Laurence O'Donnel
Nazwisko matki: Leach
Miejsce zamieszkania: Londyn, Fleet Street
Czystość krwi: brudna jak londyńskie ścieki
Zawód: Funkcjonariusz Czarodziejskiej Policji, poczytny pisarz książek historycznych i erotycznych puszczanych w obieg na czarnym, nokturnowym rynku.
Wzrost: (Nie)męskie 178 centymetrów podbija butami na obcasie. Szaty nosi sięgające samej podłogi, więc póki co nikt nie wykrył oszustwa!
Waga: Mizerne 76 kilogramów skrywa pod obszernymi pelerynami, w których wydaje się co najmniej dwa razy postawniejszy. Przydatny trik, skoro notorycznie wałęsa się po zmroku na Nokturnie.
Kolor włosów: takie jakieś nijakie
Kolor oczu: szaroniebieskie
Znaki szczególne: psychopatyczny uśmiech od ucha do ucha, krzywe zęby
: Tabebuja, pazur nundu, bardzo giętka, 15 2/3 cala
Ravenclaw
Hiena
Szyszymorę
tanim winem, męskim potem, ryzykiem – jeśli nie wiesz, jaki ono pachnie, znaczy nigdy nie poznałeś jego prawdziwego smaku
Rano – kubek parującej kawy. W południe – po prostu siebie. Wieczorem nie zobaczy nic, ponieważ jest wówczas za mocno urżnięty.
Historią magii, chorobami epidemicznymi
Harpiom z Holyhead. Mają większe jaja od facecików z Narodowej.
denerwuje wszystkich dookoła, płucze żołądek hektolitrami alkoholu, urządza pościgi za smokiem, pierze się w barach
swojej intuicji
Willema Dafoe
Z niedowierzaniem słuchał swojego wydawcy, lecz po chwili wzruszył ramionami, wyrażając zgodę. Dziesięć miesięcy później miał przed sobą oprawioną w ciemnobrązową skórę biografię Laurence’a O’Donnela, z której okładki mrugała do niego złowieszczo jego własna twarz.
Naprawdę wyglądam aż tak staro?
Odstawił książkę na półkę, nawet do niej nie zaglądając.
Nie zdziwiło go wcale, iż projekt w końcu nie doszedł do skutku. W krótkich biogramach umieszczanych na skrzydełkach książek raczej nie wspominano o problemach autora, nawet jeśli dotyczyły rzeczy tak błahych, jak hazard lub narkotyki. W kilkusetstronicowym tomiszczu jest za to aż nadto miejsca na informacje ciekawsze od tego, że nie lubi herbaty i zajadle broni się przed zmianą kawalerskiego stanu.
Laurie nie zgodził się na wprowadzenie cenzury, zresztą wątpił, aby komuś chciało się poprawiać co drugie zdanie w opowieści o jego syfiastym życiu. Ten ktoś musiałby ją zresztą przeczytać – O’Donnel nie był pewny, czy członkowie owego konserwatywnego środowisko zawszonych prawilnych paniątek zostali odpowiednio przygotowani na porządne kopnięcie w tyłek.
Stało się chyba nawet lepiej. W mieszkaniu Lauriego zalegają kartony pełne tych książek, a on przynajmniej ma czym palić w kominku przez najbliższe pięć lat.
Z ALKOHOLEM ZA PAN BRAT
już od najmłodszych lat
Laurence O’Donnel urodził się w małej wiosce położonej nieopodal miasta Carraig Uí Leighin w południowo-zachodniej Irlandii (tej prawdziwej, nie wygwizdowa, które zabrała sobie Anglia (przyp. aut.) Większość swego dzieciństwa spędził na beztroskim wałęsaniu się po sąsiedztwie, odkrywaniu kolejnych okolicznych plaż i pozostał głęboko przywiązany do miejsca, skąd pochodził.
Irlandia cechowała się surowym, dzikim, naturalnym pięknem oraz klimatem rodem z ludowych legend. Wśród gąszczu zielonych lasów, klifów otoczonych bezmiarem morza, w niewielkim domku gnieździła się pięcioosobowa rodzina O’Donnelów.
