Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Skrzynka wymian
AutorWiadomość
Skrzynka wymian
Jeszcze przed wojną właściciele zajazdu Pod Gruszą wykładali do skrzynki lub przygotowanego straganu warzywa i inne produkty, których było za dużo, aby lokalni lub odwiedzający czarodzieje za przez siebie uznaną opłatą (lub wymianą na inny przedmiot) mogli się poczęstować dobrami. Nikt nie karał za kradzież czy nie dotrzymanie cichej przyzwoitości w zostawieniu czegoś w zamian, chociaż lusterko przymocowane do boku skrytki na pieniądze, głośno to zawsze komentowało i dokładnie opisywało każdemu przechodniu nieuprzejmego gościa, niejednokrotnie podając jego imię jeśli na nieszczęście takiego gagatka się o nim dowiedziało. Dzisiaj przez wojnę ta forma sąsiedzkiej wymiany funkcjonuje dużo gorzej, za to każdy czarodziej może zostawić w tej skrzynce swoje zamówienie lub listę potrzebnych produktów, często w szybszy dostęp dostając w późniejszym czasie sowę z odpowiednią paczką.
18 VI 1958
Wieści rozchodzą się prędko, gdy są puszczone samym sobie. Do tego potrzeba jednak ludzkich połączeń, ust wypuszczających z siebie informację i uszu, które chcą ich słuchać. Na całe szczęście, zgodnie z równowagą wszechświata, zdarzali się ludzie, którzy chcieli mówić, a także ci, którzy pragnęli słuchać. Od słowa do słowa, przez jedną osobę do drugiej, wiadomość o skrzynce wymian w Lancastershire dotarła nawet tak daleko, jak do rezerwatu jednorożców w Gloucestershire, a wszystko za sprawą pracującej tam dziewczyny, której krewni wspomnieli jej o ciekawym, komunalnym sposobie na radzenie sobie z niedoborami żywności. Wspominali co prawda coś o zajeździe i o zajeździe wspomniała Marii owa współpracownica, lecz Multon nie potrzebowała zatrzymywać się ani na posiłek, ani na sen. Była — w swym mniemaniu — wprawionym lotnikiem, co potwierdzały chociażby wielokrotne podróże na miotle do samej Kornwalii. Na północ nie zapędzała się równie często, ale ostatnimi czasy przypodobała jej się Szkocja, a to przecież po drodze, jakby nie patrzeć.
Nie musiała nawet szczególnie usprawiedliwiać własnych zamiarów — przecież zdobycie jedzenia było najpilniejszą z potrzeb, jakie musiały być zaspokojone, a Maria od miesięcy poszukiwała czegoś, co... Nie musiało być przecież takim rarytasem.
Mleko. Zwykłe, krowie mleko.
Wybrała się w jego poszukiwaniu już nawet do Plymouth, gdzie omylnie naprowadzono ją na stoisko z kawą, gdzie dało się oczywiście wymienić jedzenie, ale na papierosy, jej zupełnie niepotrzebne. Z tego spotkania wyniosła niechęć do dziecięcych gili oraz świadomość, że ta dziwna puszka, z którą przyjechała i którą pragnęła wymienić, zawierała wcale nie coś drogiego i potrzebnego ludziom, a kocie jedzenie. Maria w obejściu nie miała kota, za to dwa puszki pigmejskie, a ze wszystkich zwierząt i magicznych stworzeń niezmiennie było jej najbliżej do koniowatych. Puszka, uznana przez swą zawartość za bezużyteczną, została spakowana do wiklinowego koszyka razem z trzema kolbami kukurydzy, a także kilogramem mąki żytniej i bochnem razowego chleba. Nie zamierzała przylatywać na miejsce tylko po to, by zaspokoić swój głód i nie oddać lokalnej społeczności nic w zamian. Nie trzeba było przecież być szczególnie przesądnym, by wiedzieć, że takie zachowanie jest nie tylko zwyczajnie niemiłe, ale w dodatku przynosi ogromnego pecha, który zwróci się do człowieka w najmniej dogodnym dla niego momencie.
Trwała wojna — raz odległa, raz całkiem bliska, ale jedno było pewne: nie należało przesadnie ryzykować.
Wiatr szarpał czarną — dziś wyjątkowo czarną, Maria nie zamierzała ryzykować, gdy zapuszczała się w strony, które były dla niej nieznane — peleryną, stanowiącą komplet z butami podszytymi tym samym materiałem, skórą wsiąkiewki. Mknęła przez przestworza pochylona nisko na miotle tak, aby jak najmniej rzucać się w oczy, a także zminimalizować powierzchnię trafienia (o tym dowiedziała się trochę później, nawet przypadkiem, z rozmów z kimś, kto wkroczył w jej życie bezceremonialnie, ale nigdy nie pozwolił na jej krzywdę) i po prostu móc mieć większą kontrolę nad szybkością lotu. Zmiatacz 5 był idealną miotłą do takich długich podróży, niezwykle cieszyła się z tego prezentu, dbała o miotłę tak mocno, jak tylko potrafiła. Wreszcie jednak wyprostowała się na niej, wracając do standardowego usadzenia, aż stopy spotkały się z ziemią, a sama Maria zeskoczyła zwinnie z miotły, odpinając od niej wiklinowy koszyk. Przystanąwszy przy skrzynkach, poczęła rozglądać się za butelką, może dwoma mleka, układając starannie puszkę z kocią karmą oraz — póki co — kolby kukurydzy w wyznaczonych miejscach.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Znałem tę okolicę dość dobrze, bo i zapoczątkowana przez właścicieli zajazdu Pod Gruszą tradycja cieszyła się niemałą popularnością wśród członków naszej rodziny. Nie tylko teraz, gdy dyktowane wojną utrudnienia odciskały piętno na każdym z nas, ale i wcześniej, kiedy jeszcze kupno bochna chleba nie jawiło się jako zadanie niemalże niewykonalne. Bywałem tu sam, bywałem też w towarzystwie matki, Jarvisa czy Jocundy, zwykle niosąc ze sobą przynajmniej kilka różnych artykułów, które mogliśmy zostawić w skrzynkach, by w zamian zabrać inne, te trudniej dostępne w naszych kręgach. Nigdy nie pomyślałbym, że dożyjemy takich czasów – herbata stała się towarem deficytowym, o kawie nie było nawet co marzyć, a ja wznosiłem modły do samego Merlina, by w skrzynkach przy zajeździe odnaleźć dziś słoik miodu. Słoiczek nawet. Nie dla siebie, a dla Jarvisa, któremu zamarzyła się bułka wysmarowana tymże specjałem.
Teleportowałem się kawałek od miejsca docelowego, chcąc pozwolić sobie na krótki spacer; plecak, choć wyładowany grzechoczącymi butelkami mleka oraz nadmiarem mąki pszennej, nie był aż taki ciężki, żeby sprawiać dyskomfort. Zaś pogoda, cóż, ta była nadzwyczaj ładna. Nie zapowiadało się na burzę, przynajmniej jeszcze nie, z kolei delikatne podmuchy czerwcowego wiatru sprawiały, że prażące słońce nie było aż tak uciążliwe. No, a przynajmniej nie odczuwałem go aż tak bardzo, inna sprawa, z o ile ciemniejszą skórą obudzę się jutro, albo za kilka tygodni... Raz po raz odgarniałem przydługie, przyklejające się do czoła kosmyki wierzchem dłoni, nie przestając gwizdać pod nosem skocznej, zasłyszanej wieki temu melodii. Raźnym krokiem skracałem dzielącą mnie od celu podróży odległość, nijak nie spodziewając się, że na miejscu zastanę kogoś jeszcze. I to kogoś, kto ewidentnie był człowiekiem, nie zaś wygłodniałym gumochłonem czy podskubującym owoce ptakiem.
Zmarszczyłem brwi na widok młodziutkiej czarownicy o smukłej, drobnej sylwetce i wiklinowym koszyku w dłoni. Nie było jej za gorąco? W tej czerni? Chyba nie zdawała sobie sprawy z mojego towarzystwa, przynajmniej jeszcze nie, bo nawet nie obejrzała się w kierunku, z którego przybyłem, zbyt zajęta przeszukiwaniem rozstawionego na łonie natury stoiska. Kto wie, może nawet będziemy sobie w stanie wzajemnie pomóc, byle tylko nie dostała zawału na mój widok. Większość ludzi reagowała teraz na obecność nieznajomych podejrzliwością, jeśli nie lękiem – nie żebym się temu specjalnie dziwił.
Przestałem gwizdać już jakiś czas temu, gdy tylko ujrzałem na horyzoncie pierwszy ślad ruchu, dziewczyna nie powinna więc spłoszyć się na dźwięk melodii. Jednak co innego kroki. Nie zamierzałem jednak skradać się ku niej, to byłoby jeszcze gorsze, sugerowało złe zamiary, ani też czekać, aż młódka sobie pójdzie; nie chciałem popadać w żadną z tych skrajności, wolałem pielęgnować resztki zdrowego rozsądku i normalności, nawet jeśli świat stawał na głowie. Zbliżyłem się ku nieznajomej, stosunkowo powoli, spokojnie, nie wykonując przy tym żadnych gwałtownych ruchów, ani nie sięgając po różdżkę. Palec miałem zatknięty za szelkę plecaka, moja postawa nie zdradzała choćby cienia napięcia. – Dzień dobry – rzuciłem lekko, pozwalając sobie przy tym na – w założeniu ośmielający – uśmiech. – Rzadko tu kogoś widuję. W sensie, rzadko spotykam tu kogoś akurat wtedy, kiedy wpadam na wymianę... Czego ci trzeba? – Nie miałem problemu z tym, by zabrzmieć swobodnie. Nie miałem powodów do obaw. Oby tylko moja towarzyszka nie uciekła nagle z krzykiem, naprawdę starałem się wypaść sympatycznie.
Teleportowałem się kawałek od miejsca docelowego, chcąc pozwolić sobie na krótki spacer; plecak, choć wyładowany grzechoczącymi butelkami mleka oraz nadmiarem mąki pszennej, nie był aż taki ciężki, żeby sprawiać dyskomfort. Zaś pogoda, cóż, ta była nadzwyczaj ładna. Nie zapowiadało się na burzę, przynajmniej jeszcze nie, z kolei delikatne podmuchy czerwcowego wiatru sprawiały, że prażące słońce nie było aż tak uciążliwe. No, a przynajmniej nie odczuwałem go aż tak bardzo, inna sprawa, z o ile ciemniejszą skórą obudzę się jutro, albo za kilka tygodni... Raz po raz odgarniałem przydługie, przyklejające się do czoła kosmyki wierzchem dłoni, nie przestając gwizdać pod nosem skocznej, zasłyszanej wieki temu melodii. Raźnym krokiem skracałem dzielącą mnie od celu podróży odległość, nijak nie spodziewając się, że na miejscu zastanę kogoś jeszcze. I to kogoś, kto ewidentnie był człowiekiem, nie zaś wygłodniałym gumochłonem czy podskubującym owoce ptakiem.
