Komnaty Lady Ollivander
AutorWiadomość
Komnaty Lady Ollivander
Na komnaty oddane do użytku Lady Ollivander składają się trzy pomieszczenia. Pierwsze to niewielki salonik przeznaczony do spędzania wolnego czasu. Przy kominku stoją dwa wygodne fotele, w których można oddać się lekturze książek z prywatnych zbiorów lady. Przy oknie zaś znajduje się niewielkie biurko służące za miejsce do pisania (zarówno listów jak i poezji). Drugie pomieszczenie to prywatna łazienka, która nie należy do największych, ale spełnia swoje zadanie. Ostatnim jest oczywiście sypialnia - z łożem zdecydowanie zbyt dużym jak dla jednej osoby. Podobno gdzieś w sypialni znajduje się przejście do lordowskich komnat, ale czy jest to prawda wiedzą zapewne jedynie Ollivanderowie.
|4.01
Powoli zaczynało świtać, a śnieg nie przestawał padać. Miękkie okruchy bieli wirowały w powietrzu i nie było widać początku ani końca w ich tańcu. Zupełnie tak jakby mieli wkrótce utonąć w tej nieskończenie zimnej jasności. Może tak byłoby najlepiej – myślała patrząc jak blada ciemność powoli przemienia się w szary świt. Gdyby ktoś zapytał ją jak długo trwała absolutnym bezruchu zapewne nie umiałaby odpowiedzieć. Czas był ostatnio pojęciem względnym. Bezsenne noce przeplatały się z dniami, które spędzała w łóżku pogrążona w śnie. Bez wątpienia sen miał zdecydowanie więcej uroku od jawy – słodka, pozbawiona snów nicość. Jedyny czas, gdy nie musiała myśleć. Nie musiała się martwić. Czasem, gdy miała szczęście udawało jej się przespać niemal całą dobę. Dziś się nie udało. Wiele godzin temu, gdy za oknem było jeszcze ciemno obudziło ją ciche skrzypienie zamykanych drzwi. Nie było to niczym niezwykłym, bo przynajmniej raz w tygodniu Havelock wynosił z jej sypialni śpiącą Narcissę. Córka często odwiedzała jej komnaty i zdarzało się, że znużona zasypiała obok. Cichy głos w głosie Lynette czasem burzył się, gdy była w pobliżu. Nie powinna Cię widzieć w tym stanie. – powtarzał, ale był zbyt cichy i stłumiony, by faktycznie ją poruszyć. Zamiast tego egoistycznie cieszyła się z obecności swojej latorośli, nawet jeśli nie była jej w pełni świadoma podczas snu. Wystarczyło jednak, by za mężem i córką zamknęły się drzwi, a natychmiast otwierała szeroko oczy. W noce takie jak ta wiedziała, że nie może już liczyć na luksus zapomnienia. Podnosiła się więc z łóżka, narzucała na ramiona szlafrok i wychodziła do saloniku, w którym najczęściej zostawała aż do rana.
Dziś siedziała przy swoim biurku i obserwowała padający za oknem śnieg. Jeszcze parę miesięcy temu, w noce takie jak ta, zapalała świece. Wyciągała z szuflad pergamin i pióro, a potem liczyła na natchnienie, które pozwoli jej przelać emocje na kartki i przyniesie jakąś ulgę zmęczonej duszy. Szybko przestała próbować. Słowa przestały jej słuchać, nie układały się jak należy. Od miesięcy nie dotknęła też fortepianu. Szkoda nawet wspominać o śpiewie - przez nieustanne milczenie jej głos stał się słaby i schrypnięty. Muzy się od niej odwróciły. Nie zasługiwała już na ich błogosławieństwa. Stała się przecież żałosną namiastką samej siebie. Była zupełnie pusta. Zepsuta. Jej ramiona zadrżały od bezgłośnego śmiechu. Choć równie dobrze mógł to być suchy szloch. Łez zabrakło jej wszak dużo wcześniej niż natchnienia.
Wreszcie na horyzoncie pojawił się blady zarys słońca. Było prawie niewidoczne, rozjaśniło jednak chmury, które z ołowiano-szarych stały się niemal tak jasne jak nieustannie padający śnieg. Niekończąca się biel, w której można by było zatonąć. Przyjęła to z ulgą. Jej twarz przestała odbijać się w szybie, więc nie psuła już widoku. Nienawidziła na siebie patrzeć. Poszarzała skóra, zapadnięte policzki i matowe włosy, które luźno opadały jej na ramiona. Jakże odległy był to obraz od tej wielkiej damy, którą niegdyś była! Widok własnej twarzy tym mocniej przypominał jej o tym jak bardzo żałosny był jej stan.
Za drzwiami słyszała odległe kroki, które świadczyły o tym, że pozostali mieszkańcy zamku zaczynali właśnie kolejny dzień. Pewnie niebawem ktoś zajrzy do niej ze śniadaniem, na które jak zwykle nie będzie mieć ochoty. Nie pogardzi za to ciepłą herbatą – ogień w kominku wygasł parę godzin temu i zaczynała czuć jak z zimna drętwieją jej palce. Fizyczne odczucia były jednak na tyle stłumione, że nie znalazła w sobie motywacji do uniesienia różdżki i ponownego rozpalenia ognia.
W gruncie rzeczy było jej to wszystko całkiem obojętne.
Powoli zaczynało świtać, a śnieg nie przestawał padać. Miękkie okruchy bieli wirowały w powietrzu i nie było widać początku ani końca w ich tańcu. Zupełnie tak jakby mieli wkrótce utonąć w tej nieskończenie zimnej jasności. Może tak byłoby najlepiej – myślała patrząc jak blada ciemność powoli przemienia się w szary świt. Gdyby ktoś zapytał ją jak długo trwała absolutnym bezruchu zapewne nie umiałaby odpowiedzieć. Czas był ostatnio pojęciem względnym. Bezsenne noce przeplatały się z dniami, które spędzała w łóżku pogrążona w śnie. Bez wątpienia sen miał zdecydowanie więcej uroku od jawy – słodka, pozbawiona snów nicość. Jedyny czas, gdy nie musiała myśleć. Nie musiała się martwić. Czasem, gdy miała szczęście udawało jej się przespać niemal całą dobę. Dziś się nie udało. Wiele godzin temu, gdy za oknem było jeszcze ciemno obudziło ją ciche skrzypienie zamykanych drzwi. Nie było to niczym niezwykłym, bo przynajmniej raz w tygodniu Havelock wynosił z jej sypialni śpiącą Narcissę. Córka często odwiedzała jej komnaty i zdarzało się, że znużona zasypiała obok. Cichy głos w głosie Lynette czasem burzył się, gdy była w pobliżu. Nie powinna Cię widzieć w tym stanie. – powtarzał, ale był zbyt cichy i stłumiony, by faktycznie ją poruszyć. Zamiast tego egoistycznie cieszyła się z obecności swojej latorośli, nawet jeśli nie była jej w pełni świadoma podczas snu. Wystarczyło jednak, by za mężem i córką zamknęły się drzwi, a natychmiast otwierała szeroko oczy. W noce takie jak ta wiedziała, że nie może już liczyć na luksus zapomnienia. Podnosiła się więc z łóżka, narzucała na ramiona szlafrok i wychodziła do saloniku, w którym najczęściej zostawała aż do rana.
Dziś siedziała przy swoim biurku i obserwowała padający za oknem śnieg. Jeszcze parę miesięcy temu, w noce takie jak ta, zapalała świece. Wyciągała z szuflad pergamin i pióro, a potem liczyła na natchnienie, które pozwoli jej przelać emocje na kartki i przyniesie jakąś ulgę zmęczonej duszy. Szybko przestała próbować. Słowa przestały jej słuchać, nie układały się jak należy. Od miesięcy nie dotknęła też fortepianu. Szkoda nawet wspominać o śpiewie - przez nieustanne milczenie jej głos stał się słaby i schrypnięty. Muzy się od niej odwróciły. Nie zasługiwała już na ich błogosławieństwa. Stała się przecież żałosną namiastką samej siebie. Była zupełnie pusta. Zepsuta. Jej ramiona zadrżały od bezgłośnego śmiechu. Choć równie dobrze mógł to być suchy szloch. Łez zabrakło jej wszak dużo wcześniej niż natchnienia.
Wreszcie na horyzoncie pojawił się blady zarys słońca. Było prawie niewidoczne, rozjaśniło jednak chmury, które z ołowiano-szarych stały się niemal tak jasne jak nieustannie padający śnieg. Niekończąca się biel, w której można by było zatonąć. Przyjęła to z ulgą. Jej twarz przestała odbijać się w szybie, więc nie psuła już widoku. Nienawidziła na siebie patrzeć. Poszarzała skóra, zapadnięte policzki i matowe włosy, które luźno opadały jej na ramiona. Jakże odległy był to obraz od tej wielkiej damy, którą niegdyś była! Widok własnej twarzy tym mocniej przypominał jej o tym jak bardzo żałosny był jej stan.
Za drzwiami słyszała odległe kroki, które świadczyły o tym, że pozostali mieszkańcy zamku zaczynali właśnie kolejny dzień. Pewnie niebawem ktoś zajrzy do niej ze śniadaniem, na które jak zwykle nie będzie mieć ochoty. Nie pogardzi za to ciepłą herbatą – ogień w kominku wygasł parę godzin temu i zaczynała czuć jak z zimna drętwieją jej palce. Fizyczne odczucia były jednak na tyle stłumione, że nie znalazła w sobie motywacji do uniesienia różdżki i ponownego rozpalenia ognia.
W gruncie rzeczy było jej to wszystko całkiem obojętne.
Hope is a dangerous thing for a woman like me to have
But I have it
But I have it
On również nie spał, ale w przeciwieństwie do żony nie miał problemów z zaśnięciem — Havelock zasypiał snem szybkim i twardym, rzadko śnił o czymkolwiek i naprawdę ciężko było go z niego wybudzić. Nie znaczyło to jednak, że był wyprany ze zmartwień. Obawy przed tym, co przyniesie jutro, narastały z każdym dniem coraz mocniej i dusiły go wręcz ilością związanych z tym rozmyślań. Jego umysł nie pozwalał mu jednak na utonięcie w poczuciu beznadziejności sytuacji, w której się znaleźli. Ollivander czuł silną potrzebę działania — nie potrafił oddać się losowi, jakby tylko wola wszechświata budowała mu drogę. Nawet jeżeli rozumiał ogrom potęgi sił wyższych i swoją maluczkość względem tego, co zapisano im w gwiazdach, wierzył jednocześnie w to, że mógł sprawować kontrolę nad przynajmniej częścią tej historii.