Całkowicie niemagiczny ojciec zajmował się rybołówstwem, zaś matka, także nieobdarzona czarodziejskimi mocami była nauczycielką literatury angielskiej w pobliskiej szkole. Gdy Laurie pojawił się na świecie, jego starszy brat niemal wywrócił kołyskę, żeby zobaczyć tego dziwoląga – czerwonego na twarzy, wrzeszczącego ile sił w płucach i nie dającego spać po nocach. Którym stracił zainteresowanie, kiedy ten dosłownie oblał go szczochem prostoliniowym prosto w twarz – jak to dziecko, kompletnie nie kontrolując własnych odruchów. Z taką samą rozbrajającą niewinnością, z jaką osikał brata, ciągnął za brodę ojca i podwijał suknię matki.
Szybko nauczył się chodzić, a wówczas już nic nie mogło się przed nim ukryć. Musiał zajrzeć do każdego kąta, każdej szuflady, zobaczyć, jakie skarby kryje szafka wisząca dwa metry nad jego głową i dlaczego ostrzegają go przed podchodzeniem do kominka. Matka załamywała ręce, a ojciec nie rozstawał się już z fajką ani na moment i nie zostawiał w zasięgu jego rączek niedopitego piwa.
Cud, że nie trafił wtedy do szpitala z zatruciem wątroby.
Doświadczenie okazało się jednak nader edukujące.
Laurie nauczył się wybekać alfabet, jeszcze zanim potrafił go przeliterować.
IRLANDZKIE SERCE BIJE JAK DZWON
i równie donośnie wieszczy zgon
Miał trzy lata, kiedy obiecał sobie, że nigdy więcej nie będzie asystować przy narodzinach dziecka. Ojciec na morzu, starszy brat z kolegami uganiał się po okolicznych lasach, a tymczasem pani O’Donnel zaczęła rodzić. Laurence narobił rabanu, jakby go obdzierali ze skóry, pobiegł po sąsiadki, a w ferworze noszenia ciepłych ręczników i gorącej wody, nikt jakoś nie pomyślał, że taki widok nie jest odpowiedni dla małego brzdąca. Chłopiec przyglądając się przez chwilę zaimprowizowanej akcji porodowej, znużony zasnął w kulawym fotelu, a kiedy się obudził, jego matka trzymała już w ramionach dziewczynkę, nagusieńką jak święty Turecki.
Odtąd byli już we trójkę – rodzeństwo O’Donnelów pomimo różnicy wieku zawsze trzymało się razem. Finn jako najstarszy wiódł prym w ich zabawach, pokazywał miejsca, jakich nie znali i służył siłą stalowych mięśni odziedziczonych po ojcu. Laurence, który miast krzepy otrzymał w darze błyskotliwy umysł oraz wartki język, opowiadał wesołe historie o Phouce, oraz snuł mrożące krew w żyłach podania o olbrzymach. Edain zaś został ofiarowany głosik przypominający swym brzmieniem słowicze trele, kiedy śpiewała słodką pieśń Arthur O’Bradley lub wojenny bęben, gdy nuciła dziki dord finasa, żeby przydać braciom odrobinę rozrywki.
Dzieciństwo Laurence’a było sielskie i anielskie, spędzone na łonie irlandzkiej natury, wśród ciemnej zieleni drzew, błękitu nieba oraz niespokojnego, stalowoszarego morza. Noszenie ubrań po Finnie i spanie we trójkę w jednym, ciasnym pokoju nie burzyło jego obrazu szczęścia. Przeciwnie – Lauriemu absolutnie to wystarczyło. Słodka beztroska, niewielka ilość obowiązków (nauka, pomaganie ojcu w skrobaniu i czyszczeniu ryb, obieranie warzyw na obiad), rzadkie kary za poważniejsze wykroczenia…
Tyłek sprany przez tatę przestawał przecież boleć, a w tym etapie życia młodego O’Donnela, było to najgorsze, co mogło go spotkać.