Zmarszczyłem brwi na widok młodziutkiej czarownicy o smukłej, drobnej sylwetce i wiklinowym koszyku w dłoni. Nie było jej za gorąco? W tej czerni? Chyba nie zdawała sobie sprawy z mojego towarzystwa, przynajmniej jeszcze nie, bo nawet nie obejrzała się w kierunku, z którego przybyłem, zbyt zajęta przeszukiwaniem rozstawionego na łonie natury stoiska. Kto wie, może nawet będziemy sobie w stanie wzajemnie pomóc, byle tylko nie dostała zawału na mój widok. Większość ludzi reagowała teraz na obecność nieznajomych podejrzliwością, jeśli nie lękiem – nie żebym się temu specjalnie dziwił.
Przestałem gwizdać już jakiś czas temu, gdy tylko ujrzałem na horyzoncie pierwszy ślad ruchu, dziewczyna nie powinna więc spłoszyć się na dźwięk melodii. Jednak co innego kroki. Nie zamierzałem jednak skradać się ku niej, to byłoby jeszcze gorsze, sugerowało złe zamiary, ani też czekać, aż młódka sobie pójdzie; nie chciałem popadać w żadną z tych skrajności, wolałem pielęgnować resztki zdrowego rozsądku i normalności, nawet jeśli świat stawał na głowie. Zbliżyłem się ku nieznajomej, stosunkowo powoli, spokojnie, nie wykonując przy tym żadnych gwałtownych ruchów, ani nie sięgając po różdżkę. Palec miałem zatknięty za szelkę plecaka, moja postawa nie zdradzała choćby cienia napięcia. – Dzień dobry – rzuciłem lekko, pozwalając sobie przy tym na – w założeniu ośmielający – uśmiech. – Rzadko tu kogoś widuję. W sensie, rzadko spotykam tu kogoś akurat wtedy, kiedy wpadam na wymianę... Czego ci trzeba? – Nie miałem problemu z tym, by zabrzmieć swobodnie. Nie miałem powodów do obaw. Oby tylko moja towarzyszka nie uciekła nagle z krzykiem, naprawdę starałem się wypaść sympatycznie.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Zajęta swoimi myślami dziewczyna faktycznie nie dosłyszała dochodzącego z oddali gwizdania. Dzięki temu mogła w zupełnym spokoju poukładać swoje kontrybucje do skrzynki wymiany na odpowiednich według niej miejscach, a gdy i to doszło do końca, rozglądnąć się po towarach, które przynieśli tutaj inni. Nie słyszała o tym, by Lancashire było jakoś szczególnie bogatsze od Gloucestershire, ale podobna inicjatywa na pewno byłaby mile widziana. Wpłynęłaby na poprawę losu, chociażby ludzi w porównywalnej sytuacji, co Maria, która szczęśliwie mogła się wybrać w długi wojaż na miotle z nadzieją, że uda jej się wreszcie dostać tych kilka butelek mleka. Mogliby z łatwością wymienić się między sobą tym, czego im brakowało, a czego mieli w teoretycznym nadmiarze. Samo słowo nadmiar powoli wychodziło przecież z użycia — wydawało się, jakby wszystkiego zawsze było za mało. Może to właśnie to sprawiało, że w jej rodzinnym hrabstwie nie znalazła się nigdy osoba zdolna rozpocząć podobną inicjatywę?
Z myśli wyrwał ją dźwięk kroków — tak, jak nie miała okazji posłyszeć oddalonego gwizdania, nie mogła jednak zignorować zbliżającej się, obcej zapewne osoby. Wyobraźnia karmiona opowieściami wojennymi nakazywała jej zawsze bezwzględną czujność, inaczej spotkać miało ją coś niezwykle wręcz strasznego, coś, po czym mogła się nigdy nie podnieść, co zdeptać mogło nawet sens jej istnienia. Nie można było więc dziwić się temu, że w pierwszej chwili plecy Marii wyprostowały się nagle, wszystkie mięśnie napięły w gotowości do ucieczki, lecz zanim to zrobiła, obróciła się płynnie na pięcie, zwracając się twarzą w kierunku, z którego nadchodziły kroki.
Wstrzymała oddech, przyglądając się temu, który również przyszedł tu w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Był chyba w wieku jej kuzynek (bardzo nie chciała przy tym używać słowa stary, czy starszy, ale będąc jeszcze nawet nie dziewiętnastolatką, dziesięć lat różnicy stanowiło nieprzekraczalną barierę pokolenia), nie wystawiał różdżki, palec miał przy plecaku, a z twarzy wyglądał na człowieka raczej przyjemnego w obyciu, odrobinę poczciwego, godnego zaufania. Nie wydawał się przy tym zdenerwowany ani sztucznie pewny siebie. Bardziej przypominał stałego bywalca tych okolic, a im bardziej skracał się dystans między nimi, tym bardziej rozluźniały się mięśnie Marii, która ostatecznie westchnęła pod nosem, sama do siebie, bo znowu przestraszyła się, zanim upewniła się, że jest to konieczne. Cała ona.
— Dzień dobry — odpowiedziała na przywitanie, kiwając mu przy tym głową. Choć chciała brzmieć tak, jakby była najpewniejszą siebie osobą pod słońcem, jej głos był wciąż jeszcze zbyt cichy i zdradzał oznaki nieśmiałości, podobnie jak uśmiech — szczery, choć niepewnie falujący na wargach. Przesunęła się o dwa kroki w bok, oferując mu więcej miejsca, lepszy dostęp do skrzynki wymian. Bo przecież po to tu przyszedł, prawda? — Wydaje się, że to miejsce jest bardzo często uczęszczane — podzieliła się z nim swoją obserwacją. Choć zasoby były zdecydowanie mniejsze niż przed wojną, mieszkańcy Lancashire wciąż próbowali podtrzymywać tradycję zapoczątkowaną przez właścicieli zajazdu. Skromnie, bo skromnie, każdy według swoich możliwości, ale zawsze. W oczach Marii dziwne było, żeby nikt tutaj nie zaglądał. Sama przychodziłaby tu codziennie, gdyby tylko mogła. — Ja... — chyba nie spodziewała się podobnego pytania, nie zadanego tak wprost. Sama zdawała się tańczyć wokół swoich potencjalnych próśb, jakby była niezdolna do ich wyartykułowania. Kto o zdrowych zmysłach chciałby jej słuchać i je spełniać? Według niej nikt. — Ja szukałam tutaj mleka, ale chyba... Chyba go nie ma...
Z myśli wyrwał ją dźwięk kroków — tak, jak nie miała okazji posłyszeć oddalonego gwizdania, nie mogła jednak zignorować zbliżającej się, obcej zapewne osoby. Wyobraźnia karmiona opowieściami wojennymi nakazywała jej zawsze bezwzględną czujność, inaczej spotkać miało ją coś niezwykle wręcz strasznego, coś, po czym mogła się nigdy nie podnieść, co zdeptać mogło nawet sens jej istnienia. Nie można było więc dziwić się temu, że w pierwszej chwili plecy Marii wyprostowały się nagle, wszystkie mięśnie napięły w gotowości do ucieczki, lecz zanim to zrobiła, obróciła się płynnie na pięcie, zwracając się twarzą w kierunku, z którego nadchodziły kroki.
Wstrzymała oddech, przyglądając się temu, który również przyszedł tu w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Był chyba w wieku jej kuzynek (bardzo nie chciała przy tym używać słowa stary, czy starszy, ale będąc jeszcze nawet nie dziewiętnastolatką, dziesięć lat różnicy stanowiło nieprzekraczalną barierę pokolenia), nie wystawiał różdżki, palec miał przy plecaku, a z twarzy wyglądał na człowieka raczej przyjemnego w obyciu, odrobinę poczciwego, godnego zaufania. Nie wydawał się przy tym zdenerwowany ani sztucznie pewny siebie. Bardziej przypominał stałego bywalca tych okolic, a im bardziej skracał się dystans między nimi, tym bardziej rozluźniały się mięśnie Marii, która ostatecznie westchnęła pod nosem, sama do siebie, bo znowu przestraszyła się, zanim upewniła się, że jest to konieczne. Cała ona.
— Dzień dobry — odpowiedziała na przywitanie, kiwając mu przy tym głową. Choć chciała brzmieć tak, jakby była najpewniejszą siebie osobą pod słońcem, jej głos był wciąż jeszcze zbyt cichy i zdradzał oznaki nieśmiałości, podobnie jak uśmiech — szczery, choć niepewnie falujący na wargach. Przesunęła się o dwa kroki w bok, oferując mu więcej miejsca, lepszy dostęp do skrzynki wymian. Bo przecież po to tu przyszedł, prawda? — Wydaje się, że to miejsce jest bardzo często uczęszczane — podzieliła się z nim swoją obserwacją. Choć zasoby były zdecydowanie mniejsze niż przed wojną, mieszkańcy Lancashire wciąż próbowali podtrzymywać tradycję zapoczątkowaną przez właścicieli zajazdu. Skromnie, bo skromnie, każdy według swoich możliwości, ale zawsze. W oczach Marii dziwne było, żeby nikt tutaj nie zaglądał. Sama przychodziłaby tu codziennie, gdyby tylko mogła. — Ja... — chyba nie spodziewała się podobnego pytania, nie zadanego tak wprost. Sama zdawała się tańczyć wokół swoich potencjalnych próśb, jakby była niezdolna do ich wyartykułowania. Kto o zdrowych zmysłach chciałby jej słuchać i je spełniać? Według niej nikt. — Ja szukałam tutaj mleka, ale chyba... Chyba go nie ma...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Może nie byłem najbardziej spostrzegawczym czarodziejem świata, lecz bez większego problemu zauważyłem, że nieznajoma wyprostowała się jak struna, najpewniej spięta brzmieniem obcego głosu. Czy naprawdę miała uciec? Spłoszyć się i umknąć, nim rozejrzy się w zajazdowych skrzynkach za tym, po co tu przybyła? Przecież nie o to mi chodziło. Cieszyłem się, że wielu czarodziejów wciąż kontynuowało zapoczątkowaną jeszcze przed wojną tradycję; gdyby nie oni, sam nie miałbym tu czego szukać. Zaraz jednak młódka gwałtownie obróciła w moją stronę, spojrzała strachowi prosto w oczy. I chyba nie prezentowałem się aż tak groźnie, bo nie zaczęła zwiewać w podskokach, nie podjęła próby ryzykownej teleportacji, ba, nawet nie ostrzegła, że mam się bardziej nie zbliżać. Stale pilnowałem swych ruchów, gestów, nie sięgając jeszcze przy skrzynkom; pochłaniałem ich zawartość wzrokiem, ślizgając się od owoców do obklejonych koślawymi etykietami butelek. Grzyby, trochę marchewki, pewnie też ocet. A to obok – czy to przypadkiem nie porcja sucharów?