Pokaleczone od pracy dłonie, które zawsze uważał za demaskujące jego prawdziwą naturę w tej całej maskaradzie udawania arystokraty, mogły przynajmniej próbować kształtować przyszłość. I skoro dane mu było podjąć się tej próby, zamierzał z niej skorzystać. Próby naprawienia sypiącej się rzeczywistości sprawiły, że czas zdawał się przelewać mu przez palce — nie pamiętał już kiedy zrobiło się aż tak zimno. Niektóre czynności wykonywał wręcz mechanicznie, bezwiednie, bo głowę miał gdzieś indziej — w chmurach, zastanawiającą się nad tym co może zrobić, aby zabezpieczyć codzienność swoich dzieci na wypadek gdyby... jego lub Lynette miało zabraknąć. To przecież było... takie realne. Chciał, żeby dorosły w spokoju. W zaciszu szkolnych murów. Chciał wydać swoje córki za porządnych mężczyzn. Chciał, aby jego najstarszy syn cieszył się zbliżającym nieubłaganie, pierwszym w życiu sabatem arystokratów, na który wkroczy jako dorosły czarodziej. Te wizje nie były już tylko kruche. One były niemożliwe do spełnienia. Czy naprawdę wybrał dobrze, kiedy postanowił porzucić marzenia o zostaniu aurorem na rzecz małżeństwa z Lynette? Żadne z nich nie prosiło się na ten świat. A teraz, kiedy tylko pomyślał, że któregokolwiek z nich mogłoby zabraknąć, czuł jak po plecach przechodzą mu zimne dreszcze. Zginąłby za nie. Gdyby tylko jego śmierć miała dać im wszystko, na co zasługiwały, wydrapałby sobie dziurę w gardle już teraz, ale było odwrotnie — gdyby przestał teraz oddychać, znalazłyby się w niebezpieczeństwie. Stawał więc na głowie, zmuszając je do nauki rzeczy, które uważał za przydatne. Fach w rękach miał być ich zabezpieczeniem, choćby i porządek świata miał zostać przetasowany. Za dnia okupował więc z nimi warsztaty i pracownie, w nocy wykonywał obowiązki wykraczające poza bycie ojcem. Spał gdzieś pomiędzy. Zmęczony jak nigdy.
Coraz mniej czasu znajdował dla niej.
Wchodził do komnat lady Ollivander po cichu, kiedy wracał z nocnych wypraw. Widywała go rzadko. Nie śmiał przecież jej budzić, ani demaskować tego, że udaje sen — pierwsze wydawało się nader okrutne, a drugie... po prostu nie potrafił tego zrobić, nawet jeżeli wydawało mu się, że ta jedynie leży z zamkniętymi oczyma. Sama myśl o tym, że wolała zbyć go ciszą, wywoływała w jego brzuchu dziwny ucisk — bezpośrednia konfrontacja wymagałaby przezwyciężenia wewnętrznego lęku rozmowy o uczuciach, do których nie przywykł w nawet najmniejszym stopniu. To ona była wylewna, nie on. Havelock potrafił mówić o gwiazdach, o przyrodzie, o zachodzących w niej zmianach i cyklach, o rzemiośle. Nie o sobie.
Dystansował się od niej. Trochę świadomie, trochę przez to, co sobie wmawiał. Może tak było łatwiej pogodzić się z własną głupotą? Bo z jednej strony uparcie wmawiał sobie, że żonę wybrał mu ojciec. Ona się w nim zakochała, on w niej niekoniecznie. Z drugiej strony, teraz kiedy całe jego ciało błagało go o to, żeby położyć się wreszcie i odpocząć, on po cichu otwierał drzwi do jej komnat. Żeby sprawdzić, czy na pewno wciąż tu jest. Bo świadomość tego, że tam leżała napełniała go spokojem.
Nie zapukał. Skrzypnięcie zawiasów zdradziło jednak, że ktoś stał w progu. Spodziewała się tego, że to on? Na pewno spodziewała się usłyszenia czegokolwiek — powitania lub informacji. Ciszy z jego strony nie przerwało żadne z nich.
— Mogę... wejść?
Wiele myśli, wiele obaw. Mimo żenujących jak na dorosłego człowieka umiejętności maskowania własnych odczuć żadne z nich nie znalazły odbicia w wyrazie jego twarzy. Wyglądał jak zawsze — niemal całkowicie wyprany z energii, zapewne dopiero co wrócił do Lancaster. Mokre od śniegu włosy były poplątane i odstawały, zmęczyły się kilkoma godzinami tkwienia pod kapturem zimowego płaszcza. Te z przodu zmokły od śniegu, poprzyklejały mu się do czoła i policzków. Brodę miał wilgotną, podobnie jak nogawki spodni. Zdążył jedynie przebrać buty i ściągnąć odzienie wierzchnie.
Pokaleczone od pracy dłonie, które zawsze uważał za demaskujące jego prawdziwą naturę w tej całej maskaradzie udawania arystokraty, mogły przynajmniej próbować kształtować przyszłość. I skoro dane mu było podjąć się tej próby, zamierzał z niej skorzystać. Próby naprawienia sypiącej się rzeczywistości sprawiły, że czas zdawał się przelewać mu przez palce — nie pamiętał już kiedy zrobiło się aż tak zimno. Niektóre czynności wykonywał wręcz mechanicznie, bezwiednie, bo głowę miał gdzieś indziej — w chmurach, zastanawiającą się nad tym co może zrobić, aby zabezpieczyć codzienność swoich dzieci na wypadek gdyby... jego lub Lynette miało zabraknąć. To przecież było... takie realne. Chciał, żeby dorosły w spokoju. W zaciszu szkolnych murów. Chciał wydać swoje córki za porządnych mężczyzn. Chciał, aby jego najstarszy syn cieszył się zbliżającym nieubłaganie, pierwszym w życiu sabatem arystokratów, na który wkroczy jako dorosły czarodziej. Te wizje nie były już tylko kruche. One były niemożliwe do spełnienia. Czy naprawdę wybrał dobrze, kiedy postanowił porzucić marzenia o zostaniu aurorem na rzecz małżeństwa z Lynette? Żadne z nich nie prosiło się na ten świat. A teraz, kiedy tylko pomyślał, że któregokolwiek z nich mogłoby zabraknąć, czuł jak po plecach przechodzą mu zimne dreszcze. Zginąłby za nie. Gdyby tylko jego śmierć miała dać im wszystko, na co zasługiwały, wydrapałby sobie dziurę w gardle już teraz, ale było odwrotnie — gdyby przestał teraz oddychać, znalazłyby się w niebezpieczeństwie. Stawał więc na głowie, zmuszając je do nauki rzeczy, które uważał za przydatne. Fach w rękach miał być ich zabezpieczeniem, choćby i porządek świata miał zostać przetasowany. Za dnia okupował więc z nimi warsztaty i pracownie, w nocy wykonywał obowiązki wykraczające poza bycie ojcem. Spał gdzieś pomiędzy. Zmęczony jak nigdy.
Coraz mniej czasu znajdował dla niej.
Wchodził do komnat lady Ollivander po cichu, kiedy wracał z nocnych wypraw. Widywała go rzadko. Nie śmiał przecież jej budzić, ani demaskować tego, że udaje sen — pierwsze wydawało się nader okrutne, a drugie... po prostu nie potrafił tego zrobić, nawet jeżeli wydawało mu się, że ta jedynie leży z zamkniętymi oczyma. Sama myśl o tym, że wolała zbyć go ciszą, wywoływała w jego brzuchu dziwny ucisk — bezpośrednia konfrontacja wymagałaby przezwyciężenia wewnętrznego lęku rozmowy o uczuciach, do których nie przywykł w nawet najmniejszym stopniu. To ona była wylewna, nie on. Havelock potrafił mówić o gwiazdach, o przyrodzie, o zachodzących w niej zmianach i cyklach, o rzemiośle. Nie o sobie.
Dystansował się od niej. Trochę świadomie, trochę przez to, co sobie wmawiał. Może tak było łatwiej pogodzić się z własną głupotą? Bo z jednej strony uparcie wmawiał sobie, że żonę wybrał mu ojciec. Ona się w nim zakochała, on w niej niekoniecznie. Z drugiej strony, teraz kiedy całe jego ciało błagało go o to, żeby położyć się wreszcie i odpocząć, on po cichu otwierał drzwi do jej komnat. Żeby sprawdzić, czy na pewno wciąż tu jest. Bo świadomość tego, że tam leżała napełniała go spokojem.
Nie zapukał. Skrzypnięcie zawiasów zdradziło jednak, że ktoś stał w progu. Spodziewała się tego, że to on? Na pewno spodziewała się usłyszenia czegokolwiek — powitania lub informacji. Ciszy z jego strony nie przerwało żadne z nich.
— Mogę... wejść?
Wiele myśli, wiele obaw. Mimo żenujących jak na dorosłego człowieka umiejętności maskowania własnych odczuć żadne z nich nie znalazły odbicia w wyrazie jego twarzy. Wyglądał jak zawsze — niemal całkowicie wyprany z energii, zapewne dopiero co wrócił do Lancaster. Mokre od śniegu włosy były poplątane i odstawały, zmęczyły się kilkoma godzinami tkwienia pod kapturem zimowego płaszcza. Te z przodu zmokły od śniegu, poprzyklejały mu się do czoła i policzków. Brodę miał wilgotną, podobnie jak nogawki spodni. Zdążył jedynie przebrać buty i ściągnąć odzienie wierzchnie.
I believe you find life such a problem because you think there are good people and bad people. You're wrong, of course. There are, always and only, the bad people, but some of them are on opposite sides.
♪
♪
Havelock Ollivander
Zawód : różdżkarz, hodowca roślin, lord i opiekun lasów Lancashire
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Meet me at the edge
I ain't afraid
I've already fallen
I ain't afraid
I've already fallen
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od dawna nikt nie pukał do jej komnat. Dawniej oczywiście byłoby to niedopuszczalne zachowanie, ale na przestrzeni ostatnich miesięcy zarówno służba jak i członkowie rodziny stopniowo porzucili ten zwyczaj. Przecież przez większość czasu i tak spała, więc jak miałaby im odpowiedzieć? A nawet jeśli zdarzały się dni takie jak dziś, gdy była świadoma... cóż mało prawdopodobne, by nagła wizyta mogła jej przeszkodzić w czymś ważnym. Nie poruszyła się więc, gdy do jej uszu dobiegło skrzypienie zawiasów i dalej wpatrywała się niewidzącym wzrokiem za okno. Gdzieś z tyłu głowy przemknęła jej myśl, że to pewnie ktoś ze służby. Nie był to wystarczająco silny bodziec, by wyrwać ją z letargu. Niewiele brakowało, by całkiem zapomniała, że ktoś w ogóle zaszczycił ją swoją obecnością. Utrzymanie koncentracji przychodziło jej teraz z ogromnym trudem. Miała wrażenie jakby jej myśli spowijały gęste kłęby mgły, które uniemożliwiały jej normalne funkcjonowanie. Była jak jeden z tych płatków śniegu - zawieszona pomiędzy bielą nieba i ziemi, niezdolna ocenić gdzie jest góra, a gdzie dół. Spadała wciąż i wciąż. Bez końca.