Wysoka kobieta o zniszczonej, woskowatej twarzy, lejących się białych włosach, odziana w szmaragdową suknię i burą opończę od razu wzbudziła w Laurencie instynktowny niepokój. Jej ogniście czerwone oczy wystarczyły, nie musiała otwierać ust, aby zacząć arię potępieńczego zawodzenia. Chłopiec wychowany wśród irlandzkich wzgórz doskonale wiedział, że ukazała mu się szyszymora – rozumiał również, co takiego kryje się za tą wizytą. Upiór niósł za sobą zapach spalenizny, a oprócz echa jęków, zostawił po sobie jedynie rozsypany popiół.
Następnego dnia w płomieniach zginęła matka Laurence’a.
W szkole, w której pracowała wybuchnął pożar. Kobieta wykazując się nieprawdopodobnym heroizmem, wyniosła z walącego się budynku zemdloną dziewczynkę. Sama została żywcem pogrzebana wśród gruzu oraz płomieni.
Twardy ojciec milcząc ronił łzy, Finn również bezwstydnie poddał się emocjom, a mała Edain szlochała najgłośniej, rozpaczliwie tuląc się do braci.
Laurie był jedyną osobą, która nie płakała na pogrzebie.
ORZEŁ ZEWNĄTRZ, WĄŻ W KIESZENI
natura człowieka się nie zmieni
Nikomu nie powiedział o swoim widzeniu – nawet rodzeństwu, z którym przecież łączył go najserdeczniejsze stosunki. O’Donnel jednak zdawał sobie sprawę, iż bredzenie o wizycie szyszymory tylko wystraszyłoby Edain, a Finna wprawiło w ponure rozbawienie. Zamknął się w sobie, stał się milczącym dziesięcioletnim ekscentrykiem i odludkiem. Zatapiał się w świecie książek, samodzielnie wędrował po okolicznych lasach i wmawiał sobie, iż wcale nie dostrzega elegancko odzianych ludzików w trójgraniastych kapeluszach, przepijających do niego kielichami z wrzosowym piwem i że cohuleen druith, jakie w czasie odpływu znajdował na plaży, są tylko wytworami jego znękanej wyobraźni. Ojciec nie zwracał na niego uwagi, pogrążony w głębokim smutku po stracie żony coraz częściej zaczął zaglądać do kieliszka. W domu jedynym mężczyzną pozostał Finn, z trudem dzieląc obowiązki szkolne i dorywcze prace, jakich się łapał, byle tylko utrzymać rodzinę. Laurence zaś tkwił jakby w transie, w ogóle nie dostrzegając tego, co się koło niego działo. Przestał kontaktować, skupiał się wyłącznie na sobie i eksperymentował z tym, co potrafi zrobić, wydawałoby się jedynie za pomocą siły woli.
Nie był specjalnie zdziwiony, kiedy w dniu jego jedenastych urodzin dziwaczny mężczyzna z kasztanową brodą oznajmił mu, że jego zdolności to czary i że od września zacznie uczyć się magii w Hogwarcie. Z żalem opuścił swą ukochaną Irlandię, ale wiedział, iż nigdy nie odnajdzie już aprobaty ojca, zrozumienia brata – pozostawała mu jedynie Edain, nadal rozczulająco niewinna, nierozumiejąca, czemu musi ją opuścić.
Ceremonia Przydziału, o której w pociągu nasłuchał się wielu niestworzonych opowieści, tak naprawdę była sytuacją, jaką Laurence wspomina chyba najlepiej, spośród wszystkich perypetii, jakie miały miejsce w czasie jego siedmioletniej edukacji. Pogawędka z tysiącletnim kapeluszem to rzecz, niezdarzająca się wszakże codziennie. Laurie nawet nie drgnął, kiedy w jego głosie odezwał się cichy głosik Tiary, z którą wdał się w zażartą dysputę. Profesor Dumbledore objaśnił mu wszystko jedynie pokrótce, a on miał przecież jeszcze tyle pytań…
Długo siedział na stołku, zanim tiara ochrzciła go Krukonem; ponoć wykazywał iście ślizgońską (cokolwiek to znaczyło) ambicję oraz przebiegłość, lecz ze względów technicznych (krew zobowiązuje), n i e m ó g ł znaleźć się w Slytherinie. Laurence’a nie dotknęła ta dyskryminacja – powędrował do stołu Ravenclawu, odwracając się tylko na krótko w kierunku Tiary – i wybuchając drwiącym śmiechem, kiedy kolejny pierwszoroczny potknął się i padł jak długi pod nogi profesora, wywołującego do Przydziału.
W ciągu kolejnych trzech lat, O’Donnel znacznie poszerzył nie tylko swoją wiedzę, ale i zasób słownictwa. Zrozumiał, co znaczy szeptane po kątach lub nierzadko rzucane mu w twarz słowo „szlama”, a także poznał wiele różnych inwektyw, jakie przecież nie przystawało wypowiadać osobom ze szlachetnym rodowodem.
K… Kupa, kurdupel, kutas, kurwa.
i chuj, ponieważ zasadniczą część populacji Hogwartu, Laurie miał w miejscu, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę. Nie należał do osób o gorącym temperamencie ani małym ilorazie inteligencji. Przekonał się, iż do wielu spraw należy zachować dystans. Zdarzało się jednak, że brał udział w pojedynkach. Bójkach. Pojedynkach kończących się bójkami, ewentualnie na odwrót. Arystokraci nie potrafili przegrywać. Wkrótce jednak dano mu święty spokój – może dlatego, że Laurence znosił wszystko z anielską cierpliwością, aby potem publicznie upokorzyć swego antagonistę kilkoma ciętymi ripostami na środku korytarza wśród olbrzymiej widowni.
MIŁOŚĆ, WOJNA – BEZECEŃSTWA
egoizm radą na szaleństwa
Wybuchła wojna. Choć w Hogwarcie o niesnaskach mugoli było głucho, O’Donnel pozostawał na bieżąco z informacjami frontu. Szkocki zamek pozostawał bezpiecznym schronieniem, jednakże zarówno jego ojciec, jak i starszy brat, brali udział w walkach jako żołnierze ententy. Sukces wojsk angielsko-francuskich nad rzeką Marną w 1914 roku nie przerwał wojny, która przybrała formę niekończących się walk pozycyjnych. Dwanaście miesięcy później, Laurie otrzymał lakoniczną wiadomość o przerzuceniu ich na front w okolicach Artois. Tam, podczas drugiej bitwy pod Ypres, O’Donnelowie przeżyli pierwszy atak przeprowadzony z użyciem broni chemicznej.
Dla Laurence’a był to niezwykle ciężki okres. Nie wyczekiwał z niecierpliwością na wieści od swych bliskich. Nie gryzł palców ze strachu, czy jeszcze żyją. Bał się jedynie, że pewnego dnia usłyszy przeraźliwy, dzwoniący w uszach, nieludzki skowyt, że po raz kolejny zobaczy wymizerowaną twarz i płonące niby krwiste lampiony, czerwone oczy szyszymory i że nie będzie mógł zrobić nic, aby zapobiec nieuchronnej śmierci swoich krewnych.
Gdy mu się ukazała, prała zakrwawiony żołnierski mundur. Chyba nie istniała wymowniejsza forma przekazania Laurence’owi złowieszczych wieści. Z takim samym ponurym smutkiem, z jakim czekał na złowróżbną wizytę, teraz spodziewał się informacji, kogo zabrakło wśród żywych. Ojca czy brata? Czy jeden z nich zostanie pośmiertnie odznaczony orderem? Czy umarł wśród kurzu i okopów, przygnieciony truchłami towarzyszy, czy może podczas przełamywania frontu z rozkazu Douglasa „rzeźnika” Haiga?
Przeżyli oboje.
Odeszła Edain. Choć miała dopiero dwanaście lat, była sanitariuszką. Zasłoniła rannego mężczyznę własnym ciałem. Podobno nie cierpiała.
Laurence nie rozpaczał. W pewien sposób był na to przygotowany i zrozumiał, ze tak naprawdę nie obawiał się czyjegoś zgonu – a ciężaru wiedzy, która go przygniatała i frustrowała. Traktował to jako pewną odpowiedzialność, jakiej nigdy nie chciał i aby zmyć z siebie to brzemię, zerwał wszystkie kontakty z ojcem i bratem. Przyrzekł też sobie, iż nigdy, przenigdy się nie ożeni.
MAŁY POTWÓR DAJĄCY NADZIEJĘ
nazywa się uzależnienie
W pogardzie miał śmierć i inne autorytety. Wesołkowaty, chudy jak szczapa Krukon z lodowatym ogniem w oczach, zimnym, rybim, nieczułym uśmiechem i mentalnością Ślizgona zupełnie jak wąż prześlizgnął się przez piątą klasę, zdając egzaminy lepiej niż jego koledzy, nietrawieni żadnymi troskami. Jeszcze gorliwiej niż wcześniej wyznawał tumiwisizm oraz mamtowdupizm, coraz częściej szukając towarzystwa wśród ludzi z marginesu. Zamiast dowcipkować w gronie rówieśników, Laurence chadzał do Świńskiego Łba, gdzie będąc uczniem poznał uroki hazardu oraz mocniejszego alkoholu. Liczył karty, raz przegrywał, raz wygrywał, miał jednak parszywe szczęście i nigdy nie zadurzał się bardziej niż o kilka galeonów. Umiejętność blefu przydawała się zaś na zaklęciach, które lubił niemal na równi z historią magii, starożytnymi runami oraz astronomią, jako przedmioty stricte humanistyczne. Kiedy zdał owutemy na oceny więcej niż przyzwoite, wynajął pokój w Dziurawym Kotle i hucznie oblał zakończenie szkoły z szubrawcami i towarzyszami od pokera.
Następnego dnia obudził się w południe, z bolącą głową, bez ubrania i złamanego knuta w sakiewce.
O’Donnel przez następne kilkanaście lat żył z dnia na dzień. Chwytał się każdej pracy, przewinął się nawet przez dwa staże w Ministerstwie Magii (w Departamencie Magicznych Wypadków i Katastrof oraz w Departamencie Transportu Magicznego), które ukończył, lecz zrezygnował z ciepłej posadki na rzecz swobody, jaką ukochał ponad wszystko. Był lekkoduchem, lubił rozpustę i nie zamierzał rezygnować ze swoich przyzwyczajeń tylko i wyłącznie dla napędzania korporacyjnej machiny społeczno-politycznej. Imał się rozmaitych zajęć, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej. Pracował w rezerwacie hipogryfów, gdzie nie tyle opiekował się zwierzętami, co przerzucał gnój, sprzątał w Pubie Pod Trzema Miotłami, był subiektem w sklepie odzieżowym Gladraga oraz balwierzem w zakładzie fryzjerskim na Nokturnie. Pałętał się po całym Londynie jako domokrążca, wciskając naiwniakom takie cuda jak włosy z brody Merlina, flegmę Morgany w kryształowej fiolce, drzazgi z laski Asklepiosa. Wyłącznie z nudów wstąpił do czarodziejskiej policji, by krótko po zdobyciu uprawnień, zrezygnować i zatrudnić się w mugolskiej myjni samochodowej. Laurie nie lubił stagnacji, tak samo jak nie przepadał za byciem bogatym. Nie przestawał grywać w karty i często znajdował się w posiadaniu prawdziwej fortuny. Obracając dużymi sumami zorientował się jednak, iż nie patrzy się przychylnym wzrokiem na kogoś, komu z dziurawych kieszeni portek wylatują złote monety, a stołuje się w jadłodajniach dla bezdomnych. Dlatego czym prędzej przepuszczał pieniądze, stawiając następne kolejki ochlapusom i moczymordom, z jakimi się zadawał. Żył w totalnej czystości, nie tykał się kobiet, panicznie bojąc się, że przez pomyłkę, czy to po pijaku w końcu jakąś zapłodni. Nie stronił za to od mężczyzn, usiłując odbić sobie w jakiś sposób narastające