Ulysses Eden Vale
Nazwisko matki: Runcorn
Miejsce zamieszkania: Bridgnorth, Shropshire
Czystość krwi: Czysta ze skazą
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: łowca wilkołaków na usługach rodu Avery
Wzrost: 177
Waga: 75
Kolor włosów: zimny brąz z cienkim pasmem białej siwizny po lewej stronie
Kolor oczu: szaro-piwne
Znaki szczególne: migdałowe oczy pozostające tak samo nieobecne i nieruchome, nawet gdy rysy rozciąga szeroki uśmiech; zniszczona skóra na knykciach prawie zawsze zakryta skórzanymi rękawiczkami; na brzuchu, plecach i ramionach siatki cienkich, srebrnych blizn po ranach ciętych; prawe udo naznaczone czterema głębokimi śladami pazurów.
12 cali, Okoume, Włos centaura
Hogwart, Slytherin
żmija zygzakowata
biegnące w ciemność strome schody o kutej balustradzie
świeżym tytoniem, grzanym winem, lasem po deszczu i piżmem
siebie - mam nagie dłonie, bez rękawiczek i uśmiecham się uprzejmie, całym sobą
magicznymi stworzeniami, łowiectwem i wszystkim co ma ostrze
Jastrzębiom z Falmouth
poluję, czytam i rzucam nożami do celu (najlepiej portretu ojca)
muzyka to strata czasu
Adrien Sahores
― V.E. Schwab, Vicious
Ojciec uwielbia polowania. Wyjeżdżamy o świcie, co sobotę, od kiedy skończyłem siedem lat. W złotawym świetle poranka jego twarz wydaje się być kuta z marmuru i stali, a skupione spojrzenie biegnie ostro między drzewami, niczym krótka strzała wystrzelona z kuszy. Jadąc na koniu zaraz obok, przyglądam się białej siwiźnie jego gęstych włosów. Podobno ostatni czekoladowy kosmyk zniknął, gdy się urodziłem i miło jest myśleć, że chociaż jestem jednym z tysięcy innych problemów, które do tego doprowadziły, jestem też problemem ostatecznym.
Problemem największym.
Anselm Vale nie dorósł do wielkości. Najmłodszemu z Vale'ów nigdy nie było dane dziedzictwo, a gdy okazało się, że żadnemu z jego braci nie śpieszy się do grobu, Anselm musiał pogodzić się z tym, iż zawsze będzie ostatni. Ostatni do pieniędzy, ostatni do rezydencji, ostatni do zbiorów rodzinnej biblioteki. Dostawał resztki - syn którego równie dobrze mogło nie być, skoro każdy przed nim odniósł wystarczający sukces. Został badaczem magicznych stworzeń, szanowanym na tyle by pisać książki, ale niewystarczająco, by ktoś pamiętał je lata później. Stary ród Vale żył co prawda nauką, nauka była jednak niczym bez odpowiednich sukcesów, a Anselm do wielkich sukcesów nigdy nie miał serca. Co ciekawe - serce mój ojciec miał wielkie, niestety bardzo wybredne. Kochał moją matkę, moje rodzeństwo, kochał dwa konie, które trzymał w skromnej stajni niedaleko domu, kochał nalewkę z czarnego bzu i opowiadać o podróżach, które odbył jako badacz Terstrali. Nigdy natomiast nie pokochał mnie, choć moja matka, Martha, prosiła go co środę.
Informacja o moim bijącym sercu przybyła do rodziców, gdy najstarsze - drugie - ich dziecko miało już kilka lat. Wraz ze mną w łonie matki rozwijał się brat bliźniak - Ulysses i Urijah - a gdy nadszedł dzień rozwiązania, każda ściana Hillside View przesiąkła miedzianym zapachem krwi. Brat urodził się pierwszy - cichy i zimny. Anselm wziął go na ręce, jakby wciąż żył. Kiedy sypialnię rozdarł mój płacz, Martha była nieprzytomna z bólu, a ojciec nadal płakał nad martwym synem. Byłem produktem ubocznym tragedii.
Mój bliźniak stał się pierwszą śmiercią, którą ojciec przypisał mojemu istnieniu. Potem było już gorzej.
Nasz dom stoi na wzgórzu, wciśnięty we mgłę i wilgoć. Wśród zieleni okolicznego miasteczka przypomina kamienny kloc - bury, o czarnych okiennicach, z jednej strony porośnięty gęstym bluszczem. Skromny salon, ciemna kuchnia, strome schody i trzy sypialnie. Do gabinetu ojca nie wolno wchodzić, a w małej bibliotece nie można nam być w pojedynkę. Moje ulubione pomieszczenie nie mieści się jednak w domu - jego ostry, metaliczny zapach woła mnie z krańca ogrodu, z miejsca gdzie brama wychodzi na przedsionek polany. W niewielkiej chatce ogrodnika Anselm stworzył kaplicę swojej pasji do łowiectwa. Nad dużym, drewnianym stołem służącym do obrabiania zdobyczy wiszą kusze w kilku rozmiarach, obok nich wysłużone bełty dokładnie wyszorowane ze śladów krwi. Większość mojego świata zamyka się w granicach zachodniej ściany. Tam je trzyma - wiszą na hakach, błyszczące i zgrabne, przypominające lodowe sople zdobione srebrem. Niektóre z nich są proste, inne zakrzywione niczym kosy. Ja najbardziej lubię ten, którego rękojeść otulała palce, zamieniając się w stalowy kastet za duży do dziecięcej ręki. Anselm daje mi mały nóż myśliwski do ćwiczeń, ale ja nigdy nie przestanę myśleć o swoim skarbie.
Żyliśmy w spokoju naszego wzgórza, przykryci drzewami i własnym milczeniem. Byliśmy rodziną spokojną i urodziwą - postawny ojciec, uśmiechnięta słodko matka i czwórka dzieci o rumianych policzkach. Ciotki mówiły, iż brzdące Anselma przypominają książęta i księżniczki, a matka uwielbiała te porównania i nadawała nam chętnie te tytuły, tak jakby urodzenie ładnych dzieci było wystarczającym powodem do dumy dla kogoś, kto całe życie poświęcił na dbanie o dom. Mój brat był zbyt chorowity, by władać czymkolwiek, więc naszym królestwem były pokoje ponurego Hillside View, a jedynym królem nasz ojciec, który od kilku lat nie wydał żadnej dobrej książki. Mimo to moja matka, siostry i mój brat go podziwiali, podziwiał go nawet nasz stary pies i większość biednych, mugolskich sąsiadów mieszkających u podnóża wzniesienia. Patrzyłem długo i często, aż do ostatnich sekund, tuż przed tym jak posłałem go na śmierć i nadal nie rozumiem dlaczego.
W wieku dziecięcym nadal pragnąłem wierzyć, że jestem częścią kochającej choć nieco smutnej rodziny. Nim skończyłem lat dziewięć zrozumiałem jednak, iż ojciec mnie nie kocha. Dziwnie jest być znienawidzonym przez kogoś, kto sam cię na świat sprowadził - być karanym za coś, o czym nigdy nie mogłeś decydować. Anselm zabierał mnie na polowania, uczył mnie skórowania, obsługi kuszy i trzymania w dłoni noża, opowiadał mi o magicznych stworzeniach, a ja najbardziej lubiłem słuchać o wilkołakach. Nasze chwile jednak zawsze były zimne. Ojciec nie posyłał mi uśmiechów, a gdy zobaczył jak dobrze sobie radzę, jaki szybki i zwinny jestem, jak pewnie władam podarowanym ostrzem, w jego oczach nie widać było dumy. Zamiast tego błyskało tam coś, co kształtem i barwą przypominało lęk.
Czegokolwiek bał się mój ojciec, strach ten miał pożreć go całego rok przed moim wyjazdem do Hogwartu. W tamtych latach świat mugoli pochłaniała wojna, której nie rozumiałem, ale przed którą byliśmy schronieni w naszym domu pełnym magii, a Wielka Wojna Czarodziejów nadal była zbyt daleko, bym mógł cokolwiek dostrzec. W tamtych latach również pierwszy raz zobaczyłem jak życie ucieka z ludzkich oczu. Zawsze byłem dzieckiem niezwykle grzecznym i spokojnym, jednym z tych, które przykładają się do swoich obowiązków. Nie uśmiechałem się często, ale mój spokój nazywano wzorowym ułożeniem i urokliwą nieśmiałością. Nic więc dziwnego, że gdy mój kuzyn Lawrence upadł, rozbijając sobie śmiertelnie głowę o kamień, nikt nie podejrzewał bym to ja go pchnął. Oc, nigdy nie planowałem zabić Lawrence'a, tak samo jak nie planowałem zabić mojego ojca. Pewne rzeczy po prostu się dzieją, a wypadki chodzą po ludziach, szczególnie po tych, którzy zachodzą za skórę niewłaściwym osobom.
Tamtego dnia nauczyłem się trzech rzeczy - umierające oczy robią się szkliste, nikt nie ma prawa uderzyć mnie bezkarnie oraz że to ja właśnie jestem tą niewłaściwą osobą.
Wszyscy naturalnie wierzyli, że to nieszczęśliwy wypadek przy dziecięcym skakaniu po skałach. Lawrence co prawda czasem mi dokuczał, ale lubiliśmy się, a ja nigdy nie skrzywdziłbym drugiego człowieka. Zmusiłem się więc do płaczu, płakała ciotka, wuj i matka, jedynie ojciec patrzył tępo przed siebie. Tamtego wieczora wezwał mnie do swojego gabinetu, wpatrywał się we mnie kilka długich minut, aż w końcu powiedział głosem pozbawionym wzruszenia, tak jakby mówił do dorosłego człowieka, nie do własnego dziecka: Nie wrócisz tutaj.
Już nigdy nie poszliśmy razem na polowanie, a gdy rok później dostałem list z Hogwartu, wypełniłem rozkaz ojca i przez kilka długich lat faktycznie nie wracałem.
Wielka sala pachnie ciastkami dyniowymi i pieczonymi ziemniakami, a gdy wkładają mi na głowę Tiarę Przydziału, zaciskam palce na stołku tak mocno, że bieleją mi knykcie. Cała moja rodzina od pokoleń trafia do Ravenclawu, więc łapię się na tym, iż błagam o to samo, mając nadzieję, że wtedy ojciec pozwoli mi wrócić na święta. Krzyk utyka mi w gardle, gdy słyszę nazwę domu węża, ale nogi same prowadzą mnie w tamtą stronę. Przez całą kolację próbuję odnaleźć rodzeństwo wśród twarzy uczniów, ale wszyscy są obcy, a po nich nie ma śladu. Nie ma mojego brata, nie ma mojej siostry, jestem przy złym stole, ojciec nie pozwoli mi wrócić, nigdy nie spałem poza domem, nigdy bez baśni Barda Beedle'a i matki czuwającej w naszym pokoju. Obraz przed oczami zaczyna się rozmywać i dochodzi do mnie, że płaczę.
Nie pamiętam, w którym momencie udało mi się wziąć się w garść i wyprostować, ale gdy już to zrobiłem, nie chciałem opuszczać głowy. Pierwsze lata były dla mnie nauką życia pośród rówieśników. Do tej pory potrafiłem być dobrym chłopcem w oczach dorosłych, nauczyciele nie stanowili problemu - byłem przykładny, uczyłem się dobrze i sumiennie. Nigdy wcześniej jednak nie wylądowałem między dziećmi spoza rodziny i dość szybko zorientowałem się, iż nie do końca wiem jak się zachowywać. Rozmowy były trudne i mozolne, nie miałem pojęcia skąd biorą się ich śmiechy i w którym momencie powinienem się w nie włączyć. Wiedziałem, że fasada pęka - potrafiłem zachować się między rodzeństwem i kuzynostwem, bo ich rozumiałem. W Hogwarcie ludzi było jednak za dużo, a ja nie byłem na tyle bystry by pojąć ich wszystkich. Jeszcze przed pierwszymi świętami zrozumiałem, że uratować mnie może tylko spryt i że zamiast zaskarbienia sobie serc wielu uczniów, muszę odnaleźć jednego, którego serce przejmę na własność. Lubianego, charyzmatycznego, kogoś kto wie doskonale jak należy poruszać się między ludźmi, a ja będę poruszać się z nim. Quinley był ładny, wysoki i wygadany, wiecznie otoczony wianuszkiem uczniów. Kiedy mówił, ludzie zdawali się wielbić go wzrokiem, śmiali się z każdego drobnego żartu, a opowieści o jego ojcu - ścigającym jednej z popularnych drużyn Quidditcha - inni Ślizgoni powtarzali sobie przy śniadaniu. Na moje szczęście Quinley w całej swojej perfekcji miał jedną wadę - średnio radził sobie z nauką. Pewnego dnia zaproponowałem mu więc pomoc i od tamtego momentu mieliśmy być przyjaciółmi. Staliśmy się nierozłączni - ja nigdy nie pozwoliłbym mu puścić, potrzebowałem go. Przy nim uczyłem się manewrowania między rówieśnikami, żartów, śmiechów i komplementów. Na dodatek, mój nowy towarzysz uczył mnie grać w Quidditcha i latać na miotle. W dwójkę byliśmy drużyną idealną i mieliśmy nią pozostać przez siedem lat szkoły.
Moje szkolne życie było pełne sukcesów i powierzchownej radości, przerywane jedynie niewygodnymi incydentami, które sprowadzała na szkołę Wielka Wojna - nie zrozumiałem strachu przed komnatą Tajemnic i nie wiedziałem czemu miałbym płakać za Albusem Dumbledorem. Z ładnego dziecka wyrosłem na przystojnego nastolatka, dzięki mojemu przyjacielowi byłem popularny i lubiany, nigdy nie przestałem przykładać się do nauki, a opieka nad magicznymi stworzeniami szybko stała się moim ulubionym przedmiotem. Tak długo jak trwał semestr, świat wydawał się łatwy i logiczny, ale wraz z nadejściem przerw wszystko się sypało. Ojciec zgodnie ze swoim zapewnieniem odsunął mnie od rodziny, choć nadal odpowiednio wspierał mnie finansowo (podobno był porządnym człowiekiem). Do dziś nie wiem co im powiedział, ale brat wraz z siostrą rzadko się do mnie odzywali, a matka przestała pisać listy po trzecim roku. Na święta i wakacje wysyłał mnie do starego wuja Klausa, wszystkim mówiąc, że mam być opieką i wsparciem dla chorego staruszka. W rzeczywistości wuj nie znosił mojego towarzystwa, ale jego stara farma pod Doliną Godryka była na tyle wielka, że nie widywaliśmy się za często. W święta jadał ze mną jeden posiłek, a potem zostawiał samego w zachodnim skrzydle, w którym przesiadywałem przygotowując się do nowego semestru. Wakacje spędzałem równie osamotniony, za jedyne towarzystwo mając kilka osób zajmujących się ziemią. Pomagałem staremu ogrodnikowi, a krępy charłak w końcu zaczął mówić do mnie Synu. I chociaż były dni, w których uważałem go za naiwnego idiotę, to on właśnie nauczył mnie wyprowadzać ciosy. Gdy on czuł się potrzebny, ja czułem się coraz silniejszy. Ćwiczyliśmy co roku, przez wakacje, na zielonych ziemiach mojego wuja, a gdy wracałem do szkoły, podbite oczy i rozcięte wargi były już wygojone.
Po wakacjach wieńczących piąty rok nauki wróciłem do szkoły całkowicie pewien tego, co zamierzam robić po jej ukończeniu. Kariera brygadzisty wydawała się być bardziej niż osiągalna, a ja bardziej niż zdeterminowany by jej dosięgnąć. Zarywałem noce nad książkami, by mieć pewność, że zdam egzaminy idealnie, a wieczorami namawiałem Quina, by robił ze mną kółka wokół boiska do Quidditcha, pewien, że w ten sposób nie stracę kondycji. Czegoś nadal brakowało.
Mój przyjaciel był świetnym pałkarzem i często ćwiczył ze mną, ale bez względu na to jak bardzo się starałem, zawsze pozostawał lepszy. Razem mieliśmy wybrać się na nabory do drużyny, niestety biedny Quinley - wschodząca gwiazda Quidditcha - zatruł się poważnie przy śniadaniu i zasłabł na boisku, zalany zimnym potem. Tamtego dnia zostałem nowym pałkarzem drużyny Ślizgonów, chociaż pozycja ta bez wątpienia należała się mojemu przyjacielowi.
Być może niepotrzebnie wspominał mi o swoim uczuleniu na orzechy. Cóż, wypadki chodzą po ludziach.
Skończyłem szkołę z uśmiechem na ustach i świetnymi wynikami. Moje kolejne kroki miały mnie prowadzić ku dokładnie zaprojektowanej przyszłości, z daleka od rodziny, która mnie nie chciała i coraz bliżej sukcesu, który był mi pisany. Chciałem jechać prosto do Londynu, ale młodsza siostra zatrzymała mnie na korytarzu. Miała zaszklone oczy. Matka jest chora.
Gdy wracam do Bridgnorth, Hillside View zdaje się być jeszcze bardziej ponure niż wcześniej. Niebo nad wzgórzem jest stalowe, poprzecinane ciemnymi chmurami. Ojciec podobno pozwolił mi wrócić i zobaczyć się z umierającą matką, której życie pożerają koszmary, a mimo to czuję się obco, gdy chodzę po wąskich korytarzach. Martha nawet mnie nie poznaje, brat nie chce z nikim rozmawiać, a siostry płaczą schowane w swoim pokoju. Przez siedem lat mojej nieobecności nasz pies zdążył zdechnąć, a ojciec nabawić się siatek zmarszczek i ostrego kaszlu. Zostanę tu dzień, jeden dzień i znowu zapomnę.
Tak naprawdę spędziłem w Hillside View trochę dłużej - o wiele dłużej. Po dwóch dniach nasłuchiwania śmierci mojej matki, nie mogłem spać, więc krążyłem po domu jak zjawa. Tamtej nocy usłyszałem jak otwierają się drzwi gabinetu ojca, a jego długa wąska sylwetka wylewa się na korytarz niczym cień. Ściskałem balustradę u szczytu schodów, nie odrywając od niego wzroku. Miał zmęczoną twarz, napiętą jakby w oczekiwaniu i patrzył mi prosto w oczy. Podszedł do mnie, a kiedy się odezwał, głos miał tak samo zimny jak tamtego dnia, gdy umarł Lawrence:
Nie powinieneś wracać.
Kłótnia była krótka, składała się z wysyczanych przez zęby szeptów, żalów, które trzymaliśmy w sobie przez długie lata. Gdy dostrzegłem w jego wzroku ten sam przebłysk lęku co kiedyś, moja dłoń chwyciła jego ramię i pchnęła.
Oczy ojca otworzyły się szeroko, a gdy osuwał się w dół, staczając się po stromych schodach niczym szmaciana lalka, był równie milczący co zwykle.
O tym okropnym wypadku nie powiadomiliśmy umierającej matki, którą mój brat postanowił zabrać ze sobą do swojego nowego domu wraz z większością odziedziczonego majątku. Siostry i ja zostaliśmy w Hillside View, gdzie pochowaliśmy ojca. Jeżeli którekolwiek z nich podejrzewało mnie o cokolwiek, świetnie to ukrywali. Pozostanie w rodzinnym domu okazało się zaskakująco mało przejmujące. Tak jak się domyślałem, ojciec rozebrał swoją kaplicę łowiectwa, pozbył się sprzętu i sprzedał konie, ale mi udało się odnaleźć podkradziony mu niegdyś nóż, który schowałem pod szafę - mój ulubiony. Tamtego roku rozpocząłem kursy na brygadzistę, a moje życie nabrało nowego tempa.
Całe dnie spędzałem na szkoleniach i ćwiczeniach, a każdy mały krok w przód przypłacałem krwią, potem i złością. Chociaż testy psychologiczne udawało mi się zdawać, zajęcia fizyczne pozbawiały mnie resztek energii. Brano mnie za słabszego - szczupły chłopak o młodej buzi, zbyt wąskich dłoniach i cichym głosie, który nie wzbudzał szacunku. Wśród pozostałych adeptów nie wywoływałem ani respektu, ani sympatii, a oni - o ironio - prześmiewczo nazywali mnie księciem, za każdym razem przetrzymując słowa na języku tak, by bolały. Byłem szybki i zwinny, umiałem dobrze strzelać i świetnie władać ostrzami w walce, ale nadal byłem niewystarczająco silny i niewystarczająco zdecydowany. Nic nie przyszło tak łatwo, jak myślałem, kilka razy byłem pewien, że to koniec i długo nikt we mnie nie wierzył. Zaciskałem zęby, wymiotowałem z wycieńczenia i zagryzałem język do krwi, gdy znów próbowano mi ubliżać, aż w końcu wyszło na moje. Jak zwykle.
Nadal nazywano mnie tak samo, ale w przezwisku tym mniej było kpiny, a więcej podziwu. Kilka lat walczyłem o pozycję, plując krwią na ziemię, niszcząc stawy i odmawiając sobie wszelkich przyjemności. Wątpliwości wracały raz po raz - gdy bestia była zbyt blisko, gdy zostawiała ślady pazurów w mojej skórze, a ja bardziej niż śmierci czy likantropii bałem się, że stracę nogę i nie będę mógł biegać. Świat poza moją pracą przestał istnieć, ale w końcu miałem to, czego chciałem. Być może naprawdę liczyłem na awans, pragnąłem być dowódcą, ale za każdym razem czyjaś ręka zabierała mi szansę sprzed nosa.
Moje życie stało się pasmem nieprzespanych nocy i treningów, a ja za wszelką cenę chciałem wierzyć w to, że w końcu jestem szczęśliwy. Gdyby nie ten brak stabilności i te konflikty, który całkowicie mnie nie obchodziły - gdyby nie to, wszystko byłoby idealnie. Chciałem udawać, że ta cholerna wojna mnie nie dotyczy, że nie muszę jej zauważać, ale nawet do mojego życia wkradało się jej widmo. Miałem wrażenie, iż świat oczekiwał ode mnie opowiedzenia się w imię czyjejś racji, a ja o żadną z nich nie dbałem. Moja rodzina wychowała mnie w neutralności względem mugoli, którzy choć jawili mi się jako słabi, nie byli na tyle istotni, by zawracać sobie nimi głowę. Wielkie idee nigdy nie były moją mocną stroną - gdy przezywałem ludzi od szlam, robiłem to by zdobyć kontrolę, a gdy zostawałem brygadzistą, średnio obchodziły mnie poglądy moich współpracowników na temat wilkołaków. Życie nauczyło mnie dbać o siebie i wiedziałem doskonale, iż zawsze znajdę się po tej stronie, która będzie miała mi najwięcej do zaoferowania. Przez długi czas było mi wszystko jedno - robiłem to co robić mi kazano i chowałem się szczelnie w rodzinnym Hillside View. Bliskość polityki zaczęła mnie jednak okrutnie mierzić, nie chciałem być na usługach niczyjej wyższej idei i być może właśnie dlatego po długich latach pracy odszedłem z Ministerstwa.
Decyzja była impulsywna, a ja kilka miesięcy spędziłem na przeklinaniu siebie i włóczeniu się po Wyspie. Znowu trenowałem, znowu zamykałem się w domowej bibliotece, a gdy tylko wychodziłem z domu, wpadałem w sam środek kolejnej bójki. Brakowało mi adrenaliny. W podejrzanych, brudnych uliczkach rozcinałem twarze i łamałem nosy dla sportu, tak jak jeszcze niedawno dla sportu polowałem na wilkołaki. Pewnego wieczora, gdy odpalałem papierosa za papierosem w dokach, podsłuchałem rozmowę, która miała poprowadzić mnie w kolejnym kierunku. Lord Avery.
Sporą część życia spędziłem na ziemiach tego rodu, więc wiedziałem doskonale gdzie kierować swoje prośby. Prośby? Nie, usługi. Starałem się o pracę nachalnie i z wybitną pewnością siebie, jakbym wiedział, iż nie ma dla mnie lepszego miejsca. Myślę, iż Lord Avery początkowo za mną nie przepadał, nie ufał mi i nie mogę go za to winić - stanowiło to wręcz o jego rozsądku. Gdy jednak w końcu mnie przyjął, postanowiłem zrobić wszystko by tym razem naprawdę być najlepszym.
Kiedy odsuwam płaszcz, przy pasku błyska wysłużony nóż, a ja nie zrywam z tobą kontaktu wzrokowego. Dawno obiecałem sobie, że nikomu nie pozwolę tknąć się bezkarnie i od tego momentu nauczyłem się obnażać zęby nim ktokolwiek zdąży zaatakować. Nie lubię czekać i nie lubię marnować czasu.
Dziwne, prawda? Na pierwszy rzut oka, z daleka i w towarzystwie wydaję się taki ułożony - zupełnie niegroźny. Sprytny człowiek wie jednak, że niebezpieczeństwa kryją się w rzeczach ładnych i niewinnych. W rzeczach schludnie ubranych, o gładkiej twarzy, spokojnym głosie i włosach zaczesanych za uszy. Pod kraciastą wełną marynarki, białym materiałem wyprasowanej koszuli, pod miękką skórą rękawiczek kryje się zupełnie inny człowiek - ten złożony z ostrych krawędzi, mięśni i siatek blizn, ten z knykciami zniszczonymi przez lata treningów, bo często nie potrafił dobrze zabandażować dłoni.
Ktoś kiedyś powiedział mi, że byłbym bardziej wiarygodny, gdybym pamiętał o oczach, gdy się uśmiecham.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 8 | 2 (rożdżka) |
Uroki: | 8 | 2 (rożdżka) |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 1 | 1 (rożdżka) |
Alchemia: | 0 | 0 |
Sprawność: | 18 | Brak |
Zwinność: | 20 | Brak |
Reszta:0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
ONMS | II | 10 |
Skradanie | II | 10 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Zastraszanie | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Wytrzymałość Psychiczna | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Quidditch | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Szermierka | I | 0.5 |
Walka wręcz | III | 25 |
Wspinaczka | I | 0.5 |
Jazda konna | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 2,5 |
Ostatnio zmieniony przez Ulysses Vale dnia 22.10.21 14:45, w całości zmieniany 3 razy
i mean–a used up bullet casing.
as in, the aftermath of something lethal.
as in, an echo of inflicted evil
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: William Moore
[02.11.21] Rejestracja różdżki