Nim jednak zdołała całkiem odpłynąć usłyszała głos, którego absolutnie się nie spodziewała. Głos, którego na jawie nie słyszała od wielu, wielu dni. Jego głos. Dwa słowa, które zadziałały na nią niczym wiadro lodowatej wody. Coś ścisnęło się boleśnie w jej piersi. Uczucia, których nie umiała teraz nazwać wychyliły się zza grubej zasłony mgły. Żal? Tęsknota? Czymkolwiek były przypomniały jej, że ta kryjąca je mgła ma jeden zdecydowany plus - odcina ją od bólu. Bo przecież od tego to wszystko się zaczęło, czyż nie? Od bólu, który czuła gdzieś głęboko, w samym środku swojej istoty. Trwał tak długo i był tak nieznośny, że w końcu zabrakło jej siły, by próbować z nim walczyć. Łatwiej było przestać myśleć i całkiem odciąć się od wszystkich uczuć.
Powoli poruszyła się na krześle. Rozprostowała ramiona, oderwała wzrok od zaśnieżonego krajobrazu i skierowała głowę w jego stronę. Zamrugała kilka razy próbując przyzwyczaić wzrok do ciemności, która panowała z dala od okna. Wreszcie upewniła się, że nie miała omamów. Jej małżonek rzeczywiście tu był. Przyglądała mu się niepewnie, z lekko zmarszczonymi brwiami jakby nie wiedziała jeszcze co myśleć o jego obecności.
- Oczywiście. - odezwała się wreszcie, raczej dla zasady, bo przecież drzwi zdążyły się już za nim zamknąć. Dawna Lynette byłaby już na nogach. Poderwałaby się z krzesła z entuzjazmem, odgarnęłaby mu z twarzy wilgotne włosy i zaczynałaby już narzekać na to, że znów się przepracowuje. Skradłaby pocałunek z jego chłodnych ust i nie bacząc na przeciągające się milczenie dopytywałaby o plany na nadchodzący dzień. Obecna Lynette nie miała w sobie tyle energii. Jednak obecność Havelocka sprawiła, że rozwiała się część otaczającej ją mgły. Była bardziej obecna, czujna. Wciąż marszczyła jasne brwi, gdy w skupieniu prześlizgiwała się wzrokiem po jego twarzy. Wydawał się zmęczony. Wyglądał też jakby dopiero co wrócił do zamku. Musiał koszmarnie zmarznąć w tę pogodę. - ta myśl sprawiła, że przypomniała sobie, że od dawna w komnacie panuje nieprzyjemny chłód. I o ile nie przeszkadzało jej to do tej pory, to teraz brak ognia płonącego w kominku wydawał się niedopuszczalny. Zacisnęła palce na podłokietniku krzesła, by się podeprzeć i powoli wstała. Nie był to do końca przemyślane. Zapomniała, że od kilku dobrych godzin trwała w bezruchu. Nogi miała zupełnie zdrętwiałe, więc niemal się pod nią ugięły. Zachwiała się lekko i zatrzymała zaraz po wstaniu. Jej pobladłe usta skrzywiły się minimalnie.
- Czy będziesz tak miły? - spytała, wskazując na wygasłe palenisko lewą dłonią. Prawą wciąż wspierała się o krzesło i niecierpliwie wyczekiwała momentu, w którym znów będzie w stanie przejść chociaż krok. Przez cały ten czas ani na moment nie oderwała od niego wzroku. Chyba bała się, że jeśli odwróci się chociaż na moment to lord Ollivander zniknie równie szybko i niepodziewanie jak się pojawił. Nie chciała tego. Zdołała już nazwać ten ucisk, który czuła w piersi. Rzeczywiście była to tęsknota. Rozpaczliwa. Kiedy pogrążała się w swojej mgle mogła o niej zapomnieć, ale w momencie, gdy był obok nie mogła zrozumieć jak to możliwe. Jak mogła nie umierać z tęsknoty za nim?
- Czy coś się stało? - przy kolejnym pytaniu jej głos był jeszcze cichszy, bo gardło ścisnęło jej się od nadmiaru emocji. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać co było powodem jego nagłej wizyty. Któreś z dzieci się pochorowało? A może znów byli w niebezpieczeństwie? Och, dlaczego nie zapytała o to od razu? Negatywne myśli uwolnione ze swojej klatki galopem rzuciły się przed siebie. Panika zaczynała narastać, a jej oddech mimowolnie przyspieszył. Ospały spokój, którym zdawała się dotąd emanować roztapiał się jak wiosenny śnieg. Wpatrywała się w niego z lękiem, czekając na wyjaśnienia.
Nim jednak zdołała całkiem odpłynąć usłyszała głos, którego absolutnie się nie spodziewała. Głos, którego na jawie nie słyszała od wielu, wielu dni. Jego głos. Dwa słowa, które zadziałały na nią niczym wiadro lodowatej wody. Coś ścisnęło się boleśnie w jej piersi. Uczucia, których nie umiała teraz nazwać wychyliły się zza grubej zasłony mgły. Żal? Tęsknota? Czymkolwiek były przypomniały jej, że ta kryjąca je mgła ma jeden zdecydowany plus - odcina ją od bólu. Bo przecież od tego to wszystko się zaczęło, czyż nie? Od bólu, który czuła gdzieś głęboko, w samym środku swojej istoty. Trwał tak długo i był tak nieznośny, że w końcu zabrakło jej siły, by próbować z nim walczyć. Łatwiej było przestać myśleć i całkiem odciąć się od wszystkich uczuć.
Powoli poruszyła się na krześle. Rozprostowała ramiona, oderwała wzrok od zaśnieżonego krajobrazu i skierowała głowę w jego stronę. Zamrugała kilka razy próbując przyzwyczaić wzrok do ciemności, która panowała z dala od okna. Wreszcie upewniła się, że nie miała omamów. Jej małżonek rzeczywiście tu był. Przyglądała mu się niepewnie, z lekko zmarszczonymi brwiami jakby nie wiedziała jeszcze co myśleć o jego obecności.
- Oczywiście. - odezwała się wreszcie, raczej dla zasady, bo przecież drzwi zdążyły się już za nim zamknąć. Dawna Lynette byłaby już na nogach. Poderwałaby się z krzesła z entuzjazmem, odgarnęłaby mu z twarzy wilgotne włosy i zaczynałaby już narzekać na to, że znów się przepracowuje. Skradłaby pocałunek z jego chłodnych ust i nie bacząc na przeciągające się milczenie dopytywałaby o plany na nadchodzący dzień. Obecna Lynette nie miała w sobie tyle energii. Jednak obecność Havelocka sprawiła, że rozwiała się część otaczającej ją mgły. Była bardziej obecna, czujna. Wciąż marszczyła jasne brwi, gdy w skupieniu prześlizgiwała się wzrokiem po jego twarzy. Wydawał się zmęczony. Wyglądał też jakby dopiero co wrócił do zamku. Musiał koszmarnie zmarznąć w tę pogodę. - ta myśl sprawiła, że przypomniała sobie, że od dawna w komnacie panuje nieprzyjemny chłód. I o ile nie przeszkadzało jej to do tej pory, to teraz brak ognia płonącego w kominku wydawał się niedopuszczalny. Zacisnęła palce na podłokietniku krzesła, by się podeprzeć i powoli wstała. Nie był to do końca przemyślane. Zapomniała, że od kilku dobrych godzin trwała w bezruchu. Nogi miała zupełnie zdrętwiałe, więc niemal się pod nią ugięły. Zachwiała się lekko i zatrzymała zaraz po wstaniu. Jej pobladłe usta skrzywiły się minimalnie.
- Czy będziesz tak miły? - spytała, wskazując na wygasłe palenisko lewą dłonią. Prawą wciąż wspierała się o krzesło i niecierpliwie wyczekiwała momentu, w którym znów będzie w stanie przejść chociaż krok. Przez cały ten czas ani na moment nie oderwała od niego wzroku. Chyba bała się, że jeśli odwróci się chociaż na moment to lord Ollivander zniknie równie szybko i niepodziewanie jak się pojawił. Nie chciała tego. Zdołała już nazwać ten ucisk, który czuła w piersi. Rzeczywiście była to tęsknota. Rozpaczliwa. Kiedy pogrążała się w swojej mgle mogła o niej zapomnieć, ale w momencie, gdy był obok nie mogła zrozumieć jak to możliwe. Jak mogła nie umierać z tęsknoty za nim?
- Czy coś się stało? - przy kolejnym pytaniu jej głos był jeszcze cichszy, bo gardło ścisnęło jej się od nadmiaru emocji. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać co było powodem jego nagłej wizyty. Któreś z dzieci się pochorowało? A może znów byli w niebezpieczeństwie? Och, dlaczego nie zapytała o to od razu? Negatywne myśli uwolnione ze swojej klatki galopem rzuciły się przed siebie. Panika zaczynała narastać, a jej oddech mimowolnie przyspieszył. Ospały spokój, którym zdawała się dotąd emanować roztapiał się jak wiosenny śnieg. Wpatrywała się w niego z lękiem, czekając na wyjaśnienia.
Hope is a dangerous thing for a woman like me to have
But I have it
But I have it
To nieprzyjemne uczucie, którego nadejścia spodziewał się od chwili przekroczenia progu jej komnat, przyszło ze zdwojoną siłą. Wystarczyło spojrzeć na to, jak była słaba. Niegdyś pełne światła oczy, zdawały się być teraz puste jak nigdy — nie dostrzegał w nich tej płomiennej iskry życia, charakterystycznej dla Lynette. Dlaczego myślał o tym dopiero teraz? Teraz kiedy z tętniącej życiem kobiety zostało tak niewiele — nie spodziewał się już ujrzeć od niej listów ani wierszy pełnych wzruszeń, niemożliwym było wspólne doznanie cielesnego uniesienia, brakło nawet cienia szansy na spędzenie wspólnego czasu w taki sposób jak dawniej. Zabrakło w jej obliczu choćby delikatnego uśmiechu. Zastąpiło go skrzywienie bladych ust, tak niepodobne do tego, do czego przywykł przez lata. Naprzeciw niego siedział raczej cień jego żony, nie ona sama. Jakby prawdziwa Lynette ukryła się gdzieś w środku, pod kilkoma warstwami pierzyny i nie chciała do niego wyjść. On zaś nie wiedział, jak ma ją z tego stanu wyciągnąć. Mógłby stworzyć tonę kadzideł poprawiających nastrój, ale dobrze wiedział, że przyniosłyby jej jedynie uzależnienie, a nie prawdziwy spokój.
Musiała się oczyścić.
Imbolc było idealnym czasem na oczyszczenie ze złych myśli, na obranie nowej, lepszej drogi życia — Imbolc musiało stać się otwarciem nowego rozdziału w jej życiu. Ich życiu?
Nie miał czasu na głębsze przemyślenie tego co zrobić — kiedy tylko zachwiała się, Havelock niemal runął do przodu, żeby ją złapać, ta jednak (z trudem, ale jednak!) zachowała równowagę, używając jako podpory znajdującego się w zasięgu dłoni oparcia. Zatrzymał się dosyć gwałtownie, zawieszony w ruchu. Gdzieś pomiędzy drzwiami a opleceniem Lynette rękoma — czego ostatecznie nie zrobił, nawet kiedy była w ich zasięgu. Silne dłonie męża Lady Ollivander były dobrą podporą przed upadkiem, ale brakowało mu, a więc i im, zdolności okazania czułości.
Na prośbę skinął głową. Mógłby uciec się do magii — wyobraźnia zapewne podpowiadała scenę, jak zamiast objęcia jej, zaciska dłoń na rękojeści entowej różdżki i macha nią szybko, gwałtownie, odwracając zmieszany wzrok w stronę zionącego chłodem paleniska. Czuje delikatne drżenie dłoni, kiedy ze świstem przeciętego powietrza kieruje czubek różdżki w stronę leżącej w koszyku szczapy i przenosi ją do kominka, w którym może wreszcie stanąć w ogniu. Zamiast tego lord Ollivander użył rozpalenia w kominku jako wymówki, żeby nie musieć spoglądać w stronę umierającej żony. Zupełnie jak mugol klęknął przy nim i metalową łopatką wybrał z niego popiół do metalowego, zimnego kubła. Pod siwą warstwą pyłu nie ostał się żaden żarzący się węgielek — musiał rozpalić w nim na nowo i chociaż miał w tym gigantyczną wprawę, działał bardzo powoli, chcąc dać szeregowi niechcianych myśli, chociaż chwilę na rozejście się.
Był zmarznięty, ale miał wrażenie, że nie tak bardzo jak ona — mógł mieć zimne usta i dłonie, ale przez cały ten czas szedł, ruszał się, a to przecież ogrzewało. Lynette przesiadywała tutaj w ciszy i bezruchu, w dodatku nieokryta niczym. Coś w środku kazało mu ją skarcić. Dlaczego to robisz? Dlaczego nie możesz się chociaż przykryć? Dlaczego nie możesz zjeść tego przeklętego śniadania i poczytać z dziećmi książek? Przez większość pytań, które chciał jej zadać, przemawiała zupełnie niepotrzebna agresja. Nie zdenerwował się jednak na tyle, aby którekolwiek przeszło mu teraz przez gardło, poza tym... myślała, że coś się stało. Wpierw nie wiedział, dlaczego tak bardzo go to rozdrażniło, bo przecież miała prawo czegoś nie rozumieć, nie być pewną jego intencji. Do sedna, to jest do tego, że był zły na siebie, a nie na nią, doszedł dopiero wtedy, kiedy języki płomieni objęły sobą całą niemal rozpałkę. Gołą dłonią wrzucił na nią spory kawałek brzozy i dopiero wtedy dźwignął się na równe nogi. Widać było, że wzbiera się w nim jakiś gniew — był koszmarnym aktorem, maskowanie swoich emocji przychodziło mu trudem, więc każdy raz, kiedy skarcił się w myślach za głupotę, znalazł odbicie w jego do tej pory mętnym spojrzeniu. Na szczęście nie musiał jeszcze konfrontować się z żoną — znalazł przecież kolejną wymówkę — brudne dłonie, które zaczął wycierać chusteczką. Wszystko, byle nie patrzeć na to, jak teraz wygląda i jaka jest smutna. Wszystko, żeby się tym już kompletnie nie załamać.
— Nic się nie stało — powiedział całkiem spokojnie jak na narastające w nim rozdrażnienie — po prostu wróciłem i — chciałem cię zobaczyć. Nie dokończył zdania. Był zbyt inteligentny, żeby nie załapać w mgnieniu oka, jak absurdalnie musiałoby to wybrzmieć, kiedy nie raczył podnieść wzroku ani razu, odkąd wszedł do pomieszczenia. Tylko co miał właściwie powiedzieć? Skłamać? Bo przecież sam nie wiedział do końca, dlaczego łatwiej mu było patrzeć na nią kiedy spała. Może to przez to, że łatwiej było wyobrazić sobie, że to wszystko to tylko zły sen? — Chciałem sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku.
I wiedział już, że nie było. Darował sobie jednak ten komentarz — sama przecież widziała dobrze, że słaniała się na nogach i istniała coraz mniej. Tylko dlaczego musiało być to zwieńczone taką niezręczną ciszą? Wszystko, co chciał powiedzieć, wybrzmiewało w jego głowie dziwnie, więc jak dziecko rozmazywał sobie sadzę po palcach, nieudolnie wcierając ją w szary materiał i unikał jakiegokolwiek kontaktu. Ale nie cały czas — to trwało dłuższy, absurdalny moment (bo zważywszy na jego wiek i to na jak dojrzałego się kreował, jego relacja z żoną powinna wyglądać nieco inaczej), ale tylko moment — przyszedł jego kres.
Jego głowa podniosła się powoli. Smutne oczy schowały się za roztrzepanymi kosmykami włosów. I chociaż był piekielnie wysoki, to czuł się i wyglądał na o wiele niższego — dziw mógł brać na myśl, że to ten sam lord, który z furią gnał przed siebie i nie oglądał się za swoje plecy. Bało się go tyle osób, jeszcze więcej szanowało go za upór i siłę, a on... wyglądał teraz trochę jak ta nastoletnia, zubożała wersja siebie, nieprzygotowana jeszcze do mówienia wielkich rzeczy, do dźwigania na barkach ciężarów, jakie przyszło mu nosić w dorosłości.
— Byłem dzisiaj w kręgu — powiedział wreszcie, o wiele miększym głosem niż poprzednio. — Tym, w którym rozpalaliśmy zawsze ogniska na Imbolc. To już za miesiąc. W tym roku wszystko ma być kompletnie zasypane śniegiem.
Piwne oczy obserwowały ją uważnie. To było jej ulubione święto, a w tym roku... nabrało tylu nowych znaczeń.
Musiała się oczyścić.
Imbolc było idealnym czasem na oczyszczenie ze złych myśli, na obranie nowej, lepszej drogi życia — Imbolc musiało stać się otwarciem nowego rozdziału w jej życiu. Ich życiu?
Nie miał czasu na głębsze przemyślenie tego co zrobić — kiedy tylko zachwiała się, Havelock niemal runął do przodu, żeby ją złapać, ta jednak (z trudem, ale jednak!) zachowała równowagę, używając jako podpory znajdującego się w zasięgu dłoni oparcia. Zatrzymał się dosyć gwałtownie, zawieszony w ruchu. Gdzieś pomiędzy drzwiami a opleceniem Lynette rękoma — czego ostatecznie nie zrobił, nawet kiedy była w ich zasięgu. Silne dłonie męża Lady Ollivander były dobrą podporą przed upadkiem, ale brakowało mu, a więc i im, zdolności okazania czułości.
Na prośbę skinął głową. Mógłby uciec się do magii — wyobraźnia zapewne podpowiadała scenę, jak zamiast objęcia jej, zaciska dłoń na rękojeści entowej różdżki i macha nią szybko, gwałtownie, odwracając zmieszany wzrok w stronę zionącego chłodem paleniska. Czuje delikatne drżenie dłoni, kiedy ze świstem przeciętego powietrza kieruje czubek różdżki w stronę leżącej w koszyku szczapy i przenosi ją do kominka, w którym może wreszcie stanąć w ogniu. Zamiast tego lord Ollivander użył rozpalenia w kominku jako wymówki, żeby nie musieć spoglądać w stronę umierającej żony. Zupełnie jak mugol klęknął przy nim i metalową łopatką wybrał z niego popiół do metalowego, zimnego kubła. Pod siwą warstwą pyłu nie ostał się żaden żarzący się węgielek — musiał rozpalić w nim na nowo i chociaż miał w tym gigantyczną wprawę, działał bardzo powoli, chcąc dać szeregowi niechcianych myśli, chociaż chwilę na rozejście się.
Był zmarznięty, ale miał wrażenie, że nie tak bardzo jak ona — mógł mieć zimne usta i dłonie, ale przez cały ten czas szedł, ruszał się, a to przecież ogrzewało. Lynette przesiadywała tutaj w ciszy i bezruchu, w dodatku nieokryta niczym. Coś w środku kazało mu ją skarcić. Dlaczego to robisz? Dlaczego nie możesz się chociaż przykryć? Dlaczego nie możesz zjeść tego przeklętego śniadania i poczytać z dziećmi książek? Przez większość pytań, które chciał jej zadać, przemawiała zupełnie niepotrzebna agresja. Nie zdenerwował się jednak na tyle, aby którekolwiek przeszło mu teraz przez gardło, poza tym... myślała, że coś się stało. Wpierw nie wiedział, dlaczego tak bardzo go to rozdrażniło, bo przecież miała prawo czegoś nie rozumieć, nie być pewną jego intencji. Do sedna, to jest do tego, że był zły na siebie, a nie na nią, doszedł dopiero wtedy, kiedy języki płomieni objęły sobą całą niemal rozpałkę. Gołą dłonią wrzucił na nią spory kawałek brzozy i dopiero wtedy dźwignął się na równe nogi. Widać było, że wzbiera się w nim jakiś gniew — był koszmarnym aktorem, maskowanie swoich emocji przychodziło mu trudem, więc każdy raz, kiedy skarcił się w myślach za głupotę, znalazł odbicie w jego do tej pory mętnym spojrzeniu. Na szczęście nie musiał jeszcze konfrontować się z żoną — znalazł przecież kolejną wymówkę — brudne dłonie, które zaczął wycierać chusteczką. Wszystko, byle nie patrzeć na to, jak teraz wygląda i jaka jest smutna. Wszystko, żeby się tym już kompletnie nie załamać.
— Nic się nie stało — powiedział całkiem spokojnie jak na narastające w nim rozdrażnienie — po prostu wróciłem i — chciałem cię zobaczyć. Nie dokończył zdania. Był zbyt inteligentny, żeby nie załapać w mgnieniu oka, jak absurdalnie musiałoby to wybrzmieć, kiedy nie raczył podnieść wzroku ani razu, odkąd wszedł do pomieszczenia. Tylko co miał właściwie powiedzieć? Skłamać? Bo przecież sam nie wiedział do końca, dlaczego łatwiej mu było patrzeć na nią kiedy spała. Może to przez to, że łatwiej było wyobrazić sobie, że to wszystko to tylko zły sen? — Chciałem sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku.
I wiedział już, że nie było. Darował sobie jednak ten komentarz — sama przecież widziała dobrze, że słaniała się na nogach i istniała coraz mniej. Tylko dlaczego musiało być to zwieńczone taką niezręczną ciszą? Wszystko, co chciał powiedzieć, wybrzmiewało w jego głowie dziwnie, więc jak dziecko rozmazywał sobie sadzę po palcach, nieudolnie wcierając ją w szary materiał i unikał jakiegokolwiek kontaktu. Ale nie cały czas — to trwało dłuższy, absurdalny moment (bo zważywszy na jego wiek i to na jak dojrzałego się kreował, jego relacja z żoną powinna wyglądać nieco inaczej), ale tylko moment — przyszedł jego kres.
Jego głowa podniosła się powoli. Smutne oczy schowały się za roztrzepanymi kosmykami włosów. I chociaż był piekielnie wysoki, to czuł się i wyglądał na o wiele niższego — dziw mógł brać na myśl, że to ten sam lord, który z furią gnał przed siebie i nie oglądał się za swoje plecy. Bało się go tyle osób, jeszcze więcej szanowało go za upór i siłę, a on... wyglądał teraz trochę jak ta nastoletnia, zubożała wersja siebie, nieprzygotowana jeszcze do mówienia wielkich rzeczy, do dźwigania na barkach ciężarów, jakie przyszło mu nosić w dorosłości.
— Byłem dzisiaj w kręgu — powiedział wreszcie, o wiele miększym głosem niż poprzednio. — Tym, w którym rozpalaliśmy zawsze ogniska na Imbolc. To już za miesiąc. W tym roku wszystko ma być kompletnie zasypane śniegiem.
Piwne oczy obserwowały ją uważnie. To było jej ulubione święto, a w tym roku... nabrało tylu nowych znaczeń.
I believe you find life such a problem because you think there are good people and bad people. You're wrong, of course. There are, always and only, the bad people, but some of them are on opposite sides.
♪
♪
Havelock Ollivander
Zawód : różdżkarz, hodowca roślin, lord i opiekun lasów Lancashire
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Meet me at the edge
I ain't afraid
I've already fallen
I ain't afraid
I've already fallen
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Właściwie od samego początku w ich małżeństwie panowała swoista równowaga: Havelock był czynem, a Lynnete słowem. Nigdy nie zrażało jej jego milczenie, bo miała w sobie niezliczoną ilość słów, które mogły wypełnić panującą między nimi ciszę. Spędziła lata ucząc się jak odczytywać jego mimikę i gesty, zupełnie tak jakby był księgą zapisaną w nieznanym nikomu języku. Wiedziała, że słowa go zawodzą, więc zwracała większą uwagę na to co robił, niż na to co mówił. Byliby tacy, którzy załamaliby ręce nad jej losem: żony, która niejednokrotnie musiała domagać się uwagi swojego męża. Ale ona widziała w tym nieomylną rękę swojej Bogini. Choć wywodziła się z mało religijnej rodziny, już w chwili ich zaręczyn podskórnie czuła, że ich losy były ze sobą splątane. W pełni zrozumiała ta dopiero po przybyciu na ziemie Ollivanderów, gdy ich wiara stała się tak znaczącą częścią jej życia. Tak jak ciemność i światło równoważyły się na przestrzeni każdego roku, tak i oni żyli w swojej nieoczywistej harmonii.
Ale teraz równowaga została zaburzona. Lynette zabrakło słów. Zniknęła energia, która kiedyś zdawała się promieniować z jej wnętrza. Oczywiście zdawała sobie z tego sprawę. Czuła tę dojmującą pustkę każdego dnia i każdej nocy. Nieustannie od miesięcy. Chciałaby być wściekła na samą siebie, ale nie miała na to sił. Samo unoszenie się na powierzchni świadomości zdawało się pochłaniać te resztki energii, które jeszcze w sobie nosiła. Czasem, gdy jej myśli błądziły, miała wrażenie, że jest o krok od przełomu. Że rozwiązanie tych wszystkich problemów jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Musi tylko schwycić odpowiednią myśl, uczepić się jej i... podjąć jakąś decyzję? Tylko jaką? Ku jej ogromnej frustracji, tej jednej rzeczy nie była pewna.
Przez moment miała go niemal na wyciągnięcie ręki. Gdyby miała nieco lepszy refleks być może wyciągnęłaby wolną dłoń przed siebie i zacisnęła blade palce na jego nadgarstku. Wtedy nie mógłby się od niej odwrócić, nie mógłby się znów wycofać. Kiedyś była w tym dobra - w zmuszaniu go do konfrontacji (nawet jeśli ta miałaby się okazać zaledwie nawiązaniem kontaktu wzrokowego). Teraz było to jeszcze trudniejsze niż zwykle. Nie chciała ryzykować upadku (choć przecież wiedziała, że by ją złapał), nie ufała swojemu ciału, a ostatnie na co miała ochotę to okazanie jeszcze większej słabości. Dlatego została na miejscu, nieruchoma jak jeden z posągów Cassiusa. W milczeniu obserwowała jak rozpala ogień w kominku, wciąż nie spuszczając z niego oczu nawet na ułamek sekundy. Jej serce powoli zwalniało, a panika rozluźniała szpony zaciśnięte wokół jej gardła. Wiedziała, że gdyby stało się coś naprawdę złego powiedziałby jej o tym od razu. Dzieci były bezpieczne, ich dom nie płonął. To był inny rodzaj milczenia, rozpoznawała go. Cokolwiek sprowadziło go do jej komnat dzisiejszego poranka nie wiązało się z nadciągającą zgubą.
Kiedy ogień wreszcie zapłonął w palenisku, poczuła się na tyle pewnie, by zrobić kilka ostrożnych kroków do przodu. Jej kroki były niemal bezgłośne, gdy zbliżyła się na tyle, by poczuć nie tylko ciepło bijące od kominka, ale również zapach igliwia i zimowego wiatru, który Havelock przyniósł ze swojego porannego spaceru. Kątem oka dostrzegała jak nerwowo mnie w palcach chustkę, zapewne bardziej rozcierając niż wycierając osiadłą na skórze sadzę. Ona jednak wciąż uparcie patrzyła na jego twarz, jakby tym niemym wysiłkiem chciała zmusić go do spojrzenia jej w oczy. W jej postawie nie było jednak złości czy irytacji. Jedynie spokojne wyczekiwanie i nieskończenie wielka tęsknota. Gdyby słowa jej nie opuściły może użyłaby ich, by rozbroić go niczym pułapkę. Czasem jej się to udawało - wypełniała długie momenty ciszy swoim głosem i to w jakiś sposób pomagało mu przemienić myśli w słowa, które jak podejrzewała uważał za akceptowalne. Dziś nie wiedziała jak to zrobić, więc czekała. Tylko na moment jej usta skrzywiły się w smutnym uśmiechu. Na tyle w porządku, na ile może być. - pomyślała.
Ale wreszcie jej cierpliwość się opłaciła. Napięcie, z którego nie zdawała sobie nawet sprawy opuściło jej ciało, gdy wreszcie złapała spojrzenie jego ciemnych tęczówek. Uśmiechnęła się łagodnie (zapomniała już jakie to miłe, gdy ma się powód do uśmiechu, choćby i niewielkiego).
- W takim razie ubierzemy się ciepło. - oznajmiła cicho, jakby to była rozmowa jak każda inna. Jakby wcale nie patrzył na nią tak... jakby obawiał się, że nie dożyje przyszłego miesiąca. - I będziemy się modlić żeby do Ostary wszystko stopniało. - dodała. Bardzo powoli uniosła jedną dłoń do góry i odgarnęła z jego twarzy kosmyk wilgotnych włosów. Tak bardzo chciała po prostu podejść o krok bliżej i go objąć. Wtulić twarz w jego szatę, schować się w jego ramionach i przez kilka sekund udawać, że wszystko jest dobrze. Powiedzieć, Tęskniłam. Kiedyś zrobiłaby każdą z tych rzeczy bez wahania. Ale dziś... Po raz pierwszy od wielu lat czuła się niepewna.
Ale teraz równowaga została zaburzona. Lynette zabrakło słów. Zniknęła energia, która kiedyś zdawała się promieniować z jej wnętrza. Oczywiście zdawała sobie z tego sprawę. Czuła tę dojmującą pustkę każdego dnia i każdej nocy. Nieustannie od miesięcy. Chciałaby być wściekła na samą siebie, ale nie miała na to sił. Samo unoszenie się na powierzchni świadomości zdawało się pochłaniać te resztki energii, które jeszcze w sobie nosiła. Czasem, gdy jej myśli błądziły, miała wrażenie, że jest o krok od przełomu. Że rozwiązanie tych wszystkich problemów jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Musi tylko schwycić odpowiednią myśl, uczepić się jej i... podjąć jakąś decyzję? Tylko jaką? Ku jej ogromnej frustracji, tej jednej rzeczy nie była pewna.
Przez moment miała go niemal na wyciągnięcie ręki. Gdyby miała nieco lepszy refleks być może wyciągnęłaby wolną dłoń przed siebie i zacisnęła blade palce na jego nadgarstku. Wtedy nie mógłby się od niej odwrócić, nie mógłby się znów wycofać. Kiedyś była w tym dobra - w zmuszaniu go do konfrontacji (nawet jeśli ta miałaby się okazać zaledwie nawiązaniem kontaktu wzrokowego). Teraz było to jeszcze trudniejsze niż zwykle. Nie chciała ryzykować upadku (choć przecież wiedziała, że by ją złapał), nie ufała swojemu ciału, a ostatnie na co miała ochotę to okazanie jeszcze większej słabości. Dlatego została na miejscu, nieruchoma jak jeden z posągów Cassiusa. W milczeniu obserwowała jak rozpala ogień w kominku, wciąż nie spuszczając z niego oczu nawet na ułamek sekundy. Jej serce powoli zwalniało, a panika rozluźniała szpony zaciśnięte wokół jej gardła. Wiedziała, że gdyby stało się coś naprawdę złego powiedziałby jej o tym od razu. Dzieci były bezpieczne, ich dom nie płonął. To był inny rodzaj milczenia, rozpoznawała go. Cokolwiek sprowadziło go do jej komnat dzisiejszego poranka nie wiązało się z nadciągającą zgubą.
Kiedy ogień wreszcie zapłonął w palenisku, poczuła się na tyle pewnie, by zrobić kilka ostrożnych kroków do przodu. Jej kroki były niemal bezgłośne, gdy zbliżyła się na tyle, by poczuć nie tylko ciepło bijące od kominka, ale również zapach igliwia i zimowego wiatru, który Havelock przyniósł ze swojego porannego spaceru. Kątem oka dostrzegała jak nerwowo mnie w palcach chustkę, zapewne bardziej rozcierając niż wycierając osiadłą na skórze sadzę. Ona jednak wciąż uparcie patrzyła na jego twarz, jakby tym niemym wysiłkiem chciała zmusić go do spojrzenia jej w oczy. W jej postawie nie było jednak złości czy irytacji. Jedynie spokojne wyczekiwanie i nieskończenie wielka tęsknota. Gdyby słowa jej nie opuściły może użyłaby ich, by rozbroić go niczym pułapkę. Czasem jej się to udawało - wypełniała długie momenty ciszy swoim głosem i to w jakiś sposób pomagało mu przemienić myśli w słowa, które jak podejrzewała uważał za akceptowalne. Dziś nie wiedziała jak to zrobić, więc czekała. Tylko na moment jej usta skrzywiły się w smutnym uśmiechu. Na tyle w porządku, na ile może być. - pomyślała.
Ale wreszcie jej cierpliwość się opłaciła. Napięcie, z którego nie zdawała sobie nawet sprawy opuściło jej ciało, gdy wreszcie złapała spojrzenie jego ciemnych tęczówek. Uśmiechnęła się łagodnie (zapomniała już jakie to miłe, gdy ma się powód do uśmiechu, choćby i niewielkiego).
- W takim razie ubierzemy się ciepło. - oznajmiła cicho, jakby to była rozmowa jak każda inna. Jakby wcale nie patrzył na nią tak... jakby obawiał się, że nie dożyje przyszłego miesiąca. - I będziemy się modlić żeby do Ostary wszystko stopniało. - dodała. Bardzo powoli uniosła jedną dłoń do góry i odgarnęła z jego twarzy kosmyk wilgotnych włosów. Tak bardzo chciała po prostu podejść o krok bliżej i go objąć. Wtulić twarz w jego szatę, schować się w jego ramionach i przez kilka sekund udawać, że wszystko jest dobrze. Powiedzieć, Tęskniłam. Kiedyś zrobiłaby każdą z tych rzeczy bez wahania. Ale dziś... Po raz pierwszy od wielu lat czuła się niepewna.
Hope is a dangerous thing for a woman like me to have
But I have it
But I have it
Ile to już było? Ze dwadzieścia lat, odkąd dowiedział się, że kobieta, z którą miał spędzić resztę życia, została już wybrana. Nie przez niego. Nie przez to mistyczne uczucie, o którego istnieniu ciągle opowiadały mu zafascynowane wszystkim, co z nim związane, koleżanki z Hogwartu. Nie przez ich świadome decyzje. Nie przez los. O wszystkim zadecydował prosty układ, polityka niemająca już znaczenia w obecnych czasach - jakkolwiek źle to nie brzmiało, mógłby ją teraz zrzucić ze schodów, podobnie jak to zrobił jej ojciec z własną żoną. Wymienić ją na jakąkolwiek inną. Przychylną im w pełni, tak samo posłuszną. Młodszą - a tym samym atrakcyjniejszą, nieskalaną żadną chorobą, ani konsekwencjami powicia mu piątki dzieci. Mógłby. Nikogo by to nie zdziwiło, a jeżeli już, to zrobiłoby to nieszczególnie - bo to już nie szokowało, nawet jeżeli nie uchodziło za normę. Czy to właśnie zajmowało jej głowę, kiedy stała tak daleko od niego i zdawała się rozmyślać o czymś, jakby obawiała się każdego ruchu? Może. Okrucieństwo tego świata było trudne do zmierzenia przez najwybitniejszych uczonych zajmujących się jego poznaniem. Mógłby to zrobić z samego faktu, że był mężczyzną - dawało mu to prawo decydowania i szlifowania jej decyzji, zarządzania jej życiem trochę jak własnym. Miał wrażenie, że niezbyt dużo wolnej woli jej przypadło. Jak każdej damie, którą znał. Pamiętał dobrze słowa ojca, przedstawiającego go przed faktem dokonanym.
Nigdy nie będzie ciężarem. Nigdy nie wejdzie ci w drogę. Nigdy ci się nie postawi, a nawet jeżeli cię skrytykuje, to szybko ugryzie się w język. Ona nie przyjedzie tutaj, żeby mówić co myśli.
Widział to teraz. Mocniej niż kiedykolwiek w swoim życiu. Spłoszoną, niską blondynkę, która wysłuchiwała go latami i zachwycała się jego słowami, ale wahała się, czy może w ogóle pokazać mu swoją poezję. Wiedziała, że jej nie wypada. Zamykała zeszyty w szufladzie na klucz, żeby nie wpadła na nią nawet służba. Delikatnie kruszyła jego mury, żeby móc spokojnie wypełniać swoją powinność. Musiało być to dla niej ciężkie, bo był człowiekiem wyjątkowo opornym na czułość. Mimo tego nie śmiała go powiedzieć mu o tym wprost. Podejrzewał, że nawet gdyby ją o to zapytał (chociaż patrząc prawdzie w oczy - nigdy by tego nie zrobił, choćby i rozmyślał o tym godzinami), to zbyłaby go uśmiechem.
Taka już była.
Milcząca. Nawet jeżeli się odzywała. Jakby się nad tym zastanowić, to było tak pomiędzy nimi zawsze. Ta cisza zawsze tam była. Lynette po prostu ją zagadywała, zagrywała grą na fortepianie. Czasami przerywał ją on, ględząc o swoich eksperymentach i o tym, nad czym pracował jako opiekun lasów, ale przestał to robić przez narastającą pomiędzy nimi niezręczność.
Jego znajomi pewnie by go teraz wyśmiali. Było tak wielu ludzi mających go za tyrana, tak wielu ludzi bojących się go i pełnej gniewu energii, którą wnosił do każdej konwersacji. Pewnie jej współczuli, tak przynajmniej myślał. Męża, który potrafił wybić pięścią dziurę w ścianie tylko dlatego, że coś drobnego mu nie wyszło, a on był na tym tak bardzo skupiony, jakby zależało od tego całe jego życie. To sugerowało, że był taki sam w swoim prywatnym życiu - tym najbardziej prywatnym, intymnym, za ścianami ich komnat. W małżeństwie. Ale to było mylące... Był zbyt przerażony, żeby się odezwać, bo wiedział, że od razu zacznie plątać mu się język. Nie okazywał jej więc ani namiętności, ani gniewu - zamiast tego mogła liczyć na nieskończone ilości chłodu i obojętności. Łatwo go pewnie było za to znienawidzić, ale jednocześnie... ciężko było znaleźć powód, aby z takiej relacji uciec. Kiedy nie znało się innego życia... to, co się posiadało, miało szansę na bycie wyobrażeniem najlepszej z możliwych opcji.
Mąż, którego nie ma.
Najlepszą z możliwych opcji. Kto by z nim nie usechł?
Dotyk delikatnych dłoni powinien przynieść mu ukojenie, ale nie zrobił tego - zamiast tego przyniósł ścianę zwątpienia i jeszcze więcej pytań. Kiedy to wszystko się zaczęło? Czy dało się tę pętlę jakoś przerwać, zanim zaciśnie się na ich szyjach, zanim ostatecznie pozbawi ją oddechu?
- Nie stopnieje.
Nie potrafił odezwać się na temat krążący w czeluściach ich umysłów - oddał się wyłącznie temu jawnemu, w świetle buzujących w nich emocji wyglądającego jak zapychacz.
- To tak, jakby natura postanowiła namieszać w moich planach.
Nigdy nie użyłby słowa "zepsuć". Bo natura nie psuła, natura trwała i trzeba było trwać z nią, płynąć z prądem jej decyzji, a nie działać na przekór postanowieniom Matki.
Palce Havelocka przylgnęły na moment do palców Lynette. Zatrzymały je w miejscu, przy jego twarzy. Dłoń zielarza była równie zimna, co wilgotne włosy. Rozpoczynający swój taniec w kominku ogień nie zdążył jeszcze go ogrzać.
- Wracam do pracy - nie było to zapewne żadnym zaskoczeniem. - Muszę wykonać kilka kadzideł... zamierzam też stworzyć coś odprężającego na Imbolc. - Na moment przygryzł wargę. Stali tak blisko siebie, że nie mógł uciec od jej spojrzenia i zdecydowanie nie czuł się z tym komfortowo, nawet jeżeli świadomie trzymał ją przy sobie. - Moglibyśmy... razem... to znaczy, może lepiej jutro, wyglądasz na zmęczoną. Zioła nie uciekną.
Było to zdecydowanie delikatne ujęcie aparycji kobiety, która stała teraz przed nim.
Nigdy nie będzie ciężarem. Nigdy nie wejdzie ci w drogę. Nigdy ci się nie postawi, a nawet jeżeli cię skrytykuje, to szybko ugryzie się w język. Ona nie przyjedzie tutaj, żeby mówić co myśli.
Widział to teraz. Mocniej niż kiedykolwiek w swoim życiu. Spłoszoną, niską blondynkę, która wysłuchiwała go latami i zachwycała się jego słowami, ale wahała się, czy może w ogóle pokazać mu swoją poezję. Wiedziała, że jej nie wypada. Zamykała zeszyty w szufladzie na klucz, żeby nie wpadła na nią nawet służba. Delikatnie kruszyła jego mury, żeby móc spokojnie wypełniać swoją powinność. Musiało być to dla niej ciężkie, bo był człowiekiem wyjątkowo opornym na czułość. Mimo tego nie śmiała go powiedzieć mu o tym wprost. Podejrzewał, że nawet gdyby ją o to zapytał (chociaż patrząc prawdzie w oczy - nigdy by tego nie zrobił, choćby i rozmyślał o tym godzinami), to zbyłaby go uśmiechem.
Taka już była.
Milcząca. Nawet jeżeli się odzywała. Jakby się nad tym zastanowić, to było tak pomiędzy nimi zawsze. Ta cisza zawsze tam była. Lynette po prostu ją zagadywała, zagrywała grą na fortepianie. Czasami przerywał ją on, ględząc o swoich eksperymentach i o tym, nad czym pracował jako opiekun lasów, ale przestał to robić przez narastającą pomiędzy nimi niezręczność.
Jego znajomi pewnie by go teraz wyśmiali. Było tak wielu ludzi mających go za tyrana, tak wielu ludzi bojących się go i pełnej gniewu energii, którą wnosił do każdej konwersacji. Pewnie jej współczuli, tak przynajmniej myślał. Męża, który potrafił wybić pięścią dziurę w ścianie tylko dlatego, że coś drobnego mu nie wyszło, a on był na tym tak bardzo skupiony, jakby zależało od tego całe jego życie. To sugerowało, że był taki sam w swoim prywatnym życiu - tym najbardziej prywatnym, intymnym, za ścianami ich komnat. W małżeństwie. Ale to było mylące... Był zbyt przerażony, żeby się odezwać, bo wiedział, że od razu zacznie plątać mu się język. Nie okazywał jej więc ani namiętności, ani gniewu - zamiast tego mogła liczyć na nieskończone ilości chłodu i obojętności. Łatwo go pewnie było za to znienawidzić, ale jednocześnie... ciężko było znaleźć powód, aby z takiej relacji uciec. Kiedy nie znało się innego życia... to, co się posiadało, miało szansę na bycie wyobrażeniem najlepszej z możliwych opcji.
Mąż, którego nie ma.
Najlepszą z możliwych opcji. Kto by z nim nie usechł?
Dotyk delikatnych dłoni powinien przynieść mu ukojenie, ale nie zrobił tego - zamiast tego przyniósł ścianę zwątpienia i jeszcze więcej pytań. Kiedy to wszystko się zaczęło? Czy dało się tę pętlę jakoś przerwać, zanim zaciśnie się na ich szyjach, zanim ostatecznie pozbawi ją oddechu?
- Nie stopnieje.
Nie potrafił odezwać się na temat krążący w czeluściach ich umysłów - oddał się wyłącznie temu jawnemu, w świetle buzujących w nich emocji wyglądającego jak zapychacz.
- To tak, jakby natura postanowiła namieszać w moich planach.
Nigdy nie użyłby słowa "zepsuć". Bo natura nie psuła, natura trwała i trzeba było trwać z nią, płynąć z prądem jej decyzji, a nie działać na przekór postanowieniom Matki.
Palce Havelocka przylgnęły na moment do palców Lynette. Zatrzymały je w miejscu, przy jego twarzy. Dłoń zielarza była równie zimna, co wilgotne włosy. Rozpoczynający swój taniec w kominku ogień nie zdążył jeszcze go ogrzać.
- Wracam do pracy - nie było to zapewne żadnym zaskoczeniem. - Muszę wykonać kilka kadzideł... zamierzam też stworzyć coś odprężającego na Imbolc. - Na moment przygryzł wargę. Stali tak blisko siebie, że nie mógł uciec od jej spojrzenia i zdecydowanie nie czuł się z tym komfortowo, nawet jeżeli świadomie trzymał ją przy sobie. - Moglibyśmy... razem... to znaczy, może lepiej jutro, wyglądasz na zmęczoną. Zioła nie uciekną.
Było to zdecydowanie delikatne ujęcie aparycji kobiety, która stała teraz przed nim.
I believe you find life such a problem because you think there are good people and bad people. You're wrong, of course. There are, always and only, the bad people, but some of them are on opposite sides.
♪
♪
Havelock Ollivander
Zawód : różdżkarz, hodowca roślin, lord i opiekun lasów Lancashire
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Meet me at the edge
I ain't afraid
I've already fallen
I ain't afraid
I've already fallen
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wychowano ją na żonę idealną. Nigdy przecież nie było wątpliwości, że właśnie to jest jej przeznaczeniem. Decyzja zapadła w chwili, gdy wydała pierwszy krzyk, a położna podała ją matce. Urodziła się córką, więc cóż innego mogłoby jej przypaść w udziale? Nie mogła przedłużyć linii swojego własnego rodu, więc musiała wykazać się poprzez dobry mariaż. Miała być żoną. Powtarzano jej to tak często i tak długo... Nigdy nie wpadła na to, że mogłaby się zbuntować przed takim losem. Jej smycz była zbyt krótka, by tak rewolucyjny pomysł mógł zrodzić się w jej głowie. Pokornie przyjęła informację o tym kogo wybrano jej na męża. Nie zakwestionowała decyzji ojca nawet jednym słowem. Mało tego uważała, że miała szczęście. Bo przecież mogła trafić o wiele gorzej. Nigdy nie podniósł na nią ręki. Nigdy nie powiedział, że czego nie może - choć oczywiście nigdy sama z siebie nie zrobiłaby czegoś co nie wypadało damie, bo jej tresura była doskonała. Pewnie nie zdawał sobie nawet sprawy z tego jak wiele wolności jej ofiarował. Mogła czytać co tylko chciała. Odwiedzać wernisaże. Brudzić ręce w ziemi, gdy towarzyszyła mu w szklarni. A kiedy nikt nie patrzył - chodzić boso po trawie! Jeśli ceną za wolność, której wcześniej nie znała było jego milczenie... była gotowa zapłacić ją po tysiąckroć. I oczywiście, szczególnie na początku czuła się też samotna. Wiedziała, że jej uczucie nie jest odwzajemnione, ale przecież w ich świecie to nie było nic niezwykłego. Aranżowane małżeństwo, w którym obie strony pałają do siebie uczuciem? Nikt nie jest chyba na tyle okrutny, by opowiadać takie bajki małym panienkom. Nikt nie oszukiwał ich do tego stopnia. Powinnaś się cieszyć jeśli mąż Cię szanuje. Jeśli nie odeśle Cię w hańbie, gdy nie urodzisz mu syna. Była szczęśliwa, że to jedno jej się udało, zwłaszcza, że z dziećmi samotność przestała być taka dojmująca.
Ale teraz samotność i cisza pożerały ją od środa. Jego nieobecność była jak otwarta rana, która nie miała prawa się zagoić. Bo przecież było tyle rzeczy, które chciała mu powiedzieć. Obiecywała sobie, że zrobi to kiedy znów go zobaczy, a kiedy ten rzadki moment nadchodził... Starannie ułożone słowa, które obracała w głowie w czasie bezsennych nocy, utykały jej w gardle. Zabierz nas z tej przeklętej wyspy. Nie mieszajmy się w tę wojnę. Ucieknijmy, wyślijmy dzieci do Beauxbatons, zapomnijmy o Anglii, zapomnijmy o tym kim jesteśmy. Nie karz mi wybierać strony, bo żadna z nich mi nie odpowiada. Żadne z tych słów nigdy nie padało, choć obijały jej się w głowie od miesięcy. Miała wrażenie, że ciągle ma je na końcu języka i dlatego niemal żadne inne zdanie nie jest w stanie opuścić jej ust. Bo przecież wiedziała, że nie ma prawa prosić go o żadną z tych rzeczy. Była jego żoną. Jej obowiązkiem było podążać i słuchać, a nie kwestionować i żądać. Zresztą z góry znała odpowiedź: prędzej porzuciłby ją niż Lancashire. Oczami wyobraźni widziała obrzydzenie na jego twarzy, które z pewnością poczułby słysząc to wszystko. Więc dusiła te słowa z nadzieją, że może wszystko rozwiąże się samo i nigdy nie będzie musiała ich wypowiadać. Nigdy nie będzie musiała wybierać. Pozostawało jej milczeć. I umierać ze strachu, że oni znów przyjdą i wszystko stanie w płomieniach.
Wpatrywała się w niego z tęsknotą i rozpaczą, jakby w duchu już się z nim pożegnała. Jakby już ją wygnał. Zdradziecką, tchórzliwą żmiję. Kąciki jej ust opadły w dół, gdy kategorycznie stwierdził, że śnieg nie stopnieje. Nie miała zamiaru się z tym spierać, bo przecież rzadko kiedy mylił się w takich sprawach. Zresztą kim była by kwestionować Matkę? Jeśli śnieg nie stopnieje widać tak ma być. Jej tęsknota za słońcem i zielenią nie miała tutaj nic do rzeczy, nawet jeśli wydawało jej się, że oddychałoby się jej nieco lżej, gdyby nadeszła już wiosna.
Ośmielona dotykiem jego dłoni, ułożyła palce na jego policzku i kciukiem pogładziła wychłodzoną skórę. Wiedziała, że nie zostanie długo (nigdy tego nie robił), ale na dźwięk słów wracam do pracy jej oczy rozszerzyły się w przerażeniu, a na twarzy odmalował się wyraz czystej paniki.
- Nie... - wyrwało jej się mimowolnie, bo to było z krótko, za mało. Nie chciała żeby odchodził, bo przecież wtedy znów spadnie w pustkę. Póki był obok mogła się łudzić, że starczy jej odwagi by powiedzieć co myśli. Albo że jakimś cudem on zapyta, bo wtedy na pewno byłoby łatwiej. Choć przecież żadna z tych rzeczy nigdy się nie wydarzy. Ale przynajmniej nie będzie sama. Mogła wydrzeć jeszcze kilka chwil z nim z zaciśniętej pięści losu. - Zioła nie uciekną. - powtórzyła po nim zduszonym głosem, bo gardło zaciskało jej się ze strachu. - Nie idź jeszcze. Powinieneś się zagrzać. - dodała jeszcze, choć przecież to jej drżące usta były niemal sine z zimna.
Ale teraz samotność i cisza pożerały ją od środa. Jego nieobecność była jak otwarta rana, która nie miała prawa się zagoić. Bo przecież było tyle rzeczy, które chciała mu powiedzieć. Obiecywała sobie, że zrobi to kiedy znów go zobaczy, a kiedy ten rzadki moment nadchodził... Starannie ułożone słowa, które obracała w głowie w czasie bezsennych nocy, utykały jej w gardle. Zabierz nas z tej przeklętej wyspy. Nie mieszajmy się w tę wojnę. Ucieknijmy, wyślijmy dzieci do Beauxbatons, zapomnijmy o Anglii, zapomnijmy o tym kim jesteśmy. Nie karz mi wybierać strony, bo żadna z nich mi nie odpowiada. Żadne z tych słów nigdy nie padało, choć obijały jej się w głowie od miesięcy. Miała wrażenie, że ciągle ma je na końcu języka i dlatego niemal żadne inne zdanie nie jest w stanie opuścić jej ust. Bo przecież wiedziała, że nie ma prawa prosić go o żadną z tych rzeczy. Była jego żoną. Jej obowiązkiem było podążać i słuchać, a nie kwestionować i żądać. Zresztą z góry znała odpowiedź: prędzej porzuciłby ją niż Lancashire. Oczami wyobraźni widziała obrzydzenie na jego twarzy, które z pewnością poczułby słysząc to wszystko. Więc dusiła te słowa z nadzieją, że może wszystko rozwiąże się samo i nigdy nie będzie musiała ich wypowiadać. Nigdy nie będzie musiała wybierać. Pozostawało jej milczeć. I umierać ze strachu, że oni znów przyjdą i wszystko stanie w płomieniach.
Wpatrywała się w niego z tęsknotą i rozpaczą, jakby w duchu już się z nim pożegnała. Jakby już ją wygnał. Zdradziecką, tchórzliwą żmiję. Kąciki jej ust opadły w dół, gdy kategorycznie stwierdził, że śnieg nie stopnieje. Nie miała zamiaru się z tym spierać, bo przecież rzadko kiedy mylił się w takich sprawach. Zresztą kim była by kwestionować Matkę? Jeśli śnieg nie stopnieje widać tak ma być. Jej tęsknota za słońcem i zielenią nie miała tutaj nic do rzeczy, nawet jeśli wydawało jej się, że oddychałoby się jej nieco lżej, gdyby nadeszła już wiosna.
Ośmielona dotykiem jego dłoni, ułożyła palce na jego policzku i kciukiem pogładziła wychłodzoną skórę. Wiedziała, że nie zostanie długo (nigdy tego nie robił), ale na dźwięk słów wracam do pracy jej oczy rozszerzyły się w przerażeniu, a na twarzy odmalował się wyraz czystej paniki.
- Nie... - wyrwało jej się mimowolnie, bo to było z krótko, za mało. Nie chciała żeby odchodził, bo przecież wtedy znów spadnie w pustkę. Póki był obok mogła się łudzić, że starczy jej odwagi by powiedzieć co myśli. Albo że jakimś cudem on zapyta, bo wtedy na pewno byłoby łatwiej. Choć przecież żadna z tych rzeczy nigdy się nie wydarzy. Ale przynajmniej nie będzie sama. Mogła wydrzeć jeszcze kilka chwil z nim z zaciśniętej pięści losu. - Zioła nie uciekną. - powtórzyła po nim zduszonym głosem, bo gardło zaciskało jej się ze strachu. - Nie idź jeszcze. Powinieneś się zagrzać. - dodała jeszcze, choć przecież to jej drżące usta były niemal sine z zimna.
Hope is a dangerous thing for a woman like me to have
But I have it
But I have it
| Rzut na wewnętrzną walkę.
Prośba, którą rozumiał doskonale - sugestia, że powinien się ogrzać, była jedynie przykrywką dla błagalnego "zostań", dostrzegalnego w każdym jej ruchu. Nie chciała być teraz sama - prosty wniosek, wysunięty od razu, bez głębszego zastanowienia, bo był aż nazbyt oczywisty, aby pochylić się nad nim bardziej. Jego dwie nieco sprzeczne ze sobą natury miały tutaj kompletnie inne pomysły na potencjalną odpowiedź.
Havelock. Lord Ollivander, którego mieli dostrzegać wszystkich wokół, był stanem żony nieco zmartwiony, ale to wciąż nie było zmartwienie, które kazałoby mu przełożyć Lynette ponad swoją wewnętrzną potrzebą doskonalenia się w zielarstwie i alchemii. Był zbyt spokojny i zbyt skupiony na zewnętrznym sukcesie, żeby się temu szaleństwu oddać. Ale miał jeszcze inną stronę - tę pełną uczuć i emocji. Tę, która naprawdę chciała ją teraz objąć i przysunąć do siebie. Tę, która potrafiła i chciała spędzać z nią czas. Howl. Te ostatki człowieka mającego kompletnie inny plan na życie, martwiły się o nią niesamowicie, ale całe to zmartwienie utkał wraz z gniewem, niechęcią i dezorientacją. I chociaż twarz stojącego przez lady Ollivander mężczyzny zdawała się być niewzruszona, jego wnętrze było rozpalone. Niestety nie miłością, czego można by oczekiwać po trzymaniu jej dłoni przy sobie, lecz frustracją, w najgorszej swojej postaci. Drzemiący w nim Howl chciał na nią nakrzyczeć. Za to, że nawet nie próbuje wstawać z łóżka. Za to, że zostawiła go z tym wszystkim samego, a on przecież nie ma na to czasu. Za każdy dzień, w którym kazała mu się zastanawiać nad tym, co będzie z nimi dalej. Za każdy dzień, kiedy przyszło mu zwątpić w to, że poparłaby ich w tej wojnie - zapewne słusznie.
A przecież była jego żoną, a nie lady Malfoy.
Cóż to zmieniało? Przecież mogła być obiema.
Ale nie w tych czasach. W tych czasach powinna wybrać i zrobić to dobrze.
Takie decyzje wymagały czasu.
Tylko że oni nie mieli żadnego czasu!
Nie wszyscy musieli być tak silni jak on.
Nie musi przy okazji ciągnąć w dół też jego.
Przecież była jego żoną...
Ale on nigdy nie chciał mieć żony, chciał zostać Aurorem.
Czy nie byłoby stratą, gdyby ginął teraz na froncie?
Co za różnica, skoro i tak nic tu nie robił, tylko stał i zamartwiał się...
Niech będzie, niech wyjdzie. Ale nie będzie na nią krzyczał i robił jej wyrzutów. Po prostu wróci do pracy, jak zawsze. To byłoby zbyt męczące, gdyby oddał się teraz śpiącemu w środku chaosowi, bo ten chaos za cenę olbrzymiej pasji czynił go człowiekiem wielce rozdartym.
Zacisnął zęby. Puścił jej dłoń. Ręce opadły mu nieco bezwładnie wzdłuż tułowia. Ramiona miał wpierw spięte, jakby naprawdę miał coś z siebie teraz wyrzucić, ale po chwili poświęconej na głębszy oddech, rozluźniły się.
- Przecież wiesz, że muszę.
"Muszę", było dla niego zawsze idealną przykrywką słowa, "chcę". Bo przecież tak naprawdę mógł zostać. Te kilka minut lub godzin wcale by go nie zbawiło - może nawet ożywiłoby go trochę, gdyby się na chwilę zatrzymał w tym nieustannym biegu i najzwyczajniej w świecie z kimś porozmawiał. Nie rozkazując mu. Nie oceniając go. Traktując go na równi. Przy jego nastawieniu brzmiało to wręcz nierealnie, ale przecież miał tutaj wybór i decyzję o tym, żeby ją zostawić, podjął całkowicie świadomie.
- Każę przynieść ci śniadanie - poinformował, po krótkim milczeniu. - Wyśpij się i przyjdź do mnie jutro, to ci pokażę, nad czym ostatnio pracowałem.
Prośba, którą rozumiał doskonale - sugestia, że powinien się ogrzać, była jedynie przykrywką dla błagalnego "zostań", dostrzegalnego w każdym jej ruchu. Nie chciała być teraz sama - prosty wniosek, wysunięty od razu, bez głębszego zastanowienia, bo był aż nazbyt oczywisty, aby pochylić się nad nim bardziej. Jego dwie nieco sprzeczne ze sobą natury miały tutaj kompletnie inne pomysły na potencjalną odpowiedź.
Havelock. Lord Ollivander, którego mieli dostrzegać wszystkich wokół, był stanem żony nieco zmartwiony, ale to wciąż nie było zmartwienie, które kazałoby mu przełożyć Lynette ponad swoją wewnętrzną potrzebą doskonalenia się w zielarstwie i alchemii. Był zbyt spokojny i zbyt skupiony na zewnętrznym sukcesie, żeby się temu szaleństwu oddać. Ale miał jeszcze inną stronę - tę pełną uczuć i emocji. Tę, która naprawdę chciała ją teraz objąć i przysunąć do siebie. Tę, która potrafiła i chciała spędzać z nią czas. Howl. Te ostatki człowieka mającego kompletnie inny plan na życie, martwiły się o nią niesamowicie, ale całe to zmartwienie utkał wraz z gniewem, niechęcią i dezorientacją. I chociaż twarz stojącego przez lady Ollivander mężczyzny zdawała się być niewzruszona, jego wnętrze było rozpalone. Niestety nie miłością, czego można by oczekiwać po trzymaniu jej dłoni przy sobie, lecz frustracją, w najgorszej swojej postaci. Drzemiący w nim Howl chciał na nią nakrzyczeć. Za to, że nawet nie próbuje wstawać z łóżka. Za to, że zostawiła go z tym wszystkim samego, a on przecież nie ma na to czasu. Za każdy dzień, w którym kazała mu się zastanawiać nad tym, co będzie z nimi dalej. Za każdy dzień, kiedy przyszło mu zwątpić w to, że poparłaby ich w tej wojnie - zapewne słusznie.
A przecież była jego żoną, a nie lady Malfoy.
Cóż to zmieniało? Przecież mogła być obiema.
Ale nie w tych czasach. W tych czasach powinna wybrać i zrobić to dobrze.
Takie decyzje wymagały czasu.
Tylko że oni nie mieli żadnego czasu!
Nie wszyscy musieli być tak silni jak on.
Nie musi przy okazji ciągnąć w dół też jego.
Przecież była jego żoną...
Ale on nigdy nie chciał mieć żony, chciał zostać Aurorem.
Czy nie byłoby stratą, gdyby ginął teraz na froncie?
Co za różnica, skoro i tak nic tu nie robił, tylko stał i zamartwiał się...
Niech będzie, niech wyjdzie. Ale nie będzie na nią krzyczał i robił jej wyrzutów. Po prostu wróci do pracy, jak zawsze. To byłoby zbyt męczące, gdyby oddał się teraz śpiącemu w środku chaosowi, bo ten chaos za cenę olbrzymiej pasji czynił go człowiekiem wielce rozdartym.
Zacisnął zęby. Puścił jej dłoń. Ręce opadły mu nieco bezwładnie wzdłuż tułowia. Ramiona miał wpierw spięte, jakby naprawdę miał coś z siebie teraz wyrzucić, ale po chwili poświęconej na głębszy oddech, rozluźniły się.
- Przecież wiesz, że muszę.
"Muszę", było dla niego zawsze idealną przykrywką słowa, "chcę". Bo przecież tak naprawdę mógł zostać. Te kilka minut lub godzin wcale by go nie zbawiło - może nawet ożywiłoby go trochę, gdyby się na chwilę zatrzymał w tym nieustannym biegu i najzwyczajniej w świecie z kimś porozmawiał. Nie rozkazując mu. Nie oceniając go. Traktując go na równi. Przy jego nastawieniu brzmiało to wręcz nierealnie, ale przecież miał tutaj wybór i decyzję o tym, żeby ją zostawić, podjął całkowicie świadomie.
- Każę przynieść ci śniadanie - poinformował, po krótkim milczeniu. - Wyśpij się i przyjdź do mnie jutro, to ci pokażę, nad czym ostatnio pracowałem.
I believe you find life such a problem because you think there are good people and bad people. You're wrong, of course. There are, always and only, the bad people, but some of them are on opposite sides.
♪
♪
Havelock Ollivander
Zawód : różdżkarz, hodowca roślin, lord i opiekun lasów Lancashire
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Meet me at the edge
I ain't afraid
I've already fallen
I ain't afraid
I've already fallen
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Komnaty Lady Ollivander
Szybka odpowiedź