napięcie seksualne. Prawdę powiedziawszy, szastał tyłkiem na prawo i lewo, oczywiście w granicach dobrego smaku (ekhm), oczywiście tylko po 22 wieczorem, oczywiście tylko wśród całkowicie obcych ludzi. Kiedy nabawił się hemoroidów, zmienił stronę, po czym, jak na złość, złapał Tomcia Palucha. Nieprzyjemny pobyt w Mungu bynajmniej nie zniechęcił Lauriego do igraszek i baraszkowania, lecz odstręczył go skutecznie przed aktywnym udziale w stosunku. W ten sposób, O’Donnel zwiedził całą Wielką Brytanię, zatrzymując się w każdym hrabstwie, pieczołowicie spisując swe przeżycia w formie dzienników, które nieco później w zmienionej (i mocno okrojonej formie) wypuścił w obieg jak cykl powieści erotycznych. W czasie tych podróży, wypił wszystko, co dało się wypić, spróbował wszystkiego, czego dotąd nie znał i udało mu się na poważnie uzależnić od alkoholu, tytoniu oraz diabelskiego ziela. Narkotyk zaś doprowadzał O’Donnela do takiego stanu umysłu, że nie tylko fruwał po pokoju bez miotły, ale przeprowadzał dowody zdolne do obalenia powszechnych praw transmutacji. Niestety, kiedy odzyskiwał trzeźwość, w ogóle ich już nie pamiętał.
Pot, krew i huk wystrzałów
znakiem dumnych liberałów
Wraz z rozprzestrzenianiem się konfliktu między czarodziejami, rosło napięcie w świecie mugoli. Do Wielkiej Brytanii dochodziły słuchy o krwawych czynach Grindelwalda, lecz to działania Führera wstrząsnęły ojczyzną Laurence’a. O’Donnel zaciągnął się do wojska – chcąc wymazać wspomnienia z poprzedniej wojny, poczuć takie samo niebezpieczeństwo, z jakim zmagał się jego ojciec i brat. Po otrzymaniu krótkiego przeszkolenia, wstąpił do Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego i został wysłany na pomoc Francji. Działania niemieckie doprowadziły jednak do okrążenia sił alianckich oddział, w którym służył O’Donnel został zmuszony do ewakuacji. Żołnierzom udało się zbiec przez Dunkierkę – podczas tej ucieczki, Laurie poznał swego druha Thomasa, z którym odtąd wspólnie obsługiwał karabin maszynowy. Przez dwa lata stacjonowali razem w Dover, lecz kiedy nadszedł czas wymarszu, został dotkliwie raniony w lewą nogą. Nie mógł dalej brać udziału w walkach, a nie chciał zajmować miejsca dla rannych w prowizorycznym szpitalu polowym. Gdy czuł się już na tyle sprawnie, by poruszać się o własnych siłach, zdezerterował, usuwając z dokumentacji wszystkie wzmianki zawierającego jego nazwisko.
Doszedł do wniosku, że poważnie zaniedbał swoją edukację w zakresie magii leczniczej – gdyby potrafił czarami zapobiec rozprzestrzenianiu się zakażenia, które wdało mu się w nogę, nigdy nie zostawiłby Barkley’a na pastwę Niemcom…
Wianuszek, różowy wianuszek,
złóżmy przy nim kwiatuszek,
apsik, apsik, apsik,
my też padniemy w mig
Po wojnie wrócił do Londynu, jednak bynajmniej nie z zamiarem ustatkowania się, posadzenia domu i kupienia drzewa. Noga, która od czasu do czasu dawała mu się we znaki rwącym bólem, przypomniała Lauriemu, że wcale nie jest nieśmiertelny. O’Donnelowi jeszcze nie zdążyła się sprzykrzyć zabawa w życie, więc postanowił dobrze je wykorzystać, zanim Śmierć postawi na nim krzyżyk. Gdy już odchorował nieszczęsną strzaskaną nogę, dokształcił się z zakresu podstawowej wiedzy medycznej i wiedziony ciekawością, przegrzebał wszelkie archiwa, do jakich miał dostęp na temat epidemii hiszpanki oraz dżumy (wybuchającej kilkakrotnie, z różnym natężeniem) – zaczęło się.
Gdzieś pomiędzy kolejnymi kuflami czarnego ale a magicznym laudanum, prowadził badania historiograficzne. Wkradał się do mugolskich bibliotek, a także „pożyczał” księgi należące do prywatnych zbiorów. Pisał swoje rozprawki w barach, nierzadko gryzmoląc lewą ręką, gdyż prawą rozbijał łby podłym opryszkom. Zasięgał języka wśród najgorszej hołoty, wynajdował nowych dilerów, eksperymentował z kolejnymi używkami. Zajadał się tęgoskórem żelaznozębnym, wciągał wróżkowy pył, dopóki nie okazało się, iż honorarium za jego naukowy bełkot nie pokrywa wydatków. Mimo swojej rozwiązłości (nie zaniechał dawnych praktyk i obyczajów) nie chciał zarabiać tyłkiem na ulicy ani w podrzędnych domach rozkoszy (w tych porządnych, jak Wenus również) i szczęśliwie – przypomniał sobie o niegdysiejszym kursie policyjnym. Poddał się przeglądowi – wciąż miał wszystkie zęby i choć utykał na lewą nogę, wciąż cieszył się końskim zdrowiem. Wątroby wbrew pozorom pozazdrościłby mu dwudziestolatek (kwestia wprawy, drogie panie), zatem bez przeszkód stał się pełnoprawnym gliną. Dość ekscentrycznym – nie lubił pracować w zespole i uważał, że większość poszlak bezczelnie sama pcha mu się pod nogi – lecz sprawdzającym się. Pomiędzy zleceniami z Góry, nie zaniechał studiowania magicznych ksiąg (niektórych więcej niż plugawych) ani pisania własnych traktatów, dość entuzjastycznie przyjmowanych nawet przez wychuchane szlacheckie towarzystwo.
Niemoralność Lauriego trwała już tak długo, iż przeistoczyła się w rutynę. Niewiele było w stanie go zaskoczyć – a już na pewno nie widok młodego mężczyzny, przetrząsającego mu mieszkanie w poszukiwaniu…?
Nieistotne; O’Donnel bardzo zaprzyjaźnił się z Vasylem, któremu zaproponował piwo (Guinness dobry na wszystko) i nocleg. Młodociany złodziejaszek w istocie był złotym chłopcem! Polubił go na tyle, że kiedy ten wpadł, przemycał mu do więzienia artykuły o nieco większej wartości odżywczej niż suchy chleb, którym biedaczek, musiał się żywić, jeśli nie chciał zdechnąć z głodu.
Kiedy wyszedł ćpali razem już (nie)oficjalnie. Ćpają, robią to nadal. Okazjonalnie
Laurie znalazł sobie stałego, sprawdzonego dostawcę – Caerwyn traktował jak syna (czyżby trochę jednak żałował, że nie rozsiał swego nasienia na cztery strony świata?) i na powrót powoli (de)stabilizował swoje nieuporządkowane życie.
Mężczyzna wprawdzie na nikim nie żeruje, a przynajmniej dba o to, aby zachować choć pozory przyzwoitości. Przyajaciół dobiera sobie starannie, zastanawiając się nad profitami z takiej znajomości. Jego śmiech jest za to niesamowicie podobny do chichotu hieny i może to ze względu na niego, patronus O'Donnela przyjmuje postać tego zwierzęcia.
Wyczarowując go, Laurie myśli o tym, kiedy pierwszy raz ujrzał swoje nazwisko w druku. Wyglądało dobrze...
15 | |
0 | |
0 | |
0 | |
5 | |
1 | |
10 |
różdżka, teleportacja, 12 punktów statystyk, przeszkolenie mugolskie
Ostatnio zmieniony przez Laurence O'Donnel dnia 26.08.15 9:12, w całości zmieniany 1 raz
Witamy wśród Morsów
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot