Stół jadalniany
AutorWiadomość
Stół jadalniany
Znajdujący się w obszernej kuchni jest stanowczo miejscem zarezerwowanym głównie dla domowników oraz pracowników Zajazdu. Jest to serce ogromnego budynku, w którym najczęściej jest głośno i gwarnie, i wiele się dzieje kiedy Cynthia przygotowuje posiłki i wypieki, czy inne powidła. Miejsce, do którego każdy kto wie może zajrzeć przez ogromne, zazwyczaj na oścież otwarte, okno lub wejść tylnym wejściem. Rzecz jasna istnieje zawsze opcja głównego wejścia z sali, chociaż te pozostałe opcje są bardziej znane zaprzyjaźnionym osobom rodzinie.
love makes you happy in a house where
love is made
love is made
Ostatnio zmieniony przez Cynthia Skamander dnia 28.10.21 17:24, w całości zmieniany 2 razy
Po kuchni roznosiły się zapachy prażonych migdałów przygotowywanych właśnie na rzecz dodatku do gryczanych ciasteczek. Zaraz obok bulgotała na małym ogniu potrawka warzywna z dodatkiem gołębiego mięsa, a w piekarniku powoli dochodziły umyte i dobrze doprawione ziemniaki. Mimo, że dzisiejszy dzień w zajeździe był spokojny, wciąż byli tutaj ludzie, których trzeba było nakarmić. Zarówno domownikow, kilku pracowników jak i tych niewielu gości - a nikt nigdy nie wiedział czy ktoś nie wystąpi po odrobinę słodkości albo rzeczywiście na obiad. Trzeba było przecież wszystko przygotować w odpowiednio takiej ilości, aby dla nikogo nie zabrakło - bo przecież lepiej było, aby zostały resztki i można się cieszyć potrawą kolejny raz, niż żeby ktoś miał pozostać o pustym żołądku.
Okno na zewnątrz było zamknięte z powodu trwającej wichury. W środku było ciepło, przytulnie i przyjemnie, jednak na zewnątrz biały puch nie tylko okrywał cały świat, ale też go przykrywał i piętrzył się niebezpiecznie, nie ułatwiając z pewnością wycieczek do zajazdu. Taka pogoda nigdy nie była dobra dla biznesu, jednak nie to martwiło kobietę - bo zima była czymś, co przeminie z czasem. Będą mieli cięższy okres kilku tygodni, ale śniegi w końcu stopnieją i nastanie piękna wiosna, jak zawsze miało to miejsce po ogromnych przymrozkach.
Jednak to co mogło nie wrócić do stanu sprzed srogiej zimy, to bezpieczeństwo. Wiedziała, że zima, szczególnie ta brytyjska, do której przecież nikt tak do końca nie przywykł, aby była sroga, mogła przynieść wiele śmierci i problemów. Z jednej strony martwił ją brak ruchu w zajeździe, ale wiedziała doskonale, że bezpieczniej było dla czarodziejów, a tym bardziej dla mugoli, aby trzymać się jednego miejsca. Chociaż często trzeba było opuścić bezpieczny schron, skupić się na pracy czy zakupach, żeby zdobyć zasoby, dzięki którym można by było przetrwać.
Wiedziała, że miała lepiej w tych kwestiach niż niejedna osoba - wiedziała, że nie raz i nie dwa ludzie podczas takiej pogody po prostu tracili życie i absolutnie ją to bolało. Martwiła się, może nawet bardziej niż powinna. Wiedziała, że jej kuzyn był na pewno zadowolony z mniejszej ilości odwiedzających, bo nikt nie kręcił mu się po podwórku. Cóż, wielokrotnie tłumaczyła mu już, że na odwiedzinach obcych osób polegało prowadzenie zajazdu, jednak wydawał się wcale podobnej myśli do siebie nie dopuszczać.
Podeszła do kuchenki, aby znów zamieszać potrawkę, kiedy usłyszała otwierane na tyle pomieszczenia gospodarczego drzwi na podwórko. Zaraz się wychyliła, zerkając też kto zdecydował się skorzystać właśnie z tej pary drzwi, nie pamiętając do końca czy dzisiaj tyły ogrodu były odśnieżone, czy jednak nie.
- Stevie! W taką pogodę? Na brodę Merlina, zaziębisz się! Uważaj na cały ten śnieg, ostrożny bądź, proszę cię! Nie poślizgnie się, ten śnieg zaraz się roztopi - zaraz zawołała, sięgając po różdżkę i szybkim facere zachęciła jedną ze szmat do wytarcia podłogi, samej zaraz podchodząc do kuchni i nastawiając wodę, aby zaparzyć dla gościa herbaty.
- Zaraz coś ciepłego zrobię do picia. Zjesz, prawda? Zaraz ci nałożę, no naprawdę w taką pogodę z samej Doliny. Jeszcze powiedz, że leciałeś na miotle, a nie się teleportowałeś - mówiła dalej, zaklęciem przywołując naczynia z jednej z wyżej zawieszonej szafki, do której nie sięgała.
love makes you happy in a house where
love is made
love is made
Lancashire niegdyś było piękne. Forest of Bowland, wrzosowiska i dziesiątki wzniesień, z Pendle Hill na czele. Rozmieszczanie tu świstoklików stanowiło nie tylko doskonałą zabawę, ale i zapewniało niezwykłe turystyczne wrażenia. Kiedyś ich pożądał, dążył do podróży, choć zawsze w obrębie kraju, a nic nie dawało takiej satysfakcji, jak wschód słońca na biwaku, gdy to ognisko powoli gasło, a on zakopany pod wojskowym kocem przyglądał się znikającym na niebie gwiazdom, na korzyść tej najbliższej Ziemi. Ile wspomnień i melancholii z tamtych dni. Połowa przyjaciół już nie żyje, część jest poszukiwana listem gończym na terenie całej Anglii, a on próbował dotrwać następnego dnia, zmęczony, ale wciąż walczący o jakąkolwiek przyszłość nie dla siebie, a dla dzieci. Od kiedy młody wróżbita przyniósł gałązkę rozmarynu i przepowiedział mu spotkanie z zaginioną przed laty córką, o której przecież myślał, że nie żyje, od tamtej pory cichy głos nadziei dobijał się zza oczu, a jednak nie potrafił radzić sobie z palącym uczuciem przygnębienia i smutku łamiącego serce. Nie tak miał świat wyglądać. Przeszło dwa, może trzy lata temu jeszcze zwiedzał całe hrabstwo, ba! Całą Anglię! Wszystko po to, aby umiejscowić tam świstokliki, odpowiednie punkty mogące przenosić ludzi w bezpieczne miejsce. Traktował to jako swego rodzaju misję, chociaż zawsze z tyłu głowy pragnął wynajdywać, nie powtarzać schemat, tak to było jego pracą, a przynajmniej tak długo, jak długo był legalny. Mugolak w wojennej zawierusze? A jednak pewne rzeczy były niezmienne, tak jak Zajazd Pod Gruszą, gdzie to jadał najlepsze potrawki pod słońcem, prosto ze złotych rączek Cynthii Skamander.
Lancashire dalej jest piękne, choć przykryła je zima stulecia, krew bezbronnych i ból osamotnionych w swej walce. W zajeździe zjawił się stosunkowo wcześnie, choć wcale nie miał wielkiego powodu. Usiłował znaleźć sobie zajęcie, może namówić kobietę, aby zamówiła jeszcze kilka świstoklików, aby mógł nieco podreperować rodzinny budżet i utrzymać córkę. Nieraz pusta spiżarka ściskała nie tylko żołądek, ale i serce, bo przecież to było jego obowiązkiem, aby Beatrix była bezpieczna, najedzona, zdrowa i szczęśliwa. Przy barze ktoś powiedział, aby zaszedł od tyłu, że tam w kuchni kręci się kobieta, której poszukiwał, tak więc zrobił. Potężne zaspy śniegu, w których właściwie zapadał się do kostek, były miękkie, ale kompletnie lodowate. Na szczęście buty miał ze skóry, ale chyba trochę puchu dostało się do skarpetek. Drzwi otworzył nieco zbyt szybko, ale to pewnie przez hulający wiatr, który pchnął je w przód, a następnie dostrzegł wychylającą się do niego kobietę, tak więc jak najszybciej wszedł do pomieszczenia, otrzepując jeszcze podeszwy z nadmiaru śniegu, aby nie nabrudzić.
— Cynthio, dzień dobry! — powiedział, akurat naciskając klamkę i nieco siłując się z wlatującym do środka zimnem. Ściągnął kaszkiet z głowy, kiwając jej lekko, był przecież dżentelmenem. Radosny uśmiech na widok starej znajomej powędrował w górę, gdy to pod jego nogami zaczęła sprzątać jedna ze szmatek. — Nic mi nie grozi! Patrz, mam takie specjalne buty. Córka mi zrobiła, mówiła, że to skóra tebo — czymkolwiek to całe tebo było — i, że nie ma szans się w nich poślizgnąć — nie miał jednak szans zademonstrować tego wynalazku, bo podłoga szybko została starta i po kroplach zimnej wody, nie było ani śladu.
Od wejścia w nozdrza za to uderzył go zapach potrawki i pieczonych ziemniaków. Aż zakręciło się w głowie, a nos od ciepła zarumienił. Już wstawiała wodę na herbatę, już chciała go witać. Zawsze uczynna i ciepła. Dobrze, że jeszcze byli tacy ludzie na świecie.
— Nie będę sprawiać kłopotu, ja tylko na chwilę — zaczął, siadając na jednym z krzeseł przy kuchennym stole. Okulary zupełnie zaparowały i nie było widać przez nie już nic, tak więc odłożył je na chwilę na bok, aby słabym wzrokiem rozejrzeć się po okolicy. Niewiele się zmieniło. Nawet jeśli nie chciał, aby Cynthia starała się na niego i zakasała rękawy, tak zapewne nie przyjmie odmowy. — A gdzie na miotle? W moim wieku?! — powiedział nieco oburzony, ale i roześmiany, zaraz potem szybko wkładając na nos szerokie szkła. Drobna blizna w łuku brwiowym, którą dwa miesiące wcześniej zrobił mu olbrzym, jeszcze się goiła, a bez okularów była widoczna. Nie chciał przecież, aby kobieta się zmartwiła. Oczywiście, że się teleportował. Tak było najprościej.
— Wpadłem zobaczyć, czy wszystko u was dobrze. Ostatnio nic nie zamawiałaś i myślałem, że coś się... Dobrze cię widzieć całą i zdrową! — nieco zakłopotany kiwał głową w zadowoleniu. — „Pod Gruszą” jak zwykle niezniszczalne! Nie macie problemów? — właściwie on sam był problemem, bo pojawienie się szlamy w tym miejscu mogło przysporzyć kobiecie kłopotów... Równie dobrze ona sama mogła nie chcieć go widzieć, choć przywitała go ciepło.
Lancashire dalej jest piękne, choć przykryła je zima stulecia, krew bezbronnych i ból osamotnionych w swej walce. W zajeździe zjawił się stosunkowo wcześnie, choć wcale nie miał wielkiego powodu. Usiłował znaleźć sobie zajęcie, może namówić kobietę, aby zamówiła jeszcze kilka świstoklików, aby mógł nieco podreperować rodzinny budżet i utrzymać córkę. Nieraz pusta spiżarka ściskała nie tylko żołądek, ale i serce, bo przecież to było jego obowiązkiem, aby Beatrix była bezpieczna, najedzona, zdrowa i szczęśliwa. Przy barze ktoś powiedział, aby zaszedł od tyłu, że tam w kuchni kręci się kobieta, której poszukiwał, tak więc zrobił. Potężne zaspy śniegu, w których właściwie zapadał się do kostek, były miękkie, ale kompletnie lodowate. Na szczęście buty miał ze skóry, ale chyba trochę puchu dostało się do skarpetek. Drzwi otworzył nieco zbyt szybko, ale to pewnie przez hulający wiatr, który pchnął je w przód, a następnie dostrzegł wychylającą się do niego kobietę, tak więc jak najszybciej wszedł do pomieszczenia, otrzepując jeszcze podeszwy z nadmiaru śniegu, aby nie nabrudzić.
— Cynthio, dzień dobry! — powiedział, akurat naciskając klamkę i nieco siłując się z wlatującym do środka zimnem. Ściągnął kaszkiet z głowy, kiwając jej lekko, był przecież dżentelmenem. Radosny uśmiech na widok starej znajomej powędrował w górę, gdy to pod jego nogami zaczęła sprzątać jedna ze szmatek. — Nic mi nie grozi! Patrz, mam takie specjalne buty. Córka mi zrobiła, mówiła, że to skóra tebo — czymkolwiek to całe tebo było — i, że nie ma szans się w nich poślizgnąć — nie miał jednak szans zademonstrować tego wynalazku, bo podłoga szybko została starta i po kroplach zimnej wody, nie było ani śladu.
Od wejścia w nozdrza za to uderzył go zapach potrawki i pieczonych ziemniaków. Aż zakręciło się w głowie, a nos od ciepła zarumienił. Już wstawiała wodę na herbatę, już chciała go witać. Zawsze uczynna i ciepła. Dobrze, że jeszcze byli tacy ludzie na świecie.
— Nie będę sprawiać kłopotu, ja tylko na chwilę — zaczął, siadając na jednym z krzeseł przy kuchennym stole. Okulary zupełnie zaparowały i nie było widać przez nie już nic, tak więc odłożył je na chwilę na bok, aby słabym wzrokiem rozejrzeć się po okolicy. Niewiele się zmieniło. Nawet jeśli nie chciał, aby Cynthia starała się na niego i zakasała rękawy, tak zapewne nie przyjmie odmowy. — A gdzie na miotle? W moim wieku?! — powiedział nieco oburzony, ale i roześmiany, zaraz potem szybko wkładając na nos szerokie szkła. Drobna blizna w łuku brwiowym, którą dwa miesiące wcześniej zrobił mu olbrzym, jeszcze się goiła, a bez okularów była widoczna. Nie chciał przecież, aby kobieta się zmartwiła. Oczywiście, że się teleportował. Tak było najprościej.
— Wpadłem zobaczyć, czy wszystko u was dobrze. Ostatnio nic nie zamawiałaś i myślałem, że coś się... Dobrze cię widzieć całą i zdrową! — nieco zakłopotany kiwał głową w zadowoleniu. — „Pod Gruszą” jak zwykle niezniszczalne! Nie macie problemów? — właściwie on sam był problemem, bo pojawienie się szlamy w tym miejscu mogło przysporzyć kobiecie kłopotów... Równie dobrze ona sama mogła nie chcieć go widzieć, choć przywitała go ciepło.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Zawsze chciała, żeby każdy w zajeździe czuł się bezpiecznie, jednak sytuacja w Anglii wcale z tym nie współgrała. Musiała podejmować środki ostrożności, musiała zacząć prosić niektórych znajomych i członków rodziny, aby nie pojawiali się od frontu w lokalu - i to nie dlatego, że bała się, że mogliby sprowadzić coś złego na to miejsce, które z całego serca tak kochała i któremu oddała się w pełni przez ostatnie naście lat! Nie chciała, aby przypadkiem ktoś wydał ich czy naraził na niebezpieczeństwo. W końcu zawsze witała swoich kuzynów z otwartymi ramionami, ale stanowczo listy gończe nie wpływały pozytywnie na bezpieczeństwo w podróży. A gdyby Anthony lub Samuel zostali przyuważeni na wizycie, gdyby ktoś jakże uprzejmy doniósł odpowiednim władzom na ich temat? Co stałoby się ze wszystkimi jej przyjaciółmi i gośćmi, którzy pomimo - jak to władza określała - gorszego pochodzenia, czuli się tutaj bezpiecznie? Wciąż byli częścią czarodziejskiej społeczności, wciąż byli czarodziejami! Mieli prawo żyć swoim życiem, czuć się bezpiecznie. I nawet jeśli w Zajeździe Cynthia starała się stworzyć ciepłą i przyjazną atmosferę dla każdego, nie mogła mieć pewności że to utrzyma się na zawsze. Dlatego przecież zdecydowała się nie korzystać więcej ze świstoklików - nawet jeśli swego czasu biznes dzięki temu kwitł, dzisiaj budziło to dużo więcej niebezpieczeństw.
- Oh, zawsze była zdolną czarownicą, ale proszę cię, to wcale nie powoduje, że nie może się zdarzyć wypadek. Nie kuś losu, wiesz że ostrożności nigdy za wiele! - uparła się, jak zawsze to robiła. I mimo niezadowolenia w głosie, na jej twarzy stanowczo było widać troskę i zmartwienie. Nie była kobietą, która się gniewała i denerwowała - ona jedynie się martwiła. Nie potrafiła ganić innych, nie tak skutecznie jak niektórzy, kiedy kończyło się to obietnicą poprawy ze strony innych. Czasem czuła, że jej słowa nie miały przebicia i ludzie dookoła robili i tak to co chcieli. A ona jedynie się martwiła, szukając jak z boku może czemuś zaradzić, żeby w efekcie nikt nie został ranny.
A jednocześnie w kwestii gościny nigdy nie przyjmowała sprzeciwu. Nie mogła wypuścić nikogo głodnego, nieugoszczonego - przez lata dorastała w tym miejscu i było to wręcz w jej krwi, aby być dobrą gospodynią. Nic dziwnego, że już po chwili sprawdziła również ziemniaki, wyłączając jednym zaklęciem piekarnik. Ten zaraz się otworzył, a ze środka wyleciały złociste ziemniaczki, lądując w misce - i już po chwili zostały pokryte potrawką, a miska wraz ze sztućcami wylądowała przed mężczyzną, kiedy ten ledwo zdążył zająć miejsce przy stole.
- Żaden kłopot, wiesz o tym doskonale. No już, jedz póki ciepłe, trzeba się ogrzać w taką pogodę. I ja myślę, że zdajesz sobie sprawę, że nie wypada już w twoim wieku latać w takie zawieruchy na miotle! Nawet moim synom to wybijam z głowy, a uwierz mi że są niereformowalni i próbują to robić regularnie. Jakby nie mogli użyć zaklęcia, chociaż z teleportacją to też nigdy nie wiadomo gdzie się skończy po tych anomaliach - stwierdziła wyraźnie niezadowolona, ale już spokojniejsza. Zaraz jednak podeszła do kuchenki, słysząc że woda już była gotowa do zalania dzbanka z herbatą kwiatową.
Na stole wylądowały już dwie filiżanki - kremowe z różowym brzegami i wymalowanymi karmazynowymi petuniami.
Zerknęła jednak na mężczyznę, uśmiechając się zaraz ciepło. Właśnie dlatego nie chciała nigdy zabraniać innym wstępu ze względu na tę całą krew i inne fanaberie aktualnego rządu. Mugole, mugolacy, czarodzieje pół czy czystej krwi - oni wszyscy przecież nie różnili się tak bardzo. Wszyscy potrafili być zarówno niezwykle ciepli i troskliwi, jak i potworni. To co dopiero miało miejsce na terenach Anglii wciąż ją przerażało. Nie rozumiała jak i dlaczego ktoś w ogóle mógłby dopuścić się takich mordów!
- Och, tak, jest w porządku. Chociaż wojna nie pomaga, nie jest też rozsądne utrzymywanie świstoklików, kiedy nigdy nie wiadomo czy następnym gościem będzie ktoś szukający schronienia, czy ktoś szukający mugoli… - westchnęła nieco zmartwiona tą kwestią, ujmując dzbanek pasując do filiżanek i stawiając go przy stole, zaraz zajmując miejsce naprzeciwko pana Becketta.
- Ciebie też dobrze widzieć Stevie, że dobrze się trzymasz. Mam nadzieję, że dbacie o siebie wzajemnie z córką? Jak ona się ma? - powiedziała obserwując uważnie mężczyznę - jakby chciała wychwycić czy rzeczywiście wszystko było w porządku, czy nie było problemu. Zaraz jednak uśmiechnęła się troskliwie, kiwając głową i rozlewając herbaty do filiżanek.
- Jest w porządku. Zima nie jest łatwa, szczególnie teraz, ale były gorsze momenty, które przetrwał zakład. Niektórzy… kuzyni muszą się bardziej kryć odwiedzając nas, ale sam rozumiesz, nie jest bezpiecznie jeśli ktoś jest zbyt rozpoznawalny ze względu na swoje poglądy. Ale proszę, powiedz mi, jak w Dolinie? To tak blisko Londynu… Oh, znaczy się bliżej niż Lancaster. Wszystko w porządku, nie brakuje wam niczego? Zapakuję wam trochę obiadu też na jutro, może też chcecie rybę? Thalia jest kochana, zawsze przynosi świeże nam świeże, więc mamy ich w brud, a nie ma niczego lepszego od takiej pieczonej nad ogniskiem i to jeszcze zimą- mówiła dalej spokojnie, zmartwiona. Miała dużo osób do wykarmienia tutaj na miejscu, ale ich spiżarka często miała nadmiar jedzenia - szczególnie w porównaniu z wieloma spiżarkami innych. A nawet jeśli czegoś by im brakło, mogła zawsze zwrócić się z pomocą do Ollivanderów, dla których również pracowała sobotami, kiedy zajazd był zamknięty. Pod każdym względem sytuacja jej rodziny podczas tej wojny w tym momencie, będąc w Lancaster, była po prostu o wiele lepsza i czuła potrzebę, żeby wspierać swoich przyjaciół, którzy nie mieli takiego szczęścia. Przecież wiedziała, że Stevie już nie pracował w ministerstwie, nie mógł pojawić się w Londynie i nie mogła sobie wyobrazić jak ciężka była wojna dla niego, czy podobnych mu rodzin z Doliny i na półwyspie Kornwalijskim! Nie mogła przecież odwrócić się od czarodziejów w podobnej sytuacji, nawet jeśli wiedziała że nie mogła pomóc każdej osobie. Nie była w stanie, chociaż bardzo by tego chciała.
- Oh, zawsze była zdolną czarownicą, ale proszę cię, to wcale nie powoduje, że nie może się zdarzyć wypadek. Nie kuś losu, wiesz że ostrożności nigdy za wiele! - uparła się, jak zawsze to robiła. I mimo niezadowolenia w głosie, na jej twarzy stanowczo było widać troskę i zmartwienie. Nie była kobietą, która się gniewała i denerwowała - ona jedynie się martwiła. Nie potrafiła ganić innych, nie tak skutecznie jak niektórzy, kiedy kończyło się to obietnicą poprawy ze strony innych. Czasem czuła, że jej słowa nie miały przebicia i ludzie dookoła robili i tak to co chcieli. A ona jedynie się martwiła, szukając jak z boku może czemuś zaradzić, żeby w efekcie nikt nie został ranny.
A jednocześnie w kwestii gościny nigdy nie przyjmowała sprzeciwu. Nie mogła wypuścić nikogo głodnego, nieugoszczonego - przez lata dorastała w tym miejscu i było to wręcz w jej krwi, aby być dobrą gospodynią. Nic dziwnego, że już po chwili sprawdziła również ziemniaki, wyłączając jednym zaklęciem piekarnik. Ten zaraz się otworzył, a ze środka wyleciały złociste ziemniaczki, lądując w misce - i już po chwili zostały pokryte potrawką, a miska wraz ze sztućcami wylądowała przed mężczyzną, kiedy ten ledwo zdążył zająć miejsce przy stole.
- Żaden kłopot, wiesz o tym doskonale. No już, jedz póki ciepłe, trzeba się ogrzać w taką pogodę. I ja myślę, że zdajesz sobie sprawę, że nie wypada już w twoim wieku latać w takie zawieruchy na miotle! Nawet moim synom to wybijam z głowy, a uwierz mi że są niereformowalni i próbują to robić regularnie. Jakby nie mogli użyć zaklęcia, chociaż z teleportacją to też nigdy nie wiadomo gdzie się skończy po tych anomaliach - stwierdziła wyraźnie niezadowolona, ale już spokojniejsza. Zaraz jednak podeszła do kuchenki, słysząc że woda już była gotowa do zalania dzbanka z herbatą kwiatową.
Na stole wylądowały już dwie filiżanki - kremowe z różowym brzegami i wymalowanymi karmazynowymi petuniami.
Zerknęła jednak na mężczyznę, uśmiechając się zaraz ciepło. Właśnie dlatego nie chciała nigdy zabraniać innym wstępu ze względu na tę całą krew i inne fanaberie aktualnego rządu. Mugole, mugolacy, czarodzieje pół czy czystej krwi - oni wszyscy przecież nie różnili się tak bardzo. Wszyscy potrafili być zarówno niezwykle ciepli i troskliwi, jak i potworni. To co dopiero miało miejsce na terenach Anglii wciąż ją przerażało. Nie rozumiała jak i dlaczego ktoś w ogóle mógłby dopuścić się takich mordów!
- Och, tak, jest w porządku. Chociaż wojna nie pomaga, nie jest też rozsądne utrzymywanie świstoklików, kiedy nigdy nie wiadomo czy następnym gościem będzie ktoś szukający schronienia, czy ktoś szukający mugoli… - westchnęła nieco zmartwiona tą kwestią, ujmując dzbanek pasując do filiżanek i stawiając go przy stole, zaraz zajmując miejsce naprzeciwko pana Becketta.
- Ciebie też dobrze widzieć Stevie, że dobrze się trzymasz. Mam nadzieję, że dbacie o siebie wzajemnie z córką? Jak ona się ma? - powiedziała obserwując uważnie mężczyznę - jakby chciała wychwycić czy rzeczywiście wszystko było w porządku, czy nie było problemu. Zaraz jednak uśmiechnęła się troskliwie, kiwając głową i rozlewając herbaty do filiżanek.
- Jest w porządku. Zima nie jest łatwa, szczególnie teraz, ale były gorsze momenty, które przetrwał zakład. Niektórzy… kuzyni muszą się bardziej kryć odwiedzając nas, ale sam rozumiesz, nie jest bezpiecznie jeśli ktoś jest zbyt rozpoznawalny ze względu na swoje poglądy. Ale proszę, powiedz mi, jak w Dolinie? To tak blisko Londynu… Oh, znaczy się bliżej niż Lancaster. Wszystko w porządku, nie brakuje wam niczego? Zapakuję wam trochę obiadu też na jutro, może też chcecie rybę? Thalia jest kochana, zawsze przynosi świeże nam świeże, więc mamy ich w brud, a nie ma niczego lepszego od takiej pieczonej nad ogniskiem i to jeszcze zimą- mówiła dalej spokojnie, zmartwiona. Miała dużo osób do wykarmienia tutaj na miejscu, ale ich spiżarka często miała nadmiar jedzenia - szczególnie w porównaniu z wieloma spiżarkami innych. A nawet jeśli czegoś by im brakło, mogła zawsze zwrócić się z pomocą do Ollivanderów, dla których również pracowała sobotami, kiedy zajazd był zamknięty. Pod każdym względem sytuacja jej rodziny podczas tej wojny w tym momencie, będąc w Lancaster, była po prostu o wiele lepsza i czuła potrzebę, żeby wspierać swoich przyjaciół, którzy nie mieli takiego szczęścia. Przecież wiedziała, że Stevie już nie pracował w ministerstwie, nie mógł pojawić się w Londynie i nie mogła sobie wyobrazić jak ciężka była wojna dla niego, czy podobnych mu rodzin z Doliny i na półwyspie Kornwalijskim! Nie mogła przecież odwrócić się od czarodziejów w podobnej sytuacji, nawet jeśli wiedziała że nie mogła pomóc każdej osobie. Nie była w stanie, chociaż bardzo by tego chciała.
love makes you happy in a house where
love is made
love is made
Ciepły uśmiech spłynął na twarz mężczyzny. Szczery i spokojny. Wypadki chodziły po ludziach, miała rację. Mało to razy świstoklik rozleciał się z dymem, paląc mu brwi? Albo gdzieś go deportowało, na przykład na szczyt góry, albo środek oceanu? Albo w wyniku złego czaru gonił go rower?! Ha. Trzeba było uważać. Kiwnął więc głową w zgodzie, przez sekundę dłużej zawieszając wzrok na brązowym spojrzeniu kobiety. Była młoda, a zupełnie siwa, a jednak... Była zwyczajnie dobrą osobą. Nagle przed nim znalazł się gorący i pyszny obiad. Ziemniaczki pieczone w piekarniku, do tego potrawka z gołębia, sam zapach zawirował w głowie! Cynthia miała kulinarny talent jak mało kto, Stevie i jego kanapki mogły się chować daleko pod stołem. Beatrix radziła sobie w kuchni doskonale i to ona zawsze dbała o to, by był odpowiednio wyżywiony, ale jednak pewnych smaków się nie zapomina, jednym z nich było to konkretne danie.
— Nie odmówię tylko dlatego, że wiem, jakie to pyszne — zaśmiał się, ale powiedział zgodnie z prawdą i zaraz potem przeszedł do wbicia pierwszego widelca w soczyste danie. Gorące i pachnące, a do tego wszystkiego jeszcze filiżanka herbaty! Wyjątkowo urokliwa zresztą, musiał przyznać. Opłacało się czasem odwiedzić to miejsce, nawet jeśli nie spodziewał się takiego poczęstunku. Był tu zresztą nie dla niego, a po to, aby porozmawiać z kobietą. — Anoma... Anomalie ustały — akurat połknął kawałek ziemniaka. — Ale masz świętą rację, Cynthio. W październiku to było, jak robiłem świstoklik, coś nie kliknęło, coś tam nie zagrało i hops! Nagle stałem na kutrze rybackim — roześmiał się jakby glośniej i szczerzej. — Ale poznałem niezwykle miłych ludzi. Ricky i Julian. Mugole, wiesz? Pokazali mi jak łowić ryby siecią — chociaż tak szczerze, to już prawie nic z tej nauki nie pamiętał, oprócz widoku jego córki zapłakanej i przestraszonej. Od tamtej pory zostawiał jej kartki, gdzie ucieka, chociaż tutaj ciężko było przewidzieć, że akurat go poniesie.
— Trixie jest... — przez chwilę zawahał się, nie mając pojęcia co właściwie wstawić w to zdanie. Silna? Owszem, ale nie na tyle, aby ochronić się przed ewentualnym atakiem, a przecież ostatnio ktoś dokonał mordu na ziemiach Somerset. Odważna? Oczywiście, ale i czasem zbyt butna. Fakt, że wyszła z półwyspu, o czym dowiedział się przy okazji, był absolutnie straszny, przecież mogło jej się coś stać. Nieposłuszna? Merlinie, przecież miała dwadzieścia trzy lata, a nie dwa. Była dojrzałą kobietą i podejmowała swoje decyzje, chociaż wciąż była jego córką. Zaradna? Jak najbardziej, ale jakim sposobem to miało pomóc w walce. Nie, nie miała walczyć. — jest bardzo uczynną młodą kobietą. To już nie dziecko, chociaż wciąż o tym zapominam — uśmiechnął się, chociaż w jego oczach widniał jedynie smutek. Dzieci tak szybko dorastały, przecież każdy rodzic by to zrozumiał! Jeszcze przed chwilą trzymał ją na rękach, a teraz ona opatrywała mu rany. Świat poszedł w bardzo złą stronę. — W Dolinie żyje się nam spokojnie, chociaż spodziewam się, że zaraz wyfrunie z gniazda — może z całą tą jej bandą ptaków, która pomimo wybudowanego na podwórzu ocieplanego(!) kurnika wciąż mieszkała przede wszystkim w salonie Beckettów. — To już ten wiek. Dwadzieścia trzy lata, ha! — trudno uwierzyć jak szybko biegły miesiące. — A twoi synowie? Dorosłe chłopaki, ale mam nadzieję, że trzymają się bezpiecznie? — pamiętał ich raczej jako dzieciaki, biegające koło nóg matki, gdy ta krzątała się w kuchni. Ważne, że mieli dzieci. Chociaż tyle w tym całym chorym świecie, że było za kogo walczyć.
Kiwał głową na jej tłumaczenia o kuzynach. Zdążył poznać i Samuela, i Anthony'ego, a oni obydwoje byli poszukiwani w całym kraju. Stevie nie wierzył w ich winę, a nawet jeśli zdarzyło się im zrobić coś, co nie było przesadnie miłe, tak widocznie mieli ku temu powód. Wojna rozjuszona została na dobre nie przez Zakon, a przez tych wszystkich chorych ludzi, psychopatów, którzy za nic mieli sobie ludzkie życie, pragnąć jedynie własnego zysku i kreowania świata według ideologii niezgodnych z jakąkolwiek etyką. Próżno się było jednak oburzać, trzeba było działać. Ot i taka prawda. — A gdzież! Wszystko dobrze w Dolinie. Cały półwysep jest bezpieczniejszy niż reszta kraju — za paroma wyjątkami, ostatnie wydarzenia w Somerset wcale nie były bezpieczne, ale wolał o nich nie mówić, nie teraz, gdy mógł tak miło spędzić czas ze starą znajomą, chociaż planował wpaść jedynie na krótki moment. Właściwie korciło go, aby powiedzieć, by stąd uciekła i to jak najszybciej, że Lancashire nie jest wcale bezpiecznie i wystarczy spojrzeć, co stało się w Staffordshire, gdzie o każdą duszę musiał teraz walczyć Zakon Feniksa. Ile jeszcze czasu minie, zanim wejdą tu? Ile minie, zanim odwiedzą „Zajazd pod Gruszą”? Ale rozumiał motywacje Cynthii. Jemu też byłoby trudno ruszyć się z Doliny. Tam był przecież dom. — Ale naprawdę nie trzeba! — nie potrzebowali darów, nie było jeszcze aż tak źle. Jeszcze... — Dzieciaki z Doliny co rusz znoszą nam jedzenie, jakby próbowali odwdzięczyć się za te wszystkie kanapki — wykarmiał przecież młodych sąsiadów od dawna. Gdy ci w wakacje i wolne od szkoły wbiegali na ich podwórze z zachwyconą towarzystwem Trixie, przygotowywał dziesiątki przekąsek, zawsze przesiadywali wtedy w ogrodzie i łapali jaszczurki. Gdzie te czasy? — Więc mogę powiedzieć, że mamy go wręcz za dużo — co nie było prawdą, ale nie mógł przyjąć tego co chciała mu ofiarować. Był zbyt dumny, był przecież mężczyzną i to on miał utrzymać rodzinę, a nie powoływać się na to, co akurat ktoś mu da. Samo wspomnienie o pieczonej rybce nad ogniskiem nie przywoływało tamtego smaku, a tamten czas, zapach i melodie wygrywane na gitarze, gdy to byli jeszcze młodsi, a w gospodach takich jak ta, każdy był sąsiadem i przyjacielem. Spotykali się przy jednym stole, nie było wtedy wrogów.
— Posłuchaj mnie... Idzie wojna, będzie tylko gorzej — nie tak optymistycznie, panie Beckett, bo jeszcze popłyną łzy szczęścia. — Wiem, że nie opuścisz zajazdu, ale proszę cię, Cynthio... Zastanów się nad zabezpieczeniami, albo chociaż... Albo... Albo chociaż zamknij go dla obcych! — spodziewał się, że kobieta byłaby w stanie wymierzyć mu policzek, za takie durne gadanie, ale przecież chciał dla niej dobrze. Obawiał się, że Ollivanderowie nie poradzą sobie z nalotami, jeśli takowe zostaną dokonane, tak samo jak dokonane były na Somerset, o wiele przecież bezpieczniejsze niż ta część kraju. Wypuszczając ciężko powietrze, przyglądał się kobiecie i jej reakcji. Nie chciał dyktować, co powinna robić, ale nie mógł odpuścić sobie obowiązku powiedzenia jej o tym jak straszny był tej kraj. Olbrzymy i dementorzy na ulicach, szmalcowniki, grabieżcy, zabójcy, na ziemi gorąca, świeżo rozlana krew, a nad tym wszystkim trupia czaszka.
— Nie odmówię tylko dlatego, że wiem, jakie to pyszne — zaśmiał się, ale powiedział zgodnie z prawdą i zaraz potem przeszedł do wbicia pierwszego widelca w soczyste danie. Gorące i pachnące, a do tego wszystkiego jeszcze filiżanka herbaty! Wyjątkowo urokliwa zresztą, musiał przyznać. Opłacało się czasem odwiedzić to miejsce, nawet jeśli nie spodziewał się takiego poczęstunku. Był tu zresztą nie dla niego, a po to, aby porozmawiać z kobietą. — Anoma... Anomalie ustały — akurat połknął kawałek ziemniaka. — Ale masz świętą rację, Cynthio. W październiku to było, jak robiłem świstoklik, coś nie kliknęło, coś tam nie zagrało i hops! Nagle stałem na kutrze rybackim — roześmiał się jakby glośniej i szczerzej. — Ale poznałem niezwykle miłych ludzi. Ricky i Julian. Mugole, wiesz? Pokazali mi jak łowić ryby siecią — chociaż tak szczerze, to już prawie nic z tej nauki nie pamiętał, oprócz widoku jego córki zapłakanej i przestraszonej. Od tamtej pory zostawiał jej kartki, gdzie ucieka, chociaż tutaj ciężko było przewidzieć, że akurat go poniesie.
— Trixie jest... — przez chwilę zawahał się, nie mając pojęcia co właściwie wstawić w to zdanie. Silna? Owszem, ale nie na tyle, aby ochronić się przed ewentualnym atakiem, a przecież ostatnio ktoś dokonał mordu na ziemiach Somerset. Odważna? Oczywiście, ale i czasem zbyt butna. Fakt, że wyszła z półwyspu, o czym dowiedział się przy okazji, był absolutnie straszny, przecież mogło jej się coś stać. Nieposłuszna? Merlinie, przecież miała dwadzieścia trzy lata, a nie dwa. Była dojrzałą kobietą i podejmowała swoje decyzje, chociaż wciąż była jego córką. Zaradna? Jak najbardziej, ale jakim sposobem to miało pomóc w walce. Nie, nie miała walczyć. — jest bardzo uczynną młodą kobietą. To już nie dziecko, chociaż wciąż o tym zapominam — uśmiechnął się, chociaż w jego oczach widniał jedynie smutek. Dzieci tak szybko dorastały, przecież każdy rodzic by to zrozumiał! Jeszcze przed chwilą trzymał ją na rękach, a teraz ona opatrywała mu rany. Świat poszedł w bardzo złą stronę. — W Dolinie żyje się nam spokojnie, chociaż spodziewam się, że zaraz wyfrunie z gniazda — może z całą tą jej bandą ptaków, która pomimo wybudowanego na podwórzu ocieplanego(!) kurnika wciąż mieszkała przede wszystkim w salonie Beckettów. — To już ten wiek. Dwadzieścia trzy lata, ha! — trudno uwierzyć jak szybko biegły miesiące. — A twoi synowie? Dorosłe chłopaki, ale mam nadzieję, że trzymają się bezpiecznie? — pamiętał ich raczej jako dzieciaki, biegające koło nóg matki, gdy ta krzątała się w kuchni. Ważne, że mieli dzieci. Chociaż tyle w tym całym chorym świecie, że było za kogo walczyć.
Kiwał głową na jej tłumaczenia o kuzynach. Zdążył poznać i Samuela, i Anthony'ego, a oni obydwoje byli poszukiwani w całym kraju. Stevie nie wierzył w ich winę, a nawet jeśli zdarzyło się im zrobić coś, co nie było przesadnie miłe, tak widocznie mieli ku temu powód. Wojna rozjuszona została na dobre nie przez Zakon, a przez tych wszystkich chorych ludzi, psychopatów, którzy za nic mieli sobie ludzkie życie, pragnąć jedynie własnego zysku i kreowania świata według ideologii niezgodnych z jakąkolwiek etyką. Próżno się było jednak oburzać, trzeba było działać. Ot i taka prawda. — A gdzież! Wszystko dobrze w Dolinie. Cały półwysep jest bezpieczniejszy niż reszta kraju — za paroma wyjątkami, ostatnie wydarzenia w Somerset wcale nie były bezpieczne, ale wolał o nich nie mówić, nie teraz, gdy mógł tak miło spędzić czas ze starą znajomą, chociaż planował wpaść jedynie na krótki moment. Właściwie korciło go, aby powiedzieć, by stąd uciekła i to jak najszybciej, że Lancashire nie jest wcale bezpiecznie i wystarczy spojrzeć, co stało się w Staffordshire, gdzie o każdą duszę musiał teraz walczyć Zakon Feniksa. Ile jeszcze czasu minie, zanim wejdą tu? Ile minie, zanim odwiedzą „Zajazd pod Gruszą”? Ale rozumiał motywacje Cynthii. Jemu też byłoby trudno ruszyć się z Doliny. Tam był przecież dom. — Ale naprawdę nie trzeba! — nie potrzebowali darów, nie było jeszcze aż tak źle. Jeszcze... — Dzieciaki z Doliny co rusz znoszą nam jedzenie, jakby próbowali odwdzięczyć się za te wszystkie kanapki — wykarmiał przecież młodych sąsiadów od dawna. Gdy ci w wakacje i wolne od szkoły wbiegali na ich podwórze z zachwyconą towarzystwem Trixie, przygotowywał dziesiątki przekąsek, zawsze przesiadywali wtedy w ogrodzie i łapali jaszczurki. Gdzie te czasy? — Więc mogę powiedzieć, że mamy go wręcz za dużo — co nie było prawdą, ale nie mógł przyjąć tego co chciała mu ofiarować. Był zbyt dumny, był przecież mężczyzną i to on miał utrzymać rodzinę, a nie powoływać się na to, co akurat ktoś mu da. Samo wspomnienie o pieczonej rybce nad ogniskiem nie przywoływało tamtego smaku, a tamten czas, zapach i melodie wygrywane na gitarze, gdy to byli jeszcze młodsi, a w gospodach takich jak ta, każdy był sąsiadem i przyjacielem. Spotykali się przy jednym stole, nie było wtedy wrogów.
— Posłuchaj mnie... Idzie wojna, będzie tylko gorzej — nie tak optymistycznie, panie Beckett, bo jeszcze popłyną łzy szczęścia. — Wiem, że nie opuścisz zajazdu, ale proszę cię, Cynthio... Zastanów się nad zabezpieczeniami, albo chociaż... Albo... Albo chociaż zamknij go dla obcych! — spodziewał się, że kobieta byłaby w stanie wymierzyć mu policzek, za takie durne gadanie, ale przecież chciał dla niej dobrze. Obawiał się, że Ollivanderowie nie poradzą sobie z nalotami, jeśli takowe zostaną dokonane, tak samo jak dokonane były na Somerset, o wiele przecież bezpieczniejsze niż ta część kraju. Wypuszczając ciężko powietrze, przyglądał się kobiecie i jej reakcji. Nie chciał dyktować, co powinna robić, ale nie mógł odpuścić sobie obowiązku powiedzenia jej o tym jak straszny był tej kraj. Olbrzymy i dementorzy na ulicach, szmalcowniki, grabieżcy, zabójcy, na ziemi gorąca, świeżo rozlana krew, a nad tym wszystkim trupia czaszka.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Miała w sobie wiele empatii, wiele współczucia dla drugiej osoby - niezależnie od pochodzenia i wychowania. Bo jak mogła być na kogoś zła, gniewać się czy źle życzyć? Czym by się różniła od osób, które zachowują się tak na codzień?
Jeśli ktoś był w potrzebie, należało pomóc - nawet jeśli ta osoba w przeszłości popełniała błędy. Czy sparzyła się na tym? Nie raz, nie dwa i z pewnością w przyszłości znów się na tym poparzy. Ale chciała pomagać innym, gotować dla innych i o nich się troszczyć, bo uśmiech w podzięce to był dla niej wystarczającą nagrodą. Takie było jej wychowanie, taka była jej natura. Nie mogła przecież puścić Steviego o pustym brzuchu! Gościa w domu zawsze trzeba było odpowiednio ugościć.
- Miło to słyszeć, że ci smakuje - odpowiedziała z przyjaznym uśmiechem, słuchając kolejnych słów mężczyzny. Chociaż włos jej się jeżył na samą myśl i wspomnienie przez pana Becketta o tym, jaka jego praca była niebezpieczna! Niby zdawała sobie sprawę z tego, że przecież tworzenie magicznych przedmiotów, a tym bardziej takich służących do teleportacji, jak najbardziej jest wymagające i ryzykowne. Sama przecież maczała palce zaledwie w kwestiach alchemicznych, a mimo to miała kilka wypadków i wybuchów!
- Ustały, ustały… Wiem, ale przecież pojawiły się tak nagle. Skąd pewność, że nie wrócą? Tyle złego się dzieje przez to wszystko… Eh, naprawdę chciałabym wierzyć, że będzie lepiej w tym roku - westchnęła, kręcąc głową. - Naprawdę, Stevie! Powinieneś uważać! Miałeś szczęście z tym kutrem, kilka metrów dalej i sam byś skończył w tej sieci w najlepszym wypadku. Ale dobrze, że ci się nic nie stało… No i czegoś się nauczyłeś. Może będziesz mógł wypłynąć na ryby z Thalią i popisać się wiedzą? - rzuciła z uśmiechem, bo w końcu wiedziała, że córka jego kuzyna na statku posiadła taką wiedzę i umiejętności. A to zawsze bezpieczniej znaleźć się w takim miejscu z kimś znajomym.
- Oh, to tak, już dorosła panna. Na pewno kręcą się wokół niej zalotnicy… Ale to nic złego. Czasem przychodzi taki moment, że dzieci po prosty wyrastają z rodzinnego domu, prawda? Taka kolej rzeczy. Na pewno Trixie sobie poradzi. Ważne, żeby miała wsparcie w rodzinie - potwierdziła z uśmiechem, chociaż doskonale rozumiała obawy i mieszane uczucia. Mimo, że jej synowie wciąż przebywali na zajeździe i pomagali, to czuła się odpowiedzialna za każdego innego młodego człowieka, którego wzięła kiedyś pod skrzydła - niezależnie na jak krótki czy długi czas. Czasem kilka dni, kilka tygodni, a czasem jeszcze dłużej. Mogła im pomóc, kiedy nie mieli nikogo lub tego potrzebowali.
- Jak to młodzi mężczyźni. Są pomocni, ale wciąż szukają kłopotów, z tego niektórzy naprawdę nigdy nie wyrastają. Są nierozważni, często ryzykują… Ale wiem, że radzą sobie w razie problemów. W końcu ich uczyłam, wiem że dobrze ich wychowałam - potwierdziła, czasem musząc utwierdzać w tym samą siebie. Nie była w stanie przestać się martwić, tak samo o swoje dzieci, jak i innych domowników. Za każdym razem, kiedy Thalia znów wypływała, martwiła się. Naprawdę bardziej przypominała jednego z jej synów niż młodą damę! Pakowała się w kłopoty jakby to było całym celem jej istnienia.
Odetchnęła jednak na zapewnienia mężczyzny. Widziała ludzie w różnych rejonach, czytała doniesienia z gazet - różnych, wiedząc jak wiele kłamstw znajdywało się w samym Walczącym Magu. Ludzie się bali, czarodzieje i mugole. Każdy był przerażony, każdy był zdolny do okropieństw, ale nie wierzyła w to, żeby było to spowodowana naturą czy bestialstwem siedzącym w człowieku - tymi osobami kierował strach i doskonale go rozumiała. Nie byłaby w stanie nikogo skrzywdzić, ale odczuwała go w piersi za każdym razem, kiedy do zajazdu trafiał ktoś ranny czy ktoś zabiedzony. Jak miała się nie przejąć losem prostych ludzi? Innych ludzi? Oni, czarodzieje mogli mieć dar magii, ale przecież nigdy to nie oznaczało, że byli lepsi! Lub że dawało im to możliwość gnębienia i mordowania mugoli!
- Dobrze słyszeć, że na półwyspie jest bezpiecznie… To naprawdę uspokaja, chociaż odrobinę. Strach mi się ruszać czasem poza Lancashire, nie pamiętam kiedy ostatnie raz opuściłabym chociaż Lancaster! Czasem mam wrażenie, że wiele mnie omija, ale z drugiej strony to podróże nie są teraz bezpieczne… - przyznała z westchnięciem, a słysząc kolejne słowa Steviego, opuściła spojrzenie na drewniany blat stołu. Dokładnie to samo powtarzał jak Sebastian, ale jak zajazd miał działać bez obcych? Bez klientów? Miała tych ludzi po prostu zostawić? Porzucić jakby nie mieli prawa do bezpiecznego schronienia?
- Wojna już jest, już przyszła. Jak sobie to wyobrażasz Stevie? Jeśli zamknę zajazd dla obcych, wzbudzi to więcej podejrzeń, kiedy wojna przyjdzie do Lancaster, nie uważasz? - powiedziała, zaciskając drobne dłonie wokół filiżanki, nieco nerwowo. Brakowało jej pewności siebie całe życie, ciężko było jej mówić na głos co myśli, ale to była ta jedna rzecz, której nie mogła opuścić.
- Thalia jest obca, a raczej była. Cztery lata temu, wtedy jeszcze wojna nie trwała, ale… co jeśli wróciłaby dopiero teraz? Richard, jeden z Moorów jeśli go znasz, też tutaj znalazł schronienie swojego czasu, chociaż na lata przed wojną. Ilu młodych chłopców i panien znalazło tutaj bezpieczny dom podczas wojny! Mugole, półkrwi, mugolacy… Wszyscy. Silas, to młody i zdolny chłopiec, jest artystą. Castor mieszka w Dolinie, też wizytuje tutaj. Stevie, oni wszyscy wstępowali tutaj jako obcy! Nie mogę zamknąć zajazdu dla obcych. Gdzie ci ludzie znajdą schronienie? Wszyscy mamy się chować i czekać aż to się skończy? Niedługo mój kuzyn ma nas odwiedzić, jest aurorem. Zna się na zabezpieczeniach, pomoże nam z nimi. Ale zajazdu nie zamknę, nie mogę. Dla wielu to jedyna opcja zarobku, sam wiesz przecież, sam straciłeś pracę… Wojna jest dla wszystkich ciężka - mówiła cicho, nie podnosząc wzroku na mężczyznę, bo przecież rozumiała skąd ta troska się brała - ale dokładnie przez tę samą troskę nie mogła pozwolić, żeby inni stracili to bezpieczne miejsce, o którym czasem mogli nie wiedzieć.
- Wiem, że Ollivanderowie… nie są idealni. Ale dbają o te ziemie, o Enty i o ludzi na nich. To co się stało, wyklęcie i zamknięcie ich sklepu… To straszne, wiem, ale nie pozwolą, żeby ludziom coś się stało. Wciąż tutaj wizytują, lord Havelock i lord Cassius. Wiedzą jaka jest sytuacjach w Derbyshire i Staffordshire… Ale to jest Lancashire. I nie dotknęło to nas, i mam nadzieję że nie dotknie - mówiła, zawsze będąc kobietą głębokiej wiary - bo w końcu i lordowie tych ziem mieli ogrom wiary, regularnie dbając i duchowe obrzędy na ziemiach poprzez celebrowanie sabatów i zmian w naturze. Może też stąd brała się jej wiara, właściwa lub nie, że wyższe siły mają ich hrabstwo w opiece i mogli czuć się bezpieczne, bo dobrym ludziom nic się nie mogło tutaj stać.
Chociaż pytanie czy ta ochrona tyczyła się również złych ludzi.
Jeśli ktoś był w potrzebie, należało pomóc - nawet jeśli ta osoba w przeszłości popełniała błędy. Czy sparzyła się na tym? Nie raz, nie dwa i z pewnością w przyszłości znów się na tym poparzy. Ale chciała pomagać innym, gotować dla innych i o nich się troszczyć, bo uśmiech w podzięce to był dla niej wystarczającą nagrodą. Takie było jej wychowanie, taka była jej natura. Nie mogła przecież puścić Steviego o pustym brzuchu! Gościa w domu zawsze trzeba było odpowiednio ugościć.
- Miło to słyszeć, że ci smakuje - odpowiedziała z przyjaznym uśmiechem, słuchając kolejnych słów mężczyzny. Chociaż włos jej się jeżył na samą myśl i wspomnienie przez pana Becketta o tym, jaka jego praca była niebezpieczna! Niby zdawała sobie sprawę z tego, że przecież tworzenie magicznych przedmiotów, a tym bardziej takich służących do teleportacji, jak najbardziej jest wymagające i ryzykowne. Sama przecież maczała palce zaledwie w kwestiach alchemicznych, a mimo to miała kilka wypadków i wybuchów!
- Ustały, ustały… Wiem, ale przecież pojawiły się tak nagle. Skąd pewność, że nie wrócą? Tyle złego się dzieje przez to wszystko… Eh, naprawdę chciałabym wierzyć, że będzie lepiej w tym roku - westchnęła, kręcąc głową. - Naprawdę, Stevie! Powinieneś uważać! Miałeś szczęście z tym kutrem, kilka metrów dalej i sam byś skończył w tej sieci w najlepszym wypadku. Ale dobrze, że ci się nic nie stało… No i czegoś się nauczyłeś. Może będziesz mógł wypłynąć na ryby z Thalią i popisać się wiedzą? - rzuciła z uśmiechem, bo w końcu wiedziała, że córka jego kuzyna na statku posiadła taką wiedzę i umiejętności. A to zawsze bezpieczniej znaleźć się w takim miejscu z kimś znajomym.
- Oh, to tak, już dorosła panna. Na pewno kręcą się wokół niej zalotnicy… Ale to nic złego. Czasem przychodzi taki moment, że dzieci po prosty wyrastają z rodzinnego domu, prawda? Taka kolej rzeczy. Na pewno Trixie sobie poradzi. Ważne, żeby miała wsparcie w rodzinie - potwierdziła z uśmiechem, chociaż doskonale rozumiała obawy i mieszane uczucia. Mimo, że jej synowie wciąż przebywali na zajeździe i pomagali, to czuła się odpowiedzialna za każdego innego młodego człowieka, którego wzięła kiedyś pod skrzydła - niezależnie na jak krótki czy długi czas. Czasem kilka dni, kilka tygodni, a czasem jeszcze dłużej. Mogła im pomóc, kiedy nie mieli nikogo lub tego potrzebowali.
- Jak to młodzi mężczyźni. Są pomocni, ale wciąż szukają kłopotów, z tego niektórzy naprawdę nigdy nie wyrastają. Są nierozważni, często ryzykują… Ale wiem, że radzą sobie w razie problemów. W końcu ich uczyłam, wiem że dobrze ich wychowałam - potwierdziła, czasem musząc utwierdzać w tym samą siebie. Nie była w stanie przestać się martwić, tak samo o swoje dzieci, jak i innych domowników. Za każdym razem, kiedy Thalia znów wypływała, martwiła się. Naprawdę bardziej przypominała jednego z jej synów niż młodą damę! Pakowała się w kłopoty jakby to było całym celem jej istnienia.
Odetchnęła jednak na zapewnienia mężczyzny. Widziała ludzie w różnych rejonach, czytała doniesienia z gazet - różnych, wiedząc jak wiele kłamstw znajdywało się w samym Walczącym Magu. Ludzie się bali, czarodzieje i mugole. Każdy był przerażony, każdy był zdolny do okropieństw, ale nie wierzyła w to, żeby było to spowodowana naturą czy bestialstwem siedzącym w człowieku - tymi osobami kierował strach i doskonale go rozumiała. Nie byłaby w stanie nikogo skrzywdzić, ale odczuwała go w piersi za każdym razem, kiedy do zajazdu trafiał ktoś ranny czy ktoś zabiedzony. Jak miała się nie przejąć losem prostych ludzi? Innych ludzi? Oni, czarodzieje mogli mieć dar magii, ale przecież nigdy to nie oznaczało, że byli lepsi! Lub że dawało im to możliwość gnębienia i mordowania mugoli!
- Dobrze słyszeć, że na półwyspie jest bezpiecznie… To naprawdę uspokaja, chociaż odrobinę. Strach mi się ruszać czasem poza Lancashire, nie pamiętam kiedy ostatnie raz opuściłabym chociaż Lancaster! Czasem mam wrażenie, że wiele mnie omija, ale z drugiej strony to podróże nie są teraz bezpieczne… - przyznała z westchnięciem, a słysząc kolejne słowa Steviego, opuściła spojrzenie na drewniany blat stołu. Dokładnie to samo powtarzał jak Sebastian, ale jak zajazd miał działać bez obcych? Bez klientów? Miała tych ludzi po prostu zostawić? Porzucić jakby nie mieli prawa do bezpiecznego schronienia?
- Wojna już jest, już przyszła. Jak sobie to wyobrażasz Stevie? Jeśli zamknę zajazd dla obcych, wzbudzi to więcej podejrzeń, kiedy wojna przyjdzie do Lancaster, nie uważasz? - powiedziała, zaciskając drobne dłonie wokół filiżanki, nieco nerwowo. Brakowało jej pewności siebie całe życie, ciężko było jej mówić na głos co myśli, ale to była ta jedna rzecz, której nie mogła opuścić.
- Thalia jest obca, a raczej była. Cztery lata temu, wtedy jeszcze wojna nie trwała, ale… co jeśli wróciłaby dopiero teraz? Richard, jeden z Moorów jeśli go znasz, też tutaj znalazł schronienie swojego czasu, chociaż na lata przed wojną. Ilu młodych chłopców i panien znalazło tutaj bezpieczny dom podczas wojny! Mugole, półkrwi, mugolacy… Wszyscy. Silas, to młody i zdolny chłopiec, jest artystą. Castor mieszka w Dolinie, też wizytuje tutaj. Stevie, oni wszyscy wstępowali tutaj jako obcy! Nie mogę zamknąć zajazdu dla obcych. Gdzie ci ludzie znajdą schronienie? Wszyscy mamy się chować i czekać aż to się skończy? Niedługo mój kuzyn ma nas odwiedzić, jest aurorem. Zna się na zabezpieczeniach, pomoże nam z nimi. Ale zajazdu nie zamknę, nie mogę. Dla wielu to jedyna opcja zarobku, sam wiesz przecież, sam straciłeś pracę… Wojna jest dla wszystkich ciężka - mówiła cicho, nie podnosząc wzroku na mężczyznę, bo przecież rozumiała skąd ta troska się brała - ale dokładnie przez tę samą troskę nie mogła pozwolić, żeby inni stracili to bezpieczne miejsce, o którym czasem mogli nie wiedzieć.
- Wiem, że Ollivanderowie… nie są idealni. Ale dbają o te ziemie, o Enty i o ludzi na nich. To co się stało, wyklęcie i zamknięcie ich sklepu… To straszne, wiem, ale nie pozwolą, żeby ludziom coś się stało. Wciąż tutaj wizytują, lord Havelock i lord Cassius. Wiedzą jaka jest sytuacjach w Derbyshire i Staffordshire… Ale to jest Lancashire. I nie dotknęło to nas, i mam nadzieję że nie dotknie - mówiła, zawsze będąc kobietą głębokiej wiary - bo w końcu i lordowie tych ziem mieli ogrom wiary, regularnie dbając i duchowe obrzędy na ziemiach poprzez celebrowanie sabatów i zmian w naturze. Może też stąd brała się jej wiara, właściwa lub nie, że wyższe siły mają ich hrabstwo w opiece i mogli czuć się bezpieczne, bo dobrym ludziom nic się nie mogło tutaj stać.
Chociaż pytanie czy ta ochrona tyczyła się również złych ludzi.
love makes you happy in a house where
love is made
love is made
Jakby miało nie smakować? Jedząc potrawki z rąk Cynthii, można było poczuć się jak w najbardziej ekskluzywnej restauracji w Londynie, tylko bez tej całej nowobogackiej otoczki. Stevie zresztą znacznie bardziej wolał domowe jedzenie, takie kojarzyło się z Warsztatem i rodzinną wsią, czyli ciepłem i dobrem.
— Wiesz dobrze, że zjem wszystko, co przyrządzisz, aż uszy będą mi się trzęsły. Prawdę mówię, Cynthio. Masz talent w rękach — nie wahał się skomplementować, bo przecież ten był zgodny z prawdą.
Godne pochwały marzenia o tym, że będzie lepiej, czasem nawiedzały też głowę numerologa. Szybko jednak odrzucał je od siebie, przekonany, że to zaledwie mrzonki. Znał przecież sytuację Zakonu Feniksa. Łapali się każdej drobnej sprawy, aby tylko utrzymać na powierzchni, wciąż będąc tłamszonymi i zabijanymi. Siły były rozłożone nierówno, oni mieli zaledwie garstkę ludzi, często głodnych, zmęczonych, a Ministerstwo Magii dysponowało armią. Wszyscy ci, którzy poszli za Longbottomem teraz byli poszukiwani, albo już szykowano się do wystawienia za nimi listów. Co z tego, że sojusznicy robili, co tylko mogli, gdy wciąż było tego za mało. Jeśli sytuacja miała się poprawić, to potrzebowali czegoś dużego, czegoś, co pozwoliłoby zmienić bieg wydarzeń. Wypłynąć na powierzchnie nie było wcale trudno, ale jeśli człowiek odnalazł się na środku oceanu, a w pobliżu nie było lądu — śmierć zwyczajnie postępowała wolniej, ale i tak skazanym był na porażkę.
— Ryzyko zawodowe... Lepszy środek oceanu niż środek stolicy. A wiesz, że i takie składają zamówienia? Jeszcze tego mi brakowało, żeby pędził teraz w samo serce Londynu — odpowiedział szybko. Chociaż podobne problemy przy świstoklikach zdarzały się rzadko, to pewnie wtedy mógł bardziej się wysypiać, albo poświęcić więcej czasu na przygotowanie. Tymczasem nigdy nie było czasu. Mętnym wzrokiem spojrzał jeszcze na srebrną obrączkę na jednym z palców, nie tą, której nie zdjął od śmierci Mary Jo, a tą, którą wręczył mu Castor. Talizman rzeczywiście pomagał przy tworzeniu świstoklików, od kiedy go nosił, nic złego się nie stało, chociaż tamta plaża w Exmoor... Miał swoją szansę, aby wydać się odważniejszym, niż naprawdę był, choć prawda była taka, że w najgorszych chwilach adrenalina skakała. Na dźwięk imienia Thalii zresztą poczuł to samo ukłucie w żołądku. To z nią i z panem Tonksem odbyli ostatnio pojedynek przeciwko pięciu szmalcownikom, gotowych zrobić z nich miazgę. Teraz wszyscy nie żyli, a Stevie miał w tym swój udział. Teraz liczył tylko na to, że Thalia nie wspomniała Cynthii słowem na temat tamtych wydarzeń. Nie powinna wiedzieć, znali się przecież tak długo, a kiedyś Beckett nie był taki. Wojna psuje ludzi. — To chyba nie dla mnie — zaśmiał się jeszcze. — Taki wielki kuter, potężne fale. Strasznie wiało! No i smród ryb, naprawdę... Ciężko było potem się go pozbyć — chociaż Trixie próbowała na wiele sposobów i w końcu się udało. — Brakuje mi za to spokojnego grzybobrania. Zjadłby człowiek takie świeże smażone kurki z cebulą — sezon już się skończył, teraz całe runo pokrywała gruba warstwa śniegu. Cebulę na szczęście dalej łatwo było dostać, ale pieprz? Z pieprzem był problem. Akurat skończył pałaszować obiad przygotowany przez Cynthie. Wyborny! — Cynthio, naprawdę pyszne... Bardzo dziękuję — rozgrzane potrawką uszy od razu zaróżowiły się, a lekko zaparowane okulary w końcu były przezroczyste. Poprzednią parę potłukł olbrzym, ale na szczęście udało się Steviemu szybko zrobić sobie nową.
— Ta... Kręcą — pokiwał głową na wspomnienie o jej koledze Volansie, który na wigilie przyniósł mu whisky, o Samuelu, który ostatnio spędzał z nią więcej czasu w ogrodzie, a nawet o Castorze, młodym sąsiedzie, chociaż chyba byli dla siebie bardziej rodzeństwem. Samotnemu ojcu ciężko było przejść przez ścianę, w której najmłodsza córka jest już pannicą, ale przecież chciał dla niej samego szczęścia. Miłość... Kto raz nie przeżył, ten życia nie zna. — Ciężko uwierzyć, jak szybko dorastają — zamyślił się na chwilę, chociaż to, że ktoś za bardzo ryzykuje, wydawała mu się dziwnie znajoma, wzrok Trixie też to mówił, a nie zdawała sobie sprawy z połowy rzeczy. — Mówię ci, zaraz znajdą sobie żony i minie im ten cały bunt. Chociaż czas niezbyt teraz sprzyja, to przecież życie toczy się dalej. Kiedyś wojna minie, a my będziemy dziadkami! — taka była kolej rzeczy, nie było co się oszukiwać. Chciał jedynie dożyć ich narodzin, potrzymać w rękach, a potem mógł umierać w imię tego, by żyło im się lepiej. — A może się pospieszyłem i coś się zmieniło? Sprezentowali ci już wnuka? — uśmiechnął się szeroko, wypatrując wieści. Ciężko było utrzymywać taki kontakt jak niegdyś, kiedy nawet przemieszczanie się było utrudnione, a świstokliki nie prowadziły już do Zajazdu pod Gruszą.
Chwilę zamyślił się. Zakon donosił zbyt wiele informacji, najczęściej przykrych i rozłupujących serce w pół. Staffordshire było tego przykładem. Przez chwilę zmrużył mocniej powieki, usiłując wykryć w oczach Cynthii jakikolwiek znak, że żartuje. Czasem warto było powstrzymać się przed mówieniem, czasem warto było schować prawdę pod koc i nie odpowiadać więcej, aby ktoś mógł żyć spokojnie, bez bagażu i ciężaru. Kiwnął więc głową nieco niemrawo, przełykając gorzką ślinę.
— Cynthio, będzie tylko gorzej — powiedział w końcu, najpierw słuchając wszystkiego, co chciała mu powiedzieć. Nie przerywał, nie unosił głosu, nie próbował się wykłócać, ale nie mógł jej przecież zostawić bez informacji. Nie powiedział jednak, skąd posiada te informacje, nie podzielił się faktem, że sam należał do Zakonu Feniksa, a zawsze w kieszeni miał niebieską chustę od Harolda Longbottoma. Im dłużej jednak tłumaczyła się, im bardziej próbowała odrzucić od siebie myśl, że żyje w zagrożeniu, tym bardziej spuszczał głowę w dół, bo wiązały mu się usta. Musiał jednak jej powiedzieć. Nie mogła żyć w kłamstwie.
— W październiku ktoś odnalazł niepogrzebane ciała na ulicach Lancashire. W listopadzie spalono stodołę kolo Borowick. Z ludźmi w środku... W grudniu w Forest of Bowland widziano dementorów. tu nie jest bezpiecznie — wpatrywał się w oczy kobiety, choć próbował zachować spokój. — Nie uciekaj, wiem, że nie chcesz, ale... Ale Ollivanderowie nie zabezpieczą całego hrabstwa. Włazi tu coraz więcej ministerialnych wojsk i obawiam się, że to jedynie kwestia czasu. Pracowałem z panem Ulyssesem, wiem, że się starają, że walczą, ale... Czasem to może po prostu przerosnąć człowieka — wypuścił nieco głośniej powietrze, wiedząc, że słowa, które wypowiada, były gorzkie i wcale nie zwiastowały niczego dobrego, ale równocześnie nie mógłby jej okłamywać, albo zostawić tutaj ze świadomością, że nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia. Współpracował z nestorem ich rodu nad projektem dla Zakonu, przy okazji zabezpieczania Oazy, widział troskę w jego zimnych oczach.
— Nie jest tak źle jak na Staffordshire, byłem tam... Widziałem, co się stało... Ale sprawdzaj chociaż gości. Jest zaklęcie z magii defensywnej. Inkantacja to Mallus, bardzo proste! Przykładasz różdżkę do skroni i sprawdzasz, czy zna czarną magię — chociaż taki test bezpieczeńtwa mógłby wystarczyć. To niewiele, ale zawsze coś. — Założę ci tutaj transmutacyjne pułapki, jeśli chcesz oczywiście... — przez chwilę zatrzymał się na oczach kobiety, czując, że być może powiedział nawet za dużo, albo zbyt mocno, ale przecież ani razu nie uniósł głosu, nie ukazał nerwów. Mówił spokojnie jak zawsze, nieco nawet opiekuńczo. Wtedy też swoją dłonią chwycił jej w śmiałym ruchu, ale potrzebnym w tym momencie. Chyba... — I na wszelki wypadek zrobię ci świstokliki, dobrze? — zaproponował nieco nieśmiało, zaraz potem ściskając dłoń kobiety i zabierając nieco speszone palce. Czy to strach o nią, czy zwyczajnie o ludzi?
— Wiesz dobrze, że zjem wszystko, co przyrządzisz, aż uszy będą mi się trzęsły. Prawdę mówię, Cynthio. Masz talent w rękach — nie wahał się skomplementować, bo przecież ten był zgodny z prawdą.
Godne pochwały marzenia o tym, że będzie lepiej, czasem nawiedzały też głowę numerologa. Szybko jednak odrzucał je od siebie, przekonany, że to zaledwie mrzonki. Znał przecież sytuację Zakonu Feniksa. Łapali się każdej drobnej sprawy, aby tylko utrzymać na powierzchni, wciąż będąc tłamszonymi i zabijanymi. Siły były rozłożone nierówno, oni mieli zaledwie garstkę ludzi, często głodnych, zmęczonych, a Ministerstwo Magii dysponowało armią. Wszyscy ci, którzy poszli za Longbottomem teraz byli poszukiwani, albo już szykowano się do wystawienia za nimi listów. Co z tego, że sojusznicy robili, co tylko mogli, gdy wciąż było tego za mało. Jeśli sytuacja miała się poprawić, to potrzebowali czegoś dużego, czegoś, co pozwoliłoby zmienić bieg wydarzeń. Wypłynąć na powierzchnie nie było wcale trudno, ale jeśli człowiek odnalazł się na środku oceanu, a w pobliżu nie było lądu — śmierć zwyczajnie postępowała wolniej, ale i tak skazanym był na porażkę.
— Ryzyko zawodowe... Lepszy środek oceanu niż środek stolicy. A wiesz, że i takie składają zamówienia? Jeszcze tego mi brakowało, żeby pędził teraz w samo serce Londynu — odpowiedział szybko. Chociaż podobne problemy przy świstoklikach zdarzały się rzadko, to pewnie wtedy mógł bardziej się wysypiać, albo poświęcić więcej czasu na przygotowanie. Tymczasem nigdy nie było czasu. Mętnym wzrokiem spojrzał jeszcze na srebrną obrączkę na jednym z palców, nie tą, której nie zdjął od śmierci Mary Jo, a tą, którą wręczył mu Castor. Talizman rzeczywiście pomagał przy tworzeniu świstoklików, od kiedy go nosił, nic złego się nie stało, chociaż tamta plaża w Exmoor... Miał swoją szansę, aby wydać się odważniejszym, niż naprawdę był, choć prawda była taka, że w najgorszych chwilach adrenalina skakała. Na dźwięk imienia Thalii zresztą poczuł to samo ukłucie w żołądku. To z nią i z panem Tonksem odbyli ostatnio pojedynek przeciwko pięciu szmalcownikom, gotowych zrobić z nich miazgę. Teraz wszyscy nie żyli, a Stevie miał w tym swój udział. Teraz liczył tylko na to, że Thalia nie wspomniała Cynthii słowem na temat tamtych wydarzeń. Nie powinna wiedzieć, znali się przecież tak długo, a kiedyś Beckett nie był taki. Wojna psuje ludzi. — To chyba nie dla mnie — zaśmiał się jeszcze. — Taki wielki kuter, potężne fale. Strasznie wiało! No i smród ryb, naprawdę... Ciężko było potem się go pozbyć — chociaż Trixie próbowała na wiele sposobów i w końcu się udało. — Brakuje mi za to spokojnego grzybobrania. Zjadłby człowiek takie świeże smażone kurki z cebulą — sezon już się skończył, teraz całe runo pokrywała gruba warstwa śniegu. Cebulę na szczęście dalej łatwo było dostać, ale pieprz? Z pieprzem był problem. Akurat skończył pałaszować obiad przygotowany przez Cynthie. Wyborny! — Cynthio, naprawdę pyszne... Bardzo dziękuję — rozgrzane potrawką uszy od razu zaróżowiły się, a lekko zaparowane okulary w końcu były przezroczyste. Poprzednią parę potłukł olbrzym, ale na szczęście udało się Steviemu szybko zrobić sobie nową.
— Ta... Kręcą — pokiwał głową na wspomnienie o jej koledze Volansie, który na wigilie przyniósł mu whisky, o Samuelu, który ostatnio spędzał z nią więcej czasu w ogrodzie, a nawet o Castorze, młodym sąsiedzie, chociaż chyba byli dla siebie bardziej rodzeństwem. Samotnemu ojcu ciężko było przejść przez ścianę, w której najmłodsza córka jest już pannicą, ale przecież chciał dla niej samego szczęścia. Miłość... Kto raz nie przeżył, ten życia nie zna. — Ciężko uwierzyć, jak szybko dorastają — zamyślił się na chwilę, chociaż to, że ktoś za bardzo ryzykuje, wydawała mu się dziwnie znajoma, wzrok Trixie też to mówił, a nie zdawała sobie sprawy z połowy rzeczy. — Mówię ci, zaraz znajdą sobie żony i minie im ten cały bunt. Chociaż czas niezbyt teraz sprzyja, to przecież życie toczy się dalej. Kiedyś wojna minie, a my będziemy dziadkami! — taka była kolej rzeczy, nie było co się oszukiwać. Chciał jedynie dożyć ich narodzin, potrzymać w rękach, a potem mógł umierać w imię tego, by żyło im się lepiej. — A może się pospieszyłem i coś się zmieniło? Sprezentowali ci już wnuka? — uśmiechnął się szeroko, wypatrując wieści. Ciężko było utrzymywać taki kontakt jak niegdyś, kiedy nawet przemieszczanie się było utrudnione, a świstokliki nie prowadziły już do Zajazdu pod Gruszą.
Chwilę zamyślił się. Zakon donosił zbyt wiele informacji, najczęściej przykrych i rozłupujących serce w pół. Staffordshire było tego przykładem. Przez chwilę zmrużył mocniej powieki, usiłując wykryć w oczach Cynthii jakikolwiek znak, że żartuje. Czasem warto było powstrzymać się przed mówieniem, czasem warto było schować prawdę pod koc i nie odpowiadać więcej, aby ktoś mógł żyć spokojnie, bez bagażu i ciężaru. Kiwnął więc głową nieco niemrawo, przełykając gorzką ślinę.
— Cynthio, będzie tylko gorzej — powiedział w końcu, najpierw słuchając wszystkiego, co chciała mu powiedzieć. Nie przerywał, nie unosił głosu, nie próbował się wykłócać, ale nie mógł jej przecież zostawić bez informacji. Nie powiedział jednak, skąd posiada te informacje, nie podzielił się faktem, że sam należał do Zakonu Feniksa, a zawsze w kieszeni miał niebieską chustę od Harolda Longbottoma. Im dłużej jednak tłumaczyła się, im bardziej próbowała odrzucić od siebie myśl, że żyje w zagrożeniu, tym bardziej spuszczał głowę w dół, bo wiązały mu się usta. Musiał jednak jej powiedzieć. Nie mogła żyć w kłamstwie.
— W październiku ktoś odnalazł niepogrzebane ciała na ulicach Lancashire. W listopadzie spalono stodołę kolo Borowick. Z ludźmi w środku... W grudniu w Forest of Bowland widziano dementorów. tu nie jest bezpiecznie — wpatrywał się w oczy kobiety, choć próbował zachować spokój. — Nie uciekaj, wiem, że nie chcesz, ale... Ale Ollivanderowie nie zabezpieczą całego hrabstwa. Włazi tu coraz więcej ministerialnych wojsk i obawiam się, że to jedynie kwestia czasu. Pracowałem z panem Ulyssesem, wiem, że się starają, że walczą, ale... Czasem to może po prostu przerosnąć człowieka — wypuścił nieco głośniej powietrze, wiedząc, że słowa, które wypowiada, były gorzkie i wcale nie zwiastowały niczego dobrego, ale równocześnie nie mógłby jej okłamywać, albo zostawić tutaj ze świadomością, że nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia. Współpracował z nestorem ich rodu nad projektem dla Zakonu, przy okazji zabezpieczania Oazy, widział troskę w jego zimnych oczach.
— Nie jest tak źle jak na Staffordshire, byłem tam... Widziałem, co się stało... Ale sprawdzaj chociaż gości. Jest zaklęcie z magii defensywnej. Inkantacja to Mallus, bardzo proste! Przykładasz różdżkę do skroni i sprawdzasz, czy zna czarną magię — chociaż taki test bezpieczeńtwa mógłby wystarczyć. To niewiele, ale zawsze coś. — Założę ci tutaj transmutacyjne pułapki, jeśli chcesz oczywiście... — przez chwilę zatrzymał się na oczach kobiety, czując, że być może powiedział nawet za dużo, albo zbyt mocno, ale przecież ani razu nie uniósł głosu, nie ukazał nerwów. Mówił spokojnie jak zawsze, nieco nawet opiekuńczo. Wtedy też swoją dłonią chwycił jej w śmiałym ruchu, ale potrzebnym w tym momencie. Chyba... — I na wszelki wypadek zrobię ci świstokliki, dobrze? — zaproponował nieco nieśmiało, zaraz potem ściskając dłoń kobiety i zabierając nieco speszone palce. Czy to strach o nią, czy zwyczajnie o ludzi?
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Zaśmiała się cicho słysząc jak przyjaciel zachwala jej kuchnię. W końcu zawsze było miło usłyszeć coś podobnego! Komplementy… Nigdy nie było łatwo jej ich przyjmować - chociaż stanowczo w ciągu wielu lat było to łatwiejsze i łatwiejsze, szczególnie gdy nie dotyczyły rzeczy widocznych, a jej umiejętności. To jak radziła sobie w kuchni, to jak radziła sobie z wychowaniem dziećmi, z zarządzeniem zajazdem - komplementy odnośnie tego było łatwiej przyjmować niż odnośnie jej wyglądu, kiedy kiedyś padały. Dzisiaj już nie słyszała ich aż tak wielu i z jednej strony czuła się z tym dobrze, bo zawsze wprawiały ją one w zakłopotanie, a z drugiej… cóż, jej ciemne włosy zawsze były szeroko komplementowane i za tym w pewnym stopniu tęskniła.
- W środek stolicy!? Na Merlina, Stevie! Mam nadzieję, że nie przyjmujesz takich zleceń! Bezpieczniejszy kuter, naprawdę. To co się stało, wciąż dzieje… Nawet nie chcę o tym myśleć, strach się tam pojawiać. Nie byłam tam, po tym nakazie rejestracji różdżek tym bardziej. Nie chcę nawet myśleć co by mogli zrobić, żeby dowiedzieć się, gdzie znajduje się moi kuzyni! - powiedziała naprawdę przejęta i zmartwiona. Nie, żeby wątpiła, żeby Samuel, Anthony czy Hannah nie byli w stanie zadbać o siebie, ale na pewno nie chciała dokładać im zmartwień i problemów. Pojawienie się w Londynie byłoby… zbyt niebezpieczne. Nie tylko dla niej i Zajazdu, ale przede wszystkim dla jej rodziny. Co miało za znaczenie w dzisiejszych czasach z jaką wiarą niektórzy dokonywali w życiu wyborów, jeśli wszystko z dnia na dzień się przewracało coraz bardziej do góry nogami? Wszystko i wszyscy stawali na głowie!
- Ah, tak, grzybobranie… Te śniegi wszystko psują, tak to można by było jeszcze coś znaleźć - westchnęła, kręcąc lekko głową, ale znów się uśmiechnęła spokojnie, kiedy mężczyzna podziękował za posiłek.
Zaraz sięgnęła po różdżkę, żeby skierować naczynia do zlewu, w którym szczotka zaraz zaczęła je szorować, nieco rozpryskując wodę i pianę dookoła, ale nie przejmowała się tym teraz. W końcu odrobina wody na blacie przy umywalce nie stanowiła zagrożenia, że ktoś się zaraz przewróci - a naczyń z pewnością będzie jeszcze mnóstwo do sprzątania.
Wnuki. Chciałby je mieć, ale… w tych czasach? Kiedy nic nie było pewne? Kiedy tak naprawdę jej synowie nie mogli być pewni niczego - tym bardziej tego, że wojna zaraz się skończy, że ich dzieci mogłyby się wychowywać w świecie… właśnie, w jakim świecie?
W świecie, gdzie za brak magii czeka cię śmierć? Albo czeka cię śmierć, bo dla kogoś jesteś niewystarczającym? W kwestii krwi, w kwestii pochodzenia? W kwestii wyrażania swojego zdania?
Jej synowie byli odważni, a na pewno odważniejsi od niej. Gryfoni, stanowczo mieli to po ojcu. Nie bali się stawać za swoimi racjami, bronić słabszych i widziała jak wrzało w nich na tę niesprawiedliwość, która miała miejsce w całym kraju.
- Chciałabym, żeby tak było, żeby minęła ta cała wojna… Żeby już wnuki biegały, ale nie, nie sprezentowali mi jeszcze żadnego... - powiedziała ze smutnym uśmiechem, nalewając do filiżanek im obojgu zaparzonej herbaty i ujmując jedną z nich w dłoń. Obserwowała jak fragmenty liści i płatków unoszą się w naparze. - [/b] Ale naprawdę mam wrażenie, że ich bardziej ciągnie do walki niż do szukania miłości i zakładania rodziny! I nie mogę im się dziwić[/b] - westchnęła, kręcąc głową i wyraźnie smutniejąc na samą myśl o tym wszystkim. Jej życie nie było idealne, ale nikt jej nie odbierał możliwości wyboru, możliwości zbudowania czegoś - a młodym jest to wyrywane! - Jaki świat ta wojna zostawi naszym wnukom? Na Merlina, same zgliszcza!
Wiedziała jak wiele nie wiedziała - wiedziała, że żaden z jej poszukiwanych krewnych nie dzieli się z nią chociażby skrawkiem tego, co przeżywają. I chyba mieli rację, bo co by miała zrobić z tymi informacjami? Poza stworzeniem dla nich bezpiecznego miejsca, w którym zawsze czekałby na nich ciepły posiłek i czysta pościel, miejsce do spania, do schronienia się - co mogła zrobić więcej niż zapewnić im to?
Była po prostu kurą domową, która zajmowała się całym gospodarstwem. Nie bez pomocy, ale jednak to było jej zajęciem. Nie znała się na polityce, na strategii wojennej i nie znała odpowiedzi na to, co można by było zrobić lepiej i jak zapobiec temu co miało miejsce?
- Nie mogę mieć nadziei na nic lepsze, że zabezpieczą. Nie pozostaje nic innego. Jutro wstanie słońce, znów będzie trzeba przygotować śniadanie, ugotować obiad… To wszystko będzie trzeba zrobić, to jest pewne. A jeśli przyjdą… Będziemy uciekać, raczej - dodała ciszej, niepewnie, odwracając wzrok od Steviego. Wiedziała, że to było głupie z jej strony, że nie chciała stąd uciekać, ale nie mogła.
Wielokrotnie myśl, że ci czarodzieje tutaj przyjdą, do zajazdu, że będą żądać czegoś… Wydania mugoli? Oddania się im? Wprowadzenia ministerialnego porządku? Może wydania jej poszukiwanej rodziny? Martwiło ją to, a jednocześnie nie wiedziała co miała zrobić. Czy przyjdzie jej sprzedać zajazd? A może będzie musiała się dostosować do rządów Malfoya? Do dyktatury Czarnego Pana?
Cała ta sytuacja była czymś, co człowieka przerastało. Czymś, co nie mogło trwać w nieskończoność… A jednak wydawało się jej coraz bardziej, że mogło być tylko gorzej. Mimo, że marzył jej się koniec wojny on coraz bardziej wydawał się być czymś zupełnie odrealnionym.
Podniosła wzrok na mężczyznę z powrotem, kiedy wspomniał o sprawdzeniu gości. Zaraz spokojnie się uśmiechnęła, kiwając delikatnie głową.
- Dobrze… postaram się… I… Pułapki to chyba nie jest najgorszy pomysł. Samuel również pomaga z nimi, korzysta z białej magii przy nich - przyznała, nie zabierając dłoni od Steviego, ale za to odwróciła znów wzrok, nie będąc pewną jak miała zareagować. Doceniała zawsze to, że miała ludzi dookoła siebie, ale jednocześnie nie chciała ich martwić - a wiedziała, że im dłużej będzie się upierała na zostanie tutaj w Lancashire, w zajeździe, tym bardziej będzie wszystkich martwić. A mimo to nie chciała rezygnować.
- Może pułapki można z miejsca nałożyć na czarodziejów, którzy znają czarną magię..? Zamiast używać mallus, byłoby to bardziej dyskretne i rozumiesz, nie straszyłoby tak bardzo gości?
- W środek stolicy!? Na Merlina, Stevie! Mam nadzieję, że nie przyjmujesz takich zleceń! Bezpieczniejszy kuter, naprawdę. To co się stało, wciąż dzieje… Nawet nie chcę o tym myśleć, strach się tam pojawiać. Nie byłam tam, po tym nakazie rejestracji różdżek tym bardziej. Nie chcę nawet myśleć co by mogli zrobić, żeby dowiedzieć się, gdzie znajduje się moi kuzyni! - powiedziała naprawdę przejęta i zmartwiona. Nie, żeby wątpiła, żeby Samuel, Anthony czy Hannah nie byli w stanie zadbać o siebie, ale na pewno nie chciała dokładać im zmartwień i problemów. Pojawienie się w Londynie byłoby… zbyt niebezpieczne. Nie tylko dla niej i Zajazdu, ale przede wszystkim dla jej rodziny. Co miało za znaczenie w dzisiejszych czasach z jaką wiarą niektórzy dokonywali w życiu wyborów, jeśli wszystko z dnia na dzień się przewracało coraz bardziej do góry nogami? Wszystko i wszyscy stawali na głowie!
- Ah, tak, grzybobranie… Te śniegi wszystko psują, tak to można by było jeszcze coś znaleźć - westchnęła, kręcąc lekko głową, ale znów się uśmiechnęła spokojnie, kiedy mężczyzna podziękował za posiłek.
Zaraz sięgnęła po różdżkę, żeby skierować naczynia do zlewu, w którym szczotka zaraz zaczęła je szorować, nieco rozpryskując wodę i pianę dookoła, ale nie przejmowała się tym teraz. W końcu odrobina wody na blacie przy umywalce nie stanowiła zagrożenia, że ktoś się zaraz przewróci - a naczyń z pewnością będzie jeszcze mnóstwo do sprzątania.
Wnuki. Chciałby je mieć, ale… w tych czasach? Kiedy nic nie było pewne? Kiedy tak naprawdę jej synowie nie mogli być pewni niczego - tym bardziej tego, że wojna zaraz się skończy, że ich dzieci mogłyby się wychowywać w świecie… właśnie, w jakim świecie?
W świecie, gdzie za brak magii czeka cię śmierć? Albo czeka cię śmierć, bo dla kogoś jesteś niewystarczającym? W kwestii krwi, w kwestii pochodzenia? W kwestii wyrażania swojego zdania?
Jej synowie byli odważni, a na pewno odważniejsi od niej. Gryfoni, stanowczo mieli to po ojcu. Nie bali się stawać za swoimi racjami, bronić słabszych i widziała jak wrzało w nich na tę niesprawiedliwość, która miała miejsce w całym kraju.
- Chciałabym, żeby tak było, żeby minęła ta cała wojna… Żeby już wnuki biegały, ale nie, nie sprezentowali mi jeszcze żadnego... - powiedziała ze smutnym uśmiechem, nalewając do filiżanek im obojgu zaparzonej herbaty i ujmując jedną z nich w dłoń. Obserwowała jak fragmenty liści i płatków unoszą się w naparze. - [/b] Ale naprawdę mam wrażenie, że ich bardziej ciągnie do walki niż do szukania miłości i zakładania rodziny! I nie mogę im się dziwić[/b] - westchnęła, kręcąc głową i wyraźnie smutniejąc na samą myśl o tym wszystkim. Jej życie nie było idealne, ale nikt jej nie odbierał możliwości wyboru, możliwości zbudowania czegoś - a młodym jest to wyrywane! - Jaki świat ta wojna zostawi naszym wnukom? Na Merlina, same zgliszcza!
Wiedziała jak wiele nie wiedziała - wiedziała, że żaden z jej poszukiwanych krewnych nie dzieli się z nią chociażby skrawkiem tego, co przeżywają. I chyba mieli rację, bo co by miała zrobić z tymi informacjami? Poza stworzeniem dla nich bezpiecznego miejsca, w którym zawsze czekałby na nich ciepły posiłek i czysta pościel, miejsce do spania, do schronienia się - co mogła zrobić więcej niż zapewnić im to?
Była po prostu kurą domową, która zajmowała się całym gospodarstwem. Nie bez pomocy, ale jednak to było jej zajęciem. Nie znała się na polityce, na strategii wojennej i nie znała odpowiedzi na to, co można by było zrobić lepiej i jak zapobiec temu co miało miejsce?
- Nie mogę mieć nadziei na nic lepsze, że zabezpieczą. Nie pozostaje nic innego. Jutro wstanie słońce, znów będzie trzeba przygotować śniadanie, ugotować obiad… To wszystko będzie trzeba zrobić, to jest pewne. A jeśli przyjdą… Będziemy uciekać, raczej - dodała ciszej, niepewnie, odwracając wzrok od Steviego. Wiedziała, że to było głupie z jej strony, że nie chciała stąd uciekać, ale nie mogła.
Wielokrotnie myśl, że ci czarodzieje tutaj przyjdą, do zajazdu, że będą żądać czegoś… Wydania mugoli? Oddania się im? Wprowadzenia ministerialnego porządku? Może wydania jej poszukiwanej rodziny? Martwiło ją to, a jednocześnie nie wiedziała co miała zrobić. Czy przyjdzie jej sprzedać zajazd? A może będzie musiała się dostosować do rządów Malfoya? Do dyktatury Czarnego Pana?
Cała ta sytuacja była czymś, co człowieka przerastało. Czymś, co nie mogło trwać w nieskończoność… A jednak wydawało się jej coraz bardziej, że mogło być tylko gorzej. Mimo, że marzył jej się koniec wojny on coraz bardziej wydawał się być czymś zupełnie odrealnionym.
Podniosła wzrok na mężczyznę z powrotem, kiedy wspomniał o sprawdzeniu gości. Zaraz spokojnie się uśmiechnęła, kiwając delikatnie głową.
- Dobrze… postaram się… I… Pułapki to chyba nie jest najgorszy pomysł. Samuel również pomaga z nimi, korzysta z białej magii przy nich - przyznała, nie zabierając dłoni od Steviego, ale za to odwróciła znów wzrok, nie będąc pewną jak miała zareagować. Doceniała zawsze to, że miała ludzi dookoła siebie, ale jednocześnie nie chciała ich martwić - a wiedziała, że im dłużej będzie się upierała na zostanie tutaj w Lancashire, w zajeździe, tym bardziej będzie wszystkich martwić. A mimo to nie chciała rezygnować.
- Może pułapki można z miejsca nałożyć na czarodziejów, którzy znają czarną magię..? Zamiast używać mallus, byłoby to bardziej dyskretne i rozumiesz, nie straszyłoby tak bardzo gości?
love makes you happy in a house where
love is made
love is made
Odpowiedzialność nie polegała tylko i wyłącznie na myśleniu o sobie. Przede wszystkim chodziło o innych. Czy to o dzieci, które przecież zawsze miały pozostać oczkiem w głowie rodziców i małymi brzdącami, nawet gdyby kończyły trzydzieści lat i same były dorosłe; czy to o rodzinę, która z takich lub innych powodów mogła mieć problemy, często zresztą niezasłużenie; czy to o przyjaciół, co w podobnej sprawie oddawali swoje życia. Należało o nich zadbać, chociażby nienarażaniem ich na dodatkowe kłopoty. Samuel, który swoją drogą spędzał coraz więcej czasu z Trixie, ku właściwej uciesze Steviego, był poszukiwany listami gończymi, tak samo zresztą Anthony. Obydwoje czynnie działali na rzecz Zakonu Feniksa, gotowi poświęcić swoje życie w służbie dobru. On sam, tak jak wielu innych, wspierał świstoklikami, organizacją zaplecza rzemieślniczego i naukowego, bo i w czasie najgorszej wojny to mogło mieć znaczenie. Nie zawsze przecież chodziło o to, aby łazić i machać różdżką. Czasem trzeba było pomyśleć i odpowiednio się zabezpieczyć. Cynthia, przynajmniej według wiedzy Steviego, nie dołączyła jako sojusznik, nie przedstawiła się Haroldowi i nie działała czynnie, ale jej poglądy na temat sprawy wydawały się jasne. — Dlatego trzeba uważać. Nie ufać ot tak... — spuścił nieco wzrok w dół, bo ciężko było mówić takie słowa. Niegdyś wierzył, że ludzie z natury byli dobrzy, że tylko poszczególne jednostki miały w sercu nienawiść, a teraz? Teraz cały świat zdawał się obrócić przeciwko takim jak on. Ale przecież mieli rację, przecież dobro zwycięży, prawda? Prawda...?
— Szczęście, że niedługo wiosna. Ile to jeszcze? Półtora miesiąca i będę mógł sadzić pomidory — powiedział nieco rozmarzony, stęskniony na ich świeżym smakiem, bo ten przypominał dom, w którym jeszcze kiedyś była Mary Jo.
Oh... Mary... Gdybyś tylko to widziała, czym stał się świat.
— Chyba pora pomyśleć też o innych warzywach. Kalafiorze może? Muszę znaleźć taką książkę, gdzieś ją wsadziłem, nie wiem gdzie. Tam wszystko sobie ponotowałem — mówił, spoglądając na kobietę. Przecież doskonale znała się na kuchni i na roślinach, trochę potrzebował jej rady. — Nie mam na co dzień dużo czasu, ale z żywnością coraz trudniej u nas — gdzieś z tyłu na języku wyczuł gorzki smak tamtego uczucia, gdy w otwartej spiżarce nie znalazł świeżego chleba, warzyw i twarogu. Wojna zbierała swoje żniwa. Bólem było, gdy nie mógł przygotować dla własnego dziecka (nie)zwykłych kanapek, takich jak kiedyś, gdy jeszcze było normalnie. — Ale mam szklarnie. Małą taką... Przydomową, o. Poradź mi, co tam zrobić? Może groch? Ale co ja ugotuje z grochu... — a i jeszcze powinien tym grochem wykarmić dzieciaki z Doliny, nie każde miało tyle szczęścia, aby w ogóle mieć warzywa.
Zaangażowana w swoją pracę szczotka rozchlapała trochę wody, ale widać gospodyni nie przejęła się tym. Stevie zresztą sam nie miał zapędów pedantycznych, wystarczyło spojrzeć, jak wyglądała jego pracownia w środku pracy. Śruby, pręty i często niezidentyfikowane przedmioty walały się po całej podłodze, a jednak w tym artystycznym nieładzie potrafił odnaleźć swój porządek. — Czasy nas nie rozpieszczają. Ale to silni mężczyźni... Tylko niech... Niech uważają — zapewne powtarzała im to tysiąc razy, ale i tak czuł się w obowiązku, aby to dodać. Był już przecież na polu bitwy, widział rzeczy, o których wcześniej nie śnił w koszmarach. Na Merlina, zabił człowieka... Galopujące myśli odcięły go na chwilę od rzeczywistości, gdy to przyspieszone na to wspomnienie serce zakołatało. Nie był wybornym kłamcą, nie znał się na tym, ale potrafił ukrywać ból. Nie od wczoraj zresztą. — Odbudujemy go, ot co! — uśmiechnął się nieco szerzej do kobiety. — Cegła po cegle i odbudujemy w końcu, zobaczysz. Potrzeba tylko będzie czasu — i żeby jak najwięcej dobrych ludzi przeżyło. Misja, którą obrała sobie pani Skamander, była ważna, szalenie ważna nawet! Ciepły kąt, bezpieczeństwo i jakikolwiek spokój dla tych, którzy stawali w pierwszej linii, był na wagę złota. Ale miała rację. W najgorszym przypadku trzeba było uciekać, nie zwlekać tylko wiać gdzie pieprz rośnie, aby w innym miejscu próbować znaleźć sobie dom. Zawsze możliwe było przeniesienie od Oazy, chociaż i tam sytuacja była więcej niż ciężka.
— Nałożę, nie martw się. Chociaż trochę to potrwa, to lepiej się zabezpieczyć. Ja znacznie lepszy zawsze byłem w transmutacji, wiesz przecież. To nie musi być na cały zajazd, może na pokój? Ten, w którym zostawisz sobie świstoklik? Chociaż świstoklik lepiej mieć przy sobie... Zawsze. Mogę stworzyć ci w ogrodzie ruchome piaski. Albo labirynt na intruza! Na pewno lepiej by było wyłączyć to miejsce z teleportacji... — rozejrzał się po pomieszczeniu. — Albo mogę stworzyć ci tu twoją własną iluzję, chcesz? Wierną kopię, co nastraszy gości. Może nawet mówić. No i Cave Inimicum. To podstawa... Ale nie wiem, czy nie lepiej by założył to ktoś, kto częściej tu bywa. To takie zabezpieczenie, że informuje o wejściu intruza. Różdżka drga... — zamyślił się przez chwilę, próbując opracować najlepszy plan, chociaż znacznie bardziej znał się na transporcie. Mógł zaplanować drogę ucieczki z tego miejsca, wyposażyć je w świstokliki. Nie wziąłby za to oczywiście ani grosza od kobiety, problemem były komponenty i czas, tego brakowało chyba każdemu. Przez chwilę ścisnął jej dłoń mocniej, w wyrazie wsparcia, ciepła, przyjacielskiego odruchu, a następnie puścił rękę, obdarzając kobietę szerokim uśmiechem pod bujnym wąsem.
— Jakby na to nie patrzeć, kiedyś się los odmieni — chociaż nie mogę tego obiecać. — Jest takie zabezpieczenie. Bardzo trudne, ale Samuel na pewno sobie poradzi — jak nie to zawsze będzie można mógłby Kierana, ale nie będzie potrzeby. — Nie ma pod nim jak używać tej ich złej magii. To mocna rzecz... — i bardzo przydatna. — Na pewno nie zaszkodzi, ale wiesz Cynthio... Nie będę cię uczyć jak prowadzić takie miejsce, wygryzłabyś mnie jak po mydle, tylko... Jeśli czegoś nauczyłem się przez tę potworną wojnę, to aby zawsze być gotowym. Mieć przy sobie różdżkę — ze swoją się nie rozstawał. — I nie bać się reagować, nie podawać nazwiska. Gości pewnie masz tu mniej, ale dalej odwiedzają cię dla turystyki? Czy po prostu kryją się, gdzie mogą? — upił jeden z ostatnich łyków zaparzonego przez kobietę naparu. Tu jakoś wszystko smakowało inaczej. Niekoniecznie lepiej, chociaż było absolutnie przepyszne, ale po prostu inaczej. Jak tamten spokój, wspomnienie sprzed paru lat, sprzed Grindelwalda, anomalii, Voldemorta, Malfoya.
— Odwiedź nas kiedyś w Dolinie. Może w marcu? Jak śniegi stopnieją, jest naprawdę ładnie — spytał nieco nieśmiało. Przydałaby mu się pomoc przy szklarni kogoś, kto doświadczonym okiem spojrzy na przydomowe uprawy. Ludzie umierali w walce, wielu kolegów w ten sposób właśnie odeszło z tego świata. Fakt, że stara znajoma żyła i miała się dobrze, radował serce. Zwykła rozmowa dodawała otuchy.
— Szczęście, że niedługo wiosna. Ile to jeszcze? Półtora miesiąca i będę mógł sadzić pomidory — powiedział nieco rozmarzony, stęskniony na ich świeżym smakiem, bo ten przypominał dom, w którym jeszcze kiedyś była Mary Jo.
Oh... Mary... Gdybyś tylko to widziała, czym stał się świat.
— Chyba pora pomyśleć też o innych warzywach. Kalafiorze może? Muszę znaleźć taką książkę, gdzieś ją wsadziłem, nie wiem gdzie. Tam wszystko sobie ponotowałem — mówił, spoglądając na kobietę. Przecież doskonale znała się na kuchni i na roślinach, trochę potrzebował jej rady. — Nie mam na co dzień dużo czasu, ale z żywnością coraz trudniej u nas — gdzieś z tyłu na języku wyczuł gorzki smak tamtego uczucia, gdy w otwartej spiżarce nie znalazł świeżego chleba, warzyw i twarogu. Wojna zbierała swoje żniwa. Bólem było, gdy nie mógł przygotować dla własnego dziecka (nie)zwykłych kanapek, takich jak kiedyś, gdy jeszcze było normalnie. — Ale mam szklarnie. Małą taką... Przydomową, o. Poradź mi, co tam zrobić? Może groch? Ale co ja ugotuje z grochu... — a i jeszcze powinien tym grochem wykarmić dzieciaki z Doliny, nie każde miało tyle szczęścia, aby w ogóle mieć warzywa.
Zaangażowana w swoją pracę szczotka rozchlapała trochę wody, ale widać gospodyni nie przejęła się tym. Stevie zresztą sam nie miał zapędów pedantycznych, wystarczyło spojrzeć, jak wyglądała jego pracownia w środku pracy. Śruby, pręty i często niezidentyfikowane przedmioty walały się po całej podłodze, a jednak w tym artystycznym nieładzie potrafił odnaleźć swój porządek. — Czasy nas nie rozpieszczają. Ale to silni mężczyźni... Tylko niech... Niech uważają — zapewne powtarzała im to tysiąc razy, ale i tak czuł się w obowiązku, aby to dodać. Był już przecież na polu bitwy, widział rzeczy, o których wcześniej nie śnił w koszmarach. Na Merlina, zabił człowieka... Galopujące myśli odcięły go na chwilę od rzeczywistości, gdy to przyspieszone na to wspomnienie serce zakołatało. Nie był wybornym kłamcą, nie znał się na tym, ale potrafił ukrywać ból. Nie od wczoraj zresztą. — Odbudujemy go, ot co! — uśmiechnął się nieco szerzej do kobiety. — Cegła po cegle i odbudujemy w końcu, zobaczysz. Potrzeba tylko będzie czasu — i żeby jak najwięcej dobrych ludzi przeżyło. Misja, którą obrała sobie pani Skamander, była ważna, szalenie ważna nawet! Ciepły kąt, bezpieczeństwo i jakikolwiek spokój dla tych, którzy stawali w pierwszej linii, był na wagę złota. Ale miała rację. W najgorszym przypadku trzeba było uciekać, nie zwlekać tylko wiać gdzie pieprz rośnie, aby w innym miejscu próbować znaleźć sobie dom. Zawsze możliwe było przeniesienie od Oazy, chociaż i tam sytuacja była więcej niż ciężka.
— Nałożę, nie martw się. Chociaż trochę to potrwa, to lepiej się zabezpieczyć. Ja znacznie lepszy zawsze byłem w transmutacji, wiesz przecież. To nie musi być na cały zajazd, może na pokój? Ten, w którym zostawisz sobie świstoklik? Chociaż świstoklik lepiej mieć przy sobie... Zawsze. Mogę stworzyć ci w ogrodzie ruchome piaski. Albo labirynt na intruza! Na pewno lepiej by było wyłączyć to miejsce z teleportacji... — rozejrzał się po pomieszczeniu. — Albo mogę stworzyć ci tu twoją własną iluzję, chcesz? Wierną kopię, co nastraszy gości. Może nawet mówić. No i Cave Inimicum. To podstawa... Ale nie wiem, czy nie lepiej by założył to ktoś, kto częściej tu bywa. To takie zabezpieczenie, że informuje o wejściu intruza. Różdżka drga... — zamyślił się przez chwilę, próbując opracować najlepszy plan, chociaż znacznie bardziej znał się na transporcie. Mógł zaplanować drogę ucieczki z tego miejsca, wyposażyć je w świstokliki. Nie wziąłby za to oczywiście ani grosza od kobiety, problemem były komponenty i czas, tego brakowało chyba każdemu. Przez chwilę ścisnął jej dłoń mocniej, w wyrazie wsparcia, ciepła, przyjacielskiego odruchu, a następnie puścił rękę, obdarzając kobietę szerokim uśmiechem pod bujnym wąsem.
— Jakby na to nie patrzeć, kiedyś się los odmieni — chociaż nie mogę tego obiecać. — Jest takie zabezpieczenie. Bardzo trudne, ale Samuel na pewno sobie poradzi — jak nie to zawsze będzie można mógłby Kierana, ale nie będzie potrzeby. — Nie ma pod nim jak używać tej ich złej magii. To mocna rzecz... — i bardzo przydatna. — Na pewno nie zaszkodzi, ale wiesz Cynthio... Nie będę cię uczyć jak prowadzić takie miejsce, wygryzłabyś mnie jak po mydle, tylko... Jeśli czegoś nauczyłem się przez tę potworną wojnę, to aby zawsze być gotowym. Mieć przy sobie różdżkę — ze swoją się nie rozstawał. — I nie bać się reagować, nie podawać nazwiska. Gości pewnie masz tu mniej, ale dalej odwiedzają cię dla turystyki? Czy po prostu kryją się, gdzie mogą? — upił jeden z ostatnich łyków zaparzonego przez kobietę naparu. Tu jakoś wszystko smakowało inaczej. Niekoniecznie lepiej, chociaż było absolutnie przepyszne, ale po prostu inaczej. Jak tamten spokój, wspomnienie sprzed paru lat, sprzed Grindelwalda, anomalii, Voldemorta, Malfoya.
— Odwiedź nas kiedyś w Dolinie. Może w marcu? Jak śniegi stopnieją, jest naprawdę ładnie — spytał nieco nieśmiało. Przydałaby mu się pomoc przy szklarni kogoś, kto doświadczonym okiem spojrzy na przydomowe uprawy. Ludzie umierali w walce, wielu kolegów w ten sposób właśnie odeszło z tego świata. Fakt, że stara znajoma żyła i miała się dobrze, radował serce. Zwykła rozmowa dodawała otuchy.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Możliwe, że miała zbyt wiele wiary i nadziei w to, że ludzie byli inni - że nie każdy był zły, że warto było pomagać. Posądzić kogoś na wejściu o złe zamiary? Nie przeszłoby to jej przez myśl! Odmówić komuś pomoc? Kim była do tego, żeby decydować kto zasługiwał na nocleg w cieple i miskę ciepłej zupy? Nie miała prawa odmawiać pomocy, nawet jeśli w trakcie wojny z pewnością była to odpowiednia rzecz do zrobienia, odpowiednia decyzja do podjęcia - jak mogła odmówić komuś schronienia, kiedy tego potrzebował?
A tak wiele osób tego potrzebowało.
Wiedziała, że była naiwna. Może dlatego spuściła wzrok na słowa Steviego, nie będąc do końca pewną co miała odpowiedzieć. Jak miała przestać ufać? Coś, co robiła tyle lat i oczywiście, że wielokrotnie się na tym sparzyła - ale były też momenty, w których mogłaby tego żałować, gdyby postąpiła inaczej. Co miała zrobić będąc między młotem a kowadłem. Raczej starała się słuchać rozsądku, postępować rozsądnie - ale jeszcze za młodu miała tę cichą część, która podejmowała ryzyko. Nie wychodziła jej strona tak często, szczególnie po śmierci jej męża, ale wciąż gdzieś się tam znajdywała. Z pewnością część ludzi stwierdziłaby, że brak chęci zamknięcia zajazdu na obcych właśnie było przejawem tego szaleństwa.
- Oh tak, wiosna już niedługo! Jeszcze muszę pomyśleć o urodzinach rozgwiazdki. Oh, wiesz, Thalii. Też ma niedługo. Ale niedługo będzie odpowiedni moment do zajęcia się ogrodem, i sadzonkami - zgodziła się, nieco jakby bardziej ożywiona. W końcu sama od wielu lat już myślała myśleć o tym, jakie rośliny i kiedy trzeba zasadzić! Co rosło szybciej, co wolniej, w jakim momencie…
- Pomidory to świetny wybór, mój drogi. Nie martw się, ze wszystkim ci pomogę. Mam jeszcze gdzieś księgi ze starymi notatkami, na przestrzeni lat już wszystko się zapamiętuje. Na pewno można pomyśleć też o cebuli, to łatwe warzywo. Może ogórki? - zaczęła wymieniać, zastanawiając się nad tym. Kiedy ktoś potrzebował pomocy wcale nie trzeba było jej powtarzać tego kilka razy - wręcz od razu kierowała się do pomocy, zawsze chętna. Uwielbiała pomagać, tak po prostu.
Zaraz jednak się do niego uśmiechnęła ciężko, czując kucie gdzieś w środku. Wszyscy musieli się martwić o żywność, oczywiście, była przecież wojna! Ale zawsze bardziej bolało ją, kiedy dotykało to osób, które znała, i które rzadko kiedy prosiły o pomoc.
- Oh, nie martw się absolutnie tym. Oczywiście, że ci pomogę ze wszystkim! Jakie nasiona, jak je zasadzić i jak dbać o wszystko. Wszystko ci wyłożę, w końcu też szkolę pracowników kiedy przychodzi taka potrzeba. A szklarnia będzie do tego doskonała. Ale do tego czasu, jeśli czegoś wam będzie brakować to pisz. Na półwyspie musi być ciężko ze wszystkim… chociaż w całym kraju nie jest łatwo o świeży towar - westchnęła, kręcąc delikatnie głową. Początek roku, a już wiele rzeczy sprawiało kłopotów - a co będzie dalej? Skąd brać zaopatrzenie, kiedy plony były coraz mniejsze? - Zupa, potrawka, nawet z ziemniakami można zapiec. Groch i groszek, można zrobić pastę do dania… Jest dużo rzeczy, no i groch jest pożywny. To dobre warzywo - zapewniła, notując też w głowie, aby przygotować proste przepisy, takie które nie wymagałyby zbyt wiele czasu. Nie, żeby wątpiła w umiejętności Steviego w kwestii przygotowania obiadu, jednak wiedziała, że mężczyźni czasem gubili się w kuchni. A strach pomyśleć, gdyby zapomniał tego grochu wyłuskać czy namoczyć!
- Oh, chciałabym, żeby to było takie proste. Wbić im do głowy, żeby uważali, ale są w takim wieku, że nie słuchają. Młodzi wiedzą lepiej czasem, ale to chyba dobrze. Czasem trzeba popełnić samemu błędy… - stwierdziła, choć nieco zmartwiona. Oczywiście, że jako matka chciała uchronić swoje dzieci przed złem, ale nie była w stanie tego zrobić - tak jak i jej rodzice nie byli w stanie uchronić jej przed głupimi decyzjami. Tymi spontanicznymi, nagłymi.
A wojna? To jak wyglądał świat? Nie mogła wiele zdziałać, ale wiedziała, że jej synowie często chcieli i próbowali coś działać. Myśleli, dyskutowali żywo, choć nie raz prosiła ich, aby nie robili tego przy klientach. Nie chciała sprowadzić na zajazd kłopotów, mimo że w duchu nie zgadzała się z tym, co działo się w Londynie to nie miała odwagi, aby mówić o tym głośno. Bała się, i może to było jej miejsce po prostu w cieniu? Przyjmować gości, pomagać jeśli byli ranni i nie pytać, po której stronie konfliktu byli. Jeśli potrzebowali pomocy, zasługiwali na nią - bezwarunkową, bez zadawanych pytań. Czasem im mniej się o kimś wiedziało tym było łatwiej.
Uśmiechnęła się delikatnie, kiwając głową. Chciała żeby to była prawda, że wszystko jeszcze uda się odbudować - że wszystko będzie jak dawniej, a może i lepiej, i że nie będzie obawy, żeby podróżować. Może Pod Gruszą znów będzie tętniło życiem, tak jak kiedyś?
- Oh, ruchome piaski? Ja nie wiem, Stevie… To brzmi niebezpiecznie - zmartwiła się od razu, bo w końcu jaka była pewność, że przypadkowy gość nie wpadłby w te pułapki. Zmarszczyła brwi, wiedząc jednocześnie, że pułapki są im potrzebne, ale… nie chciała, aby kogoś skrzywdziły przypadkiem. - Ale ten labirynt… to już brzmi lepiej, i wcale nie tak groźnie. Labirynt chyba powinien być dobrym… Moja podobizna? Nie wiem, niewiele osób się wystraszy raczej widząc mnie… - mówiła zmartwiona. Wiedziała, że jej kuzyn naciskał również na odcięcie zajazdu, ale przecież to było ich źródło utrzymania! Wielu ludzi jednak się tutaj zatrzymywało, znajdywało schronienie, miejsce w którym można było odpocząć i uciec. Podczas wojny szczególnie było to istotne…
Uśmiechnęła się delikatnie, czując uścisk mężczyzny. Wsparcie było ważne w tych czasach. Może po prostu powinna zaufać, że pułapki nie skrzywdzą nikogo, kto nie chciałby wyrządzić krzywdy ludziom przebywającym w zajeździe? W końcu zarówno Stevie, jak i Samuel lepiej się znali na tych sprawach! Na magii, na zabezpieczeniach. Ona sama w końcu nigdy nie ukończyła nawet Hogwartu, skupiając się na założeniu rodziny, a później zarządzaniu zajazdem. Już tyle lat minęło, a jej wydawało się, że po prostu zatrzymała się w swoim małym świecie. Jak często opuszczała Lancaster? Nie mówiąc nawet o samym hrabstwie!
- Różdżkę zawsze mam przy sobie, tak.. Poproszę Samuela, jestem pewna że będzie wiedział o czym mówisz, na pewno coś poradzi i założy zaklęcia. A odwiedzających… - zawahała się przez moment, bo ciężko to było określić. Czasem pojawiali się goście, czasem przybłędy, a czasem osoby, które były stałymi bywalcami. Niektórzy regularnie wynajmowali pokoje, inni byli zupełnie obcy i milczący. A kolejni potrzebowali po prostu miejsca, w którym będą mogli się zatrzymać i zapomnieć o tym, że jest wojna. - Jest mniej, mniej turystyki. Ale ludzie… ludzie potrzebują takiego miejsca, rozumiesz. Niektórzy pracują jako kurierzy, potrzebują mieć gdzie spać na trasie. Inni potrzebują po prostu zmiany otoczenia, oderwać myśli. Ale dużo więcej jest starych i znajomych twarzy, chociaż czasem ktoś młody się znajdzie w kłopocie, kto potrzebuje pomocy - przyznała, kiwając lekko głową. Nie miała co ukrywać, że zajazd nie radził sobie tak dobrze jak kiedyś. Ale radzili sobie i na pewno będą stali w tym miejscu jeszcze przez kolejne dekady. Wojna w końcu się skończy.
Propozycja mężczyzny początkowo ją zaskoczyła. Już chciała zaprotestować, bo w końcu gdzie ona do Doliny? A kto zajmie się zajazdem? Kto ugotuje obiad, kolację, kto przypilnuje pracy?
- Przyjadę, nawet nie wiem kiedy ostatni raz była poza Lancashire. Zabiorę trochę nasion, takich żeby łatwo było się nimi zająć i wszystko ci pokażę i nauczę jak to pielęgnować, jakieś proste tak, żeby było łatwiej - potwierdziła, również ciesząc się na możliwość spędzenia więcej czasu ze Stevim - tym bardziej w miejscu, które nie było dla niego zagrożeniem. Gdziekolwiek w Anglii w końcu było tak niebezpiecznie teraz dla niego!
A zajazdem? Zajazdem zajmie się Thalia, poprosi o pomoc Henriettę. Sebastian również powinien chociaż względnie poradzić sobie jeśli przez jeden dzień jej nie będzie. W końcu zajazd się nie powinien zawalić w ciągu jednego dnia.
W końcu jednak nadszedł czas, żeby pożegnać dobrego przyjaciela - bo chociaż chciałaby rozmawiać jeszcze dłużej, obowiązki wzywały zarówno ją, jak i jego.
| Zt.
A tak wiele osób tego potrzebowało.
Wiedziała, że była naiwna. Może dlatego spuściła wzrok na słowa Steviego, nie będąc do końca pewną co miała odpowiedzieć. Jak miała przestać ufać? Coś, co robiła tyle lat i oczywiście, że wielokrotnie się na tym sparzyła - ale były też momenty, w których mogłaby tego żałować, gdyby postąpiła inaczej. Co miała zrobić będąc między młotem a kowadłem. Raczej starała się słuchać rozsądku, postępować rozsądnie - ale jeszcze za młodu miała tę cichą część, która podejmowała ryzyko. Nie wychodziła jej strona tak często, szczególnie po śmierci jej męża, ale wciąż gdzieś się tam znajdywała. Z pewnością część ludzi stwierdziłaby, że brak chęci zamknięcia zajazdu na obcych właśnie było przejawem tego szaleństwa.
- Oh tak, wiosna już niedługo! Jeszcze muszę pomyśleć o urodzinach rozgwiazdki. Oh, wiesz, Thalii. Też ma niedługo. Ale niedługo będzie odpowiedni moment do zajęcia się ogrodem, i sadzonkami - zgodziła się, nieco jakby bardziej ożywiona. W końcu sama od wielu lat już myślała myśleć o tym, jakie rośliny i kiedy trzeba zasadzić! Co rosło szybciej, co wolniej, w jakim momencie…
- Pomidory to świetny wybór, mój drogi. Nie martw się, ze wszystkim ci pomogę. Mam jeszcze gdzieś księgi ze starymi notatkami, na przestrzeni lat już wszystko się zapamiętuje. Na pewno można pomyśleć też o cebuli, to łatwe warzywo. Może ogórki? - zaczęła wymieniać, zastanawiając się nad tym. Kiedy ktoś potrzebował pomocy wcale nie trzeba było jej powtarzać tego kilka razy - wręcz od razu kierowała się do pomocy, zawsze chętna. Uwielbiała pomagać, tak po prostu.
Zaraz jednak się do niego uśmiechnęła ciężko, czując kucie gdzieś w środku. Wszyscy musieli się martwić o żywność, oczywiście, była przecież wojna! Ale zawsze bardziej bolało ją, kiedy dotykało to osób, które znała, i które rzadko kiedy prosiły o pomoc.
- Oh, nie martw się absolutnie tym. Oczywiście, że ci pomogę ze wszystkim! Jakie nasiona, jak je zasadzić i jak dbać o wszystko. Wszystko ci wyłożę, w końcu też szkolę pracowników kiedy przychodzi taka potrzeba. A szklarnia będzie do tego doskonała. Ale do tego czasu, jeśli czegoś wam będzie brakować to pisz. Na półwyspie musi być ciężko ze wszystkim… chociaż w całym kraju nie jest łatwo o świeży towar - westchnęła, kręcąc delikatnie głową. Początek roku, a już wiele rzeczy sprawiało kłopotów - a co będzie dalej? Skąd brać zaopatrzenie, kiedy plony były coraz mniejsze? - Zupa, potrawka, nawet z ziemniakami można zapiec. Groch i groszek, można zrobić pastę do dania… Jest dużo rzeczy, no i groch jest pożywny. To dobre warzywo - zapewniła, notując też w głowie, aby przygotować proste przepisy, takie które nie wymagałyby zbyt wiele czasu. Nie, żeby wątpiła w umiejętności Steviego w kwestii przygotowania obiadu, jednak wiedziała, że mężczyźni czasem gubili się w kuchni. A strach pomyśleć, gdyby zapomniał tego grochu wyłuskać czy namoczyć!
- Oh, chciałabym, żeby to było takie proste. Wbić im do głowy, żeby uważali, ale są w takim wieku, że nie słuchają. Młodzi wiedzą lepiej czasem, ale to chyba dobrze. Czasem trzeba popełnić samemu błędy… - stwierdziła, choć nieco zmartwiona. Oczywiście, że jako matka chciała uchronić swoje dzieci przed złem, ale nie była w stanie tego zrobić - tak jak i jej rodzice nie byli w stanie uchronić jej przed głupimi decyzjami. Tymi spontanicznymi, nagłymi.
A wojna? To jak wyglądał świat? Nie mogła wiele zdziałać, ale wiedziała, że jej synowie często chcieli i próbowali coś działać. Myśleli, dyskutowali żywo, choć nie raz prosiła ich, aby nie robili tego przy klientach. Nie chciała sprowadzić na zajazd kłopotów, mimo że w duchu nie zgadzała się z tym, co działo się w Londynie to nie miała odwagi, aby mówić o tym głośno. Bała się, i może to było jej miejsce po prostu w cieniu? Przyjmować gości, pomagać jeśli byli ranni i nie pytać, po której stronie konfliktu byli. Jeśli potrzebowali pomocy, zasługiwali na nią - bezwarunkową, bez zadawanych pytań. Czasem im mniej się o kimś wiedziało tym było łatwiej.
Uśmiechnęła się delikatnie, kiwając głową. Chciała żeby to była prawda, że wszystko jeszcze uda się odbudować - że wszystko będzie jak dawniej, a może i lepiej, i że nie będzie obawy, żeby podróżować. Może Pod Gruszą znów będzie tętniło życiem, tak jak kiedyś?
- Oh, ruchome piaski? Ja nie wiem, Stevie… To brzmi niebezpiecznie - zmartwiła się od razu, bo w końcu jaka była pewność, że przypadkowy gość nie wpadłby w te pułapki. Zmarszczyła brwi, wiedząc jednocześnie, że pułapki są im potrzebne, ale… nie chciała, aby kogoś skrzywdziły przypadkiem. - Ale ten labirynt… to już brzmi lepiej, i wcale nie tak groźnie. Labirynt chyba powinien być dobrym… Moja podobizna? Nie wiem, niewiele osób się wystraszy raczej widząc mnie… - mówiła zmartwiona. Wiedziała, że jej kuzyn naciskał również na odcięcie zajazdu, ale przecież to było ich źródło utrzymania! Wielu ludzi jednak się tutaj zatrzymywało, znajdywało schronienie, miejsce w którym można było odpocząć i uciec. Podczas wojny szczególnie było to istotne…
Uśmiechnęła się delikatnie, czując uścisk mężczyzny. Wsparcie było ważne w tych czasach. Może po prostu powinna zaufać, że pułapki nie skrzywdzą nikogo, kto nie chciałby wyrządzić krzywdy ludziom przebywającym w zajeździe? W końcu zarówno Stevie, jak i Samuel lepiej się znali na tych sprawach! Na magii, na zabezpieczeniach. Ona sama w końcu nigdy nie ukończyła nawet Hogwartu, skupiając się na założeniu rodziny, a później zarządzaniu zajazdem. Już tyle lat minęło, a jej wydawało się, że po prostu zatrzymała się w swoim małym świecie. Jak często opuszczała Lancaster? Nie mówiąc nawet o samym hrabstwie!
- Różdżkę zawsze mam przy sobie, tak.. Poproszę Samuela, jestem pewna że będzie wiedział o czym mówisz, na pewno coś poradzi i założy zaklęcia. A odwiedzających… - zawahała się przez moment, bo ciężko to było określić. Czasem pojawiali się goście, czasem przybłędy, a czasem osoby, które były stałymi bywalcami. Niektórzy regularnie wynajmowali pokoje, inni byli zupełnie obcy i milczący. A kolejni potrzebowali po prostu miejsca, w którym będą mogli się zatrzymać i zapomnieć o tym, że jest wojna. - Jest mniej, mniej turystyki. Ale ludzie… ludzie potrzebują takiego miejsca, rozumiesz. Niektórzy pracują jako kurierzy, potrzebują mieć gdzie spać na trasie. Inni potrzebują po prostu zmiany otoczenia, oderwać myśli. Ale dużo więcej jest starych i znajomych twarzy, chociaż czasem ktoś młody się znajdzie w kłopocie, kto potrzebuje pomocy - przyznała, kiwając lekko głową. Nie miała co ukrywać, że zajazd nie radził sobie tak dobrze jak kiedyś. Ale radzili sobie i na pewno będą stali w tym miejscu jeszcze przez kolejne dekady. Wojna w końcu się skończy.
Propozycja mężczyzny początkowo ją zaskoczyła. Już chciała zaprotestować, bo w końcu gdzie ona do Doliny? A kto zajmie się zajazdem? Kto ugotuje obiad, kolację, kto przypilnuje pracy?
- Przyjadę, nawet nie wiem kiedy ostatni raz była poza Lancashire. Zabiorę trochę nasion, takich żeby łatwo było się nimi zająć i wszystko ci pokażę i nauczę jak to pielęgnować, jakieś proste tak, żeby było łatwiej - potwierdziła, również ciesząc się na możliwość spędzenia więcej czasu ze Stevim - tym bardziej w miejscu, które nie było dla niego zagrożeniem. Gdziekolwiek w Anglii w końcu było tak niebezpiecznie teraz dla niego!
A zajazdem? Zajazdem zajmie się Thalia, poprosi o pomoc Henriettę. Sebastian również powinien chociaż względnie poradzić sobie jeśli przez jeden dzień jej nie będzie. W końcu zajazd się nie powinien zawalić w ciągu jednego dnia.
W końcu jednak nadszedł czas, żeby pożegnać dobrego przyjaciela - bo chociaż chciałaby rozmawiać jeszcze dłużej, obowiązki wzywały zarówno ją, jak i jego.
| Zt.
love makes you happy in a house where
love is made
love is made
Stół jadalniany
Szybka odpowiedź