Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight
Plaża
Przyklęknął przy niej, gdy usiadła, jakby nie chcąc, by oddaliła się nadto, chcąc być blisko, bliżej, by w razie potrzeby móc służyć pomocą. Powinien porozmawiać z uzdrowicielem, zasięgnąć rady. Był bezużyteczny - zupełnie nie wiedział, jak się zachować podczas jej napadu. Nie wiedział też, co powinien odpowiedzieć na jej pytanie. Pierwsza część - była oczywiste, nie, nie da jej skrzywdzić nikomu, ochroni przed światem i dla niej zamieni się w lwa. Druga część nastręczała jednak problemów, czy nie krzywdził jej teraz? Czy całe to wydarzenie nie było dla niej dość wielką krzywdą? Czy będzie się nią potrafił zaopiekować... nie krzywdząc?
- Nie pozwolę cię skrzywdzić - odparł drżącym głosem. - Lub zginę, próbując przeszkodzić. Daj mi świadka, a gotów ci jestem zarzec się na życie, składając przed tobą przysięgę wieczystą - rzekł szybciej, niż pomyślał, lecz bynajmniej nie czczo. - I ja także nie uczynię ci krzywdy. Jak mógłbym, Evandro? We mnie, jak i w tobie, płynie błękitna krew, szlachectwo zobowiązuje do szlachetnego postępowania. Musiałbym oszaleć, by podnieść na ciebie rękę. - Nie był pewien, czy dał jej kiedykolwiek powody do obaw, lecz wolał o to nie pytać, pomniawszy chociażby jękniecie sprzed chwili. Ilekroć zostawali sami przy dzieciach Marianne, Tristan zawsze prędzej czy później burzył słodycz chwili, czy brała to jako oznakę złej woli? Powiódł spojrzeniem po jej sukience zaplamionej szkarłatną krwią, pękate krople zdobiły ją jak błyszczące rubiny. Przerażał go ten widok.
Na jej polecenie bez ociągania - choć i nie bez skrępowania, w pewne rejony kobiecej garderoby nie miał zwyczaju się zapuszczać pewnie nigdy dotąd - chwycił jej torebkę, bez wyrazu krótki moment przyglądając się drugiej z zakrwawionych chusteczek; jak często Evandrze zdarzały się takie napady? Tylko dziś, czy męczyły ją dzień po dniu? Po raz kolejny zawładnęła nim złość na sztywne zasady, którym się oddawali, na podłość losu i beznadzieję szlacheckiego życia. Nie wypowiedział jednak ani słowa, wyjmując zeń zarówno chusteczkę, jak i fiolkę z zawartością o turkusowym zabarwieniu.
- Wiem, co to jest - odparł krótko, nie chcąc teraz rozmawiać o jej chorobie. Temat był trudny, dla niej, dla niego, a ona nerwów miała dziś zanadto. Przysiadł więc przy niej, zgodnie z jej życzeniem, na krańcu zimnego kamienia - po raz pierwszy tego dnia przekraczając barierę przyzwoitości. Odkorkował fiolkę, otoczył Evandrę ramieniem i włożył fiolkę w jej kruchą dłoń, kierując ją do malinowych ust niewiasty, tak, by nie musiała opuszczać głowy. Nie zakrztuś się, powtarzał w myślach, ufając, że ona sama wie najlepiej, co robi - przysunął ją ku sobie, by oprzeć jej głowę o swoją pierś, starając się wykonywać ruchy jak najmniej naprzykrzające się; nie chcąc dać jej powodów do obaw. Strzepnął chusteczkę, rozpościerając ją w powietrzu i rozłożył ją na kolanach Evandry. Nie odniósł się w żaden sposób do tego, że nie chciała, by patrzył na nią taką. Będzie, jeszcze niejeden raz. Zbliżył usta do jej ucha, mów szeptem, gdy mówisz o miłości.
- Ty albo od mych gniewów uciekasz ze wstrętem, albo lękasz się nudy z żałosnym natrętem - wyszeptał, lecz bez cienia wyrzutu; chciał odjąć jej myśli od choroby. - Spojrzyj w głąb duszy, tam znajdziesz skarbnice czułości, poświęcenia, łagodnej dobroci i wyobraźni, która ziemską dolę złoci. - Umilkł na krótką chwilę, ledwie zauważalnie przenosząc wolną dłoń na jej talię, zatapiając palce w miękkości jej ciała, tak rzadko widywał ją bez wykwintnej sukni i bez gorsetu uciskającego jej oddech. Choć jeszcze przed chwilą uważał, by nie popełnić ruchu, który mógłby ją spłoszyć, jej nadmierna bliskość skutecznie przegoniła jego i tak znikome poczucie moralności. - Jak duch, przez dzielnej wróżki zaklęty wyrazy, żyłbym twoje wypełniać, zgadywać rozkazy - mówił dalej, jak mogła pomyśleć, że byłby w stanie ją skrzywdzić? - A jeżeliby czasem duma rozdąsana kazała poddanemu udać humor pana: śmiej się, luba. Choć duma przyznać się zabrania, sługą będę; cóż miałbym do rozkazywania? - Mamił ją, mamił słodkim słowem, chcąc posiąść wreszcie jej ufność i serce.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Wolną dłonią, na tyle, na ile mogła, otarła błyszczące od łez policzki, walcząc ze sobą, by powstrzymać kolejne, które napływały do oczu - był w stanie składać przysięgę, że nie pozwoli już, że prędzej zginie niż da im ją skrzywdzić.
- Nie pozwolisz - powtórzyła za nim, na tyle pewnie, na ile mogła, w stanie rozedrgania i rozgorączkowania, z jednej strony, by uspokoić siebie, z drugiej - by uspokoić jego. Nie chciała nawet, by tak mówił; nie potrzebowała więcej powodów do zmartwień, nie mogła wyobrażać go sobie martwego... choć czy przy takim zawodzie nie ryzykował każdego dnia? Ile razy ocierał się o śmierć i nawet o tym nie wiedziała?
Nadal jednak nie dopuszczała do siebie myśli, by miał się stać jej mężem, by mieli zamieszkać pod jednym dachem, postarać się o potomka... Sprowadzić ją przy tym do roli bezwartościowej, mdłej pani domu, której jedynym zmartwieniem był wybór nowych firanek, tuż za wielomiesięczną katorgą noszenia pod sercem dziecka. Ich dziecka. Dziecka...?
Znów zakręciło jej się w głowie, nie, nie, nie, nie chciała o tym myśleć, to było jedno wielkie nieporozumienie, coś źle zrozumiała, on coś źle powiedział. Nie wyobrażała sobie, by miała porzucić pracę w Mungu, nie wyobrażała sobie siebie jako pani. I choć raz już przecież była zaręczona, to jeszcze nigdy nie czuła się tak zagrożona, jak w tej chwili.
- Nie potrzebuję przysięgi wieczystej, Tristanie, nie chcę, żebyś mi ją składał. Nie pozwolisz - mówiła nadal cicho, lecz z przekonaniem, czarując tę chwilę, próbując zapamiętać każdy detal: drżenie jego głosu, wyraz twarzy, odbijające się w ciemnych, przepastnych oczach emocje. Wolną dłonią sięgnęła ku jego licu, przełamując wcześniejszą obawę, przelotnie gładząc go po policzku; była w tym geście czułość, zarezerwowana tylko dla niego tkliwość. Spokojnie oczekiwała, aż mężczyzna poda jej fiolkę z lekarstwem, zastanawiając się, jak szybko minie atak i kiedy znów będzie mogła udawać dawną siebie. Każda chwila była na wagę złota. Chciała wyprzeć wydarzenia tego popołudnia, począwszy od władczych słów Tristana po ten przeklęty krwotok. Jedynie o słońcu chciała nie zapominać, by móc wspominać je późnymi, samotnymi nocami.
Drgnęła, kiedy odpowiedział; serce znów zakołatało jej szybciej, tym razem z nerwów.
- Nie możesz wiedzieć - odpowiedziała twardo, gniewnie, z rozpaczą, zła na niego, zła na rodzinę, od której musiał się dowiedzieć i zła na informację, którą niechybnie musiało to oznaczać. Przecież skąd miałby wiedzieć, przecież jak... Może jednak wcale nie miał tego na myśli. Może dowiedział się przypadkiem. W Yaxley's Hall również widział ją w złym stanie, musiał myśleć, że to osłabienie, szok, wynik traumy. Że nadal cierpi z tego powodu, tak jak cierpiała wtedy, u jego wuja.
Oddychała przez chwilę szybciej, ciężej, dopóki nie siadł przy niej i nie otoczył jej ramieniem. Jego bliskość również wprawiała ją w napięcie, lecz zupełnie innej natury, tej bardziej pożądanej; dopiero teraz mogła poczuć ciepło jego ciała, dotarł do niej charakterystyczny zapach perfum. Zazwyczaj musiała radzić sobie z atakami sama - tym razem mogła wesprzeć się na silnym ramieniu, poprosić o pomoc w znalezieniu leku; przynosił jej spokój.
Posłusznie wzniosła fiolkę do ust i wypiła przygotowany przez siebie eliksir, przymykając przy tym powieki. Była osłabiona, a przyjemne ciepło nieznanego pochodzenia, które nagle pojawiło się w jej klatce piersiowej, zachęcało do krótkiego odpoczynku, do bezwolnego odpłynięcia w ramionach Tristana. Poprawiła przytykaną do nosa chusteczkę, próbując sprawdzić, czy jeszcze jej potrzebuje, czy chwila kryzysu już za nią; była niecierpliwa.
Zdjął ją kolejny dreszcz, gdy poczuła na swej delikatnej skórze ciepło wydychanego przez niego powietrza. Był blisko, pewnie zbyt blisko i szeptał doń tak pięknie, wybierając znów poezję, która jak nic innego trafiała do jej sentymentalnej duszy, do wrażliwego serca. I nie mogła zastanawiać się już nad innymi, nad tonem, jakim jeszcze niedawno przemawiał; znów byli w ogrodzie, w którym doszło do jej pierwszych miłosnych wzruszeń, znów był jej wybawcą, jej bratnią duszą.
Nie oponowała, gdy przeniósł dłoń na jej talię i poznał miękkość ciała, gdy przekraczał kolejne granice, wprawnie rozbudzając jej pragnienia, potrącając odpowiednie struny, niczym największy z wirtuozów. Obiecywał być jej sługą, składał swe serce u jej stóp - a przynajmniej tak myślała.
- Tristanie - wymamrotała gorączkowo, miłośnie, nieprzytomnie, wyginając przy tym plecy w łuk; wolną dłonią sięgnęła do tyłu, ku jego żuchwie, wiodąc smukłymi palcami w kierunku jego karku. Choć jeszcze wtedy nie rozumiała, do czego dąży, chciała nakłonić go, by pochylił się odrobinę, by od ucha sięgnął raczej do jej ust.
- Na szlak moich blizn poprowadź palec, by nasze drogi spleść gwiazdom na przekór - podjęła niczym w transie, zmrużonymi z rozkoszy oczami wodząc po jego licu; nieświadomie odjęła od lica chusteczkę, nie myśląc już w tej chwili o tym, jak wygląda, czy krwotok zaraz nie powróci, czy nie powinna raczej uciec do domu i tam przeczekać. - Otwórz te rany, a potem zalecz, aż w zawiły losu ułożą się wzór. - Bezwolnie, wiedziona czuciem, przekrzywiła twarz tak, by ułatwić mu do niej dostęp, jednocześnie zatapiając dłoń w jego gęstych włosach, prawie wymusiła na nim ten spragniony, głodny pocałunek, na który czekała tak długo.
Mogę, Evandro, mogę i wiem, wiedział, czym jest Serpentyna i wiedział, że Evandra na nią choruje. Jej ojciec mu o tym powiedział, nim wspólnie podpisali przedmałżeńską umowę - musiał wiedzieć wszystko, by nie mieć potem powodu do żalów. By nie mógł jej odprawić, twierdząc, że nie wiedział. Chciała nie być towarem, chciała wierzyć, że może o sobie sama decydować - ale za nią zadecydowało jej urodzenie, krew Lestrange'ów płynąca w żyłach. Wszystko było już dograne, brakowało jedynie pierścionka na jej palcu, to należało jednak uczynić przy bardziej wystawnej uroczystości. Zabolało go, że nie potrafiła się z tym pogodzić - ale wiedział, że potrzebowała na to czasu. I łudził się, że czas wyleczy rany. Wiedział, że powinien coś odpowiedzieć, upewnić ją, że mówi poważnie - by wiedziała, czego może się spodziewać już za kilka dni. Nie przesuną tego obiadu tylko dlatego, że Evandra nie jest jeszcze na niego gotowa. Mógł próbować - gdyby tylko miał pewność, że kiedykolwiek u niej ta gotowość nadejdzie. Nie mógł mieć tej pewności.
Drgnął, gdy z taką namiętnością wypowiedziała jego imię; wbił palce mocniej w jej wątłą talię i osunął również drugą rękę niżej, chcąc wziąć ją w ramiona. Dotyk jej kruchej dłoni był jak muśnięcie morskiego wiatru; czuły, delikatny i przepełniony... uczuciem, którego tak pragnął. Miękkość opuszek jej palców przypominała jedwab, dłonie nieskażone pracą, smukłe i zręczne, wyćwiczone - dłonie harfistki. Nachylił się ku niej delikatnie, lekko, nie więcej, niż go o to prosiła, podsycając między nimi tą przepełnioną słodką pasją atmosferę. Nie chciał jej spłoszyć natarczywością, pozwolił więc, by to ona zetknęła swoje usta z jego, nie odwrotnie, dając jej złudne poczucie kontroli nad sytuacją. Tristan nie był już podlotkiem, tak jak wtedy, siedem lat temu, potrafił nad sobą zapanować. Długo wyczekiwany pocałunek smakował miodem i akacją, morzem i wiatrem, marzeniem i snem. Była jak syrena, ciągnąca go za sobą w morskie głębiny nieznanego świata, Tristan prędko przejął jednak rolę łowcy, chcąc tę chwilę zdominować - oddając jej pocałunek z rozbudzoną namiętnością. Potrafiła mu odpowiadać wierszem, płynęła razem z nim jedną falą, wiedząc przecież, że ich losy połączyło nieubłagane przeznaczenie.
Kątem oka dostrzegł okna dworku Lestrange'ów wznoszący się nad plażą... dłoń Tristana niemal instynktownie z talii osunęła się powoli na nagą łydkę dziewczyny, wysuniętą spod białej sukienki; i podążyła wyżej, delikatnie muskając jej mleczną skórę. Przyciągnął ją ku sobie, wraz z nią kryjąc się w cieniu pobliskiego głazu, biorąc ją na miękki piasek... wierząc, że jakoś wytłumaczy to potem jej ojcu - ponoć czego oczy nie widzą, tego sercu nie jest potem żal. Z wolna odjął odeń usta, lecz nie uniósł głowy, nachylając się nad jej ramieniem, szyją, odsłoniętym dekoltem. Pachniała jaśminem i morską bryzą. Jak zawsze. Ujął podarowany jej kwiat, zgniecioną między ich ciałami i założył go za ucho Evandry, wplatając w jej złote włosy. Zakrzepła krew pod nosem nie odejmowała jej urody.
- Zostaniesz królową tych róż, Evandro, panią naszych ogrodów oraz ich koroną. - Wciąż mówił szeptem. - Uczyń mi ten zaszczyt... ani ja, ani ty, nie możemy już dłużej zwlekać. - Słowa przypieczętował drugim pocałunkiem, nie mniej przepełnionego pasją od poprzedniego, lecz bardziej władczym; czerwień jej warg zbyt długo pozostawała dla niego niedostępną; jego palce mocniej wbiły się w miękkość jej zakrytego podwiniętym materiałem uda.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Choć dla rozmiłowanego w hedonistycznych przyjemnościach Tristana z pewnością nie było to pierwsze takie doznanie, dla niedoświadczonej młódki stanowiło ono nowość - kuszący, zakazany owoc, który wprawiał jej serce w galop i mrowił skórę przyjemnym dreszczem pożądania. Dlatego nadal nie sprzeciwiała się, gdy skierował swą dłoń na delikatną skórę nogi, wiodąc nią w górę, pod materiał niewinnie białej, zroszonej krwią sukienki - choć mimowolnie stała się nieco spięta, na wspomnienie porywaczy, którzy wystawiali ją na pokaz, eksponując przy tym zbyt wiele. Zaufała mu, gdy przyciągnął bliżej i przeniósł na piasek, tym samym kryjąc ją przed wzrokiem postronnych; może powinna się bać, może powinna zacząć coś podejrzewać, lecz nadal miękkość jego spragnionych warg stanowiła dlań wartość nadrzędną. Nie przeszkodziła jej zmiana położenia, wprost przeciwnie - gdy zajęła bardziej leżącą pozycję, słabnący krwotok z nosa stał się jeszcze mniej uciążliwy. Nerwy powoli opadały, lekarstwo zaczynało działać; miała nadzieję, że już niebawem zapomni o nim całkiem.
Oddychała głośno i głęboko, kiedy mężczyzna odjął odeń usta; wodziła wzrokiem po jego licu, podziwiając głębię iskrzących od emocji oczu czy linię żuchwy, a za wzrokiem podążały opuszki palców. Chciała zapamiętać jego zapach, jego widok, ale i fakturę ogolonych wyjątkowo policzków, ciepło skóry. Później jednak, nieco zdeprymowana, przypomniała sobie o tej przeklętej, zaschniętej krwi i spróbowała ją wytrzeć, zawstydzona faktem, że przecież musiał ją zauważyć. Wygięła usta w niewielkim, zamyślonym uśmiechu, gdy, niczym bohater jakiejś romantycznej tragedii, ulokował kwiat za jej uchem, wprawnie czarując gestem i słowem.
Nie zdążyła zareagować na wypowiedziane przez niego słowa - ich wargi znów złączyły się w pocałunku, lecz odczuwane wcześniej napięcie wzrosło, a magia tej chwili zaczęła znikać. Zostań królową róż, uczyń mi ten zaszczyt... Słowa brzmiały pięknie, lecz jakie znaczenie ze sobą niosły? Wyzbądź się wszelkiej ambicji i siedź w domu, rodź dzieci, bądź posłuszna, korna, ugodowa. Pogódź się z losem i zaakceptuj wszelkie uchybienia małżonka. Przestań być sobą, a stań się funkcją, którą musisz pełnić z racji urodzenia.
Oddawała pieszczotę, lecz jej zapał osłabł; nie potrafiła być tu i teraz, kiedy w głowie pojawiły się setki myśli, a w sercu znów zagościła obawa. Wszak nie bez powodu unikała małżeństwa od tylu długich lat, zwyczajnie się do niego nie nadawała.
- Nie mogę - powiedziała cicho, nagle przerywając, spoglądając na niego szeroko otwartymi oczami; widoczny był w nich lęk. - Nie mogę, nie mogę być żoną, nie jestem gotowa, nie jesteśmy gotowi. Nie mogę porzucić swojej pracy, nie chcę rodzić dzieci, nie chcę też każdego dnia zastanawiać się nad tym, czy znalazłeś już sobie kochankę, czy to dopiero kwestia czasu - podjęła szybko, z paniką, sugerując przy tym, że i on powinien zastanowić się nad tym, co mówi. Tristan Rosier mężem? Statecznym ojcem? Niedoczekanie. Mogła być jego słońcem, a on mógł wzbudzać w niej powódź uczuć, lecz... Lecz cóż z tego, jeśli mieli być ze sobą nieszczęśliwi, męczyć się każdego kolejnego dnia. Cóż z tego. Czy nie mógł jej bronić bez pierścionka na palcu?
- Przepraszam - dodała szeptem, odwracając od niego wzrok; musiała być spięta i skrępowana. Poruszyła lekko nogą, dopiero teraz uznając, że uścisk na jej udzie jest zbyt niewłaściwy i powinien zabrać z niego swą rękę. Za co przepraszała? Chyba sama do końca nie była pewna; za przerwanie pocałunku, za te słowa.
Poczuł jej osłabiony zapał. Jakiś czas temu stracił nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze zdoła zobaczyć ją żywą - to wtedy zrozumiał, jak ogromnym błędem byłoby dać jej odejść. To wtedy zrozumiał, że Evandra, mimo ciągłej niechęci, mimo tego, że nie przestawała go odrzucać, potrzebowała go. Potrzebowała mężczyzny, który się nią zaopiekuje. Jej rodzice również to zrozumieli - i najwyraźniej przestali tolerować jej niechęć ku małżeństwu. Czy naprawdę powinien mieć wyrzuty sumienia? Co by sie z nią stało, gdyby to nie on zwyciężył wyścig po jej dłoń? Czy trafiła by na kogoś, kogo by zaakceptowała? Swego wybawcę, Fortinbrasa - z pewnością. Miał ochotę prychnąć z pogardą, wykląć i wyznać całą prawdę - ale przecież nie mógł. Poruszyła nogą, Tristan z żałosnej bezsilności zacisnął na niej dłoń mocniej. Tym razem lęk w jej oczach go nie wzruszył, miał nad nią władzę. A już niebawem miał otrzymać tę władzę całkowicie, i na nic były jej kobiece nastroje, na nic grymasy, na nic odmowy! W oku błysnęło coś złowrogo, podle, znowu z nim igrała. Znowu zabawiła się jego kosztem. Co sobie wyobrażała - że on chciał? Pragnął ustatkowania się, małżeństwa, trójki rozwydrzonych dzieci i wiecznie niezadowolonej małżonki? Nie. Nie chciał. Ale musiał, dokładnie tak, jak musiała Evandra.
- Przepraszasz - powtórzył za nią, z głosem balansującym między drwiną a niedowierzaniem. Czym był ten przypływ czułości - kolejną grą, sprawdzała, jak długo może wodzić go za nos? Za to przepraszała? Przez moment milczał jak zaklęty, nie poruszył się wcale i wciąż bezwstydnie się nad nią pochylał, najwyraźniej ani myśląc rezygnować. Tristanowi wydawało się, że dobrze nad sobą panuje, ale było to wyjątkowo mylne wrażenie. Evandra rozniecila jego uczucia, by potem brutalnie zasypać je piaskiem, wzbudzając w nim nie tylko wściekłość, nie tylko żal i tęknotę, ale nade wszystko ponownie raniąc na wskroś - i raniąc podwójnie. Nie rozumiał jej zachowania, ale przecież to tak naprawdę nie miało żadnego znaczenia - i tak będzie jego. Tristanowi nawet nie przyszło do głowy, że Evandra mogłaby sprzeciwić się woli swojego ojca i odmówić, narażając jego na śmieszność, a siebie na utratę szlacheckiej pozycji. Nie przyszedł przecież prosić ją o rękę. Przyszedł ją przygotować na to, że zostanie mu oddana. Wiedział jednak, że jej słowa były prawdziwe, Tristan nie był na to gotowy. Nie widział siebie w tej roli, a fakt, że również Evandra zdawała się dostrzegać jego zagubienie, był dla niego upokorzeniem.
- Wciąż nic nie rozumiesz - rzekł głosem zimnym jak lód i oschłym jak głaz. - Sądzisz, że jak długo pozwolą ci jeszcze powtarzać tę frazę, Evandro? Rok, dwa? Dziesięć? Sądzisz, że pozwolą ci opuścić rodziny dom za dekadę? Nie. - Urwał, walcząc samemu z własnymi emocjami. - Nie możesz dłużej czekać, nikt ci na to nie pozwoli. - Nie zdawał sobie sprawy z okrucieństwa słów, które wypowiadał, nie panował nad sobą na tyle, by ugryźć się w język, zamknąć się, lub chociaż odejść i oszczędzić jej tego spotkania. - I ja też nie mogę już dłużej czekać - mówił więc dalej. - Nie chcę innej kobiety. Nie pozwolę też, by wziął cię inny mężczyzna. Przysięgałem ci, że na to nie pozwolę, słowa dotrzymam. Być może nie jesteśmy na to jeszcze gotowi - przyznał gorzko. Raniła go, raniła, nie wierząc, że byłby w stanie być dobrym męzem. Kim byłby bez tego? Nikim, tak go wychowano. Miał zostać mężem i ojcem, głową rodziny. Trzeźwą głową. - Ale będziemy mieli kilka miesięcy, żeby się do tego przygtować - Jego głos wydał się obcy, daleki... jak daleka i obca była teraz jemu ona.
- Twoi rodzice zaprosili mnie na obiad, przyjdę. Nie zrób nic głupiego - nie chciał zabrzmieć żałośnie, błagając, zapewne dlatego ostatnie słowa mogły zabrzmieć... jak groźba? Teoretycznie mogła się temu sprzeciwić, ale konsekwencje złamałyby jej serce o wiele mocniej niż ten ślub. Nie chciał, by próbowała, nie chciał, by w ogóle o tym myślała.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Przez chwilę również milczała, spoglądając na niego wpierw z rosnącym strachem, a w końcu – z odrazą. Serce zaczęło walić głucho, tym razem z nerwów, z oburzenia i złości; wiedziała, że po wzięciu leku atak nie powinien być mocny, w ogóle nie powinien wystąpić, lecz nie chciała ryzykować. Wtedy zrozumiała, że to czas najwyższy wrócić do domu, do tej podłej rodziny, która spiskuje za jej plecami, lecz nie sprawia, że włos jeży się na głowie i musi drżeć o swoje zdrowie. Przecież pamiętała jak jeszcze chwilę temu silnie szarpnął ją za rękę, jak zawsze chciał okazywać swą dominację...
Szybko złapała go za tę nieszczęsną dłoń i siłą ściągnęła ją ze swej nogi, poprawiła też sukienkę, choć teraz i tak było już za późno, wszak i tak pozwoliła sobie na chwilę słabości z kimś, kto na tę słabość nie zasłużył.
- Nie tobie sądzić ile jeszcze i na co dokładnie będę czekać – odpowiedziała z wyższością, z pogardą. Bolało, bo miał rację; uniknęła już zamążpójścia dwa razy, na dodatek o dwa razy za dużo według jej szanownej matki. Jednak czy naprawdę chcieli zrobić to teraz, tuż po porwaniu, kiedy lękała się nawet własnego cienia, o kimś takim nawet nie wspominając? Chcieli, by trafiła na oddział zamknięty Munga, postradała zmysły...? Cóż, wtedy przynajmniej nie musieliby jej poszukiwać po całym Londynie.
W jej oczach znów zalśniły łzy, łzy wściekłości zmieszanej z rozpaczą.
- Nie chcesz innej kobiety? – powtórzyła za nim z drwiną, wyginając usta w paskudnym uśmiechu. Skoro on uderzał bez litości, nie mogła pozostać mu dłużna. – Nie bądź śmieszny. Chcesz każdej kobiety, mnie potrzebujesz jedynie po to, bym została trofeum. I dlatego właśnie przysięgałeś, wykorzystując naiwną młódkę.
Mieszał jej pierwsze romantyczne uniesienia z błotem, kiedy przedstawiał je w takim świetle; obiecywał zgoła coś innego, obiecywał ratunek, nie zaś uwięzienie, stłamszenie, pozbawienie godności. Już przynajmniej wiedziała, w jakim celu odgrywał troskę, wygadywał głupstwa na temat poszukiwań – podły i zakłamany, dopiero teraz odkrywał przed nią swą prawdziwą twarz.
- Nikt nie każe ci czekać dłużej, z pewnością znajdziesz sobie kolejną Isoldę, której przecież tak bardzo nie chciałeś – drwiła dalej, z goryczą wypowiadając imię kobiety, którą jeszcze kilka lat temu miała za najbliższą przyjaciółkę. Jednak to właśnie Rosier stał się ich kością niezgody; Evandra nie mogła o tym zapomnieć, zapomnieć o ich narzeczeństwie, związanej z tym bliskości i ciszy, w którą ta bliskość została obleczona. Głowa zapulsowała tępym bólem, gdy tylko znów pozwoliła sobie na odczucie zawodu, który jej sprawiła, który oboje jej sprawili; jak śmieli ją tak zlekceważyć? Tak bardzo nie liczyć się z jej uczuciami...?
Ostatnie z jego słów uderzyły ją najmocniej, każąc przeklinać swój los, żałować, że dała zaciągnąć się za ten kamień. Nie zrób nic głupiego, co on sugerował...? Czy naprawdę jej groził? Na jej wyspie, tuż pod jej domem, pod okiem jej rodziców...? Próbowała grać wyniosłą, dumną i pewną siebie, lecz jej serce ściskał strach, ten sam strach, który mroził krew w żyłach i kazał wszystkim mięśniom napinać się w gotowości do ucieczki. Nie mogła jednak nawet udawać, że przychyli się do jego gorącej prośby, że odda się w jego ręce bez próby sprzeciwu – była Lestrange i nie zamierzała uginać się pod ciężarem szantażu.
- Przysięgałeś mnie bronić, uciec ze mną do Paryża, by chronić przed krzywdą, lecz żadnej z tych próśb nie raczyłeś spełnić – podjęła cicho, lecz twardo, z trudem utrzymując nerwy na wodzy. – Skoro tak dobrze pamiętasz naszą przechadzkę, z pewnością utkwiły ci w pamięci moje słowa dotyczące narzeczeństwa. Wolałabym już uciec, wyprzeć się wszystkich. – Nie spuszczała wzroku, dzielnie wytrzymując jego groźne spojrzenia, próbując nie myśleć o skrępowaniu, jakie zaczęła odczuwać w związku z jego bliskością, wstydzie na myśl o podwiniętej chwilę temu sukience. Myślał, że tak dobrze ją zna? Że wie, do czego jest zdolna? Niedoczekanie. Myślał, że rzucała wtedy słowa na wiatr, że przesadzała...?
- Odsuń się, Rosier, skończyliśmy rozmawiać - zakończyła ozięble, próbując wyślizgnąć się z jego uścisku na tyle godnie, na ile tylko było ją stać.
Raniła boleśnie i raniła celnie. Nie potrafił wytłumaczyć przed nią więzi, która łączyła go z Isoldą, nie miał zamiaru też robić tego teraz. Ale przecież Evandra doskonale wiedziała, że nie miał wtedy wyjścia, doskonale wiedziała, że Isolda też go nie miała. Nie czuł się dobrze, wiedząc o ich przyjaźni - lecz cóż miał zrobić? Musiał sprostać swoim obowiązkom. Odrzucała go tyle lat, czy miała jakiekolwiek prawo go oceniać? Czy miała prawo w kółko powtarzać przy nim jej imię? Rozszarpywała blizny, które były jeszcze niezaleczone. Wbijała sztylety w otwarte rany. Był na nią wściekły - i tę wściekłość z łatwością dało się z jego oczu wyczytać.
Wściekły na nią, na siebie, na świat, na bezsilność; poniekąd miała przecież rację. To, co się wydarzyło, w ogóle nie powinno było się wydarzyć - Tristan miał ją wtedy uchronić przed porwaniem. Lecz tego nie uczynił, bo nie miał sposobności - i łudził się, że po ślubie będzie bezpieczniejsza, będzie przy nim. Ale co mógł uczynić wcześniej? Jak mógł ją zabrać do Paryża... po tym, jak nie chciała go więcej widzieć? Nie chronił jej przed krzywdą? Gdyby tylko wiedziała... o Perseuszu, o Fortinbrasie. Wiedziałaby - gdyby tylko otworzyła szerzej oczy. Był rozżalony.
- Milcz - warknął, grobowo, lodowato; jej tyrada i tak trwała zbyt długo. A przecież nie mogła się tak zachowywać, nie jako jego żona. Właściwie od razu pożałował, że nie ugryzł się w język - i być może w jednoczesnym przestrachu przed samym sobą wypuścił Evandrę z uścisku. Odwrócił wzrok, by na nią nie patrzeć, zwrócił spojrzenie ku falującemu morzu. Czy był jeszcze jakikolwiek sens zapewniać ją o swoich uczuciach, o dobrej woli i oddanym sercu? Gardziła tym wszystkim. Gardziła nim. I żadne słowa nie mogły tego zmienić. Złość kłębiła się w nim przebranymi falami, lecz tłumił ją w sobie jak przed sztormem; nie chciał i nie mógł dawać jej upustu.
Bolesny lęk przeszedł go na wskroś - czy mówiła prawdę? Czy zdawała sobie sprawę z wypowiadanych słów? Wolałaby się wyprzeć, uciec? To byłaby skrajna głupota, straciła by wszystko - straciłaby nawet samą siebie. Znienawidziłby siebie bez reszty, gdyby naprawdę do tego doprowadził. Podzielił ich jednak mur, wysoki i potężny jak nigdy dotąd. Nie powinien był dawać się wciągnąć w słodycz jej pocałunku. Mamiący pozór, kaprys krwi gorącej - za to miała wyznania jego uczuć, co dnia spalające go od środka upiorną pożogą...
- Pocałunek jej, nektar boski, jako płomień chwyta się z płomieniem, jak dwóch lutni zlewają się głoski, harmonijnym ożenione brzmieniem. - Nie spojrzał na nią, ton jego głosu przebrzmiewał goryczą. - A ty sercem oziębłym, obojętną twarzą, wyrzekłaś słowa mej zguby i zapaliłaś niecne ogniska, którymi łańcuch wiążący nas pryska, które się wiecznym piekłem między nami żarzą... na moje wieczne męczarnie. - Wstał i niedelikatnie wział ją pod ramię, wciąż na nią nie patrząc, z zamiarem odprowadzenia jej pod dom. Nie miał na to ochoty, dworek Lestrange'ów nie znajdował się daleko, w okolicy winna być bezpieczna... ale po ostatnich wydarzeniach niczego nie mógł być przecież pewny. Nie chciał też wykazać się dziecinną lekkomyślnością przed jej ojcem, jemu przecież też się zarzekał, że zadba o bezpieczeństwo Evandry. Emocje kłębiły się w nim jak rój wściekłych szarańczy; zastanawiał się, czy klub pojedynków na Nokturnie był dzisiaj otwarty - powinien się przejść. Oberwać. A potem znaleźć whisky. Znów zapragnął uciec od świata, na którym nie potrafił odnaleźć swojego miejsca.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Gdyby mogła, zamordowałaby go wzrokiem, przy okazji drżąc z przestrachu przed jego zemstą; co on powiedział, żeby milczała? Jeszcze nigdy nie poczuła do niego takiego żalu, jak w tej chwili, gdy zrównał się z poziomem arystokratycznego męża z jej koszmarów – próbował zastraszyć, zmusić siłą, by dawała się obmacywać dalej, do tego zakazać mówić, zakazać myśleć, zakazać mieć swoje zdanie. Pierś zafalowała mocniej od dojmującej słabości; miała ochotę płakać, płakać ze wściekłości, z bezsilności, ze strachu przed przyszłością.
Ucieszyła się, że w końcu puścił – wszak był silny, zbyt silny, bo móc ją tak traktować – i odwrócił odeń wzrok, oszczędzając chociaż tej tortury. Wstydziła się emocji, które z pewnością dało się z niej wyczytać, wstydziła się również krwi, która lada chwila znów mogła pojawić się na jej licu i żałowała, że ten piękny, płomienny pocałunek przemienił się w coś takiego. Przez chwilę wierzyła, że naprawdę są dla siebie stworzeni, mimo tej rozłąki, mimo tylu lat, że szukał jej z drżącym sercem, by w końcu mogła wypłakać się w jego ramię, tak krucha i bezbronna jak nigdy. Przez chwilę. Gdyby mu na niej zależało, czy nalegałby na ślub po czymś takim? Po porwaniu, brutalnym przetrzymywaniu poza domem, bestialskim wystawianiu na pokaz...? Nie, w tej chwili była jeszcze mniej gotowa, niż zwykle.
Wstrzymała na chwilę oddech, gdy znów jął przemawiać do niej poezją starych wieszczów. Czuła pobrzmiewającą w jego głosie gorycz, lecz nie mogła przestać, zapomnieć o wydarzeniach sprzed chwili i spojrzeć na ich sytuację trzeźwym okiem; co Tristan sobie wyobrażał, że to ona się z nim bawi? Że to ona daje mu złudne nadzieje? Jak śmiał. Była gotowa uciec z nim w nieznane, była gotowa wyrzec się rodziny – gdyby tylko nie okazało się, że perfidnie ją okłamał, wpierw wykorzystując masę innych dziewczyn, mącąc im w głowach, obiecując podobne cuda.
- Zanim oddam swoje ciało, muszę oddać myśli, rozum, marzenia. Ty nic z tego nie dostałeś – odpowiedziała ostro, ze złością i żalem; naprawdę tak myślał, czy jedynie próbował nią manipulować? Do czego dążył?
Zacisnęła mocniej usta, gdy niedelikatnie pomógł jej powstać, lecz nie syknęła ani nie jęknęła z bólu; nie chciała dawać mu tej satysfakcji. Prędko poprawiła skropioną krwią sukienkę i odruchowo zajęła się swą – naruszoną przez poryw namiętności – fryzurą. Rodzice nie mogli zobaczyć jej w takim stanie.
- Puszczaj – dodała tylko, próbując wyrwać się z jego uścisku, zwracając się w stronę kamienia, na którym pozostała i jej torebka, i otrzymany od niego prezent. Na szczęście po powrocie do pionu krew – jeszcze – nie zaczęła lecieć, oszczędzając jej chociaż tego wstydu. Nie zmieniało to jednak faktu, że do domu musiała się dostać szybko, jak najszybciej; potrzebowała spokoju, samotności, najlepiej zwiększonej dawki leków. Prędko zebrała wszystko, co ze sobą przyniosła, pakując zawiniątko do torebki, następnie przewieszając jej pasek przez ramię; próbowała zachowywać przy tym kamienną twarz, lecz była wściekła, rozżalona i zraniona. Po co tu przyjechał, ile miała czasu do wspomnianego obiadu...
| zt x2
Chciała znaleźć je sama. Ziele, rosnące w pobliżu jeziora, o którym opowiadał sprzedawca w jednym ze starszych sklepów zielarskich. Oczywiście, nie mówił tego Isabelle, która przypadkiem usłyszała wymianę zdań czarodzieja i łowcę ingrediencji. Przecież zdobycie nie było takie trudne! Isabelle mogła poradzić sobie sama, a okaz, o którym usłyszała, na pewno zasili jej kolekcję. Tym bardziej, że rodzina byłaby dumna z młodziutkiej panny Slughorn, kultywującej eliksirową tradycję. Przecież znała się na zielarstwie i po krótkim przypomnieniu, mogła bezbłędnie rozpoznać roślinę. Nie przeszkadzało jej, że musiała się znaleźć na wskazanym miejscu niemal o świcie, ominęła skaliste wybrzeże, przez moment podziwiając wschodzącą aurę słoneczną, odbijającą się w cieniu jeziornej tafli.
Już po chwili Isabelle dostrzegła cel swojej małej ekspedycji. Tuż przy brzegu, obok kamienistej ścieżki i zarośli, dostrzegła charakterystyczny kształt liścia, połowicznie zanurzonego w lodowato zimnej wodzie. Radość przysłoniła ostrożność, a ciekawość pchnęła dodatkowo, by sięgnąć po upatrzony cel. Tylko…nie dostrzegła poruszającego się cienia, rysującego się tuż pod taflą błyskającego błękitem jeziora.
Cressida wiedziała po co przybyła nad jezioro o tak wczesnej porze. Wiedziała kogo mogła tu spotkać i nie mogła oprzeć się tej przyjemności. W końcu trytony, nie były zwykłymi stworzeniami. Magicznie inteligentne i dumne, wielokrotnie bardziej interesujące…niż niejeden człowiek. Przyzwyczaiła się do samotnych spotkań, dlatego zaskoczeniem była dla niej sunąca w stronę jeziora sylwetka…kobiety. Tym bardziej taka, która nie dostrzegała zbliżającego się ku niej „obiektu”. Czemu ktokolwiek miał zakłócać spokój trytonów? I sięgał…po coś, co do niego należało? Bez pytania o pozwolenie?
Czy Cressida uświadomi młodą alchemiczkę? Czy panna Slughorn uniknie nieprzyjemnego (i nieprzewidzianego) spotkania z topielą?
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
Bardzo chciałam się nazywać przyjaciółką trytonów, jednak zdobycie ich zaufania było rzeczą diabelnie trudną. Nie ustępowałam jednak, dzielnie znosząc porażki i niepowodzenia, by w końcu ciężką pracą sprawić, że wyspa Wight nie będzie dla mnie już tylko miejscem, z którego pochodzi moja matka. Małymi krokami dążyłam do celu i w końcu udało mi się go osiągnąć. I radowało mnie to niezmiernie, nawet jeśli pewne sprawy wymagały, bym budziła się przed świtem.
Nie był to pierwszy raz, gdy decydowałam się na takie poświęcenie. Kąpiel i śniadanie nie zajęły mi dużo czasu, zresztą nie o niego tu chodziło. To mroźne marcowe powietrze przeszkadzało mi najbardziej, więc zaopatrzona w eliksir rozgrzewający opatuliłam się ciepłym szalem zanim opuściłam mury posiadłości, by kawałek za nią deportować się z cichym trzaskiem.
Nigdy nie byłam pewna, czy spotkanie na pewno dojdzie do skutku i to bynajmniej nie dlatego, że trytony nie dotrzymywały danego wcześniej słowa. Były to stworzenia dumne i szlachetne, jednak spędzanie czasu z czarodziejami nie należało do ich priorytetów. Mogłam więc nazywać się szczęściarą, skoro zdecydowały się kontaktować właśnie ze mną.
O tylu rzeczach chciałam dziś porozmawiać, zaprzątały mi one głowę nawet, gdy zbliżałam się coraz bliżej znajomego jeziora. Nie wyłączyły mnie jednak na tyle, bym z daleka nie zauważyła postaci pochylającej się nad taflą wody. Słońce właśnie pojawiało się ponad horyzontem, dlatego zdołałam dostrzec ją wcześniej. Ją, ale także kształt pod wodą, sunący w jej stronę. Ani myśląc, zareagowałam.
- Hej! – krzyknęłam co sił w płucach – Odsuń się od wody, jesteś w niebezpieczeństwie!
Ruszyłam szybciej w stronę postaci, na wszelki wypadek chwytając różdżkę i trzymając ją w pogotowiu. Nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać i kto kryje się pod płaszczem, ale nie mogłam pozwolić by doszło do starcia czarodzieja z trytonem. Jeden fałszywy ruch położyłby cień na naszych wzajemnych relacjach.
Najpierw usłyszał plusk.
Potem woda była wszędzie - uderzył brutalnie w jej taflę, otworzył oczy, by napotkać spojrzeniem podwodne otchłanie. Potrzebował chwili, by zrozumieć, co miało miejsce; jego wzrok padł na dziecięce ciała powoli tonące tuż obok niego i właśnie to zmusiło go do natychmiastowej reakcji. Nie wiedział, jak daleko był od brzegu - być może wcale nie chciał tego wiedzieć. Potrafił pływać, ale najprawdopodobniej nie był w stanie uratować siebie i dwójkę dzieci; nie wtedy, gdy z każdą chwilą coraz mocniejsze fale obmywały jego twarz, wdzierały się do ust, zalewały nozdrza.
Mógłby przysiąc, że minęły wieki, zanim uchwycił nieprzytomnego chłopca wpół i jakoś - nie miał pojęcia, jak, zapewne nie byłby w stanie powtórzyć tego chwytu - przerzucił go sobie przez plecy; zanurkował razem z nim, nie potrafiąc dłużej utrzymać się na powierzchni. Jedną ręką podtrzymywał malca, drugą przeszukiwał kieszenie - nie minęło wiele czasu, zanim odnalazł różdżkę. Zaklęcie bąblogłowy było proste, nawet gdy rzucało się je niewerbalnie; rozsądnie najpierw rzucił je na siebie, potem na opadającą ku dnie Cathy, na koniec na pozbawionego przytomności chłopca. Gdy mógł już oddychać, zaczął mocno kaszleć; błagał w duchu Merlina, by pęd powietrza nie rozerwał wyczarowanej bańki. Zanurkował niżej, mocno odpychając się nogami i wolną ręką; znosiły go fale i zapewne skomentowałby to przekleństwem, gdyby nie oszczędzał oddechu. Cudem zdołał dotrzeć do dziewczynki; uchwycił i ją, przyciągnął do siebie, a potem wskazał różdżką powierzchnię - nieme Ascendio pociągnęło ich ku górze. Użył go jeszcze kilkakrotnie, by wspomóc fale w wyrzuceniu ich na piaszczysty brzeg. Oddychał ciężko, gdy przemoczone włosy przyklejały mu się do twarzy, a kropelki słonej wody osiadały mu ciężko na rzęsach - przeciągnął dzieci jak najdalej od wody, teraz fale wątle obmywały tylko ich ciała; nie stanowiły już morderczego żywiołu, nie były zagrożeniem. Chłopiec pozostawał nieprzytomny - a choć najprawdopodobniej był ciężko ranny, oddychał. Cathy, jeszcze do niedawna o jasnym umyśle (jeżeli tak można było ją nazwać; mówiła zagadkami, miała nieobecny wzrok, nie ufała mu - choć miała ledwie parę lat, przeżyła zbyt wiele), teraz też zdawała się zamroczona - ale żyła, to było najważniejsze.
Uniósł przemęczone, wciąż naznaczone gniewem i paniką spojrzenie, natrafiając nim na starca - musiał być rybakiem, przez jego ramię przewieszona była sieć. Spoglądał podejrzliwie to na Garretta siedzącego na piachu, to na dzieci nieprzytomnie leżące tuż obok niego; przez chwilę po prostu walczyli na spojrzenia, bo rybak milczał, a Garry nie miał siły, by się odezwać.
- Świstoklik - rzucił w końcu w kierunku mężczyzny mocno zachrypniętym, niepodobnym do niego głosem. - Był źle zrobiony, wrzucił nas prosto w taflę wody - ciągnął, nawet nie kłamiąc, a mężczyzna wciąż spoglądał na rozbitków krzywo - i dopiero wtedy Garry uświadomił sobie, że mógł rozmawiać z mugolem. Przeklął w myśli swój brak rozsądku. - Gdzie jesteśmy? - spytał, po czym znów się zawahał - cholera, a co, jeśli nie był w Anglii? - Où sommes-nous? - strzelił w ciemno, brzmiąc bardzo bez akcentu - nawet gdy używał francuskiego, słychać w nim było Brytyjczyka.
- Wyspa Wight, północno-wschodnie wybrzeże - odpowiedział nieznajomy starzec po angielsku, choć zajęło mu to trochę czasu; zupełnie jakby zastanawiał się, czy warto odpowiedzieć na pytanie, czy może od razu zawołać policję. Garrett odetchnął z ulgą - nie byli tak daleko od Londynu, jak się tego obawiał. - Dzieli nas parę mil od Ryde.
- Dziękuję - rzucił dość ciężko, zginając jedno z kolan; dłoń, w której dzierżył różdżkę, oparł o piach. Był skrajnie zmęczony - ale na szczęście dolegało mu tylko to. Dzieci, choć żyły, potrzebowały natychmiastowej pomocy i musiał się spieszyć; oddychały wolno, miarowo, ale na ich twarzach malował się ból - i strach. Miały koszmary?
Rybak wciąż stał w miejscu, wbijając spojrzenie w dzieci; zmarszczka pomiędzy jego gęstymi, wypłowiałymi brwiami powiększała się z każdą chwilą. W przeciwieństwie do brwi, włosy miał rzadkie - pojedyncze, białe jak mleko nitki były długie, być może tylko nieco krótsze od wyjątkowo wyprostowanych przez wodę, jeszcze bardziej rudych niż zawsze strąków czupryny Garretta.
- Powiadomię... powiadomię odpowiednie służby - zaczął starzec, wycofując się o krok; Garry znał się na ludziach na tyle, by wiedzieć, że ten wziął go za jakiegoś szubrawca: nieważne, czy był mugolem czy czarodziejem, Garrett nie potrzebował teraz problemów z żadną z policji. - Wezwę lekarza...
- Nie - przerwał mu mocno, cierpko, stanowczo - głosem tak twardym, że rybak zatrzymał się w pół kroku. - Drętwota - uniósł różdżkę i wypowiedział inkantację, a czerwony promień zaklęcia trafił mężczyznę szybciej, niż ten zdążył jakkolwiek zareagować. Padł na piach - bezwładnie, bez przytomności. - Obliviate - ciągnął, nie mógł zostawić po sobie świadków.
Dopiero wtedy, gdy uporał się z problemem, jakim był starzec, zdał sobie sprawę z tego, jak mocno biło mu serce; opuścił różdżkę, przez chwilę obawiając się samego siebie - bo nie odczuł nic, krzywdząc niewinnego człowieka, wyłącznie ulgę, niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Nie wiedział, jak bardzo uszkodził mu pamięć; nie wiedział też, kto go znajdzie - może ktoś niebezpieczny? - gdy sam Garrett wraz z dziećmi opuszczą już plażę.
Ale nie było to największe ze zmartwień; pozostawił za sobą walącą się wieżę, w której być może wciąż znajdowali się jego przyjaciele - i, przede wszystkim, dzieci, które mieli ocalić. Jego pospiesznie wykonany świstoklik wyrzucił go na środku morza (klucz pokryty liśćmi poszedł na dno); dokąd trafiła reszta korzystająca z zaklętego pióra?
Cathy poruszyła się niespokojnie, a jej ciałem wstrząsnął spazm, gdy mocno kaszlała; pozostawała nieprzytomna, ale przypomniała mu, że powinien się spieszyć. Wbił wzrok w fale, które wciąż podmywały jego przemoczone do cna ubranie i bezwładne ciała dzieci - nie miał pojęcia, po kogo posłać. Bił się z myślami; potrzebował pomocy medyka, ale nikomu nie zaufałby tak, jak innemu Gwardziście - ci jednak równie dobrze mogli znajdować się teraz wyrzuceni gdzieś na innym kontynencie. Bądź po prostu nie żyć.
Zamknął oczy, gdy unosił różdżkę.
- Expecto patronum - wypowiedział cicho inkantację, przywołując myśli o powstaniu Zakonu - o śpiewie feniksa, duchu Dumbledore'a, walce z wężem; myślał o Próbie, o momencie, gdy wreszcie zrozumiał, że przyjdzie mu poświęcić wszystko. Potrzebował posłać srebrzystą jaskółkę z wiadomością - nie mógł zawieść, nie teraz.
[bylobrzydkobedzieladnie]
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ostatnio zmieniony przez Garrett Weasley dnia 28.07.17 0:23, w całości zmieniany 1 raz
'k100' : 13
- Powinieneś odpocząć. Połóż się i odeśpij, dobrze? Jeśli poczujesz się źle, nie wahaj się mnie wezwać - jej głos był spokojny i stanowczy, jednakże wątpiła, by dorosły mężczyzna słuchał jej tak posłusznie jak nastoletni uczniowie. Pokręciła głową i ciaśniej opatuliła sie szlafrokiem - Ja... wrócę już do siebie, dobrze? Pewnie już nie zasnę.
Oczy miała już szeroko otwarte, a emocje nie pozwoliłyby już ich zmrużyć tej nocy. Bardzo się bała. Brendan wrócił i będzie zdrów, lecz czuła lęk o innych. Wciąż nic o nich nie wiedziała i wiedziała, że teraz nie zazna spokoju, dopóki nie zobaczy ich całych.
Obróciła się w miejscu, poczula szarpnięcie w okolicy pępka i znalazła się przed własnymi drzwiami. Otwoczyła je zaklęciem, zamknęła i oparła się o nie, próbując zlapać oddech. Wszystko było nie tak. Poczuła miękką sierść na skórze; Winnie otarł się o jej nagie kostki. Schyliła się, by wziąć go w ramiona i usiadła w fotelu przy oknie. Blade światło księżyca sączyło się przez okno, gdzieś na płocie za kamienicą wył kot. Winnie machał ogonem ciekawsko, lecz posłusznie umościł się na kolanach Poppy, przebranej już w dzienną szatę, a głaskanie jego grubego ciałka przynosiło niejakie odprężenie. Zmrużyła oczy, lecz nie czuła się śpiąca...
A potem ponownie zjawił się patronus.
Mniejszy i skrzydlaty, lecz równie piękny i emanujący energią. Przemówił męskim głosem, którego w pierwszym momencie nie zdołała rozpoznać... lecz przedstawił się, a serce Poppy objęła trwoga. Jak wiele złego musiało się stać? Czy wciąż jest w niebezpieczeństwie? W piersi Poppy szalał niepokój, lecz nie sparaliżował jej ciała i myśli. Zerwała się z miejsca, zrzucając jednako kota, który zawył przeraźliwie, jakby obdarła go ze skóry, po czym prychnął obrażony, lecz nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. W głowie Poppy kotłowały się gorączkowe myśli, czy uda jej się trafić we wskazane miejsce. Wyspę Wight odwiedziła zaledwie raz: przed wieloma, wieloma laty, a ich wybrzeżenie nie różniło się niczym, od inszych plaż.
- Chwalić Merlina... - jęknęła, gdy otworzyła schowek. Przez te kilka chwil, kiedy pokonywala całe swoje mieszkanie nie mogła sobie przypomnieć, czy Cerise odebrała już odeń swoją miotłę, którą zostawiła przez przypadek, przez skorzystanie z sieciu Fiuu.
Zacisnęła dłonie na rączkach mioteł, nie były one najnowszymi modelami, miały już swoje lata, lecz wciąż były sprawne, a lot na nich nie był uciążliwy. Wsadziła je sobie pod pachę, w drugą dłoń ujęła swoją różdżkę z drewna wierzby.
Skup się. Północno-wschodnie wybrzeże, za Ryde, wzięła głęboki oddech, natężając wolę i obracając się w miejscu, by zniknąć w nicości.
Głośny trzask oznajmił jej pojawienie się: pod butami poczuła mokry piach, w nozdrza uderzyło doskonale znajome, słone powietrze. Słyszała fale i wiatr, nic ponad to. Otworzyła oczy. Było ciemno, a jedynym źródłem światła był blady księżyc. Rozejrzała się rozpaczliwie wokół: było pusto. Nie leżał tu żaden rybak, nie dostrzegła ryżej czupryny. Jęknęła cicho, próbując wypatrzeć cokolwiek w tej nocy: nie mogła zawieść Garretta, po prostu nie mogła.
Nie miała innego wyjścia - skupila się na odległym miejscu, gdzie plaża nieco zakręcała i znów osunęła się w nicość.
Znów rozległ się głośny trzask.
Rozejrzała się wkoło i w końcu ich dostrzegła. Zaczęła biec w ich stronę, tak szybko jak tylko potrafiła, jak tylko mokry piach na to jej pozwalał.
Co się stało? pragnęła zapytać, lecz nie było na to miejsca. Nie teraz. Spojrzenie Poppy padło na dwójkę dzieci. Rzuciła miotły pod stopy Garretta, wyciągając z kieszeni różdżkę.
-Jakie odniosły obrażenia? - spytała, a głos - na całe szczęście - jej nie zadrżał.
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
Kiedy obejrzysz nieprzytomnego chłopca, nieco starszego od dziewczynki, rozpoznasz złamaną nogę. Był w stanie, który wymagał znacznie szybszej pomocy, niż Cathy. Zaklęcia diagnozujące pomogą ci stwierdzić, że, oprócz nogi, złamane miał trzy żebra, potłuczony bok i doznał wstrząsu mózgu. Również zachłysnął się wodą, ale znacznie trudniej było mu poradzić sobie z tym samemu - do przytomności przywróci go jedynie zaklęcie surgitio.
Poppy, znałaś już wolę Bathildy Bagshot - dzieci miały trafić do domu pani profesor.
Dziewczynka: 50 obrażeń psychicznych, 5 zachłyśnięcie się wodą (5/60)
Chłopiec: 110 obrażeń tłuczonych, 10 zachłyśnięcie się wodą (-10/110)
Poppy, kontynuujesz leczenie bez udziału mistrza gry. Mistrz gry wtrąci się po trzech nieudanych zaklęciach. Pamiętaj, żeby kontrolować punkty żywotności dzieci.
Gdy w końcu dostrzegł kosmyki ciemnych włosów Poppy, podparł się ręką o piach, by móc się podnieść; doszedł jednak do wniosku, że nie robiło to najmniejszej różnicy - nieważne czy stał, czy siedział, pozostawał równie bezużyteczny.
Nadzwyczaj dobrze było ją widzieć - choć okoliczności okazały się tragiczne.
- Chłopca znalazłem już nieprzytomnego - odparł od razu, nieprzerwanie chrypiąc - nie marnował jednak czasu na wylewne powitania i zawoalowane wyrazy niewysłowionej ulgi. - A Cathy... nie wiem, krwawiła z nosa, była zdruzgotana, wciąż jest. Wylądowaliśmy wśród fal, mogły opić się wody, zanim rzuciłem na nie bąblogłowę - ciągnął, najpewniej nie podając żadnych konkretnych informacji - i żałując, że nie mógł być bardziej pomocny. - Uważaj, Poppy, te dzieciaki przeżyły straszne rzeczy - dodał po chwili znacznie ciszej, spojrzeniem, w którym kotłował się nadmiar emocji, odnajdując jasne oczy uzdrowicielki. Na chwilę zawahał się - potrzebowała ciszy, spokoju, musiała się skupiać, nie miał zamiaru jej tego utrudniać. Ale... ale jedna kwestia nie dawała mu spokoju; po jego tęczówkach przebiegł cień, na twarzy odbił się ślad niepokoju. - Czy reszta...? - ale nie dokończył, być może wcale nie chcąc znać odpowiedzi - nie sprecyzował też, kogo ma na myśli. Herewarda, Eileen, Samuela, Pomonę? Justine? Tę drugą, nieprzytomną, towarzyszącą jej dziewczynę? Dzieci, które chcieli uratować? Pozostałe grupy ruszające z odsieczą w inne miejsca? Czy ktokolwiek wyszedł z tego żywy, bezpieczny? Czy Margaux...? Czy Bren?
Nie czekając nawet na odpowiedź, wbił spojrzenie w zaciemniony horyzont, którego linii nie potrafił nawet dostrzec; zamilknął, ale nie trwało to długo.
- Jeżeli mogę jakoś... - ale znowu urwał: pomóc? Teraz był w stanie tylko czekać na wyrok, zaciskać szczękę, rozglądać się, upewniać, czy nikt nie nadchodzi. - Jeśli sytuacja będzie wymykać się spod kontroli, Poppy, obiecaj, że koniecznie mi o tym powiesz. Z wyprzedzeniem. - Bo znał pewne zaklęcie - a choć wiedział, że Poppy nigdy nie pozwoliłaby mu go użyć, mógł nie mieć wyboru. Dzieci musiały być zdrowe, musiały być bezpieczne - i musiały stąd odejść. Jak najdalej. Trafić do domów. Los jego samego nie był już tak istotny.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight