy deser? — zapytała więc, raczej pro forma, bowiem jeżeli znała swego brata, odpowiedź wydawała jej się jasna. Dzisiaj jednak młody lord Prewett raz za razem pokazywał, jak bardzo się zmienił. Może i teraz zaskoczy swą siostrę nieoczywistym wyborem?
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Zaryzykowałby stwierdzenie, że oni wszyscy przeszli długą drogę. Bo chociaż Roratio z nich wszystkich najpóźniej w swoje dłonie pochwycił rzeczywistość i zaczął ją pojmować, to we wspomnieniach miał jeszcze wspomnienie pierwszego wyjazdu Mare na dworzec Kings Cross. A później jej widok w pięknej, białej sukni. Moment tak słodko-gorzki, bo chociaż widział szczęście szklące się w zieleni jej spojrzenia to serce opłakiwało utratę siostry. Może dlatego Rory tak chętnie odwiedzał Derbyshire? Wbrew temu co mówiły jego słowa, wbrew temu, co sam był w stanie przed sobą przyznać, to najzwyczajniej tęsknił. Tęsknił, jak za nikim innym. Bo chociaż najstarszy z rodzeństwa Prewett żył w świadomości Roratio, to z pewnością nie było go w jego wspomnieniach. Występował jedynie pod postacią widma rodzinnej tragedii, która już na zawsze zabrała cząstkę szczęścia ze spojrzeń rodziców. Archibald wraz ze swoim ożenkiem sprowadził rodzinę do Weymouth, ta okoliczność pozbawiona była smutku rozstania.
Na słowa siostry uśmiechnął się z wdzięcznością, chociaż cień wątpliwości nadal pozostawał rysą na jego sercu. Bo czy naprawdę widziała już go tak, jak chciał, aby na niego spoglądała? Trudno powiedzieć, czy wątpliwość zrodzona była z drobnych gestów wyczytanych między wierszami, a może urodziła się ona z jego własnych niepewności. Roratio wszakże z precyzją mistrza utrzymywał maskę pewności siebie i przed nielicznymi (a może dotychczas przed tylko jedną osobą) odkrywał lęki związane ze ścieżką, którą obrał i przyszłością jaka na niego czekała. Owszem poważniał - ostatni rok stał pod znakiem zmian nie tylko dla samego Archibalda, który odczuł te zmiany na swoich barkach najbardziej, ale również dla samego Roratio. Pewne rzeczy - chwała Godrykowi! - nie miały się zmienić. Ten szeroki uśmiech z dziecięcą wręcz iskierką psotności już chyba do końca miał zdobić twarz Mżawki.
A ten uśmiech jedynie się poszerzył na widok blasku tańczącego w oczach Mare. - Niczego innego bym się nie spodziewał - odparł z całą pewnością tego stwierdzenia, od razu podchwycając jej dobry nastrój. Zabawne, jak człowiek potrafi nagle oddzielić nieprzyjemne myśli od tych, które zmuszały usta do szerokiego uśmiechu. Wystarczyło jedynie odpowiednie towarzystwo. Z kolejnymi wizytami w Derby i wraz z postępem lat zauważył, że chociaż Mare przedstawiała się już innym nazwiskiem, a jej stroje, tak starannie skrojone, były uszyte z innych barw, to nadal, niezmiennie pozostawała Prewettem. - Ależ naturalnie! Liczę na ich przybycie, oraz na obecność Saoirse, Miriam na pewno by się ucieszyła, a ja chętnie pokażę jej uroki Festiwalu. Oczywiście, jeżeli z Elroyem wyrazicie zgodę - o opiekę nad swoją pierworodną nie musiała się martwić. Bo chociaż odpowiedzialność zaczynała w nim dopiero kiełkować to podejście do dzieci Roratio miał od dawna; sam śmiał się, że usposobieniem było mu do nich bliżej niż do dorosłych. I chociaż młody lord mógłby znaleźć sobie zupełnie inne zajęcia podczas takiej uroczystości to bez cienia zniechęcenia zabrałby małą Saorise wszędzie tam, gdzie jej uśmiech miałby okazję rozkwitnąć. - Doprawdy? - wymsknęło mu się, nim zdążyć zacisnąć usta i schować wszystkie swoje myśli na języku. - Nie martw się, najdroższa siostrzyczko. Zapewniam cię, że uczynię wszystko co w mojej mocy, aby lady Delilah dobrze bawiła się podczas Festiwalu. Któż inny miałby zadbać o jej zadowolenie i bezpieczeństwo podczas jego trwania, jak nie Prewett, prawda? - chociaż w głosie pobrzmiewała typowa dla niego żartobliwość i to zadanie miał potraktować poważnie. Prawdopodobnie uczyniłby to i bez prośby siostry. Lady Delilah wydawała mu się panną niezwykłą - fascynowało go to, jak łatwo przychodziło jej rozczytanie rozterek młodzieńczego serca, mimo iż nie mogła ujrzeć niepewności czającej się za błękitem spojrzenia. - Rozumiem - a raczej myślał, że rozumie. - I naprawdę możesz być spokojna - zapewnienie zostało zwieńczone subtelniejszym, ale wciąż ciepłym uśmiechem młodego lorda.
Zacisnął nieco mocniej wargi, a te zwinęły się w wąską linię na dźwięk jej słów i myśli, które wraz z sobą przywiodły. Pod pewnością siebie godną arystokraty oraz lekkością zwykłą jego osobie, kryła się pewna wrażliwość, którą okazywał szczególnie w takich momentach. Zacisnął palce na jej dłoni, wpatrując się w kontrast jaki powstał z tego splotu, jakby chciał zebrać myśli. - Niestety, najdroższa Mare, przejmowanie się wpisane jest w braterską naturę, nawet tego młodszego - uniósł na nią spojrzenie i chociaż ponownie sięgał w swojej wypowiedzi do radosnego, troszkę rozbawionego tonu to gdzieś za słowami czaił się smutek i niepewność. - A czy serce nie boli wtedy bardziej, gdy takiej obietnicy nie uda się dotrzymać? - trudno stwierdzić, czy pytał o Elroya i Mare, czy odpowiedź na to pytanie miała mieć dużo większe, bardziej uniwersalne znaczenie. Znał powinności jakie rządziły losem zarówno szwagra, jak i jego. I chociaż tego nie powie, ze względu na młodzieńczą dumę szarpiącą jego nerwami, to podziwiał Elroya za tę odwagę. Nie za tą, z którą szedł w bój, a w każdym razie nie tylko za nią, ale przede wszystkim za odwagę, która pozwoliła mu złożyć tak ryzykowną obietnicę. - Zbyt rzadko to mówię, ale naprawdę rad jestem, że żyjesz u boku lorda, który chociaż w połowie jest ciebie godzien. I moje serce raduje się wraz z twoim - i będzie smucić się wraz z twoim. Naturalnie w oczach Roratio (i prawdopodobnie Archibalda) nie było lorda w pełni godnego ich sióstr, ale Elroy wydawał się być dosyć blisko wysoko postawionej poprzeczki. Najważniejsze, aby była szczęśliwa.
Urodziny siostrzenicy były powodem do radości, a jakże! - Cały szkopuł polega na tym, aby zachęcić dzieci. Mnie mógłby przegonić, ale czy słyszałaś kiedyś, aby odmówił Molly? - mogło to brzmieć niemalże diabolicznie, ale Archie naprawdę potrzebował opuszczenia Weymouth. W końcu jeżeli nestor odmawiał zadbania o samego siebie, to obowiązkiem Roratio było mu pomóc! - Naprawdę? To cudownie! Gratuluję, Mare - jego radość była szczera. Roratio uwielbiał spełniać wszelkie obowiązki wujka, szczególnie jeżeli w końcu miał dorobić się miana ulubionego wujka. Szeroki uśmiech po raz już kolejny podczas dzisiejszego spotkania rozjaśnił twarz i rozświetlił błękitne spojrzenie.
Zastanowił się chwilę, zerkając na swój pusty talerz. - Byłbym głupcem gdybym odmówił deseru, ale z racji tego, że teraz jesz siostrzyczko za trzech, ostateczną decyzję pozostawiam tobie - bo o ile dobrze pamiętał ciąża rządziła się swoimi prawami, a wraz z nią przychodziły przeróżne zachcianki.
Na słowa siostry uśmiechnął się z wdzięcznością, chociaż cień wątpliwości nadal pozostawał rysą na jego sercu. Bo czy naprawdę widziała już go tak, jak chciał, aby na niego spoglądała? Trudno powiedzieć, czy wątpliwość zrodzona była z drobnych gestów wyczytanych między wierszami, a może urodziła się ona z jego własnych niepewności. Roratio wszakże z precyzją mistrza utrzymywał maskę pewności siebie i przed nielicznymi (a może dotychczas przed tylko jedną osobą) odkrywał lęki związane ze ścieżką, którą obrał i przyszłością jaka na niego czekała. Owszem poważniał - ostatni rok stał pod znakiem zmian nie tylko dla samego Archibalda, który odczuł te zmiany na swoich barkach najbardziej, ale również dla samego Roratio. Pewne rzeczy - chwała Godrykowi! - nie miały się zmienić. Ten szeroki uśmiech z dziecięcą wręcz iskierką psotności już chyba do końca miał zdobić twarz Mżawki.
A ten uśmiech jedynie się poszerzył na widok blasku tańczącego w oczach Mare. - Niczego innego bym się nie spodziewał - odparł z całą pewnością tego stwierdzenia, od razu podchwycając jej dobry nastrój. Zabawne, jak człowiek potrafi nagle oddzielić nieprzyjemne myśli od tych, które zmuszały usta do szerokiego uśmiechu. Wystarczyło jedynie odpowiednie towarzystwo. Z kolejnymi wizytami w Derby i wraz z postępem lat zauważył, że chociaż Mare przedstawiała się już innym nazwiskiem, a jej stroje, tak starannie skrojone, były uszyte z innych barw, to nadal, niezmiennie pozostawała Prewettem. - Ależ naturalnie! Liczę na ich przybycie, oraz na obecność Saoirse, Miriam na pewno by się ucieszyła, a ja chętnie pokażę jej uroki Festiwalu. Oczywiście, jeżeli z Elroyem wyrazicie zgodę - o opiekę nad swoją pierworodną nie musiała się martwić. Bo chociaż odpowiedzialność zaczynała w nim dopiero kiełkować to podejście do dzieci Roratio miał od dawna; sam śmiał się, że usposobieniem było mu do nich bliżej niż do dorosłych. I chociaż młody lord mógłby znaleźć sobie zupełnie inne zajęcia podczas takiej uroczystości to bez cienia zniechęcenia zabrałby małą Saorise wszędzie tam, gdzie jej uśmiech miałby okazję rozkwitnąć. - Doprawdy? - wymsknęło mu się, nim zdążyć zacisnąć usta i schować wszystkie swoje myśli na języku. - Nie martw się, najdroższa siostrzyczko. Zapewniam cię, że uczynię wszystko co w mojej mocy, aby lady Delilah dobrze bawiła się podczas Festiwalu. Któż inny miałby zadbać o jej zadowolenie i bezpieczeństwo podczas jego trwania, jak nie Prewett, prawda? - chociaż w głosie pobrzmiewała typowa dla niego żartobliwość i to zadanie miał potraktować poważnie. Prawdopodobnie uczyniłby to i bez prośby siostry. Lady Delilah wydawała mu się panną niezwykłą - fascynowało go to, jak łatwo przychodziło jej rozczytanie rozterek młodzieńczego serca, mimo iż nie mogła ujrzeć niepewności czającej się za błękitem spojrzenia. - Rozumiem - a raczej myślał, że rozumie. - I naprawdę możesz być spokojna - zapewnienie zostało zwieńczone subtelniejszym, ale wciąż ciepłym uśmiechem młodego lorda.
Zacisnął nieco mocniej wargi, a te zwinęły się w wąską linię na dźwięk jej słów i myśli, które wraz z sobą przywiodły. Pod pewnością siebie godną arystokraty oraz lekkością zwykłą jego osobie, kryła się pewna wrażliwość, którą okazywał szczególnie w takich momentach. Zacisnął palce na jej dłoni, wpatrując się w kontrast jaki powstał z tego splotu, jakby chciał zebrać myśli. - Niestety, najdroższa Mare, przejmowanie się wpisane jest w braterską naturę, nawet tego młodszego - uniósł na nią spojrzenie i chociaż ponownie sięgał w swojej wypowiedzi do radosnego, troszkę rozbawionego tonu to gdzieś za słowami czaił się smutek i niepewność. - A czy serce nie boli wtedy bardziej, gdy takiej obietnicy nie uda się dotrzymać? - trudno stwierdzić, czy pytał o Elroya i Mare, czy odpowiedź na to pytanie miała mieć dużo większe, bardziej uniwersalne znaczenie. Znał powinności jakie rządziły losem zarówno szwagra, jak i jego. I chociaż tego nie powie, ze względu na młodzieńczą dumę szarpiącą jego nerwami, to podziwiał Elroya za tę odwagę. Nie za tą, z którą szedł w bój, a w każdym razie nie tylko za nią, ale przede wszystkim za odwagę, która pozwoliła mu złożyć tak ryzykowną obietnicę. - Zbyt rzadko to mówię, ale naprawdę rad jestem, że żyjesz u boku lorda, który chociaż w połowie jest ciebie godzien. I moje serce raduje się wraz z twoim - i będzie smucić się wraz z twoim. Naturalnie w oczach Roratio (i prawdopodobnie Archibalda) nie było lorda w pełni godnego ich sióstr, ale Elroy wydawał się być dosyć blisko wysoko postawionej poprzeczki. Najważniejsze, aby była szczęśliwa.
Urodziny siostrzenicy były powodem do radości, a jakże! - Cały szkopuł polega na tym, aby zachęcić dzieci. Mnie mógłby przegonić, ale czy słyszałaś kiedyś, aby odmówił Molly? - mogło to brzmieć niemalże diabolicznie, ale Archie naprawdę potrzebował opuszczenia Weymouth. W końcu jeżeli nestor odmawiał zadbania o samego siebie, to obowiązkiem Roratio było mu pomóc! - Naprawdę? To cudownie! Gratuluję, Mare - jego radość była szczera. Roratio uwielbiał spełniać wszelkie obowiązki wujka, szczególnie jeżeli w końcu miał dorobić się miana ulubionego wujka. Szeroki uśmiech po raz już kolejny podczas dzisiejszego spotkania rozjaśnił twarz i rozświetlił błękitne spojrzenie.
Zastanowił się chwilę, zerkając na swój pusty talerz. - Byłbym głupcem gdybym odmówił deseru, ale z racji tego, że teraz jesz siostrzyczko za trzech, ostateczną decyzję pozostawiam tobie - bo o ile dobrze pamiętał ciąża rządziła się swoimi prawami, a wraz z nią przychodziły przeróżne zachcianki.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Choć starała się, jak mogła być dla swojego rodzeństwa najlepszym oparciem, powierniczką tajemnic i przyjaciółką, wciąż jeszcze była nieświadoma tylu męczących ich kwestii. Nie wiedziała na przykład, że Roratio tak bardzo przeżył jej zamążpójście i wyprowadzkę z Weymouth. Zamiast tego cieszyła się przecież, że tak często starał się ją odwiedzać, że wojna i tragedie, które doświadczyły ich rodzinę, nie złamały w nim tego jasnego płomienia, którym ogrzewał wszystkich swoich najbliższych. Doceniała starania brata, jego dobre serce, które nie pozwalało mu na bezczynne siedzenie i tracenie czasu. Prędko przecież stał się podporą dla swojego rodzeństwa, odciążał Archibalda dość wyraźnie, teraz oferował swoje wsparcie także i jej. Była mu po stokroć wdzięczna, ale dalej pragnęła go chronić, jakby wciąż jeszcze był ledwie sześciolatkiem, nie dorosłym mężczyzną. Miłość siostry do brata była przecież nieprzebrana, nie dało się jej ograniczyć ani czasem, ani dzielącą ich odległością, czy noszonym przez rodzeństwo nazwiskiem. Choć była lady Mare Greengrass, dla Roratio pewnie na zawsze zostanie już Mare Prewett, jego siostrą Mare Prewett. Gotową podmuchać na rozbite kolano, zamaskować magią obrażenie przed obiadem i wyczyścić spodnie tak, aby mama i tata nie dowiedzieli się, że wyprawiali jakieś potencjalnie niebezpieczne harce.
Bliska wzruszenia, musiała spróbować zmienić temat. Łzy w takiej szczęśliwej okazji były przecież nie na miejscu.
— Przyznam ci szczerze, że nie sądziłam, że złapią ze sobą aż taki dobry kontakt. Ale po takiej wizycie Saoirse mówi tylko i wyłącznie o Molly, Molly, Molly — uśmiechnęła się kątem ust, gdy modulowała głos tak, aby jak najwierniej oddać uradowany, podekscytowany głosik swej niemal trzyletniej już córki. Miło było patrzeć na zacieśnianie się rodzinnych więzi w kolejnym pokoleniu. Miała nadzieję, że Miriam, Edwin i Saoirse, a także bliźnięta, które miały narodzić się na początku jesieni, nie będą pamiętać wojny, która przeszła nad krajem w okresie ich dzieciństwa. Zasługiwały przecież na jak najbardziej radosny i beztroski okres dorastania. Taki, którym mogli się cieszyć ich rodzice. — Więc jeżeli będziesz w stanie opanować je obie, z przyjemnością oddam ci ją w opiekę. Uważaj tylko, by nie rozgniewać jej zbyt mocno, odkąd rozbudziła się w niej magia, ma spory talent do operowania ogniem, nie wiem tylko, po kim mogła to odziedziczyć... — wzniosła powoli jedną ze swych dłoni do góry, aby móc przyjrzeć jej się z każdej strony. Pytanie było raczej retoryczne, Mare wiedziała, że Saoirse temperament odziedziczyła z pewnością po swym ojcu, który również potrzebował naprawdę sporo samozaparcia, by zapanować nad gniewem, ale łatwość w rzucaniu zaklęć związanych z ogniem płynęła w żyłach lady Greengrass właśnie. Zaraz jednak ponownie opuściła dłoń, tym razem pozwalając sobie na szerszy, pełen wyjątkowego rodzaju zrozumienia uśmiech. Różnica w podejściu i słowach o siostrzenicy i Delilah była kolosalna, a przez to mówiła Mare wszystko, co tylko chciałaby wiedzieć o zamiarach brata do jej szwagierki. Postanowiła nie ciągnąć go więc za język, udostępnić mu przestrzeń, by mógł wykazać się w praktyce. Wiedział przecież, że po stronie siostry miał niekwestionowane wsparcie, przekonanie do siebie Elroya było zadaniem poważniejszym i trudniejszym zarazem, na nim powinien zatem skupić swoją uwagę i wysiłek. — Nie mam żadnych wątpliwości, że będziesz dobrym gospodarzem. Ktoś musi kontynuować rodzinne tradycje, ale wydaje mi się, że nie trzeba cię do tego szczególnie namawiać? — spytała, przechylając nieco głowę w lewo, przy okazji posyłając bratu rozbawiony uśmiech. Czasami, gdy stawiał przed sobą poważne cele, jego wciąż chłopięcy zapał zupełnie rozczulał starszą siostrę. Przyjemnie było oglądać go takiego zdeterminowanego i w pełni sił, choć podobnie do starszego rodzeństwa, przeżył już sporo trudności.
I przez te trudności potrafił z nią empatyzować. Ciepło palców brata pomogło w prędkim zebraniu myśli, przyniosło ulgę i odpędziło od damy wszystkie podszepty zwątpienia. Czasami potrzebne było tak mało, by poradzić sobie z czymś, co wgryzło się w duszę człowieka zachłannie i nie chciało puścić. Wiedza, że wciąż była mu — im, bo przecież przemawiał także w imieniu Archibalda — tak droga i ważna, momentalnie podniosła ją na duchu. Wiedziała, że cokolwiek się stanie (choć nie chciała do siebie dopuszczać myśli o takiej ewentualności) nie pozostanie na tym świecie sama. Była szczęśliwa, mogąc mieć w braciach aż takie wsparcie.
— Dotrzymam słowa lub zginę — próbując — ściszyła głos do szeptu, nie odrywając skrzącego się wejrzenia zielonych oczu od tych jego, zupełnie błękitnych, jak letnie niebo. Często powtarzała sobie te słowa właśnie, może na równi z maksymami rodowymi Prewettów i Greengrassów. Trójka ta stanowiła w pewien sposób życiowy drogowskaz lady Mare. — Nie zawsze jesteśmy w stanie dotrzymać słowa, jesteśmy przecież tylko ludźmi i odpowiadamy za swoje czyny. Ale to intencje liczą się najmocniej, moja droga Mżawko. Czasem zdarzy się nam upadek, ale musimy się podnieść, wyciągnąć z niego wnioski, a następnie iść dalej, w zgodzie ze swym sumieniem i złożonymi obietnicami.
Nie była to prosta lekcja, ale konieczna do odebrania. Konieczna do nauczenia się, najlepiej na cudzych, niż własnych błędach. Nie chciała, by Roratio kiedykolwiek stawał przed podobnymi dylematami, ale nie mogła przecież okłamywać ani siebie, ani jego, ani próbować odczarowywać rzeczywistość. Czasy, w których przyszło im żyć, nie oszczędzały nikogo, a oni musieli sobie poradzić w każdy możliwy sposób. Nie mogli złamać ich ducha.
Splotła ich palce razem, ściskając je po chwili. Szeroki uśmiech wystąpił na jej twarz, a ona sama podniosła się powoli z miejsca, by złożyć drobnego całusa na czole brata.
— Jesteś niesamowity, Roratio. Kiedy przestaniesz mnie zaskakiwać? — spytała, chcąc odwrócić uwagę od własnego rozczulenia i wzruszenia postawą lorda Prewett. Każda jego wizyta w Derby była przecież czasem radości i wzruszeń, ale była jego starszą siostrą — musiała też dbać o swój wizerunek w jego oczach.
Dlatego też kolejne rozmowy prowadzili dalej w gabinecie Mare — głosami ściszonymi wobec tajemnic łączących rodzeństwo, w dźwięcznych śmiechach, które towarzyszyły im przecież równie często, co rusz podbierając kolejne łakocie z przygotowanych przez kucharza łakoci.
Tęskniła za nim równie mocno, może nawet bardziej, niż chciałaby się przyznać.
| z/t x2
Bliska wzruszenia, musiała spróbować zmienić temat. Łzy w takiej szczęśliwej okazji były przecież nie na miejscu.
— Przyznam ci szczerze, że nie sądziłam, że złapią ze sobą aż taki dobry kontakt. Ale po takiej wizycie Saoirse mówi tylko i wyłącznie o Molly, Molly, Molly — uśmiechnęła się kątem ust, gdy modulowała głos tak, aby jak najwierniej oddać uradowany, podekscytowany głosik swej niemal trzyletniej już córki. Miło było patrzeć na zacieśnianie się rodzinnych więzi w kolejnym pokoleniu. Miała nadzieję, że Miriam, Edwin i Saoirse, a także bliźnięta, które miały narodzić się na początku jesieni, nie będą pamiętać wojny, która przeszła nad krajem w okresie ich dzieciństwa. Zasługiwały przecież na jak najbardziej radosny i beztroski okres dorastania. Taki, którym mogli się cieszyć ich rodzice. — Więc jeżeli będziesz w stanie opanować je obie, z przyjemnością oddam ci ją w opiekę. Uważaj tylko, by nie rozgniewać jej zbyt mocno, odkąd rozbudziła się w niej magia, ma spory talent do operowania ogniem, nie wiem tylko, po kim mogła to odziedziczyć... — wzniosła powoli jedną ze swych dłoni do góry, aby móc przyjrzeć jej się z każdej strony. Pytanie było raczej retoryczne, Mare wiedziała, że Saoirse temperament odziedziczyła z pewnością po swym ojcu, który również potrzebował naprawdę sporo samozaparcia, by zapanować nad gniewem, ale łatwość w rzucaniu zaklęć związanych z ogniem płynęła w żyłach lady Greengrass właśnie. Zaraz jednak ponownie opuściła dłoń, tym razem pozwalając sobie na szerszy, pełen wyjątkowego rodzaju zrozumienia uśmiech. Różnica w podejściu i słowach o siostrzenicy i Delilah była kolosalna, a przez to mówiła Mare wszystko, co tylko chciałaby wiedzieć o zamiarach brata do jej szwagierki. Postanowiła nie ciągnąć go więc za język, udostępnić mu przestrzeń, by mógł wykazać się w praktyce. Wiedział przecież, że po stronie siostry miał niekwestionowane wsparcie, przekonanie do siebie Elroya było zadaniem poważniejszym i trudniejszym zarazem, na nim powinien zatem skupić swoją uwagę i wysiłek. — Nie mam żadnych wątpliwości, że będziesz dobrym gospodarzem. Ktoś musi kontynuować rodzinne tradycje, ale wydaje mi się, że nie trzeba cię do tego szczególnie namawiać? — spytała, przechylając nieco głowę w lewo, przy okazji posyłając bratu rozbawiony uśmiech. Czasami, gdy stawiał przed sobą poważne cele, jego wciąż chłopięcy zapał zupełnie rozczulał starszą siostrę. Przyjemnie było oglądać go takiego zdeterminowanego i w pełni sił, choć podobnie do starszego rodzeństwa, przeżył już sporo trudności.
I przez te trudności potrafił z nią empatyzować. Ciepło palców brata pomogło w prędkim zebraniu myśli, przyniosło ulgę i odpędziło od damy wszystkie podszepty zwątpienia. Czasami potrzebne było tak mało, by poradzić sobie z czymś, co wgryzło się w duszę człowieka zachłannie i nie chciało puścić. Wiedza, że wciąż była mu — im, bo przecież przemawiał także w imieniu Archibalda — tak droga i ważna, momentalnie podniosła ją na duchu. Wiedziała, że cokolwiek się stanie (choć nie chciała do siebie dopuszczać myśli o takiej ewentualności) nie pozostanie na tym świecie sama. Była szczęśliwa, mogąc mieć w braciach aż takie wsparcie.
— Dotrzymam słowa lub zginę — próbując — ściszyła głos do szeptu, nie odrywając skrzącego się wejrzenia zielonych oczu od tych jego, zupełnie błękitnych, jak letnie niebo. Często powtarzała sobie te słowa właśnie, może na równi z maksymami rodowymi Prewettów i Greengrassów. Trójka ta stanowiła w pewien sposób życiowy drogowskaz lady Mare. — Nie zawsze jesteśmy w stanie dotrzymać słowa, jesteśmy przecież tylko ludźmi i odpowiadamy za swoje czyny. Ale to intencje liczą się najmocniej, moja droga Mżawko. Czasem zdarzy się nam upadek, ale musimy się podnieść, wyciągnąć z niego wnioski, a następnie iść dalej, w zgodzie ze swym sumieniem i złożonymi obietnicami.
Nie była to prosta lekcja, ale konieczna do odebrania. Konieczna do nauczenia się, najlepiej na cudzych, niż własnych błędach. Nie chciała, by Roratio kiedykolwiek stawał przed podobnymi dylematami, ale nie mogła przecież okłamywać ani siebie, ani jego, ani próbować odczarowywać rzeczywistość. Czasy, w których przyszło im żyć, nie oszczędzały nikogo, a oni musieli sobie poradzić w każdy możliwy sposób. Nie mogli złamać ich ducha.
Splotła ich palce razem, ściskając je po chwili. Szeroki uśmiech wystąpił na jej twarz, a ona sama podniosła się powoli z miejsca, by złożyć drobnego całusa na czole brata.
— Jesteś niesamowity, Roratio. Kiedy przestaniesz mnie zaskakiwać? — spytała, chcąc odwrócić uwagę od własnego rozczulenia i wzruszenia postawą lorda Prewett. Każda jego wizyta w Derby była przecież czasem radości i wzruszeń, ale była jego starszą siostrą — musiała też dbać o swój wizerunek w jego oczach.
Dlatego też kolejne rozmowy prowadzili dalej w gabinecie Mare — głosami ściszonymi wobec tajemnic łączących rodzeństwo, w dźwięcznych śmiechach, które towarzyszyły im przecież równie często, co rusz podbierając kolejne łakocie z przygotowanych przez kucharza łakoci.
Tęskniła za nim równie mocno, może nawet bardziej, niż chciałaby się przyznać.
| z/t x2
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Dla większości kobiet ciąża powinna być czasem odpoczynku — lady Mare miała wrażenie, że właśnie tak wyobrażał sobie ten okres jej szanowny małżonek. Jej samej natomiast ciężko było zupełnie odpoczywać. Najchętniej podróżowałaby po ziemiach podległych jej rodowi, zajmowała się tym, co sprawiało jej najwięcej radości i satysfakcji. Kontaktami z ludźmi, doglądaniem postępów prac budowlanych, dalszym poznawaniem meandrów sztuki uzdrawiania. Starała się jednak być dobrą żoną, nie występować przeciw obyczajom oraz woli Elroya, nie pojawiać się w miejscach publicznych zbyt często i — co było chyba najbardziej istotne w jej stanie — nie narażać się na niepotrzebne niebezpieczeństwo i stres.
Ale nie potrafiła przesiadywać w rodowej rezydencji zupełnie bezczynnie. Szukała jakiegokolwiek zajęcia, przede wszystkim pochłaniając książki przynoszone jej z rodowej biblioteki, a także ze zbiorów zgromadzonych w Peak District. To właśnie z rezerwatu pochodziła księga nosząca w sobie delikatny, ledwie wyczuwalny zapach sadzy, która prawdopodobnie zaplątała się między innymi pozycjami przez zupełny przypadek. Eliksiry bojowe dla początkujących. Szczupłe palce szlachcianki przesunęły się po literach tytułu, gdy brwi ściągnęły się w krótkim zamyśleniu. To trwało ledwie moment, uśmiech wypłynął na twarz arystokratki niezwykle prędko, a niecałe pół godziny później wchodziła do swego gabinetu z cynowym kociołkiem, kilkoma ingrediencjami zabranymi z pracowni alchemicznej oraz ową książką pod ręką.
Ułożyła wszystkie przyniesione przez siebie rzeczy na biurku, wcześniej oczyszczając je z dokumentów, które zdążyły się na nich zebrać. Jeden ruch różdżki wystarczył, by rozpalić żar pod kociołkiem, a to rozpoczęło proces przygotowywania tegoż z eliksirów, który najmocniej zwrócił uwagę szlachcianki.
Właśnie przez eliksir kociego kroku w jej dłoniach znalazło się żądło mantykory. Najbardziej w mieszance zaciekawiły ją dopiski o konsystencji tegoż eliksiru — podobno miał przypominać piankę, a jeżeli w istocie była to prawda — lady Greengrass pragnęła dojrzeć to na własne oczy.
Pierwsze do kociołka trafiło żądło mantykory właśnie, ale niedługo po nim szlachcianka odkorkowała przyniesioną wcześniej nalewkę malinową. Odmierzyła trzy kieliszki, których pełna zawartość zalała żądło, a miała wystarczyć także na pozostałe ingrediencje. Intensywnie kolorowe pióra papugi zlepiły się od nalewki, lecz utraciły swe barwy, gdy lady Mare dodała do mieszanki także czernidło kałamarnicy. Ostrożnie wysypawszy na dłoń spalone kości salamandry, rozgniotła je własnoręcznie, następnie dodając do czernawej już zawiesiny. Po wymieszaniu zauważyła, że konsystencja faktycznie zdążyła zgęstnieć. Nie mogła być jednak w pełni pewna, czy eliksir został odpowiednio uwarzony, dopóki nie zdejmie go z ognia.
| Tworzę eliksir kociego kroku (ST30), jedna ingrediencja roślinna, cztery zwierzęce
serce: żądło mantykory
roślinna: nalewka malinowa
zwierzęce: kałamarnica (czernidło), papuga (pióra), salamandra (spalone kości)
z/t chyba że k1
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Strona 1 z 2 • 1, 2
Gabinet Mare
Szybka odpowiedź