Skinąłem głową, gdy dziewczyna odpowiedziała na powitanie, niepewnie, ledwo dosłyszalnie. Z początku spoglądałem ku niej jedynie kątem oka, wciąż zezując w stronę obecnych tego dnia produktów, prędko jednak dokonałem korekcji swej postawy; stanąłem przodem, wciąż pilnując, by usta składały się w przyjemnym uśmiechu. Nie gryzłem, nie kąsałem, a w moich myślach na próżno byłoby szukać złych zamiarów. Wtedy też zrobiła dwa kroki w tył, ale chyba bez śladu strachu, tak mi się przynajmniej wydawało. Czy kierowała nią jedynie uprzejmość? Czy jednak pewna doza zapobiegliwości? Ostrożności? – Och, tak. Na pewno wciąż przychodzi tu wielu czarodziejów, strzelam, że w większości są to miejscowi, albo chociaż mieszkańcy okolic – przytaknąłem, gdy wypowiedziała kolejne słowa, powoli oswajając się z mówieniem, a może też ze mną. Nie wiedziałem, czy inicjatywa właścicieli zajazdu mogła być znana poza granicami Lancashire. – Ale zwykle pojawiam się o takich porach, że nie spotykam tu żywej duszy. No, ewentualnie jakieś zwierzęta, one też są zadowolone z obecności skrzynek... – zawiesiłem głos, a kąciki ust wyraźniej wzniosły się ku górze. Czasem zahaczałem o tę polanę bladym świtem, po drodze do Evelyn, a czasem już późnym wieczorem, pod osłoną nocy, gdy ukończyłem pracę nad talizmanem, a runa musiała odbyć kąpiel w świetle księżyca. – Mleka? – powtórzyłem po niej, na poły w celu upewnienia się, że dobrze zrozumiałem urwaną, płochą wypowiedź, a na poły – zdziwiony tym zbiegiem okoliczności. – Takiego od krowy, tak? – Bo przecież może chodziło jej o kozie. Kto wie. Chociaż w tych czasach chyba nie było co kręcić nosem, wybrzydzać. Trzeba było brać to, co dają. – W takim razie mam przyjemność ogłosić, że to twój szczęśliwy dzień. – Zabarwiłem tę wypowiedź żartobliwym patosem, trochę też po to, żeby na powrót rozluźnić nieznajomą. – Nie widzę go wśród dostępnych towarów, fakt, ale akurat mam przy sobie trochę. – Zsunąłem plecak, płócienny, bury, z ramienia, a znajdujące się w nim butelki zagrzechotały cicho, jakby na potwierdzenie mych słów. Zmarszczyłem brew, ostrożnie grzebiąc w jego wnętrzu; nie chciałem, by cokolwiek uległo zniszczeniu, mąka, szkło, drugie śniadanie. – Ile go potrzebujesz? Litr? Czy więcej? – Dopytałem, kiedy już wydobyłem z torby pożądany przez nią produkt i śmiało, bez najmniejszych oporów, wyciągnąłem go w jej kierunku. Wolną dłonią ulokowałem plecak między nogami, by nic się w nim nie przewróciło, a przedramieniem odruchowo odgarnąłem lepiące się do czoła kosmyki włosów; dawno nie było takiego czerwca, to na pewno.
Skinąłem głową, gdy dziewczyna odpowiedziała na powitanie, niepewnie, ledwo dosłyszalnie. Z początku spoglądałem ku niej jedynie kątem oka, wciąż zezując w stronę obecnych tego dnia produktów, prędko jednak dokonałem korekcji swej postawy; stanąłem przodem, wciąż pilnując, by usta składały się w przyjemnym uśmiechu. Nie gryzłem, nie kąsałem, a w moich myślach na próżno byłoby szukać złych zamiarów. Wtedy też zrobiła dwa kroki w tył, ale chyba bez śladu strachu, tak mi się przynajmniej wydawało. Czy kierowała nią jedynie uprzejmość? Czy jednak pewna doza zapobiegliwości? Ostrożności? – Och, tak. Na pewno wciąż przychodzi tu wielu czarodziejów, strzelam, że w większości są to miejscowi, albo chociaż mieszkańcy okolic – przytaknąłem, gdy wypowiedziała kolejne słowa, powoli oswajając się z mówieniem, a może też ze mną. Nie wiedziałem, czy inicjatywa właścicieli zajazdu mogła być znana poza granicami Lancashire. – Ale zwykle pojawiam się o takich porach, że nie spotykam tu żywej duszy. No, ewentualnie jakieś zwierzęta, one też są zadowolone z obecności skrzynek... – zawiesiłem głos, a kąciki ust wyraźniej wzniosły się ku górze. Czasem zahaczałem o tę polanę bladym świtem, po drodze do Evelyn, a czasem już późnym wieczorem, pod osłoną nocy, gdy ukończyłem pracę nad talizmanem, a runa musiała odbyć kąpiel w świetle księżyca. – Mleka? – powtórzyłem po niej, na poły w celu upewnienia się, że dobrze zrozumiałem urwaną, płochą wypowiedź, a na poły – zdziwiony tym zbiegiem okoliczności. – Takiego od krowy, tak? – Bo przecież może chodziło jej o kozie. Kto wie. Chociaż w tych czasach chyba nie było co kręcić nosem, wybrzydzać. Trzeba było brać to, co dają. – W takim razie mam przyjemność ogłosić, że to twój szczęśliwy dzień. – Zabarwiłem tę wypowiedź żartobliwym patosem, trochę też po to, żeby na powrót rozluźnić nieznajomą. – Nie widzę go wśród dostępnych towarów, fakt, ale akurat mam przy sobie trochę. – Zsunąłem plecak, płócienny, bury, z ramienia, a znajdujące się w nim butelki zagrzechotały cicho, jakby na potwierdzenie mych słów. Zmarszczyłem brew, ostrożnie grzebiąc w jego wnętrzu; nie chciałem, by cokolwiek uległo zniszczeniu, mąka, szkło, drugie śniadanie. – Ile go potrzebujesz? Litr? Czy więcej? – Dopytałem, kiedy już wydobyłem z torby pożądany przez nią produkt i śmiało, bez najmniejszych oporów, wyciągnąłem go w jej kierunku. Wolną dłonią ulokowałem plecak między nogami, by nic się w nim nie przewróciło, a przedramieniem odruchowo odgarnąłem lepiące się do czoła kosmyki włosów; dawno nie było takiego czerwca, to na pewno.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie wiedziała, czy ten mężczyzna był przyzwyczajony do podobnych spotkań. Ciężko było zgadnąć coś podobnego o osobie, którą widziało się pierwszy raz w życiu. Ale bez wątpienia zachowywał się tak, że nie można było mieć wątpliwości co do jego dobrych zamiarów. I nawet ktoś tak spłoszony, czy też podatny na porywy strachliwego serca jak Maria, musiał przyznać, że było to podejście naprawdę... troskliwe. Do tego stopnia, że jeżeli jej się przyglądał, Everett musiał zauważyć, że w pewnym momencie napięta do tej pory linia ramion złagodniała, a sama Maria — choć wciąż wyprostowana — nie wydawała się już tak gotowa do ucieczki, jak wcześniej.
— Wieści szybko się rozchodzą, proszę pana — wtrąciła z nieśmiałym uśmiechem, zerkając ukradkiem na jego twarz. Nie chciała być przy tym niegrzeczna i gapić się na niego jak sroka w gnat. Jednakże miło słuchało się jego głosu, a perspektywa tego, że czasami zjawiają się tutaj nawet zwierzęta, sprawiła, że Maria uśmiechnęła się szerzej, niemalże promiennie, po czym stanęła prędko na palcach, wyglądając ponad skrzynkę z produktami spożywczymi, w kierunku niedalekiego lasu. — I kogo pan tutaj widział? Lunaballe może? A może brzękotki, gdy ktoś przyniósł jakąś... Ciepłą zupę na przykład? A może coś większego? Hipogryfy? Dwurożce? Reemy? — ekscytacja spływała z ust dziewczęcia wraz z kolejnymi słowami, dodając jej osobie wreszcie jakiegoś innego wyrazu od przerażonego. Nie trwało to jednak długo — tak prędko, jak nastąpił wybuch tej specyficznej, zaciekawionej radości młodej dziewczyny, tak prędko jej ogień zgasł, chmura smutku nadciągnęła nad jej głowę, zwieszoną skromnie, ze spojrzeniem wbitym w czubki butów. — Ja... Przepraszam, że pytałam. To nie moja sprawa.
Zagryzła lekko dolną wargę, zawstydzona swoim nagłym gadulstwem. Rzadko kiedy zdarzało jej się aż tak rozgadać przed osobą nieznajomą, ale magiczne stworzenia zawsze były niezwykle bliskie jej sercu. Nie sądziła, żeby w podobne strony bardzo chętnie zapędzały się chociażby jednorożce — chociaż wtedy musiałyby być dzikimi osobnikami, wymykającymi się jurysdykcji rezerwatów w Szkocji i tym Parkinsonów, w którym sama pracowała. Ale kto wie, co mieszkało w lasach Lancashire. Podobno bywały nietknięte przez człowieka i stanowiły schronienie dla kilku szczególnie rzadko spotykanych w innych hrabstwach gatunków. Może... Może powinna tu wrócić w innym celu?
— Mleka — odpowiedziała, nim zdążyła się namyślić, choć tak naprawdę tylko jeszcze raz powtórzyła po sobie i Everetcie. Zamrugała kilkukrotnie, raz jeszcze podnosząc badawcze spojrzenie na mężczyznę, po czym poczuła, że czubki uszu zaczynają ją piec z zawstydzenia. Czy właśnie zrobiła z siebie głuptaska? — Tak, od krowy... — dodała po chwili, chociaż nie aż tak energicznie jak na samym początku. Dłonie prędko schowała za sobą, splątała palce, szukając jakiegoś zajęcia dla dłoni, które nie byłoby tarmoszeniem czarnej szaty. Nerwowość nie trwała jednak długo. Gdy tylko usłyszała, że mężczyzna ma przy sobie mleko, uśmiechnęła się szeroko i niemal podskoczyła w miejscu. — Litr wystarczy w zupełności, dziękuję! — prędko wyciągnęła przed siebie obie dłonie, układając je ostrożnie na szklanej butelce, którą odebrała od mężczyzny z szerokim, przepełnionym wdzięcznością uśmiechem. Gdy tylko mleko — z takim zacięciem wyszukiwany przez nią produkt — trafiło do jej rąk, przytuliła butelkę do siebie, tak jakby tuliła właśnie małe zwierzątko, lub coś naprawdę jej drogiego.
— Ja... Ja mam przede wszystkim kukurydze, ale tez mąkę i chleb... Gdyby pan chciał... — zaproponowała, przekierowując wzrok na odłożone już do skrzynki produkty.
— Wieści szybko się rozchodzą, proszę pana — wtrąciła z nieśmiałym uśmiechem, zerkając ukradkiem na jego twarz. Nie chciała być przy tym niegrzeczna i gapić się na niego jak sroka w gnat. Jednakże miło słuchało się jego głosu, a perspektywa tego, że czasami zjawiają się tutaj nawet zwierzęta, sprawiła, że Maria uśmiechnęła się szerzej, niemalże promiennie, po czym stanęła prędko na palcach, wyglądając ponad skrzynkę z produktami spożywczymi, w kierunku niedalekiego lasu. — I kogo pan tutaj widział? Lunaballe może? A może brzękotki, gdy ktoś przyniósł jakąś... Ciepłą zupę na przykład? A może coś większego? Hipogryfy? Dwurożce? Reemy? — ekscytacja spływała z ust dziewczęcia wraz z kolejnymi słowami, dodając jej osobie wreszcie jakiegoś innego wyrazu od przerażonego. Nie trwało to jednak długo — tak prędko, jak nastąpił wybuch tej specyficznej, zaciekawionej radości młodej dziewczyny, tak prędko jej ogień zgasł, chmura smutku nadciągnęła nad jej głowę, zwieszoną skromnie, ze spojrzeniem wbitym w czubki butów. — Ja... Przepraszam, że pytałam. To nie moja sprawa.
Zagryzła lekko dolną wargę, zawstydzona swoim nagłym gadulstwem. Rzadko kiedy zdarzało jej się aż tak rozgadać przed osobą nieznajomą, ale magiczne stworzenia zawsze były niezwykle bliskie jej sercu. Nie sądziła, żeby w podobne strony bardzo chętnie zapędzały się chociażby jednorożce — chociaż wtedy musiałyby być dzikimi osobnikami, wymykającymi się jurysdykcji rezerwatów w Szkocji i tym Parkinsonów, w którym sama pracowała. Ale kto wie, co mieszkało w lasach Lancashire. Podobno bywały nietknięte przez człowieka i stanowiły schronienie dla kilku szczególnie rzadko spotykanych w innych hrabstwach gatunków. Może... Może powinna tu wrócić w innym celu?
— Mleka — odpowiedziała, nim zdążyła się namyślić, choć tak naprawdę tylko jeszcze raz powtórzyła po sobie i Everetcie. Zamrugała kilkukrotnie, raz jeszcze podnosząc badawcze spojrzenie na mężczyznę, po czym poczuła, że czubki uszu zaczynają ją piec z zawstydzenia. Czy właśnie zrobiła z siebie głuptaska? — Tak, od krowy... — dodała po chwili, chociaż nie aż tak energicznie jak na samym początku. Dłonie prędko schowała za sobą, splątała palce, szukając jakiegoś zajęcia dla dłoni, które nie byłoby tarmoszeniem czarnej szaty. Nerwowość nie trwała jednak długo. Gdy tylko usłyszała, że mężczyzna ma przy sobie mleko, uśmiechnęła się szeroko i niemal podskoczyła w miejscu. — Litr wystarczy w zupełności, dziękuję! — prędko wyciągnęła przed siebie obie dłonie, układając je ostrożnie na szklanej butelce, którą odebrała od mężczyzny z szerokim, przepełnionym wdzięcznością uśmiechem. Gdy tylko mleko — z takim zacięciem wyszukiwany przez nią produkt — trafiło do jej rąk, przytuliła butelkę do siebie, tak jakby tuliła właśnie małe zwierzątko, lub coś naprawdę jej drogiego.
— Ja... Ja mam przede wszystkim kukurydze, ale tez mąkę i chleb... Gdyby pan chciał... — zaproponowała, przekierowując wzrok na odłożone już do skrzynki produkty.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
– Tylko nie proszę pana – jęknąłem cicho, niemalże wzdrygając się na grzecznościową formułę, która spłynęła z ust nieznajomej. Niby to bardzo ładnie czy tam kulturalnie z jej strony, ale nigdy nie byłem fanem budowania zbędnego dystansu. No i chyba zaczynało mi doskwierać, że na tle wielu spotykanych na swej drodze czarodziejów okazywałem się tym starszym. W teorii również – dojrzalszym czy poważniejszym. Tylko że wcale nie było mi to w smak, wciąż czułem się tym samym dzieciakiem, który dopiero co opuścił mury Hogwartu, jego niezbadane labirynty korytarzy, a z drugiej strony – niezaprzeczalnie niosłem na barkach bagaż doświadczeń, jakich nie wyobraziłbym sobie dekadę temu. – Everett. Everett Sykes. Wytwórca talizmanów, fascynat magicznych stworzeń, stały bywalec tych oto skrzynek wymian. Miło mi cię poznać. – Wyciągnąłem ku dziewczęciu rękę, ani zbyt szybko, ani też wybitnie ostrożnie, w niemej propozycji wymienienia uścisku dłoni. Zdawała się już rozluźnić, odgonić w pełni uzasadniony lęk, który pojawił się wraz z widokiem obcego, do tego mężczyzny. Tylko czy wizja dotyku nie miała okazać się granicą nie do przekroczenia? Nie miałem zamiaru naciskać, to był tylko gest.
Na moje wargi wystąpił swobodny uśmiech, gdy ujrzałem reakcję młodej dziewczyny na wspomnienie zwierzęcych gości polany. – Och, lunaballe, tak. Widziałem je tutaj tylko raz, ciemną nocą, ale widok był niezapomniany. Te ich ogromne oczyska... – Kąciki ust powędrowały jeszcze wyżej, przez co zmrużyłem oczy. – Dwurożca na szczęście nie. Jeszcze by mnie pożarł. – Zaśmiałem się cicho, nawiązując tutaj do panującego wśród wielu znawców przekonania, że krowy te zwykły oznaczać zgubę dla mężczyzn o czystych sercach. – Czasem natrafiam na dziko żyjące kuguchary. Lubią skubnąć mięsa, jeśli akurat ktoś jakieś przyniesie. No, i znalazłem ślady bytności innych gości. Pióro hipogryfa. Odciski kopyt garborogów. – Dłoń bezwiednie wzniosła się do pokrytej kilkudniowym zarostem brody, pocierając ją w zamyśleniu. Pewnie o czymś zapominałem, jak zwykle. Zaraz jednak zmieniłem pozę; machnąłem lekceważąco, jak gdybym odganiał od siebie natrętną muchę. O wiele bardziej wolałem, gdy czarownica zadawała pytania, wystawiała palce poza granicę tego, co społeczeństwo narzucało nam jako normę kontaktu z nieznajomymi, nie zaś dawała się tłamsić wydumanym zasadom. – No daj spokój. Nie pytasz mnie przecież o drzewo genealogiczne do pięciu pokoleń wstecz. Nie przepraszaj za to, że wykazałaś czymś zainteresowanie. A skoro już przy tym jesteśmy... chyba lubisz obcować z fauną, co? – Odnalazłem tęczówki onieśmielonej towarzyszki wzrokiem, łudząc się, że w ten sposób zachęcę ją do rozwinięcia tematu; sprawiała wrażenie takiej, która wie to i owo o stworzeniach zamieszkujących Wyspy, nawet mimo dość młodego wieku.
Spoglądałem ku zawartości skrzynek, próbując przypomnieć sobie, czego wciąż mieliśmy zapas, a co mogłoby się przydać; ten miesiąc był dość ubogi w pieczywo, może powinienem spróbować upiec coś na własną rękę? A może, jakimś cudem, uchował się tu choć bochenek chleba? Zaraz jednak skupiłem swą uwagę na postaci towarzyszącej mi kruszyny; zdawała się zbita z pantałyku, a nawet zawstydzona, choć przecież nie miała ku temu najmniejszych powodów. Zaś kiedy potwierdziła już, że chodzi jej o mleko krowie, bez cienia zawahania wydobyłem jedną z grzechoczących zachęcająco butelek z wnętrza plecaka i przekazałem wprost do dziewczęcych dłoni. – Nie ma za co. Mam nadzieję, że się przyda. – Jej uśmiech był zaraźliwy. Poza tym, wyglądała pociesznie, kiedy tak przytulała do siebie litr mleka; czasy niewątpliwie zmieniały perspektywę. Coś, co kiedyś było takie normalne, zwykłe, teraz urastało do rangi najdroższego skarbu. – Chleb? Ooo, to się idealnie składa. – Zakołysałem się na piętach na dźwięk poszukiwanego artykułu, po czym wróciłem do dokładniejszego przeszukiwania skrzynek. No proszę, spadła mi z nieba. A ja jej. Chyba miałem dziś szczęście. Ledwie chwilę później triumfalnie zacisnąłem palce na wspomnianym przez bezimienną przybyszkę pieczywie, ostrożnie odkładając je na bok; wpierw zamierzałem opróżnić plecak, przełożyć przyniesione ze sobą produkty do wyłożonych sianem koszy.
Na moje wargi wystąpił swobodny uśmiech, gdy ujrzałem reakcję młodej dziewczyny na wspomnienie zwierzęcych gości polany. – Och, lunaballe, tak. Widziałem je tutaj tylko raz, ciemną nocą, ale widok był niezapomniany. Te ich ogromne oczyska... – Kąciki ust powędrowały jeszcze wyżej, przez co zmrużyłem oczy. – Dwurożca na szczęście nie. Jeszcze by mnie pożarł. – Zaśmiałem się cicho, nawiązując tutaj do panującego wśród wielu znawców przekonania, że krowy te zwykły oznaczać zgubę dla mężczyzn o czystych sercach. – Czasem natrafiam na dziko żyjące kuguchary. Lubią skubnąć mięsa, jeśli akurat ktoś jakieś przyniesie. No, i znalazłem ślady bytności innych gości. Pióro hipogryfa. Odciski kopyt garborogów. – Dłoń bezwiednie wzniosła się do pokrytej kilkudniowym zarostem brody, pocierając ją w zamyśleniu. Pewnie o czymś zapominałem, jak zwykle. Zaraz jednak zmieniłem pozę; machnąłem lekceważąco, jak gdybym odganiał od siebie natrętną muchę. O wiele bardziej wolałem, gdy czarownica zadawała pytania, wystawiała palce poza granicę tego, co społeczeństwo narzucało nam jako normę kontaktu z nieznajomymi, nie zaś dawała się tłamsić wydumanym zasadom. – No daj spokój. Nie pytasz mnie przecież o drzewo genealogiczne do pięciu pokoleń wstecz. Nie przepraszaj za to, że wykazałaś czymś zainteresowanie. A skoro już przy tym jesteśmy... chyba lubisz obcować z fauną, co? – Odnalazłem tęczówki onieśmielonej towarzyszki wzrokiem, łudząc się, że w ten sposób zachęcę ją do rozwinięcia tematu; sprawiała wrażenie takiej, która wie to i owo o stworzeniach zamieszkujących Wyspy, nawet mimo dość młodego wieku.
Spoglądałem ku zawartości skrzynek, próbując przypomnieć sobie, czego wciąż mieliśmy zapas, a co mogłoby się przydać; ten miesiąc był dość ubogi w pieczywo, może powinienem spróbować upiec coś na własną rękę? A może, jakimś cudem, uchował się tu choć bochenek chleba? Zaraz jednak skupiłem swą uwagę na postaci towarzyszącej mi kruszyny; zdawała się zbita z pantałyku, a nawet zawstydzona, choć przecież nie miała ku temu najmniejszych powodów. Zaś kiedy potwierdziła już, że chodzi jej o mleko krowie, bez cienia zawahania wydobyłem jedną z grzechoczących zachęcająco butelek z wnętrza plecaka i przekazałem wprost do dziewczęcych dłoni. – Nie ma za co. Mam nadzieję, że się przyda. – Jej uśmiech był zaraźliwy. Poza tym, wyglądała pociesznie, kiedy tak przytulała do siebie litr mleka; czasy niewątpliwie zmieniały perspektywę. Coś, co kiedyś było takie normalne, zwykłe, teraz urastało do rangi najdroższego skarbu. – Chleb? Ooo, to się idealnie składa. – Zakołysałem się na piętach na dźwięk poszukiwanego artykułu, po czym wróciłem do dokładniejszego przeszukiwania skrzynek. No proszę, spadła mi z nieba. A ja jej. Chyba miałem dziś szczęście. Ledwie chwilę później triumfalnie zacisnąłem palce na wspomnianym przez bezimienną przybyszkę pieczywie, ostrożnie odkładając je na bok; wpierw zamierzałem opróżnić plecak, przełożyć przyniesione ze sobą produkty do wyłożonych sianem koszy.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Energiczne skinienie głowy nastąpiło zaraz po przepełnionym prośbą jęknięciu. Usta Marii wygięły się w szerszym uśmiechu zupełnie same, bezwiednie. Cała uwaga dziewczęcia spoczywała przecież na stojącym przed nią mężczyźnie. Coś w jego tonie, albo może całym jego sposobie bycia sprawiło, że ostrożne napięcie, które towarzyszyło jej od początku ich spotkania, powoli umykało gdzieś, gdzie miało pozostać do czasu wystąpienia poza polanę, poza teren przylegający do skrzynki wymian. Nie wyglądał na kogoś niebezpiecznego, zachowywał się co prawda raczej swobodnie, ale nie była to przecież przywara. Nie w oczach Marii, która po trwaniu w miejscu jak wystraszona łania, teraz próbowała powstrzymać się od chichotu — nie nerwowego, nie prześmiewczego, ot po prostu z czystej radości poznania kogoś nowego, kogoś, kto nie miał złych zamiarów, kogoś, kto mógł pomóc jej i komu ona sama mogła się odwdzięczyć.
Słuchała więc jego przedstawienia, rozchylając odrobinę wargi, aby przedstawić się w podobny sposób, lecz mężczyzna ten wyciągnął ku niej dłoń, w geście, który we Francji wydawał jej się być gestem zarezerwowanym wyłącznie na przywitanie męskie. Opuściła szarozielone spojrzenie w dół, na jego dłoń właśnie, zastanawiając się przez krótką chwilę, czy może tutaj, w Anglii przywitanie to stało się już odpowiednie niezależnie od płci. Może tak właśnie było, a ona, przebywająca zazwyczaj w wyłącznie damskim towarzystwie, nie zdążyła tego zarejestrować? Po chwili zwątpienia postanowiła wyciągnąć także swoją dłoń. Zacisnąć ją z tą jego w przyjaznym uścisku, choć Everett mógł zauważyć, że siła tego gestu nie równała się w żadnym stopniu męskiej i zdradzała, że był to pierwszy raz, gdy decydowała się na podobne przywitanie.
— Mi również miło poznać — poczęła, starannie unikając formy "pan", zgodnie z życzeniem, choć ta sama cisnęła się na usta. — Maria Multon. Na co dzień zajmuję się jednorożcami, ale chyba też mogłabym się nazwać miłośniczką magicznych zwierząt. Tak... tak w ogóle — zanotowała sobie w pamięci, że mężczyzna ten był twórcą talizmanów. Sama nosiła przy sobie minerał, który wpadł jej w dłonie przy jednej z jej wizyt na targach. Podobno był dość wartościowy, posiadał magiczną moc, ale nigdy nie miała okazji napotkać kogoś, kto mógłby potwierdzić jej przypuszczenia albo powiedzieć wprost, że wydała dużo pieniędzy na coś bezwartościowego...
Postanowiła, że spyta o to później. Teraz wsłuchiwała się w historie o lunaballach, z ekscytacji podnosząc się tak, aby stanąć na samych palcach.
— I widziałeś, jak tańczyły? Podobno to niezwykłe szczęście i spada wyłącznie na wybranych... — szepnęła podekscytowanym szeptem, zaraz chichocząc cicho na słowa o byciu zjedzonym przez dwurożca. Przytknęła opuszki palców do ust, pragnąc zachować jednak cień jakichś manier, których nabrała przede wszystkim w szkole. — Bycie zjedzonym przez dwurożca bardzo dobrze świadczy o mężczyźnie, ale to dość przykry koniec — tyle pytań nadciągało nad jej głowę, o dziko żyjące kuguchary (jakie najczęściej mięso skubią?), o hipogryfy (czy miał może to pióro pod ręką?), o garborogi (czy to prawda, że odcisk ich kopyt jest trzy razy większy od dłoni dorosłego mężczyzny?), ale wszystkie musiały spełznąć gdzieś na dalszy plan, przynajmniej na chwilę. Po jej pytaniach nastąpiło pytanie Everetta, wypadało więc na nie odpowiedzieć. — Byłam niedawno w Szkocji. Widziałam prawdziwego wieloryba, znaczy się jego płetwę. Olbrzymią, jak chlapnęła nad wodą, mogłaby zrzucić mnie z miotły — powiedziała od razu i choć od każdego innego dziewczęcia można było spodziewać się nutki strachu przeciskającej się między zgłoskami, w słowach spłoszonej Marii słychać było jedynie fascynację. Nawet stanęła pewniej na stopach, na moment poderwała podbródek do góry, z dumą. Niewielu ludzi widziało to, co ona. — Słyszałam nawet o tym, że istnieją morskie smoki. Nigdy nie widziałam ich na własne oczy, ale mają skłonności kanibalistyczne. Zupełnie inaczej niż z jednorożcami. One... Są takie piękne, wiesz? Magiczne, czyste, z początku bałam się nawet je dotknąć, żeby nie zrobić im krzywdy... — westchnęła cicho, w pełni rozmarzona. Wtedy też odsunęła od tułowia butelkę mleka, wyciągając ją przed siebie na wyprostowanych rękach. — Mają sierść bielszą od tego mleka. Bielszą od śniegu. Ale na całe szczęście nie da się z niej zrobić szaty, czy nawet płaszcza. Obawiam się, że gdyby tak było, nie udałoby się nawet ochronić tych, które mają azyl w rezerwacie — westchnęła ciężko, uśmiech zniknął z jej ust, butelka powoli trafiła do wiklinowego koszyka, z którym przyleciała na polanę. Dopiero gdy upewniła się, że nic się z niej nie uleje, podeszła bliżej do skrzynki, zatrzymując się jednak z drugiej strony, naprzeciwko Everetta. Ułożyła dłonie na drewnie i stając na palcach przechyliła się nad zawartością skrzynki, w sposób teatralnie wręcz konspiracyjny. — Czy mogłabym... Mieć jeszcze jedną prośbę? — spytała, chociaż tak naprawdę żadne z nich jeszcze takiej nie złożyło. Samą ideą skrzynki wymian było dobrowolne oddanie czegoś, by ktoś inny mógł z tego skorzystać. Nie było to wiążącą transakcją, zobowiązującą dwoje konkretnych czarodziejów do jakiejś wzajemności. — Bo skoro... Zajmujesz się talizmanami... Tak się składa, że jakiś czas temu kupiłam coś takiego — sięgnęła do niewielkiej kieszonki w swej czarnej szacie, po chwili wyciągając z niej nieregularną grudkę, którą Everett, jako profesjonalista mógł z łatwością rozpoznać. Lawa wulkaniczna. Maria otworzyła dłoń, prezentując ją Everettowi, chociaż głos wciąż miała cichy, a spojrzenie skoncentrowane w jego tęczówkach. — Podobno można to wykorzystać w talizmanach, ale nie mam o tym wiedzy. Czy... to może być prawda?
Słuchała więc jego przedstawienia, rozchylając odrobinę wargi, aby przedstawić się w podobny sposób, lecz mężczyzna ten wyciągnął ku niej dłoń, w geście, który we Francji wydawał jej się być gestem zarezerwowanym wyłącznie na przywitanie męskie. Opuściła szarozielone spojrzenie w dół, na jego dłoń właśnie, zastanawiając się przez krótką chwilę, czy może tutaj, w Anglii przywitanie to stało się już odpowiednie niezależnie od płci. Może tak właśnie było, a ona, przebywająca zazwyczaj w wyłącznie damskim towarzystwie, nie zdążyła tego zarejestrować? Po chwili zwątpienia postanowiła wyciągnąć także swoją dłoń. Zacisnąć ją z tą jego w przyjaznym uścisku, choć Everett mógł zauważyć, że siła tego gestu nie równała się w żadnym stopniu męskiej i zdradzała, że był to pierwszy raz, gdy decydowała się na podobne przywitanie.
— Mi również miło poznać — poczęła, starannie unikając formy "pan", zgodnie z życzeniem, choć ta sama cisnęła się na usta. — Maria Multon. Na co dzień zajmuję się jednorożcami, ale chyba też mogłabym się nazwać miłośniczką magicznych zwierząt. Tak... tak w ogóle — zanotowała sobie w pamięci, że mężczyzna ten był twórcą talizmanów. Sama nosiła przy sobie minerał, który wpadł jej w dłonie przy jednej z jej wizyt na targach. Podobno był dość wartościowy, posiadał magiczną moc, ale nigdy nie miała okazji napotkać kogoś, kto mógłby potwierdzić jej przypuszczenia albo powiedzieć wprost, że wydała dużo pieniędzy na coś bezwartościowego...
Postanowiła, że spyta o to później. Teraz wsłuchiwała się w historie o lunaballach, z ekscytacji podnosząc się tak, aby stanąć na samych palcach.
— I widziałeś, jak tańczyły? Podobno to niezwykłe szczęście i spada wyłącznie na wybranych... — szepnęła podekscytowanym szeptem, zaraz chichocząc cicho na słowa o byciu zjedzonym przez dwurożca. Przytknęła opuszki palców do ust, pragnąc zachować jednak cień jakichś manier, których nabrała przede wszystkim w szkole. — Bycie zjedzonym przez dwurożca bardzo dobrze świadczy o mężczyźnie, ale to dość przykry koniec — tyle pytań nadciągało nad jej głowę, o dziko żyjące kuguchary (jakie najczęściej mięso skubią?), o hipogryfy (czy miał może to pióro pod ręką?), o garborogi (czy to prawda, że odcisk ich kopyt jest trzy razy większy od dłoni dorosłego mężczyzny?), ale wszystkie musiały spełznąć gdzieś na dalszy plan, przynajmniej na chwilę. Po jej pytaniach nastąpiło pytanie Everetta, wypadało więc na nie odpowiedzieć. — Byłam niedawno w Szkocji. Widziałam prawdziwego wieloryba, znaczy się jego płetwę. Olbrzymią, jak chlapnęła nad wodą, mogłaby zrzucić mnie z miotły — powiedziała od razu i choć od każdego innego dziewczęcia można było spodziewać się nutki strachu przeciskającej się między zgłoskami, w słowach spłoszonej Marii słychać było jedynie fascynację. Nawet stanęła pewniej na stopach, na moment poderwała podbródek do góry, z dumą. Niewielu ludzi widziało to, co ona. — Słyszałam nawet o tym, że istnieją morskie smoki. Nigdy nie widziałam ich na własne oczy, ale mają skłonności kanibalistyczne. Zupełnie inaczej niż z jednorożcami. One... Są takie piękne, wiesz? Magiczne, czyste, z początku bałam się nawet je dotknąć, żeby nie zrobić im krzywdy... — westchnęła cicho, w pełni rozmarzona. Wtedy też odsunęła od tułowia butelkę mleka, wyciągając ją przed siebie na wyprostowanych rękach. — Mają sierść bielszą od tego mleka. Bielszą od śniegu. Ale na całe szczęście nie da się z niej zrobić szaty, czy nawet płaszcza. Obawiam się, że gdyby tak było, nie udałoby się nawet ochronić tych, które mają azyl w rezerwacie — westchnęła ciężko, uśmiech zniknął z jej ust, butelka powoli trafiła do wiklinowego koszyka, z którym przyleciała na polanę. Dopiero gdy upewniła się, że nic się z niej nie uleje, podeszła bliżej do skrzynki, zatrzymując się jednak z drugiej strony, naprzeciwko Everetta. Ułożyła dłonie na drewnie i stając na palcach przechyliła się nad zawartością skrzynki, w sposób teatralnie wręcz konspiracyjny. — Czy mogłabym... Mieć jeszcze jedną prośbę? — spytała, chociaż tak naprawdę żadne z nich jeszcze takiej nie złożyło. Samą ideą skrzynki wymian było dobrowolne oddanie czegoś, by ktoś inny mógł z tego skorzystać. Nie było to wiążącą transakcją, zobowiązującą dwoje konkretnych czarodziejów do jakiejś wzajemności. — Bo skoro... Zajmujesz się talizmanami... Tak się składa, że jakiś czas temu kupiłam coś takiego — sięgnęła do niewielkiej kieszonki w swej czarnej szacie, po chwili wyciągając z niej nieregularną grudkę, którą Everett, jako profesjonalista mógł z łatwością rozpoznać. Lawa wulkaniczna. Maria otworzyła dłoń, prezentując ją Everettowi, chociaż głos wciąż miała cichy, a spojrzenie skoncentrowane w jego tęczówkach. — Podobno można to wykorzystać w talizmanach, ale nie mam o tym wiedzy. Czy... to może być prawda?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Czy wypadało ujmować kobiecą dłoń, czy raczej powinienem się z nią przywitać jedynie słowem albo skinieniem głowy – to już bez znaczenia. Biorąc pod uwagę wiek młodziutkiej czarownicy, nie siliłem się na przesadnie oficjalne zachowanie; liczyłem na zrozumienie. W swój gest nie włożyłem wiele siły, miał być symboliczny, a przy okazji skrócić resztkę dystansu, która powoli odchodziła w zapomnienie wraz z tym okropnie poważnym panem; co innego, gdybym miał do czynienia z drugim mężczyzną, wtedy uścisk okazałby się znacznie pewniejszy, lecz nawet ja posiadałem na tyle rozsądku, by nie łamać dziewczynie palców w daremnej próbie pokazu siły. Lub przez niedoszacowanie, na ile delikatnej była budowy. – Jednorożcami? No proszę! – Przemawiałem z niekłamanym entuzjazmem, usta same składały się w uśmiechu, a w oczach zajaśniała ciekawość; zawsze cieszyło mnie, gdy młodzi obierali taką ścieżkę. Ścieżkę, która ściśle splatała ich losy z magicznymi stworzeniami właśnie, a tym samym zwiększała ich świadomość, pogłębiała już istniejące uczucie względem natury. – Zazdroszczę, są doprawdy fascynujące, a ja nigdy nie obejrzałem żadnego z bliska... Ale cóż dziwnego. – Stworzenia te obcowały jedynie z czarodziejami, którzy wciąż żyli w czystości, a i preferowały one towarzystwo kobiet. – Wyniosłaś tę miłość z domu? – dopytałem, wiedziony ciekawością. Często tak bywało, że szacunek względem fauny i flory nabywało się jeszcze za szczeniaka, podpatrywało u starszych i mądrzejszych, by w późniejszych latach pielęgnować go już na własną rękę. – Trochę. Myślę, że trafiłem na sam koniec zalotów, ujrzałem jeszcze finał tanecznego układu... Gdyby tak przyjść tutaj kolejnego dnia, pewnie nadal widać byłoby wydeptane przez nie ślady. – Czy pojawią się na polanie podczas następnej pełni? Czy zostawią zawiłe, geometryczne wzory w trawie i tym razem? Trudno powiedzieć. Równie dobrze mogły wynieść się gdzieś dalej, w gęstwinę, zrażone bliską obecnością czarodziejów. Wtedy też Maria – bo już wiedziałem, jak nazywa się moja tajemnicza nieznajoma – zachichotała pod nosem, a ja poczułem się jeszcze przyjemniej; lubiłem, kiedy potrafiłem wywołać taki efekt. Rozbawić rozmówcę, rozluźnić atmosferę w kilku słowach. Zaraz jednak to ja pozwoliłem sobie na krótki śmiech; nie z niej, a do niej. – Nie brzmisz na przerażoną, wiesz? – zauważyłem, gdy wspominała bliskie spotkanie z wielorybem nie tyle ze strachem, co marzycielską fascynacją. Większość młodych panienek dostałaby zawału, jak nie na widok płetwy, to na myśl o runięciu wprost do majaczącej w dole wody. – Smoki morskie... Hm. – Od razu przypomniała mi się Tonks, które twierdziła, że zgładziła taką bestię. Czy mogła mówić prawdę? Czy była to jedynie część tajemniczej gry, wpisanego w nasze spotkanie flirtu? Cóż, może powinienem pociągnąć ją za język, gdy jeszcze miałem ku temu okazję. – Jestem ciekaw, czy naprawdę mają takie skłonności, czy kogoś poniosła fantazja. Ale przyznaję, że nie zagłębiałem się w ten temat. Bliżej mi do zwierząt, które nie mogą zabić mnie jednym kłapnięciem. Za to jednorożce... Ech, jak ze snu, co? Takie dostojne. Piękne. – Nie rozumiałem, jak niektórzy mogli na nie polować. Zabijać z myślą o skosztowaniu ich krwi. Odrażające. – Cieszę się, że istnieją na tym świecie czarownice takie jak ty, Mario. Którym los tych stworzeń nie jest obojętny. – Mojej uwadze nie umknęło to ciężkie westchnienie, wyraźna troska, która objawiła się wraz z wypowiadanymi przez nią słowami. Nie dziwiła mnie niewesoła refleksja; gdybyśmy nie tworzyli rezerwatów, nie obejmowali magicznej fauny ochroną, już dawno wybilibyśmy wszystkich jej reprezentantów do nogi. Jak nie dla mięsa, to dla ingrediencji alchemicznych lub trwałych, przesyconych magią materiałów. Niektórzy nie znali umiaru. Nie wiedzieli, jak korzystać z dobrodziejstw natury w sposób rozsądny – jak żyć z nią w zgodzie.
Ostrożnie opróżniłem plecak, przekładając kolejne artykuły do skrzynek, a niech się komuś przydadzą, a następnie schowałem w nim pieczywo; nagle tobołek stał się o wiele lżejszy. Panna Maria wzbogaciła się o butelkę mleka, ja zaś – o bochen chleba. Nasze nieoczekiwane spotkanie okazało się więcej niż tylko przyjemne. Lecz co znaczyło to spojrzenie? Ten konspiracyjny szept? Nie żebym podejrzewał Marię o jakąś wybitnie odważną propozycję, ale nie miałem pojęcia, co akurat mogło przyjść jej do głowy. Pochyliłem się więc do przodu, by żartobliwie połączyć się z nią w dzieleniu tego sekretu. – O co chodzi? – mruknąłem tylko, nadstawiając przy tym ucha. Na szczęście nie musiałem czekać długo na zaspokojenie mej ciekawości. Już po chwili obracałem w palcach grudkę znajomego surowca; widziałem już takich dziesiątki odkąd zacząłem zajmować się runami. – Nie zostałaś oszukana – bo pewnie o to tak naprawdę pytasz. Masz tutaj lawę wulkaniczną, materiał, którego rzeczywiście używa się przy wytwórstwie talizmanów. W tej chwili przychodzą mi do głowy dwie kombinacje run, jedna może dodać krzepy, wspomóc obdarzonego nią czarodzieja w trakcie walki wręcz, a druga... druga przydaje się tym, którzy nie lubią rzucać się w oczy, za to lubią obserwować innych – wyjaśniłem pokrótce, bez ociągania odkładając surowiec na wciąż wyciągniętą dłoń Marii. – Kupiłaś to, choć nie wiedziałaś, czy i do czego może ci się przydać? – Wniosłem wyżej brwi, na poły zdziwiony, na poły rozbawiony tym spostrzeżeniem.
Ostrożnie opróżniłem plecak, przekładając kolejne artykuły do skrzynek, a niech się komuś przydadzą, a następnie schowałem w nim pieczywo; nagle tobołek stał się o wiele lżejszy. Panna Maria wzbogaciła się o butelkę mleka, ja zaś – o bochen chleba. Nasze nieoczekiwane spotkanie okazało się więcej niż tylko przyjemne. Lecz co znaczyło to spojrzenie? Ten konspiracyjny szept? Nie żebym podejrzewał Marię o jakąś wybitnie odważną propozycję, ale nie miałem pojęcia, co akurat mogło przyjść jej do głowy. Pochyliłem się więc do przodu, by żartobliwie połączyć się z nią w dzieleniu tego sekretu. – O co chodzi? – mruknąłem tylko, nadstawiając przy tym ucha. Na szczęście nie musiałem czekać długo na zaspokojenie mej ciekawości. Już po chwili obracałem w palcach grudkę znajomego surowca; widziałem już takich dziesiątki odkąd zacząłem zajmować się runami. – Nie zostałaś oszukana – bo pewnie o to tak naprawdę pytasz. Masz tutaj lawę wulkaniczną, materiał, którego rzeczywiście używa się przy wytwórstwie talizmanów. W tej chwili przychodzą mi do głowy dwie kombinacje run, jedna może dodać krzepy, wspomóc obdarzonego nią czarodzieja w trakcie walki wręcz, a druga... druga przydaje się tym, którzy nie lubią rzucać się w oczy, za to lubią obserwować innych – wyjaśniłem pokrótce, bez ociągania odkładając surowiec na wciąż wyciągniętą dłoń Marii. – Kupiłaś to, choć nie wiedziałaś, czy i do czego może ci się przydać? – Wniosłem wyżej brwi, na poły zdziwiony, na poły rozbawiony tym spostrzeżeniem.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Oczy Marii rozbłysły wyraźnie w odpowiedzi na entuzjazm zamknięty w głosie Everetta przemawiającego o jednorożcach. Dotychczas chyba każdy, komu wspominała o swoim zajęciu, z jakiegoś dziwnego powodu reagował niezbyt przychylnie — uznając pracę przy jednorożcach za coś, co znajdowało się poniżej ich. Maria nie podzielała podobnego przeświadczenia, uznając, że było to zajęcie, którego nie każdy mógł się podjąć. Co więcej, była dumna ze swojej pracy, choć dalej była tylko stażystką. Marzyła o tym zajęciu przez całe swoje dzieciństwo, wynosząc to marzenie z rodzinnego domu, a teraz żyła w tym marzeniu właśnie. Czy świat mógł oferować jej coś piękniejszego niż to, co dawało jej teraz?
— Młode osobniki podchodzą równie do mężczyzn — zdradziła mu ten drobny sekret, uśmiechając się przy tym wyjątkowo szeroko. Jej głos był ściszony, choć nie przypominał tonu, którym przemawiała na początku ich spotkania. Bliżej było mu tonu teatralnego szeptu, przekazania tajemnicy, która wcale nie musiała nią być. — Jeżeli będziesz mieć chwilę czasu... Pracuję w Gloucestershire, w rezerwacie pod opieką rodu Parkinson. Wystarczy, że wspomni pan, że jest moim przyjacielem.
Może definicja przyjaciół Marii Multon była dość szeroka, może nie używała tego słowa tak, jak powinna, ale... Był dobrym człowiekiem, to mogła powiedzieć z ręką na sercu.
Kiwnęła głową, gdy pytał, czy miłość do zwierząt wyniosła z domu. Zgadł idealnie.
— Tak. Mój tato był dość chorobliwy, dlatego kochał atlasy zwierząt i naukę. Dużo mieliśmy tych książek w domu, kiedyś, gdy byłam jeszcze bardzo mała zaczął opowiadać mi o dirkrakach i jednorożcach właśnie, od tych dwóch wszystko się zaczęło. Mamy ciocia miała hodowlę dwurożców, ale w wakacje pracowałam w tej aetonanów... — słowa same spływały z jej ust, w manierze zupełnie nieprzystającej do wstydliwej Marysi Multon, którą znała większość jej znajomych. Jak na dłoni widać było, że gdy miała okazję opowiedzieć o tym, co prawdziwie ją interesowało, otwierała się podobnie do kwitnącego pąku kwiatu. Przy Everetcie, z jakiegoś niezrozumiałego dla niej jeszcze powodu czuła się bezpiecznie. Może to jego bezpośrednia natura, może to podarowanie mleka, może współdzielona miłość do magicznych stworzeń, a może wszystko to naraz sprawiło, że uznała go za dobrego człowieka. Wsłuchiwała się w jego słowa o tańcu lunaballi, z zachwytem zaklętym w iskierkach szarozielonego spojrzenia. Westchnęła rozmarzona, układając jedną z dłoni na swoim policzku i przechylając głowę w tę stronę.
— Nie ma czego się bać — słowa, które nie powinny wypłynąć z ust osoby tak strachliwej, jak młoda blondynka. A jednak wypowiedziała je z pełnym przekonaniem, unosząc nawet wyżej głowę. Skrzyżowała ich spojrzenia ze sobą, chcąc dostrzec jego reakcję na to stwierdzenie. — Jeszcze nie potrafię pływać. Gdy się nauczę, wtedy będę bać się morskich smoków — wytłumaczyła swoje podejście, nie mogąc powstrzymać się od cichego chichotu na końcu zdania. Poruszyła się w miejscu, butelka schowana do torby szczęknęła cicho, po zetknięciu się z czymś jeszcze, co schowane było w środku. — Ale też wolałabym nie zostać przekąską. Jednorożce... Naprawdę, to wielkie szczęście móc dzielić z nimi dni i noce. Mają swoją ulubioną polanę w naszym rezerwacie, jest naprawdę magiczna. Czasami cząstki magii unoszą się nad trawą, ale zazwyczaj po prostu czuć taką... Specjalną aurę.
Z zadowoleniem obserwowała, jak jej bochenek chleba znika wśród artykułów spożywczych jej nowego znajomego. Nie spodziewała się, że wyprawa do dalekiego Lancashire okaże się aż tak przyjemna. Samo odnalezienie mleka mogłoby konstytuować bardzo udany dzień, ale to, że udało jej się jeszcze poznać tak przyjemnego człowieka, sprawiało, że musiała zapisać tę datę, zapamiętać owy dzień jako szczególnie szczęśliwy.
— Kupiłam, bo... tak czułam, że powinnam — próbowała wyjaśnić, choć nieco pokrętnie. Nie powiedziałaby przecież, że kupiła go, bo sprzedawca nalegał tak bardzo, iż uznała, że nieprzyjemnie będzie powiedzieć mu, że nie jest zainteresowana. Maria miała wyraźny problem z odmawianiem, poddawała się sugestiom mocniej, niż przeciętny człowiek. Ale to wszystko było winą jej delikatnego serca, szczególnie wrażliwego na jakąkolwiek krzywdę. Łzawa historia sprzedawcy zmusiła ją do sięgnięcia do sakiewki i wyłożenia małej fortuny na ten kamień. Chciała myśleć, że dzięki temu sprzedawca kamieni i jego rodzina mogła zjeść ciepły, sycący obiad. — W takim razie, czy... Mogłabym złożyć zamówienie? Na taką kombinację run, która pomoże mi... nie rzucać się w oczy? — przechyliła głowę w bok, przyglądając mu się pytająco. Nim jednak zdążył odpowiedzieć, wsunęła kawałek lawy wulkanicznej w jego dłonie, niejako finalizując tę drobną transakcję. — Nie mam dużo, jak sam widzisz, ale potrafię szyć. Nawet magiczne szaty. Gdyby więc było coś, w czym mogłabym pomóc, nie tylko w kwestii zwierząt... — puściła mu oczko, zapraszając do tego specjalnego targu.
| przekazuję Everettowi lawę wulkaniczną
— Młode osobniki podchodzą równie do mężczyzn — zdradziła mu ten drobny sekret, uśmiechając się przy tym wyjątkowo szeroko. Jej głos był ściszony, choć nie przypominał tonu, którym przemawiała na początku ich spotkania. Bliżej było mu tonu teatralnego szeptu, przekazania tajemnicy, która wcale nie musiała nią być. — Jeżeli będziesz mieć chwilę czasu... Pracuję w Gloucestershire, w rezerwacie pod opieką rodu Parkinson. Wystarczy, że wspomni pan, że jest moim przyjacielem.
Może definicja przyjaciół Marii Multon była dość szeroka, może nie używała tego słowa tak, jak powinna, ale... Był dobrym człowiekiem, to mogła powiedzieć z ręką na sercu.
Kiwnęła głową, gdy pytał, czy miłość do zwierząt wyniosła z domu. Zgadł idealnie.
— Tak. Mój tato był dość chorobliwy, dlatego kochał atlasy zwierząt i naukę. Dużo mieliśmy tych książek w domu, kiedyś, gdy byłam jeszcze bardzo mała zaczął opowiadać mi o dirkrakach i jednorożcach właśnie, od tych dwóch wszystko się zaczęło. Mamy ciocia miała hodowlę dwurożców, ale w wakacje pracowałam w tej aetonanów... — słowa same spływały z jej ust, w manierze zupełnie nieprzystającej do wstydliwej Marysi Multon, którą znała większość jej znajomych. Jak na dłoni widać było, że gdy miała okazję opowiedzieć o tym, co prawdziwie ją interesowało, otwierała się podobnie do kwitnącego pąku kwiatu. Przy Everetcie, z jakiegoś niezrozumiałego dla niej jeszcze powodu czuła się bezpiecznie. Może to jego bezpośrednia natura, może to podarowanie mleka, może współdzielona miłość do magicznych stworzeń, a może wszystko to naraz sprawiło, że uznała go za dobrego człowieka. Wsłuchiwała się w jego słowa o tańcu lunaballi, z zachwytem zaklętym w iskierkach szarozielonego spojrzenia. Westchnęła rozmarzona, układając jedną z dłoni na swoim policzku i przechylając głowę w tę stronę.
— Nie ma czego się bać — słowa, które nie powinny wypłynąć z ust osoby tak strachliwej, jak młoda blondynka. A jednak wypowiedziała je z pełnym przekonaniem, unosząc nawet wyżej głowę. Skrzyżowała ich spojrzenia ze sobą, chcąc dostrzec jego reakcję na to stwierdzenie. — Jeszcze nie potrafię pływać. Gdy się nauczę, wtedy będę bać się morskich smoków — wytłumaczyła swoje podejście, nie mogąc powstrzymać się od cichego chichotu na końcu zdania. Poruszyła się w miejscu, butelka schowana do torby szczęknęła cicho, po zetknięciu się z czymś jeszcze, co schowane było w środku. — Ale też wolałabym nie zostać przekąską. Jednorożce... Naprawdę, to wielkie szczęście móc dzielić z nimi dni i noce. Mają swoją ulubioną polanę w naszym rezerwacie, jest naprawdę magiczna. Czasami cząstki magii unoszą się nad trawą, ale zazwyczaj po prostu czuć taką... Specjalną aurę.
Z zadowoleniem obserwowała, jak jej bochenek chleba znika wśród artykułów spożywczych jej nowego znajomego. Nie spodziewała się, że wyprawa do dalekiego Lancashire okaże się aż tak przyjemna. Samo odnalezienie mleka mogłoby konstytuować bardzo udany dzień, ale to, że udało jej się jeszcze poznać tak przyjemnego człowieka, sprawiało, że musiała zapisać tę datę, zapamiętać owy dzień jako szczególnie szczęśliwy.
— Kupiłam, bo... tak czułam, że powinnam — próbowała wyjaśnić, choć nieco pokrętnie. Nie powiedziałaby przecież, że kupiła go, bo sprzedawca nalegał tak bardzo, iż uznała, że nieprzyjemnie będzie powiedzieć mu, że nie jest zainteresowana. Maria miała wyraźny problem z odmawianiem, poddawała się sugestiom mocniej, niż przeciętny człowiek. Ale to wszystko było winą jej delikatnego serca, szczególnie wrażliwego na jakąkolwiek krzywdę. Łzawa historia sprzedawcy zmusiła ją do sięgnięcia do sakiewki i wyłożenia małej fortuny na ten kamień. Chciała myśleć, że dzięki temu sprzedawca kamieni i jego rodzina mogła zjeść ciepły, sycący obiad. — W takim razie, czy... Mogłabym złożyć zamówienie? Na taką kombinację run, która pomoże mi... nie rzucać się w oczy? — przechyliła głowę w bok, przyglądając mu się pytająco. Nim jednak zdążył odpowiedzieć, wsunęła kawałek lawy wulkanicznej w jego dłonie, niejako finalizując tę drobną transakcję. — Nie mam dużo, jak sam widzisz, ale potrafię szyć. Nawet magiczne szaty. Gdyby więc było coś, w czym mogłabym pomóc, nie tylko w kwestii zwierząt... — puściła mu oczko, zapraszając do tego specjalnego targu.
| przekazuję Everettowi lawę wulkaniczną
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Pokiwałem krótko głową, gdy ze złożonych w uśmiechu ust Marii spłynął komentarz dotyczący młodych jednorożców. Wiedziała, o czym mówi, musiałem jej to oddać. I nie miałem oporów przed tym, żeby oświadczyć to na głos, przyznać się może nie do błędu, lecz do nieprecyzyjności mojej wcześniejszej wypowiedzi. – Faktycznie, masz rację. Malec nie powinien przede mną uciec. Inna sprawa, że trochę bałbym się gniewu rodziców, gdyby przypadkiem znaleźli mnie przy swoim źrebaku... – Wzruszyłem lekko ramieniem; to wszystko było tylko gdybanie. Może wcale nie zareagowałyby agresywnie, a może próbowałyby mnie stratować; nade wszystko należało pamiętać, że nawet mimo opieki, którą otaczali je czarodzieje, wciąż tliła się w nich iskra dzikości, której istnienia nie należało ignorować. Wiedziałem przecież, że w Anglii znajdował się rezerwat tych magicznych stworzeń, i słusznie, ostatnim razem byłem w nim jednak dawno temu, jako dzieciak, później zaś moje nogi nigdy nie postały na terenie wspomnianego azylu; ciągle się coś działo, ciągle miałem coś do zrobienia. Albo nie było mnie w kraju. – Oho. Powinienem się tego domyślić. To chyba największy rezerwat w Anglii, co? Jeśli nie jedyny? – Uniosłem wyżej brwi na wieść, że pracuje u Parkinsonów; nie interesowały mnie ich bogactwa, rodowód niby to bez skazy i zmazy, ani tym bardziej fatałaszki, które sprzedawali w Londynie – potrafiłem jednak docenić fakt, że choć część swych galeonów przeznaczali na pomoc magicznym stworzeniom. – Naprawdę? To doprawdy kusząca propozycja, Mario. I szczodra. Mówiąc szczerze, chętnie z niej kiedyś skorzystam, jak tylko czas na to pozwoli. – Na moich ustach objawił się szerszy, zabarwiony ekscytacją uśmiech, aż zmrużyłem od niego oczy. Wtedy też bezwiednie potarłem szorstką od zarostu brodę, myślami pędząc już dalej, na chwilę zostawiając nimi pannę Multon, by skupić je na sylwetce syna. – Jarvisowi by się to spodobało... – mruknąłem pod nosem, sam do siebie. Mój dzielny sześciolatek zawsze lubił odwiedzać hodowlę Evelyn, obcować z aetonanami, więc czyż bliska obecność znanych do tej pory jedynie z bajek i legend jednorożców nie powinna sprawić mu jeszcze większej frajdy?
Zaraz jednak znów poświęciłem pełnię swej uwagi towarzyszącej mi czarownicy, w milczeniu wysłuchując odpowiedzi na zadane przeze mnie pytanie. – Przykro mi z powodu ojca. – Bo przecież mówiła o nim w czasie przeszłym; najpewniej choroba zabrała go już z tego świata, czyniąc z niej półsierotę. Jeśli nie sierotę. Z drugiej strony, nie sprawia już wrażenia tak nieśmiałej, płochliwej, jak jeszcze chwilę temu. Ani przygnębionej wspomnieniem podupadającego na zdrowiu rodzica. Powracanie do tamtych chwil przynosiło smutek? Czy radość? – Tak właśnie podejrzewałem, że musiałaś obcować ze zwierzętami... lub opowieściami o nich... już za młodu. U mnie było podobnie. Tata rzadko bywał w domu, ale kiedy już do nas wracał, czarował obrazami wypraw, obcych krajobrazów, egzotycznych stworzeń. – I gdyby nie on, nie jego przykład, pewnie nie ruszyłbym do tej przeklętej Norwegii jako głupi szczeniak, ale tego nie powiedziałem na głos. Nauczyłem się już doceniać lekcję, którą wyniosłem z tamtego rozdziału. Zresztą, za nic w świecie nie chciałbym niczego zmienić w swej historii; wszak gdybym oszczędził sobie bólu obcowania z Kobietą Fatalną, nie byłoby ze mną Jarvisa.
Parsknąłem cicho w reakcji na kolejną wypowiedź Marii. – W sumie masz rację, po co przejmować się nimi teraz – przytaknąłem; morskie smoki nie jawiły się już jako tak palące zagrożenie, jeśli ktoś nie zamierzał zanurzać w wodzie choćby palców. Cały czas kręciłem się przy skrzynkach, spoglądając to ku zgromadzonym w nich artykułom, to ku twarzy promieniejącej szczęściem panienki. Widać było, że opowiadanie o swej pracy, o zajmowaniu się jednorożcami, sprawia jej niemałą przyjemność. Niejeden mógłby pozazdrościć, że zajmowała się tym, czym chciała, nie marnowała energii na pracę, która doprowadzałaby tylko i wyłącznie do zgrzytania zębami. Chwilę później miałem okazję odpłacić się rozmówczyni tym samym, no, niemalże, gdy objaśniałem, czym był ten tajemniczy surowiec, a także do czego można było go wykorzystać. – Zamówienie? W sumie... w porządku. Tak. Dlaczego nie. Rozumiem jednak, że nie powinienem pytać, dlaczego chcesz pozostać niezauważona? – Młodziutka czarownica nie wyglądała mi na grasującą w przerwach od pracy w rezerwacie złodziejkę czy włamywaczkę, ale już nie raz i nie dwa przekonałem się, że pozory mogą mylić. – Potrafisz szyć? No proszę. Może jak już kiedyś kupię te materiały, na których mi zależy, zgłoszę się po parę wytrzymałych rękawic... – zadumałem się znowu; czy ona właśnie puściła mi oczko? Kto by pomyślał. I kto by pomyślał, że nieoczekiwane spotkanie zaowocuje nie tylko bochenkiem chleba, nie tylko mniej lub bardziej kurtuazyjnym zaproszeniem do rezerwatu jednorożców, ale i nową robotą.
Pogawędziliśmy jeszcze kilka minut, dopytałem Marię o to, czy ma jakieś preferencje względem kształtu talizmanu – brosza, zawieszka, a może jeszcze coś innego – a także gdzie powinienem posłać sowę z informacją dotyczącą stanu zamówienia, po czym rozstaliśmy się, by ruszyć każde w swoją stronę.
Nie spodziewałem się wtedy, że los – znów – splecie nasze ścieżki ledwie dwa tygodnie później.
| 2xzt
Zaraz jednak znów poświęciłem pełnię swej uwagi towarzyszącej mi czarownicy, w milczeniu wysłuchując odpowiedzi na zadane przeze mnie pytanie. – Przykro mi z powodu ojca. – Bo przecież mówiła o nim w czasie przeszłym; najpewniej choroba zabrała go już z tego świata, czyniąc z niej półsierotę. Jeśli nie sierotę. Z drugiej strony, nie sprawia już wrażenia tak nieśmiałej, płochliwej, jak jeszcze chwilę temu. Ani przygnębionej wspomnieniem podupadającego na zdrowiu rodzica. Powracanie do tamtych chwil przynosiło smutek? Czy radość? – Tak właśnie podejrzewałem, że musiałaś obcować ze zwierzętami... lub opowieściami o nich... już za młodu. U mnie było podobnie. Tata rzadko bywał w domu, ale kiedy już do nas wracał, czarował obrazami wypraw, obcych krajobrazów, egzotycznych stworzeń. – I gdyby nie on, nie jego przykład, pewnie nie ruszyłbym do tej przeklętej Norwegii jako głupi szczeniak, ale tego nie powiedziałem na głos. Nauczyłem się już doceniać lekcję, którą wyniosłem z tamtego rozdziału. Zresztą, za nic w świecie nie chciałbym niczego zmienić w swej historii; wszak gdybym oszczędził sobie bólu obcowania z Kobietą Fatalną, nie byłoby ze mną Jarvisa.
Parsknąłem cicho w reakcji na kolejną wypowiedź Marii. – W sumie masz rację, po co przejmować się nimi teraz – przytaknąłem; morskie smoki nie jawiły się już jako tak palące zagrożenie, jeśli ktoś nie zamierzał zanurzać w wodzie choćby palców. Cały czas kręciłem się przy skrzynkach, spoglądając to ku zgromadzonym w nich artykułom, to ku twarzy promieniejącej szczęściem panienki. Widać było, że opowiadanie o swej pracy, o zajmowaniu się jednorożcami, sprawia jej niemałą przyjemność. Niejeden mógłby pozazdrościć, że zajmowała się tym, czym chciała, nie marnowała energii na pracę, która doprowadzałaby tylko i wyłącznie do zgrzytania zębami. Chwilę później miałem okazję odpłacić się rozmówczyni tym samym, no, niemalże, gdy objaśniałem, czym był ten tajemniczy surowiec, a także do czego można było go wykorzystać. – Zamówienie? W sumie... w porządku. Tak. Dlaczego nie. Rozumiem jednak, że nie powinienem pytać, dlaczego chcesz pozostać niezauważona? – Młodziutka czarownica nie wyglądała mi na grasującą w przerwach od pracy w rezerwacie złodziejkę czy włamywaczkę, ale już nie raz i nie dwa przekonałem się, że pozory mogą mylić. – Potrafisz szyć? No proszę. Może jak już kiedyś kupię te materiały, na których mi zależy, zgłoszę się po parę wytrzymałych rękawic... – zadumałem się znowu; czy ona właśnie puściła mi oczko? Kto by pomyślał. I kto by pomyślał, że nieoczekiwane spotkanie zaowocuje nie tylko bochenkiem chleba, nie tylko mniej lub bardziej kurtuazyjnym zaproszeniem do rezerwatu jednorożców, ale i nową robotą.
Pogawędziliśmy jeszcze kilka minut, dopytałem Marię o to, czy ma jakieś preferencje względem kształtu talizmanu – brosza, zawieszka, a może jeszcze coś innego – a także gdzie powinienem posłać sowę z informacją dotyczącą stanu zamówienia, po czym rozstaliśmy się, by ruszyć każde w swoją stronę.
Nie spodziewałem się wtedy, że los – znów – splecie nasze ścieżki ledwie dwa tygodnie później.
| 2xzt
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Skrzynka wymian
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire