Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Northumberland
Rzeka Tyne
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Rzeka Tyne
Rzeka Tyne przepływa przez malownicze tereny Northumberland, swój bieg poczynając u dwóch źródeł - północnego, znajdującego się w Lesie Kielderskim oraz południowego, blisko granicy hrabstwa z North East, częściowo podążając wzdłuż historycznego muru Hadriana. Jest siedliskiem wielu gatunków ryb, a nad jej potokiem rozpinają się malownicze, kamienne mosty oraz wiadukty. Rzeka znajduje ujście do Morza Północnego w mieście Newcastle-upon-Tyne. W swoim dolnym biegu umożliwia ruch rzeczny, pełniąc istotna rolę w transporcie węgla wydobywanego we wspomnianym mieście. U jej brzegów mieści się także jedna z największych stoczni w całej Anglii.
Wszystko zatem zostało ustalone i przypieczętowane uściśnieniem ręki. Klamka zapadła, jak to mówią. W przenośni i dosłownie, bo zaraz gdy Frederick Fox rozdzielił pomiędzy nich zadania, Leon skłonił lekko głowę w geście zrozumienia, co można było odczytać również jako życzenie powodzenia, bezgłośnie przeprosił już całą ekipę, wyłączając Podmore'a i wyszedł z biura zamykając za sobą drzwi. Już i tak powiedział dzisiaj za dużo, właśnie zaczynał się uspokajać i powoli dochodziło do niego to wszystko co wydarzyło się za drzwiami. Naprawdę postawił się zarządcy portu. W gruncie rzeczy nie powinno być to nic dziwnego, wypełniał jedynie swoje obowiązki jako reprezentant Blyth, ale chyba sam nie spodziewał się po sobie takiej reakcji. Ubiegły miesiąc nie oszczędził młodego lorda i wymusił na nim szybki powrót do formy. Chyba wreszcie zrozumiał, iż żeby zaprowadzić zmianę, nie można uchylać się od odpowiedzialności i często należy podjąć się większego ryzyka.
- Którędy do zatrzymanych wozów mugolskich? – zapytał wartownika, który jeszcze nie wiedział, że za parę godzin wolny będzie już od tej gawiedzi okupującej kwaterę, teraz chyba tylko z ciekawości czym zajmowała się w jej środku ta grupka mężczyzn.
- Hm? Aa... Tam o, nasze chłopaki pilnują. Trochę pan przejdzie i zaraz zobaczy. – ten wskazał kierunek, w jakim trzeba było się udać, by znaleźć skonfiskowane pojazdy.
Longbottom rzucił tłumowi niechętne spojrzenie – Znowu muszę przez to przejść... – wziął głęboki oddech i pewnym krokiem szturmował jego ścianę. Uzyskał upragniony efekt i zaskoczeni ludzie w pierwszym odruchu po prostu odsuwali się, tworząc dla niego wąski korytarz.
Kilka minut później stał już naprzeciwko grupki pracowników portowych, zafascynowanych wciąż, mimo upływu czasu, swoim nadzwyczajnym, mugolskim łupem. Tylko jeden z nich czuł się na tyle pewnie, by dotykać maszyny, jego więc wybrał brunet na głównego odbiorcę swoich słów:
- Nie dotyka się cudzych rzeczy... – mężczyzna wzdrygnął się i obejrzał za siebie, w końcu zauważając Leona – Witam, Lord Leon Longbottom. Przykro mi, panowie, ale jestem zmuszony pozbawić was tego egzotycznego widoku. Pewnie już słyszeliście, że wraz z przedstawicielami Zakonu Feniksa na prośbę Podmore'a zajmujemy się nieszczęściem, jakie spotkało wasz port. W kwaterze zarządcy zgodnie ustaliliśmy warunki pokojowego rozwiązania tego problemu. Jednym z kluczowych kroków, które należy podjąć, by statek wkrótce mógł wyruszyć, jest zwrócenie mugolom ich zguby w postaci tych... Pojazdów. Jako że nikt z nas nie chce przecież czegoś przypadkiem przycisnąć i zepsuć, musimy bezpiecznie sprowadzić tu mugolskich operatorów. Czy mógłbym panów prosić?
Na szczęście dla nich, pracownicy portu byli już chyba na tyle zmęczeni całą tą sytuacją, że nie stawiali żadnego oporu wobec ich poleceń. Nie upłynęło więc wiele czasu, a powozy szczęśliwie wróciły do swoich właścicieli w stanie prawie nienaruszonym. Leon, mimo że zapewnił samochodom przyzwoitą eskortę dokerów, dla pewności osobiście odprowadził je na swoje miejsce, by potem z czystym sumieniem przystąpić do ewentualnej pomocy w kolejnych fazach ich działań.
Na Becketta jednak nie udało mu się trafić...
- Którędy do zatrzymanych wozów mugolskich? – zapytał wartownika, który jeszcze nie wiedział, że za parę godzin wolny będzie już od tej gawiedzi okupującej kwaterę, teraz chyba tylko z ciekawości czym zajmowała się w jej środku ta grupka mężczyzn.
- Hm? Aa... Tam o, nasze chłopaki pilnują. Trochę pan przejdzie i zaraz zobaczy. – ten wskazał kierunek, w jakim trzeba było się udać, by znaleźć skonfiskowane pojazdy.
Longbottom rzucił tłumowi niechętne spojrzenie – Znowu muszę przez to przejść... – wziął głęboki oddech i pewnym krokiem szturmował jego ścianę. Uzyskał upragniony efekt i zaskoczeni ludzie w pierwszym odruchu po prostu odsuwali się, tworząc dla niego wąski korytarz.
Kilka minut później stał już naprzeciwko grupki pracowników portowych, zafascynowanych wciąż, mimo upływu czasu, swoim nadzwyczajnym, mugolskim łupem. Tylko jeden z nich czuł się na tyle pewnie, by dotykać maszyny, jego więc wybrał brunet na głównego odbiorcę swoich słów:
- Nie dotyka się cudzych rzeczy... – mężczyzna wzdrygnął się i obejrzał za siebie, w końcu zauważając Leona – Witam, Lord Leon Longbottom. Przykro mi, panowie, ale jestem zmuszony pozbawić was tego egzotycznego widoku. Pewnie już słyszeliście, że wraz z przedstawicielami Zakonu Feniksa na prośbę Podmore'a zajmujemy się nieszczęściem, jakie spotkało wasz port. W kwaterze zarządcy zgodnie ustaliliśmy warunki pokojowego rozwiązania tego problemu. Jednym z kluczowych kroków, które należy podjąć, by statek wkrótce mógł wyruszyć, jest zwrócenie mugolom ich zguby w postaci tych... Pojazdów. Jako że nikt z nas nie chce przecież czegoś przypadkiem przycisnąć i zepsuć, musimy bezpiecznie sprowadzić tu mugolskich operatorów. Czy mógłbym panów prosić?
Na szczęście dla nich, pracownicy portu byli już chyba na tyle zmęczeni całą tą sytuacją, że nie stawiali żadnego oporu wobec ich poleceń. Nie upłynęło więc wiele czasu, a powozy szczęśliwie wróciły do swoich właścicieli w stanie prawie nienaruszonym. Leon, mimo że zapewnił samochodom przyzwoitą eskortę dokerów, dla pewności osobiście odprowadził je na swoje miejsce, by potem z czystym sumieniem przystąpić do ewentualnej pomocy w kolejnych fazach ich działań.
Na Becketta jednak nie udało mu się trafić...
Leon Longbottom
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
We rip out so much of ourselves to be cured of things faster than we should that we go bankrupt by the age of thirty and have less to offer each time we start with someone new. But to feel nothing so as not to feel anything - what a waste!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dziwacznie stało się, że ostatecznie, niby był w najgorszej sytuacji, a jednocześnie jakoś gdy tylko kapitan i Gabriel zniknęli, mógł ostatecznie się zrelaksować. Problemy w porcie zdawały się teraz odległym wspomnieniem, nawet jeżeli były tuż obok. Co miał zrobić, powiedzieć mu, jak bardzo niemiłe było siedzenie gdzieś, gdzie jednak byli mężczyźni z którymi łączyło go sporo. Obydwoje przeżyli coś, czego obecny świat nie rozumiał, traktując ich jak ludzi, których należało wybić za to, że po prostu się urodzili. To, wbrew pozorom, była już dobra podstawa do zwarcia szyków, chociaż w tym wypadku ciężko było mówić o tym jakkolwiek pozytywnie, patrząc na wynikłą sytuację. Mężczyźni na statku jednak nie patrzyli na niego z tak wielką podejrzliwością – nie wydawali się zniesmaczeni jego obecnością, ale w pierwszych momentach patrzyli na niego nieufnie, Richard zaś po prostu usiadł wygodnie, wiedząc, że szybko stąd się nie zabierze.
Jeden z mężczyzn, nieco młodszy od reszty, przemógł się jednak dość szybko, z zaciekawieniem podchodząc w kierunku Moora i zajmując miejsce obok niego, z zaciekawieniem zerkając aby ostatecznie poczęstować go łykiem z niemal już pustej butelki alkoholu. Uśmiechając się do niego z wdzięcznością, Richard odebrał szkło, kaszląc lekko kiedy przełknął za dużo na raz, a wywołało to cichą salwę śmiechu. Pierwsze lody zostały przełamane, więc i reszta podeszła do niego spokojniej, zaczynając rozmowy. Kto gdzie służył, kto gdzie wylądował po wojnie, czym zajmowali się teraz, kiedy o jakimkolwiek spokoju ledwie można było mówić? Rozmawiali też o rodzinach, a sam Richard miał okazję podzielić się nieco tym, jak ciężko żyć jest wśród osób posługujących się magią, kiedy samemu było się jedynym dzieckiem, słuchającym o cudach, ale ich nie doświadczającym.
Nie wiedział nawet ile czasu minęło od kiedy Gabriel wrócił, ale na jego widok uśmiechnął się lekko, mimo to zaraz unosząc brwi. Żadne „dzień dobry Richard, co ty na to, że zaproszę cię za to ciąganie cię po statkach na piwo?”, żadnego pytania o samopoczucie, nieee, od razu do pracy. Podniósł się ze swojego miejsca, klepiąc Gabriela w ramię i uśmiechając się lekko.
- W takim razie poczekaj chwilę, bo będę musiał zebrać swoje narzędzia. – Nikomu nie chciał się tu zrzucać ze skrzynką, o którą jeszcze mogliby go posądzić, że coś tam przemyca, dlatego pozostawił ją wcześniej w bezpiecznym miejscu. Teraz, mogąc rozruszać stare kości, zszedł powoli po trapie aby skierować się w stronę swojego „dobytku”, zabierając wszystko co mógł i mogło się przydać. Jeżeli chodziło o statki, to wielkiego doświadczenia nie miał, ale zdobył się na zadbanie o to, aby jednak zabrać co mógł.
Dopiero wtedy wrócił do Gabriela, zajmując się wszystkim co mógł, podając nie raz i nie dwa pomocną dłoń. Statek co prawda wymagał tego, aby przysiąść nad nim porządniej, ale teraz nie mieli też czasu aby naprawiać go absolutnie od zera, dlatego skupił siły na tym, co można było zrobić, pomocną dłoń pożyczając nie raz i nie dwa, czasem też ostrożnie zajmując się poprawkami po Gabrielu, tak aby nagle jeden szczegół nie zadecydował o całkowitym zatopieniu statku. Nie mógł się jednak rozgościć w tej pracy, gdy zawołano o pomoc przy eskorcie samochodu, zostawiając więc wszystko pod opieką Tonksa udał się na miejsce.
W przeciwieństwie do czarodziejów umiał prowadzić samochód, dlatego dość pewnie podszedł do maszyn, pomagając w transporcie młodemu…komuś, musiał chyba podpytać potem Gabriela, kto to dokładnie był, bo przemierzał miejsce jakby zdecydowanie był u siebie. Gdy wszystko było skończone, wrócił do przyjaciela, przypatrując się wszystkiemu i zastanawiając się, czy na coś jeszcze miał się dziś przydać.
Jeden z mężczyzn, nieco młodszy od reszty, przemógł się jednak dość szybko, z zaciekawieniem podchodząc w kierunku Moora i zajmując miejsce obok niego, z zaciekawieniem zerkając aby ostatecznie poczęstować go łykiem z niemal już pustej butelki alkoholu. Uśmiechając się do niego z wdzięcznością, Richard odebrał szkło, kaszląc lekko kiedy przełknął za dużo na raz, a wywołało to cichą salwę śmiechu. Pierwsze lody zostały przełamane, więc i reszta podeszła do niego spokojniej, zaczynając rozmowy. Kto gdzie służył, kto gdzie wylądował po wojnie, czym zajmowali się teraz, kiedy o jakimkolwiek spokoju ledwie można było mówić? Rozmawiali też o rodzinach, a sam Richard miał okazję podzielić się nieco tym, jak ciężko żyć jest wśród osób posługujących się magią, kiedy samemu było się jedynym dzieckiem, słuchającym o cudach, ale ich nie doświadczającym.
Nie wiedział nawet ile czasu minęło od kiedy Gabriel wrócił, ale na jego widok uśmiechnął się lekko, mimo to zaraz unosząc brwi. Żadne „dzień dobry Richard, co ty na to, że zaproszę cię za to ciąganie cię po statkach na piwo?”, żadnego pytania o samopoczucie, nieee, od razu do pracy. Podniósł się ze swojego miejsca, klepiąc Gabriela w ramię i uśmiechając się lekko.
- W takim razie poczekaj chwilę, bo będę musiał zebrać swoje narzędzia. – Nikomu nie chciał się tu zrzucać ze skrzynką, o którą jeszcze mogliby go posądzić, że coś tam przemyca, dlatego pozostawił ją wcześniej w bezpiecznym miejscu. Teraz, mogąc rozruszać stare kości, zszedł powoli po trapie aby skierować się w stronę swojego „dobytku”, zabierając wszystko co mógł i mogło się przydać. Jeżeli chodziło o statki, to wielkiego doświadczenia nie miał, ale zdobył się na zadbanie o to, aby jednak zabrać co mógł.
Dopiero wtedy wrócił do Gabriela, zajmując się wszystkim co mógł, podając nie raz i nie dwa pomocną dłoń. Statek co prawda wymagał tego, aby przysiąść nad nim porządniej, ale teraz nie mieli też czasu aby naprawiać go absolutnie od zera, dlatego skupił siły na tym, co można było zrobić, pomocną dłoń pożyczając nie raz i nie dwa, czasem też ostrożnie zajmując się poprawkami po Gabrielu, tak aby nagle jeden szczegół nie zadecydował o całkowitym zatopieniu statku. Nie mógł się jednak rozgościć w tej pracy, gdy zawołano o pomoc przy eskorcie samochodu, zostawiając więc wszystko pod opieką Tonksa udał się na miejsce.
W przeciwieństwie do czarodziejów umiał prowadzić samochód, dlatego dość pewnie podszedł do maszyn, pomagając w transporcie młodemu…komuś, musiał chyba podpytać potem Gabriela, kto to dokładnie był, bo przemierzał miejsce jakby zdecydowanie był u siebie. Gdy wszystko było skończone, wrócił do przyjaciela, przypatrując się wszystkiemu i zastanawiając się, czy na coś jeszcze miał się dziś przydać.
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Kiedy powróciliśmy na zewnątrz, tłum zgromadzony w porcie wydawał się mniej rozjuszony niż w południe, kiedy przybyliśmy do Newcastle. Zebrani czarodzieje ponownie próbowali nas zaczepiać, wypytywać o sytuację - respekt z ich strony był jednak bardziej wyczuwalny, tym razem nikt nie podniósł różdżki. Rozdzieliłem się od Gabriela i Leona, nie mając cienia wątpliwości, że dopną sprawy do końca i dopilnują, by wszystko udało się zgodnie z planem. Każdy z nich stanął dziś na wysokości zadania. Przekonanie mugoli do rozmowy zdaniem Podmore’a było rzeczą niewykonalną - ale zdołaliśmy się już przekonać, że zarządca portu miał na sumieniu grubsze przewiny niż rozmijanie się z prawdą.
Meandrując między ludźmi szukałem w tłumie kapitan, która wcześniej wdała się ze mną w słowne potyczki. Pomimo oschłości bijącej z jej strony, czułem, że przy odpowiedniej motywacji była skłonna do współpracy. Nie miałem przy sobie pieniędzy, moim jedynym orężem pozostawało więc słowo - i reputacja, która w hrabstwie popierającym politykę Longbottoma zyskiwała zupełnie inny wydźwięk. Nie musiałem szukać długo. Jej niski głos wyróżniał się na tle innych, a impertynencki sposób bycia zwracał uwagę nie tylko marynarzy - musiała znaleźć swoją drogę w tym zdominowanym przez mężczyzn świecie. Zgodnie z moim przypuszczeniami, w propozycji dostarczenia towarów do Berwick upatrywała się przede wszystkim opłacalnej transakcji. Błędy Podmore’a zbierały kolejne żniwa, przyprawiając wszystkich o straty - Irma Burroughs, bo tak się nazywała, po długich rozmowach była jednak skłonna przystać na moje słowo, że w porcie w Newcastle otrzyma pierwszeństwo do przewozu największych ładunków.
- Mam pana za człowieka honoru i liczę, że gdy zmieni się zarządca, uruchomi pan swoje znajomości z rodziną Longbottom, by dopełnić obietnicy. - Z dumą, ale bez zbędnej podejrzliwości, zakończyła dobijanie targu, a kiedy Lady Bird spłynęła do doków, Gwiazda Polarna zacumowała w pobliżu, by przyjąć pozostały towar. Prace nad oczyszczeniem rzeki i przeładunkiem trwały do późnego wieczora. Pracownicy portu, zgodnie z nakazem zarządcy, oddali się pod nasza jurysdykcję, ale nawet tak duże wsparcie nie zdołało usprawnić całego procesu. W powietrzu cały czas dało wyczuć się napięcie, dlatego - mimo pozornego spokoju od walk - nie obniżałem swojej czujności, gotów interweniować, co w ostateczności ograniczyło się jedynie do słownych przepychanek. Dopiero kiedy pierwszy z zablokowanych okrętów opuścił Newcastle, atmosfera zaczęła się rozluźniać. Daliśmy marynarzom dowód, iż nie rzucaliśmy słów na wiatr. Za nim podążyły kolejne, aż w końcu i Gwiazda Polarna, obierając za cel Berwick. Noc trwała w pełni, a zimny wiatr smagał nas po twarzach, kiedy w końcu ponownie spotkaliśmy się wszyscy, a prace można było uznać za skończone. Wiedzieliśmy jednak, że nie był to czas, by spoczywać na laurach.
- Dziękuję za to, że wstawił się pan za nas u mugolskiego kapitana - uścisnąłem dłoń Richardowi. - Trzeba wysłać list do Berwick, natychmiast. Poinformować osobę odpowiedzialną za odbiór transportu o zmianach, które zaszły. Musimy kontrolować sytuację. Ludzie dostaną mniej, nie ukryjemy tego. Tym mocniej musimy pokazać, że współpraca z mugolami jest możliwa. Mam nadzieję, że Levine i Mitchell będą dobrym przykładem dla innych. - Nie mogliśmy znać skutków swoich decyzji - czyste sumienia były naszą jedyną nagrodą, a życie nauczyło mnie w najokrutniejszy sposób, że słuszne decyzje nie zawsze okazywały się przynosić pożądane efekty. - Morale wśród mugoli powinny wzrosnąć, ale potrzeba znacznie więcej czasu, by mogli poczuć się bezpiecznie. Jestem pewien, Leonie, że wasza rodzina zrobi dobry użytek z informacji, które dziś zebrałeś. Dziękuję wam za współpracę. - Spojrzałem na każdego z osobna, lekko kiwając głową z uznaniem i na dłużej zatrzymując wzrok na każdym z mężczyzn. Nie dawałem poznać po sobie zmęczenia, które po wielu godzinach osłabiało organizm. Choć nie byłem już Gwardzistą, w duszy nic nie zwolniło mnie z przysięgi danej samemu sobie. Na tej wojnie miałem dawać przykład innym - inspirować ich do czynów małych i wielkich, gdzie nie było już miejsca na słabość czy moralne dywagacje. Tego, czego dokonywałem, co mówiłem, musiałem być absolutnie pewien. Nie było niczego pomiędzy.
Z myślą o tym, by w najbliższym czasie skontrolować sytuację w Newcastle pożegnałem swoich towarzyszy i teleportowałem się do Doliny Godryka, gdzie - ku mojej uldze - odnalazłem pana Becketta, któremu własne świstoklliki najwyraźniej zagrały na nosie.
zt wszyscy
Meandrując między ludźmi szukałem w tłumie kapitan, która wcześniej wdała się ze mną w słowne potyczki. Pomimo oschłości bijącej z jej strony, czułem, że przy odpowiedniej motywacji była skłonna do współpracy. Nie miałem przy sobie pieniędzy, moim jedynym orężem pozostawało więc słowo - i reputacja, która w hrabstwie popierającym politykę Longbottoma zyskiwała zupełnie inny wydźwięk. Nie musiałem szukać długo. Jej niski głos wyróżniał się na tle innych, a impertynencki sposób bycia zwracał uwagę nie tylko marynarzy - musiała znaleźć swoją drogę w tym zdominowanym przez mężczyzn świecie. Zgodnie z moim przypuszczeniami, w propozycji dostarczenia towarów do Berwick upatrywała się przede wszystkim opłacalnej transakcji. Błędy Podmore’a zbierały kolejne żniwa, przyprawiając wszystkich o straty - Irma Burroughs, bo tak się nazywała, po długich rozmowach była jednak skłonna przystać na moje słowo, że w porcie w Newcastle otrzyma pierwszeństwo do przewozu największych ładunków.
- Mam pana za człowieka honoru i liczę, że gdy zmieni się zarządca, uruchomi pan swoje znajomości z rodziną Longbottom, by dopełnić obietnicy. - Z dumą, ale bez zbędnej podejrzliwości, zakończyła dobijanie targu, a kiedy Lady Bird spłynęła do doków, Gwiazda Polarna zacumowała w pobliżu, by przyjąć pozostały towar. Prace nad oczyszczeniem rzeki i przeładunkiem trwały do późnego wieczora. Pracownicy portu, zgodnie z nakazem zarządcy, oddali się pod nasza jurysdykcję, ale nawet tak duże wsparcie nie zdołało usprawnić całego procesu. W powietrzu cały czas dało wyczuć się napięcie, dlatego - mimo pozornego spokoju od walk - nie obniżałem swojej czujności, gotów interweniować, co w ostateczności ograniczyło się jedynie do słownych przepychanek. Dopiero kiedy pierwszy z zablokowanych okrętów opuścił Newcastle, atmosfera zaczęła się rozluźniać. Daliśmy marynarzom dowód, iż nie rzucaliśmy słów na wiatr. Za nim podążyły kolejne, aż w końcu i Gwiazda Polarna, obierając za cel Berwick. Noc trwała w pełni, a zimny wiatr smagał nas po twarzach, kiedy w końcu ponownie spotkaliśmy się wszyscy, a prace można było uznać za skończone. Wiedzieliśmy jednak, że nie był to czas, by spoczywać na laurach.
- Dziękuję za to, że wstawił się pan za nas u mugolskiego kapitana - uścisnąłem dłoń Richardowi. - Trzeba wysłać list do Berwick, natychmiast. Poinformować osobę odpowiedzialną za odbiór transportu o zmianach, które zaszły. Musimy kontrolować sytuację. Ludzie dostaną mniej, nie ukryjemy tego. Tym mocniej musimy pokazać, że współpraca z mugolami jest możliwa. Mam nadzieję, że Levine i Mitchell będą dobrym przykładem dla innych. - Nie mogliśmy znać skutków swoich decyzji - czyste sumienia były naszą jedyną nagrodą, a życie nauczyło mnie w najokrutniejszy sposób, że słuszne decyzje nie zawsze okazywały się przynosić pożądane efekty. - Morale wśród mugoli powinny wzrosnąć, ale potrzeba znacznie więcej czasu, by mogli poczuć się bezpiecznie. Jestem pewien, Leonie, że wasza rodzina zrobi dobry użytek z informacji, które dziś zebrałeś. Dziękuję wam za współpracę. - Spojrzałem na każdego z osobna, lekko kiwając głową z uznaniem i na dłużej zatrzymując wzrok na każdym z mężczyzn. Nie dawałem poznać po sobie zmęczenia, które po wielu godzinach osłabiało organizm. Choć nie byłem już Gwardzistą, w duszy nic nie zwolniło mnie z przysięgi danej samemu sobie. Na tej wojnie miałem dawać przykład innym - inspirować ich do czynów małych i wielkich, gdzie nie było już miejsca na słabość czy moralne dywagacje. Tego, czego dokonywałem, co mówiłem, musiałem być absolutnie pewien. Nie było niczego pomiędzy.
Z myślą o tym, by w najbliższym czasie skontrolować sytuację w Newcastle pożegnałem swoich towarzyszy i teleportowałem się do Doliny Godryka, gdzie - ku mojej uldze - odnalazłem pana Becketta, któremu własne świstoklliki najwyraźniej zagrały na nosie.
zt wszyscy
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Trwające od kilku dni napięcie pomiędzy czarodziejami a mugolami było bliskie osiągnięcia apogeum - wydawało się, że wystarczyłaby iskra, by wywołać wojnę pomiędzy niemagicznym wojskiem a zdesperowanymi mieszkańcami. Zakon Feniksa, wspierany przez Richarda, pojawił się na miejscu w samą porę - dzięki determinacji i zachowaniu zimnej krwi w trudnej sytuacji skutecznie doprowadzając do pertraktacji pomiędzy zwaśnionymi stronami. Wspierane przez członków Zakonu negocjacje pomogły w osiągnięciu kompromisu, nie pozostawiając z niczym ani mugoli, ani mieszkańców Berwick, czekających na transport żywności. Uszkodzona Lady Bird, po wcześniejszym oczyszczeniu rzeki z lodu, mogła zawrócić do portu i zaczekać na naprawy. Port pozostał bez zarządcy - oczekując na mianowanie na to stanowisko nowej osoby.
Morskie przymierze zawiązane pomiędzy czarodziejskimi i mugolskimi statkami przyczyniło się do znacznej poprawy sytuacji w Northumberland - sojusz póki co był jednak kruchy i wymagał kogoś, kto zajmie się ustaleniem i wynegocjowaniem warunków takiej współpracy, oraz będzie ją nadzorował.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
Morskie przymierze zawiązane pomiędzy czarodziejskimi i mugolskimi statkami przyczyniło się do znacznej poprawy sytuacji w Northumberland - sojusz póki co był jednak kruchy i wymagał kogoś, kto zajmie się ustaleniem i wynegocjowaniem warunków takiej współpracy, oraz będzie ją nadzorował.
28.04
Przykucnął nad truchłem sarny, przyglądając się z uwagą czarnym śladom wokół rozszarpanego brzucha zwierzęcia. Widział podobną - choć o wiele mniejszą - ranę u czarnoksiężnika, którego pokonał dwa tygodnie temu, w zupełnie innym hrabstwie na południu. Zmarszczył lekko brwi, co mogło być przyczyną?
-To nie wygląda naturalnie, ale nigdy nie widziałem istoty, która zadaje podobne rany. - mówił z perspektywy aurora i myśliwego-amatora, świadom, że nic nie zastąpi ekspertyzy medycznej. Patrolujące tą okolicę Hipogryfy z oddziału zadaniowego podziemnego Ministerstwa Magii zwróciły się do niego jako do specjalisty od czarnej magii. -Przetransportujcie truchło do lecznicy w Blyth. Niech obejrzy to fachowiec, ale nie jadłbym tego. - westchnął, zwracając się do młodzieńca od Hipogryfów. -Niech mieszkańcy polują dwójkami, nie pojedynczo. Chodź, pójdziemy na patrol w tym lesie i obejdziemy całą wioskę - pokażę ci jak na przyszłość sprawdzać ten teren. - zaproponował, wstając. Z ciężkim sercem omiótł spojrzeniem martwą łanię - odruchowo oceniając w myślach, na ile obiadów wystarczyłoby mięsa. Odkąd rozpoczęła się wojna, samemu polował i samemu chodził niedożywiony. Mieszkał z dwoma młodszymi siostrami, jedna wracała do zdrowia po ciężkich przejściach w areszcie, a do niedawna miał nad głową list gończy i nawet zwykłe zakupy stanowiły wyzwanie.
-Właściwie - zawahał się, pamiętając, że w zimie miasteczko zmagało się z narastającym napięciem pomiędzy czarodziejami i mugolami. -sam mogę porozmawiać z myśliwymi. - zaproponował, wiedząc, że może mieć więcej posłuch niż towarzyszący mu dwudziestolatek.
-Dobrze, ale... może jutro? - bąknął chłopak, z nieśmiałością nieprzystającą do rebelianta. Mike uniósł brwi.
-Jakiś problem?
-Po prostu... dziś do wioski przyjeżdża dostawa pomocy charytatywnej z Blyth, mieszkańcom ma się nawet pokazać jakaś lady. Może... nie ma co psuć atmosfery? - wymamrotał chłopak, a auror zmroził go lodowatym spojrzeniem szarobłękitnych oczu. Nie mieli pojęcia, dlaczego zwierzęta - dzisiaj sarna, wcześniej wiewiórki i ptaki - znajdowano z dziwnymi czarnymi śladami po ugryzieniach i pazurach, obiecali mugolom w Northumberland bezpieczeństwo i pokojową egzystencję z czarodziejami, musieli sprawdzić okolicę. Może i hrabstwo było bezpieczniejsze od reszty Anglii, ale nie było całkowicie bezpieczne - a przyjazd jakiejś młodej damy do tej dziury, dzisiaj, gdy Tonks prowadził tu śledztwo, wcale mu się nie uśmiechał.
-Czemu... - nikt mi o tym nie powiedział? - westchnął, ale ugryzł się w język w połowie zdania. Na leśnej ścieżce słychać już było tętent kopyt - czy to znamienici goście dojeżdżali do wioski? Jeśli tak, to zaraz natkną się na dwójkę mężczyzn nad truchłem sarny - Mike miał jeszcze kiła sekund na to, by rzucić czar i ukryć zwierzę w krzakach, ale po namyśle zdecydował się nic nie robić. Jeśli jakaś arystokratka chce rozmawiać z ofiarami wojny, to powinna mieć mocny żołądek.
Przykucnął nad truchłem sarny, przyglądając się z uwagą czarnym śladom wokół rozszarpanego brzucha zwierzęcia. Widział podobną - choć o wiele mniejszą - ranę u czarnoksiężnika, którego pokonał dwa tygodnie temu, w zupełnie innym hrabstwie na południu. Zmarszczył lekko brwi, co mogło być przyczyną?
-To nie wygląda naturalnie, ale nigdy nie widziałem istoty, która zadaje podobne rany. - mówił z perspektywy aurora i myśliwego-amatora, świadom, że nic nie zastąpi ekspertyzy medycznej. Patrolujące tą okolicę Hipogryfy z oddziału zadaniowego podziemnego Ministerstwa Magii zwróciły się do niego jako do specjalisty od czarnej magii. -Przetransportujcie truchło do lecznicy w Blyth. Niech obejrzy to fachowiec, ale nie jadłbym tego. - westchnął, zwracając się do młodzieńca od Hipogryfów. -Niech mieszkańcy polują dwójkami, nie pojedynczo. Chodź, pójdziemy na patrol w tym lesie i obejdziemy całą wioskę - pokażę ci jak na przyszłość sprawdzać ten teren. - zaproponował, wstając. Z ciężkim sercem omiótł spojrzeniem martwą łanię - odruchowo oceniając w myślach, na ile obiadów wystarczyłoby mięsa. Odkąd rozpoczęła się wojna, samemu polował i samemu chodził niedożywiony. Mieszkał z dwoma młodszymi siostrami, jedna wracała do zdrowia po ciężkich przejściach w areszcie, a do niedawna miał nad głową list gończy i nawet zwykłe zakupy stanowiły wyzwanie.
-Właściwie - zawahał się, pamiętając, że w zimie miasteczko zmagało się z narastającym napięciem pomiędzy czarodziejami i mugolami. -sam mogę porozmawiać z myśliwymi. - zaproponował, wiedząc, że może mieć więcej posłuch niż towarzyszący mu dwudziestolatek.
-Dobrze, ale... może jutro? - bąknął chłopak, z nieśmiałością nieprzystającą do rebelianta. Mike uniósł brwi.
-Jakiś problem?
-Po prostu... dziś do wioski przyjeżdża dostawa pomocy charytatywnej z Blyth, mieszkańcom ma się nawet pokazać jakaś lady. Może... nie ma co psuć atmosfery? - wymamrotał chłopak, a auror zmroził go lodowatym spojrzeniem szarobłękitnych oczu. Nie mieli pojęcia, dlaczego zwierzęta - dzisiaj sarna, wcześniej wiewiórki i ptaki - znajdowano z dziwnymi czarnymi śladami po ugryzieniach i pazurach, obiecali mugolom w Northumberland bezpieczeństwo i pokojową egzystencję z czarodziejami, musieli sprawdzić okolicę. Może i hrabstwo było bezpieczniejsze od reszty Anglii, ale nie było całkowicie bezpieczne - a przyjazd jakiejś młodej damy do tej dziury, dzisiaj, gdy Tonks prowadził tu śledztwo, wcale mu się nie uśmiechał.
-Czemu... - nikt mi o tym nie powiedział? - westchnął, ale ugryzł się w język w połowie zdania. Na leśnej ścieżce słychać już było tętent kopyt - czy to znamienici goście dojeżdżali do wioski? Jeśli tak, to zaraz natkną się na dwójkę mężczyzn nad truchłem sarny - Mike miał jeszcze kiła sekund na to, by rzucić czar i ukryć zwierzę w krzakach, ale po namyśle zdecydował się nic nie robić. Jeśli jakaś arystokratka chce rozmawiać z ofiarami wojny, to powinna mieć mocny żołądek.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 18.10.22 17:57, w całości zmieniany 1 raz
Biały wierzchowiec mknął po lasach Northtumberland niosąc na swoim grzbiecie młodą lady Abbott. Pęd, do jakiego zmuszane było zwierze podobnie jak sama postawa dziewczyny sprawiły, że całej scenie brakowało delikatności i kunsztu, jakiego oczekiwano by po kimś wysoko uroczony. Problem polegał na tym, że wskazówki złotego zegarka przyczepionego do wewnętrznej kieszeni płaszcza brutalnie wskazywały na to, że jest spóźniona. Wydawało się, że ciotka, z którą miała się spotkać w jednym z tutejszych miasteczek będzie bardziej oburzona samym tym faktem niż tym, że zamiast wziąć karetę albo przynajmniej eskortę ona gnała przez las zupełnie sama zachowując się przy tym tak jakby gonił ją sam diabeł. Melpomene się nie spóźniała, tak brutalne znieważenie zasad nie było przecież w jej stylu. Nie dość, że musiała uczestniczyć w pomocy dla ludzi, o których świecie i problemach miała tak niewielką wiedzę, to jeszcze będzie musiała się mierzyć z piętnem panienki, która lekceważy swoje obowiązki. To byłoby dobre miejsce na przeklinanie własnego losu gdyby blondynka wiedziała, jak należy do wykonać z taką dosadnością by przyniosło to jakąkolwiek ulgę. Służący, który podawał jej lejce od wierzchowca, upierał się, że okolicy są niebezpieczne, a droga trudna, ale ona zajęta własnymi nerwami nawet go nie słyszała. W Somerste zagrożenie było stosunkowo niewielkie, czemu tutaj miałoby być inaczej? Co zaś tyczyło się drogi to czy one wszystkie nie kończyły się jakimś miasteczkiem? W razie czego przecież mogła zapytać kogoś o drogę, dodatkowo pozwalając mu na uratowanie damy z opresji. Ignorancja będzie ją prawdopodobnie wiele kosztować, ale o tym przekonamy się dopiero pod koniec dnia. Z drugiej strony szczęśliwa gwiazda, pod którą urodziła się młoda Abbottówna jeszcze nigdy jej nie zawiodła.
Dwaj mężczyźni wyrośli przed nią niemal, że znikąd. Szybkim szarpnięciem zmusiła swojego wierzchowca by ten się zatrzymał. Rozpędzone zwierze stanęło dęba zmuszając młodą amazonkę do dodatkowego wysiłku. W końcu stanął grzecznie, a drobna dłoń Mel zaczęła ostrożnie gładzić końską szyję, by go uspokoić. Wolną ręką ściągnęła kaptur płaszcza, chcąc jak najszybciej dać znać, że nie stanowi dla nikogo zagrożenia. - Panowie- - skinęła lekko głową w geście przywitania uśmiechając się przy tym w typowy dla siebie uroczy i nieco zaraźliwy sposób. Chwilę później stała już na ziemi trzymając mocno za wodzę. Jej towarzysz był niespokojny, ale Mel jeszcze nie dostrzegła, co było tego powodem. - Czy coś się stało? Czy mogę jakoś - pomóc nie dokończyła. Szaro-niebieskie spojrzenie w końcu zatrzymało się na truchle zwierzęcia. Wierzchowiec zarżał, niespokojnie przypominając o swoim istnieniu. Dziewczyna odwróciła się w jego stronę i ostrożnie i pogładziła go po pysku szepcząc coś uspokajająco. Po czym znów odwróciła się w stronę mężczyzn, przyglądając się ich znalezisku w wyraźną ciekawością. W labiryncie własnej pamięci szukała zwierzęcia, które mogłoby coś podobnego. Nic nie pasowało. Mimo że widok ten bardziej pobudzał ciekawość niż straszył, nieco zielonkawy odcień skóry zdradzał, że Mel nie radziła sobie z nim tak dobrze jak próbowała udawać. - Lekcje anatomii! Muszę przekonać ojca. - Grzmiała na samą siebie, jednocześnie mocniej zaciskając dłoń na rzemieniach mając nadzieję, że to pozwoli się jej opanować. - Wiadomo co się stało? - zwróciła się do starszego z mężczyzn zupełnie zapominając, że powinna gdzieś teraz być.
Dwaj mężczyźni wyrośli przed nią niemal, że znikąd. Szybkim szarpnięciem zmusiła swojego wierzchowca by ten się zatrzymał. Rozpędzone zwierze stanęło dęba zmuszając młodą amazonkę do dodatkowego wysiłku. W końcu stanął grzecznie, a drobna dłoń Mel zaczęła ostrożnie gładzić końską szyję, by go uspokoić. Wolną ręką ściągnęła kaptur płaszcza, chcąc jak najszybciej dać znać, że nie stanowi dla nikogo zagrożenia. - Panowie- - skinęła lekko głową w geście przywitania uśmiechając się przy tym w typowy dla siebie uroczy i nieco zaraźliwy sposób. Chwilę później stała już na ziemi trzymając mocno za wodzę. Jej towarzysz był niespokojny, ale Mel jeszcze nie dostrzegła, co było tego powodem. - Czy coś się stało? Czy mogę jakoś - pomóc nie dokończyła. Szaro-niebieskie spojrzenie w końcu zatrzymało się na truchle zwierzęcia. Wierzchowiec zarżał, niespokojnie przypominając o swoim istnieniu. Dziewczyna odwróciła się w jego stronę i ostrożnie i pogładziła go po pysku szepcząc coś uspokajająco. Po czym znów odwróciła się w stronę mężczyzn, przyglądając się ich znalezisku w wyraźną ciekawością. W labiryncie własnej pamięci szukała zwierzęcia, które mogłoby coś podobnego. Nic nie pasowało. Mimo że widok ten bardziej pobudzał ciekawość niż straszył, nieco zielonkawy odcień skóry zdradzał, że Mel nie radziła sobie z nim tak dobrze jak próbowała udawać. - Lekcje anatomii! Muszę przekonać ojca. - Grzmiała na samą siebie, jednocześnie mocniej zaciskając dłoń na rzemieniach mając nadzieję, że to pozwoli się jej opanować. - Wiadomo co się stało? - zwróciła się do starszego z mężczyzn zupełnie zapominając, że powinna gdzieś teraz być.
Przejdę przez życie jak chmura- wędrując wszędzie obcy, zawieszony między czasem i wiecznością.
The member 'Melpomene Abbott' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Końskie rżenie wybrzmiało w powietrzu, a Michael cofnął się instynktownie, piętą buta trącając zdechłą sarnę. Wychował się w mieście, nikt nigdy nie nauczył go jeździć konno ani obchodzić się z tymi zwierzętami. Wciąż trzymał w dłoni różdżkę, gotów interweniować magią, ale na szczęście jeździec okiełznał wierzchowca. Tonks nie opuścił ręki, na wojnie każdy nieznajomy był wrogiem, dopóki nieznajomy nie zdjął kaptura. Ściągnięte do tej pory brwi uniosły się wysoko na widok dziewczęcej buzi. Jeszcze wyżej, gdy blondynka przywitała się z nimi bez śladu nieśmiałości i spytała o przedmiot ich śledztwa.
-A zna się panna na czarnej magii lub rozszarpanych sarnach? - odpowiedział na jej pytanie ironicznym żartem, niepozbawionym sympatycznego rozbawienia, ale pozbawionym tego rodzaju szacunku, do którego młoda dama mogła być przyzwyczajona. Blondyn nie zaspokoił w końcu jej cierpliwości, mało tego - dodał jeszcze: -Biuro Aurorów, prowadzimy śledztwo. - tonem zdecydowanie zamykającym temat. Jak na dzielenie się informacjami o pracy, i tak był dość rozmowny: jedynie dlatego, że znajdował się na ziemiach sojuszników Zakonu, że był świadom niepokoju w sąsiedzkiej wiosce i chciał uspokoić nastroje wśród mieszkańców (a dziewczyna zmierzała zapewne do wioski) i że uśmiech jasnowłosej był naprawdę uroczy.
Cała jego postawa zdradzała za to, że nie rozpoznał w młodej amazonce lady Abbott. Spodziewał się raczej, że szlachcianka przyjedzie do Tyne z całą obstawą i gdyby wiedział, z kim rozmawia, zatroszczyłby się pewnie o nieistniejącą obstawę młodej damy. Choć mieszkał w Somerset, to przeprowadził się tam niecały rok temu. Z powodu wiszącego do niedawna nad własną głową listu gończego, odwiedzał Dolinę Godryka ostrożnie i unikał publicznych zgromadzeń. Dopiero od niedawna, gdy "Walczący Mag" obwołał go martwym i zdjął nagrodę za jego głowę, Michael mógł pełniej uczestniczyć w życiu Somerset. Do tej pory nie miał jednak okazji poznać lady Melpomene - nie obracał się w jej kręgach, a plotkami o arystokratach nie interesował. Stojący obok młody mężczyzna też najwyraźniej jej nie poznał - pochodził z Northumberland.
Zanim młoda szlachcianka miała okazję rozsądzić, czy anonimowość jest irytująca czy pociągająca - i może samej rozpoznać Michaela Tonksa, niebezpiecznego członka Zakonu Feniksa (choć mieszkańcy Somerset nie zaczytywali się raczej w propagandzie "Walczącego Maga", to pojawiających się przez rok w całym kraju plakatów trudno było uniknąć - Tonks widział własną podobiznę nawet na cmentarzu w Dolinie Godryka, Melpomene listy gończe też mogły gdzieś mignąć), jej koń przestąpił z nogi na nogę. Porywisty wiatr szarpnął grzywą wierzchowca i zwiał pod jego kopyta dużą ulotkę z podobizną około trzydziestoletniej czarownicy. Napis na plakacie był tak spory, że bez trudu mogli go odczytać wszyscy zgromadzeni na ścieżce.
-O Merlinie... przecież jej rodzina tu mieszka. - wymamrotał młody chłopak, bardziej do siebie.
W przeciwieństwie do niego, auror wyglądał na nieporuszonego - spojrzał na ulotkę jedynie przelotnie, znów koncentrując wzrok na sarnie.
-Festivo. - mruknął, ignorując zarówno obecność Melpomene, jak i słowa swojego współpracownika. Zmarszczył lekko brwi. Zaklęcie wykrywało ślady czarnej magii, a różdżka drgała nad czarną krwią (krwią?) przy brzegach rany na brzuchu sarny. Podniósł wzrok, chcąc podzielić się spostrzeżeniami z kompanem, ale nad głową nadal miał koński łeb. Skrzywił się lekko, mimowolnie wyobrażając sobie, co podobnego rodzaju czarna magia mogłaby zrobić z białym koniem.
-Proszę nie jeździć po lesie samej, tu nie jest bezpiecznie. - zwrócił się do dziewczyny i dopiero teraz jego twarz złagodniała. W zimie samemu lokował w Northumberland uchodźców z innych części kraju, lordowie hrabstwa obiecali im bezpieczeństwo i spokój. Tymczasem sam znów został fatum złych wieści, zmuszony ostrzec mieszkańców przed wyprawami do lasu - i przyznać w duszy (nie na głos, duma go dławiła), że nie ma pojęcia, co grasowało tutaj na zwierzęta. Miał tylko przypuszczenia, mgliste i ponure. Widział podobną ranę na człowieku, słyszał pogłoski wśród ludzi i doniesienia od innych Zakonników: podobno ciemność żyła, podobno w cieniach kryła się magia jeszcze bardziej złowieszcza od tej, z którą do tej pory się stykali. Podobno.
-A zna się panna na czarnej magii lub rozszarpanych sarnach? - odpowiedział na jej pytanie ironicznym żartem, niepozbawionym sympatycznego rozbawienia, ale pozbawionym tego rodzaju szacunku, do którego młoda dama mogła być przyzwyczajona. Blondyn nie zaspokoił w końcu jej cierpliwości, mało tego - dodał jeszcze: -Biuro Aurorów, prowadzimy śledztwo. - tonem zdecydowanie zamykającym temat. Jak na dzielenie się informacjami o pracy, i tak był dość rozmowny: jedynie dlatego, że znajdował się na ziemiach sojuszników Zakonu, że był świadom niepokoju w sąsiedzkiej wiosce i chciał uspokoić nastroje wśród mieszkańców (a dziewczyna zmierzała zapewne do wioski) i że uśmiech jasnowłosej był naprawdę uroczy.
Cała jego postawa zdradzała za to, że nie rozpoznał w młodej amazonce lady Abbott. Spodziewał się raczej, że szlachcianka przyjedzie do Tyne z całą obstawą i gdyby wiedział, z kim rozmawia, zatroszczyłby się pewnie o nieistniejącą obstawę młodej damy. Choć mieszkał w Somerset, to przeprowadził się tam niecały rok temu. Z powodu wiszącego do niedawna nad własną głową listu gończego, odwiedzał Dolinę Godryka ostrożnie i unikał publicznych zgromadzeń. Dopiero od niedawna, gdy "Walczący Mag" obwołał go martwym i zdjął nagrodę za jego głowę, Michael mógł pełniej uczestniczyć w życiu Somerset. Do tej pory nie miał jednak okazji poznać lady Melpomene - nie obracał się w jej kręgach, a plotkami o arystokratach nie interesował. Stojący obok młody mężczyzna też najwyraźniej jej nie poznał - pochodził z Northumberland.
Zanim młoda szlachcianka miała okazję rozsądzić, czy anonimowość jest irytująca czy pociągająca - i może samej rozpoznać Michaela Tonksa, niebezpiecznego członka Zakonu Feniksa (choć mieszkańcy Somerset nie zaczytywali się raczej w propagandzie "Walczącego Maga", to pojawiających się przez rok w całym kraju plakatów trudno było uniknąć - Tonks widział własną podobiznę nawet na cmentarzu w Dolinie Godryka, Melpomene listy gończe też mogły gdzieś mignąć), jej koń przestąpił z nogi na nogę. Porywisty wiatr szarpnął grzywą wierzchowca i zwiał pod jego kopyta dużą ulotkę z podobizną około trzydziestoletniej czarownicy. Napis na plakacie był tak spory, że bez trudu mogli go odczytać wszyscy zgromadzeni na ścieżce.
-O Merlinie... przecież jej rodzina tu mieszka. - wymamrotał młody chłopak, bardziej do siebie.
W przeciwieństwie do niego, auror wyglądał na nieporuszonego - spojrzał na ulotkę jedynie przelotnie, znów koncentrując wzrok na sarnie.
-Festivo. - mruknął, ignorując zarówno obecność Melpomene, jak i słowa swojego współpracownika. Zmarszczył lekko brwi. Zaklęcie wykrywało ślady czarnej magii, a różdżka drgała nad czarną krwią (krwią?) przy brzegach rany na brzuchu sarny. Podniósł wzrok, chcąc podzielić się spostrzeżeniami z kompanem, ale nad głową nadal miał koński łeb. Skrzywił się lekko, mimowolnie wyobrażając sobie, co podobnego rodzaju czarna magia mogłaby zrobić z białym koniem.
-Proszę nie jeździć po lesie samej, tu nie jest bezpiecznie. - zwrócił się do dziewczyny i dopiero teraz jego twarz złagodniała. W zimie samemu lokował w Northumberland uchodźców z innych części kraju, lordowie hrabstwa obiecali im bezpieczeństwo i spokój. Tymczasem sam znów został fatum złych wieści, zmuszony ostrzec mieszkańców przed wyprawami do lasu - i przyznać w duszy (nie na głos, duma go dławiła), że nie ma pojęcia, co grasowało tutaj na zwierzęta. Miał tylko przypuszczenia, mgliste i ponure. Widział podobną ranę na człowieku, słyszał pogłoski wśród ludzi i doniesienia od innych Zakonników: podobno ciemność żyła, podobno w cieniach kryła się magia jeszcze bardziej złowieszcza od tej, z którą do tej pory się stykali. Podobno.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Słysząc hasło panna ledwo zdusiła ogarniające Melpomene rozbawienie. Zdradzał ją kącik ust, który uniósł się jasno ku górze. Dość szybko założyła, że nie została rozpoznana i było w tym coś intrygującego. Nawet ona nie mogła mieć przecież pretensji, że stojący przed nią mężczyźni nie znają członków rodu mającego swoją siedzibę na drugim końcu kraju. Bardzo możliwe, że uda się wyjść z tej całej sytuacji nie ujawniając nazwiska Abbott. To by dopiero było coś ciekawego.
- Nieszczególnie- Przyznała całkiem szczerze zupełnie niezrażona tonem głosu mężczyzny. - Widzę jedynie tyle, że żadnych organów wewnętrznych nie brakuje, a żadne z żyjących tu zwierząt nie poluje w taki sposób. - Dodała bardzo spokojnie. Wbrew pozorom Melpomene była przyzwyczajona zarówno do ignorowania jej osoby jak i protekcjonalnego zachowania. Nikt przecież nie twierdził, że wszyscy młodzi arystokraci są…krystalicznie rycerscy. Drobne ślady stóp dziewczyny co chwilę zostawiały nowe ślady wokół martwego zwierzęcia. Jakoś nawet nie przyszło jej do głowy, że wypowiedziane przez nią słowa mogą być odebranego jako mało inteligentne skoro pytanie mężczyzny było wyraźnie retoryczne. Dopiero gdy usłyszała hasło biuro aurorów oderwała wzrok od tego co zostało z biednej sarny, a szaro-niebieskie oczy pognały w stronę mężczyzny. Mimowolnie uniosła brwi przyglądając się postaci, która twierdziła, że jest jednym z wielkich obrońców świata. – To wy nie wyginęliście? - przeszło jej przez myśl na szczęście jednak w porę ugryzła się w język. Ile to już czasu minęło gdy po raz ostatni słyszała to hasło? Odkąd zaczęła się wojna aurorzy byli jednym z tematów tabu, przynajmniej gdy ona była w pobliżu.
Poświęciła, krótką chwilę, by przyjrzeć się mężczyźnie. Niezauważalny dreszcz, który przeszył drobne ciało zrzuciła na karb mieszaniny niezdrowej ciekawości. Choć aurorzy byli dla niej czymś w rodzaju echa przeszłości to prawdopodobnie nigdy nie miała z jednym z nich bezpośredniego kontaktu. Z drugiej strony nie mogła pozbyć się przeświadczenia, że już go gdzieś wiedziała. W ostatniej chwili głos drugiego mężczyzny wyrwał Melpomene z zamyślenia. Jeszcze moment a drobną twarz dziewczyny mógł ozdobić rumieniec. Podeszła do swojego wierzchowca i wyciągnęła spod jego kopyt ulotkę. Przyjrzała się uważnie zdjęciu i otaczających go napisów. Wyraźnie biła się z myślami, jednak mimo wszystko dostrzegła rzucane, obce jej zaklęcie i skutki, jakie wywołało. Kolejny dreszcz, tym razem efekt wyczuwalnego niepokoju. Ile takich sytuacji miało miejsce w Somerset? Czy informacje o wszystkich docierają do lorda nestora? Wzięła głęboki wdech i kiwnęła głową zupełnie tak jakby właśnie podjęła jakąś ważną decyzję.
- Rozumiem i przepraszam, że utrudniam panom pracę. - Uśmiech arystokratki po raz kolejny rozjaśnił otoczenie. - Proszę jednak by zechciał pan wskazać mi drogę do miasteczka. Chciałabym porozmawiać z tą rodziną. - Melpomene zwróciła się bezpośrednio do Michaela nie oczekując jednak, że to ona ją odeskortuję. Wyraźnie to on tu dowodził i mógł wydać odpowiedni rozkaz. - Muszę przyznać, że nie mam pewności czy nie pomyliłam ścieżek. - Przyznała z nieco zaskakującą szczerością. Nikt nie rozpoznał w niej wysoko urodzonej damy, ale to przecież jeszcze nie powód, by odmawiać jej pomocy.
- Nieszczególnie- Przyznała całkiem szczerze zupełnie niezrażona tonem głosu mężczyzny. - Widzę jedynie tyle, że żadnych organów wewnętrznych nie brakuje, a żadne z żyjących tu zwierząt nie poluje w taki sposób. - Dodała bardzo spokojnie. Wbrew pozorom Melpomene była przyzwyczajona zarówno do ignorowania jej osoby jak i protekcjonalnego zachowania. Nikt przecież nie twierdził, że wszyscy młodzi arystokraci są…krystalicznie rycerscy. Drobne ślady stóp dziewczyny co chwilę zostawiały nowe ślady wokół martwego zwierzęcia. Jakoś nawet nie przyszło jej do głowy, że wypowiedziane przez nią słowa mogą być odebranego jako mało inteligentne skoro pytanie mężczyzny było wyraźnie retoryczne. Dopiero gdy usłyszała hasło biuro aurorów oderwała wzrok od tego co zostało z biednej sarny, a szaro-niebieskie oczy pognały w stronę mężczyzny. Mimowolnie uniosła brwi przyglądając się postaci, która twierdziła, że jest jednym z wielkich obrońców świata. – To wy nie wyginęliście? - przeszło jej przez myśl na szczęście jednak w porę ugryzła się w język. Ile to już czasu minęło gdy po raz ostatni słyszała to hasło? Odkąd zaczęła się wojna aurorzy byli jednym z tematów tabu, przynajmniej gdy ona była w pobliżu.
Poświęciła, krótką chwilę, by przyjrzeć się mężczyźnie. Niezauważalny dreszcz, który przeszył drobne ciało zrzuciła na karb mieszaniny niezdrowej ciekawości. Choć aurorzy byli dla niej czymś w rodzaju echa przeszłości to prawdopodobnie nigdy nie miała z jednym z nich bezpośredniego kontaktu. Z drugiej strony nie mogła pozbyć się przeświadczenia, że już go gdzieś wiedziała. W ostatniej chwili głos drugiego mężczyzny wyrwał Melpomene z zamyślenia. Jeszcze moment a drobną twarz dziewczyny mógł ozdobić rumieniec. Podeszła do swojego wierzchowca i wyciągnęła spod jego kopyt ulotkę. Przyjrzała się uważnie zdjęciu i otaczających go napisów. Wyraźnie biła się z myślami, jednak mimo wszystko dostrzegła rzucane, obce jej zaklęcie i skutki, jakie wywołało. Kolejny dreszcz, tym razem efekt wyczuwalnego niepokoju. Ile takich sytuacji miało miejsce w Somerset? Czy informacje o wszystkich docierają do lorda nestora? Wzięła głęboki wdech i kiwnęła głową zupełnie tak jakby właśnie podjęła jakąś ważną decyzję.
- Rozumiem i przepraszam, że utrudniam panom pracę. - Uśmiech arystokratki po raz kolejny rozjaśnił otoczenie. - Proszę jednak by zechciał pan wskazać mi drogę do miasteczka. Chciałabym porozmawiać z tą rodziną. - Melpomene zwróciła się bezpośrednio do Michaela nie oczekując jednak, że to ona ją odeskortuję. Wyraźnie to on tu dowodził i mógł wydać odpowiedni rozkaz. - Muszę przyznać, że nie mam pewności czy nie pomyliłam ścieżek. - Przyznała z nieco zaskakującą szczerością. Nikt nie rozpoznał w niej wysoko urodzonej damy, ale to przecież jeszcze nie powód, by odmawiać jej pomocy.
Przejdę przez życie jak chmura- wędrując wszędzie obcy, zawieszony między czasem i wiecznością.
Przez pierwsze kilka sekund zachował całkowicie pokerową twarz, ewidentnie nie podzielając rozbawienia dziewczyny. Drżące kąciki ust nie umknęły jego uwadze - ludziom przyglądał się tak samo badawczo, jak śladom po czarnej magii. Jakby ich przesłuchiwał.
Jego własne usta drgnęły za to w cieniu uśmiechu, gdy niezrażona podzieliła się własnymi wnioskami o rannej sarnie.
-Za to zna się panienka na polowaniach. - przyznał cicho, bo wnioski były może proste i pośpieszne, ale logiczne i nie każda przypadkowa dziewczyna przyglądałaby się rozszarpanej zwierzynie z podobnym spokojem. Spojrzał na nią z nieco większą uwagą - odruchowo wziął ją za mieszkankę okolicznych wiosce, ale dopiero teraz zauważył ubiór nieco strojniejszy i porządniejszy niż wśród przeciętnych panien z Northumberland.
Tęczówki skrzyżowały się - a Mike, ewidentnie zaciekawiony tożsamością nieznajomej, nie cofnął spojrzenia. Tak, jak wypadało. Może był ostatnio na tyle skupiony na pracy, że zdążył zapomnieć o dobrych manierach - a może chciał wychwycić jej reakcję na wieść, z kim ma do czynienia. Gdy zaczął karierę, jeszcze jako młody chłopak, był niepoprawnie wręcz próżny. Z dumą obnosił się przynależnością do elitarnej jednostki tropiącej czarnoksiężników, tak jakby sukces zawodowy mógł mu zrekompensować kompleksy spowodowane mugolskim wykonaniem. Potem przez długie lata widział na twarzach kobiet podziw, Biuro Aurorów robiło wtedy wrażenie, wzbudzało szacunek.
Teraz - wzbudzało tylko ciekawość. Może nawet niedowierzanie, bo aurorów było coraz mniej, a konfliktów coraz więcej. Mieszkańcom łatwo było zapomnieć, że wciąż działają wśród nich, tym bardziej, że ostrożność często zmuszała ich do pracy w ukryciu.
Dziewczyna odwróciła wzrok pierwsza, dając mu czas na rzucenie zaklęcia. Przez chwilę skupił się na drgającej w powietrzu magii i dopiero głos blondynki wyrwał go z zamyślenia.
Uśmiechała się tak promiennie, jakby w pochmurnej i niebezpiecznej Anglii wciąż była w stanie dostrzec promienie słońca. Przypomniał sobie, jak dwa tygodnie wcześniej uratował niewiele młodszą dziewczynę od niegodziwego szmalcownika, jak mało brakowało. Tamta dziewczyna pewnie jeszcze przez jakiś czas nie będzie mogła się równie promiennie uśmiechać, nie dopóki nie spróbuje zapomnieć o niespodziewanej traumie.
Gdzieś pomiędzy tymi myślami, zawieszając wzrok na roziskrzonych uśmiechem oczach blondynki, podjął decyzję, że nie zostawi jej w tym lesie samej.
-Nie jest panienka stąd? - zdziwił się. Śmiałość, z jaką jeździła sama konno, sprawiła, że miał inne wrażenie.
-Też wybieramy się do miasteczka. - zadecydował, choć jego kompan wciąż nachylał się nad sarną. Sięgnął po leżącą nieopodal miotłę - na niej dotrzyma tempa wierzchowcowi. -Zabezpiecz truchło, ja ostrzegę myśliwych. - mruknął do kompana, ewidentnie lekceważąc jego obawy o popsucie nastroju przed przyjazdem arystokratów.
Zresztą, może zdąży zanim w ogóle pojawią się w miasteczku?
Wsiadł na miotłę, wznosząc się na jakieś pół metra - tak by zrównać wysokość z dziewczyną, gdy wsiądzie na konia.
-Skoro nie jesteś stąd - to co tu robisz? - zagaił gdy zostawili drugiego mężczyznę za sobą, równie szybko porzucając też formę grzecznościowa i przypatrując się jej z ukosa. Była dość pewna siebie, jakby co najmniej pracowała dla ruchu oporu - ale starał się kojarzyć wszystkich pracowników podziemia, w których pracował najczęściej, a Northumberland było jednym z nich.
Jego własne usta drgnęły za to w cieniu uśmiechu, gdy niezrażona podzieliła się własnymi wnioskami o rannej sarnie.
-Za to zna się panienka na polowaniach. - przyznał cicho, bo wnioski były może proste i pośpieszne, ale logiczne i nie każda przypadkowa dziewczyna przyglądałaby się rozszarpanej zwierzynie z podobnym spokojem. Spojrzał na nią z nieco większą uwagą - odruchowo wziął ją za mieszkankę okolicznych wiosce, ale dopiero teraz zauważył ubiór nieco strojniejszy i porządniejszy niż wśród przeciętnych panien z Northumberland.
Tęczówki skrzyżowały się - a Mike, ewidentnie zaciekawiony tożsamością nieznajomej, nie cofnął spojrzenia. Tak, jak wypadało. Może był ostatnio na tyle skupiony na pracy, że zdążył zapomnieć o dobrych manierach - a może chciał wychwycić jej reakcję na wieść, z kim ma do czynienia. Gdy zaczął karierę, jeszcze jako młody chłopak, był niepoprawnie wręcz próżny. Z dumą obnosił się przynależnością do elitarnej jednostki tropiącej czarnoksiężników, tak jakby sukces zawodowy mógł mu zrekompensować kompleksy spowodowane mugolskim wykonaniem. Potem przez długie lata widział na twarzach kobiet podziw, Biuro Aurorów robiło wtedy wrażenie, wzbudzało szacunek.
Teraz - wzbudzało tylko ciekawość. Może nawet niedowierzanie, bo aurorów było coraz mniej, a konfliktów coraz więcej. Mieszkańcom łatwo było zapomnieć, że wciąż działają wśród nich, tym bardziej, że ostrożność często zmuszała ich do pracy w ukryciu.
Dziewczyna odwróciła wzrok pierwsza, dając mu czas na rzucenie zaklęcia. Przez chwilę skupił się na drgającej w powietrzu magii i dopiero głos blondynki wyrwał go z zamyślenia.
Uśmiechała się tak promiennie, jakby w pochmurnej i niebezpiecznej Anglii wciąż była w stanie dostrzec promienie słońca. Przypomniał sobie, jak dwa tygodnie wcześniej uratował niewiele młodszą dziewczynę od niegodziwego szmalcownika, jak mało brakowało. Tamta dziewczyna pewnie jeszcze przez jakiś czas nie będzie mogła się równie promiennie uśmiechać, nie dopóki nie spróbuje zapomnieć o niespodziewanej traumie.
Gdzieś pomiędzy tymi myślami, zawieszając wzrok na roziskrzonych uśmiechem oczach blondynki, podjął decyzję, że nie zostawi jej w tym lesie samej.
-Nie jest panienka stąd? - zdziwił się. Śmiałość, z jaką jeździła sama konno, sprawiła, że miał inne wrażenie.
-Też wybieramy się do miasteczka. - zadecydował, choć jego kompan wciąż nachylał się nad sarną. Sięgnął po leżącą nieopodal miotłę - na niej dotrzyma tempa wierzchowcowi. -Zabezpiecz truchło, ja ostrzegę myśliwych. - mruknął do kompana, ewidentnie lekceważąc jego obawy o popsucie nastroju przed przyjazdem arystokratów.
Zresztą, może zdąży zanim w ogóle pojawią się w miasteczku?
Wsiadł na miotłę, wznosząc się na jakieś pół metra - tak by zrównać wysokość z dziewczyną, gdy wsiądzie na konia.
-Skoro nie jesteś stąd - to co tu robisz? - zagaił gdy zostawili drugiego mężczyznę za sobą, równie szybko porzucając też formę grzecznościowa i przypatrując się jej z ukosa. Była dość pewna siebie, jakby co najmniej pracowała dla ruchu oporu - ale starał się kojarzyć wszystkich pracowników podziemia, w których pracował najczęściej, a Northumberland było jednym z nich.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie odpowiedziała na pytanie dotyczące miejsca jej pochodzenia. Również tym razem zdecydowała, że sama będzie wybierać, które pytanie uznać za hipotetyczne, a które nie. Zresztą gdyby przyznała, że jest z Doliny Godryka to, co by to zmieniło? Czasami miała wrażenie, że ponad połowa czarodziejów właśnie tam miała swój dom lub też była związana z tymi terenami. Oczywiście mogła wspomnieć, że jej przodkowie od wieków sprawują pieczę tą ziemią, ale w tej chwili było to jedynie nieistotny szczegół. Gdy usłyszała, że blondyn również zmierza do miasteczka kiwnęła potakująco głową dając tym samym znak, że jest wdzięczna za okazaną jej pomoc. Jednym sprawnym ruchem ponownie wskoczyła na grzbiet swojego czworonożnego towarzysza i ruszyła za aurorem.
Gdyby nie fakt, że jechała konno znacznie łatwiej byłoby dostrzec, że mimowolnie drgnęła usłyszawszy jak nowo poznany mężczyzna zwraca się do niej w tak bezpośredni sposób. Mimo oczekiwania nie poczuła się tym urażona, było to zaskakująco normalne, a owo drgnięcie wynikało raczej z zaskoczenia. - Odwiedzam rodzinę. - Odpowiedziała zgodnie z prawdą, po czym zmusiła swojego wierzchowca do nieco szybszej jazdy. - Nawet w czasie wojny, a może zwłaszcza w czasie wojny powinno się dbać o społeczne więzi. - Uświadomiwszy sobie, że cytuje słowa matki, które usłyszała tuż przed wyjazdem, mimowolnie zaśmiała się pod nosem. Podskórnie czuła, że te szeroko rozumiane więzi mają więcej wspólnego z polityką i chęcią zadbania o przyszłość przynajmniej jednego z braci Melpomene niż z faktycznymi emocjami i troskom. - Przyznaję, że nie mam pojęcia jak funkcjonują obecnie aurorzy, trudno mi więc zakładać czy Northumberland to twój dom, przydzielony teren działań czy znałeś się tu tylko przypadkiem. - Melpomene celowo nie zadała bezpośredniego pytania, uznając, że byłaby to za dużo impertynencją na, którą Michael mógł przecież odpowiedzieć zasłaniając się tajemnicą zawodową czy czymś jeszcze innym. Jednocześnie w jej głosie pobrzmiewała równie duża doza ciekawości co jeszcze chwilę temu gdy przyglądała się martwej sarnie. Zwinnie przeskakując nad kłodą leżącą na ścieżce, zaczęła się zastanawiać jak łatwo i szybko porzuciła przyjęte formy grzecznościowo. Czy powinna okazać zawstydzenie swoim zachowaniem już, czy dopiero gdy padnie jej rodowe nazwisko? Melpomene podążała za swoim przewodnikiem, co jakiś czas przyspieszając tempo jazdy, głównie dla własnej rozrywki. Może brzmieć to trochę dziwnie, ale Abbottówna powoli zaczynała się odzwyczajać od spokojnej i statecznej jazdy godnej młodej damy. Gdy zbliżali się do linii oddzielającej las i miasteczko, mocno zwolniłaby w końcu zeskoczyć z grzbietu swojego wierzchowca. Już gdy na horyzoncie pojawiły się zabudowania, promienny uśmiech wyraźnie przygasł zastąpiony przez niepokój. - Pójdziesz ze mną? - Zwróciła się w stronę Michaela, mówiąc oczywiście o rodzinie kobiety z ogłoszenia. - Zostanę potraktowana poważniej będąc w towarzystwie mężczyzny. - Mel wiedziała, że nawet będąc wysoko urodzoną kobietą, a może właśnie szczególnie będą wysoko urodzoną kobietą musi mieć świadomość tego jak może być postrzegana przez ludzki i z jakimi stereotypami musi się mierzyć. - To zajmie tylko chwilę, zresztą bardzo możliwe, że i tak wyszli na spotkanie Longbottomom. - Dodała dość spokojnym tonem nie zdradzając większych emocji związanych z wizytą własnych krewnych w miasteczku, choć przecież sama powinna tam być. Na tym etapie Mel wierzyła, że ciotki zrozumieją istotę jej postępowania.
Gdyby nie fakt, że jechała konno znacznie łatwiej byłoby dostrzec, że mimowolnie drgnęła usłyszawszy jak nowo poznany mężczyzna zwraca się do niej w tak bezpośredni sposób. Mimo oczekiwania nie poczuła się tym urażona, było to zaskakująco normalne, a owo drgnięcie wynikało raczej z zaskoczenia. - Odwiedzam rodzinę. - Odpowiedziała zgodnie z prawdą, po czym zmusiła swojego wierzchowca do nieco szybszej jazdy. - Nawet w czasie wojny, a może zwłaszcza w czasie wojny powinno się dbać o społeczne więzi. - Uświadomiwszy sobie, że cytuje słowa matki, które usłyszała tuż przed wyjazdem, mimowolnie zaśmiała się pod nosem. Podskórnie czuła, że te szeroko rozumiane więzi mają więcej wspólnego z polityką i chęcią zadbania o przyszłość przynajmniej jednego z braci Melpomene niż z faktycznymi emocjami i troskom. - Przyznaję, że nie mam pojęcia jak funkcjonują obecnie aurorzy, trudno mi więc zakładać czy Northumberland to twój dom, przydzielony teren działań czy znałeś się tu tylko przypadkiem. - Melpomene celowo nie zadała bezpośredniego pytania, uznając, że byłaby to za dużo impertynencją na, którą Michael mógł przecież odpowiedzieć zasłaniając się tajemnicą zawodową czy czymś jeszcze innym. Jednocześnie w jej głosie pobrzmiewała równie duża doza ciekawości co jeszcze chwilę temu gdy przyglądała się martwej sarnie. Zwinnie przeskakując nad kłodą leżącą na ścieżce, zaczęła się zastanawiać jak łatwo i szybko porzuciła przyjęte formy grzecznościowo. Czy powinna okazać zawstydzenie swoim zachowaniem już, czy dopiero gdy padnie jej rodowe nazwisko? Melpomene podążała za swoim przewodnikiem, co jakiś czas przyspieszając tempo jazdy, głównie dla własnej rozrywki. Może brzmieć to trochę dziwnie, ale Abbottówna powoli zaczynała się odzwyczajać od spokojnej i statecznej jazdy godnej młodej damy. Gdy zbliżali się do linii oddzielającej las i miasteczko, mocno zwolniłaby w końcu zeskoczyć z grzbietu swojego wierzchowca. Już gdy na horyzoncie pojawiły się zabudowania, promienny uśmiech wyraźnie przygasł zastąpiony przez niepokój. - Pójdziesz ze mną? - Zwróciła się w stronę Michaela, mówiąc oczywiście o rodzinie kobiety z ogłoszenia. - Zostanę potraktowana poważniej będąc w towarzystwie mężczyzny. - Mel wiedziała, że nawet będąc wysoko urodzoną kobietą, a może właśnie szczególnie będą wysoko urodzoną kobietą musi mieć świadomość tego jak może być postrzegana przez ludzki i z jakimi stereotypami musi się mierzyć. - To zajmie tylko chwilę, zresztą bardzo możliwe, że i tak wyszli na spotkanie Longbottomom. - Dodała dość spokojnym tonem nie zdradzając większych emocji związanych z wizytą własnych krewnych w miasteczku, choć przecież sama powinna tam być. Na tym etapie Mel wierzyła, że ciotki zrozumieją istotę jej postępowania.
Przejdę przez życie jak chmura- wędrując wszędzie obcy, zawieszony między czasem i wiecznością.
Dziewczyna nie zachowywała się jak znane Michaelowi młode panny, wybierając sobie pytania i pytania retoryczne dość wybiórczo. Podbródek trzymała wysoko, spojrzenie miała pewne, a uśmiech aż za ciepły jak na ponurą wojenną rzeczywistość. Może to on od dawna nie rozmawiał z nikim, kogo nie przesłuchiwał ani nie znał wcześniej - ale ostatnie miesiące przyzwyczaiły go do nieufności, a rozmowa z pewną siebie dziewczyną była odświeżającą odmianą od sposobu, w jaki ludzie traktowali poszukiwanych. Może to kwestia tego, że nie miał już listu gończego nad głową - ale i do tego musiał się przyzwyczaić.
Uniósł lekko brew, społeczne więzy? Brzmiała, jakby powtarzała czyjeś słowa, ale mimowolnie zawtórował jej zaraźliwemu śmiechowi.
-I rodzina nie zadbała, żebyś się nie zgubiła? - trudno stwierdzić, czy nawyk wyciągania od rozmówców informacji tak mocno wszedł mu w krew, czy może po prostu szczerze się zmartwił. Może w oczach Longbottomów lasy Northumberland były bezpieczne - na pewno bezpieczniejsze od reszty kraju - ale jemu nie kojarzyły się dobrze. Teraz ta sarna i dziwna magia, w zimie samemu eksterminował z przygranicznych terenów szajkę szmalcowników...
Chyba napatrzył się na tyle okrucieństw, że żadne miejsce nie wyda mu się bezpieczne, nie w pełni. Nawet po wojnie, której końca właściwie nie potrafił sobie wyobrazić. Wybuchła, gdy wciąż nie zdążył się pozbierać po ugryzieniu przez wilkołaka - i dała mu nowy cel, większy od własnej rozpaczy i poczucia, że życie się skończyło. Właściwie, spodziewał się, że straci życie w tym konflikcie - ale chociaż w dobrej sprawie, chociaż będąc potrzebnym.
-Cywile nie powinni mieć pojęcia. Przyjmijmy, że jesteśmy wszędzie tam gdzie wrogowie i nigdzie tam, gdzie mogą nas wytropić. - beztrosko puścił dziewczynie perskie oko, ale szybko dotarło do niego, jak wybrzmiały jego słowa. -Nie, żeby w Northumberland byli szmalcownicy - zostawiliśmy im dość jasny sygnał. Dziś badałem tylko dziwne doniesienia o sarnie. - dodał uspokajająco. Może i nie znał się na propagandzie i kazałby każdemu zachowywać ostrożność wszędzie, ale nawet on nie chciał, by mieszkańcy (albo krewni mieszkańców) Northumberland czuli się tutaj zaszczuci przez siły wroga. Północ i półwysep Kornwalijski pozostawały w końcu jedynymi ostojami względnej normalności.
Koń przyśpieszył, miotła również. Leciał nieco za niską nad ziemią, trochę się popisując, z wprawą typową dla kogoś, kto sporo kiedyś trenował.
Zeskoczył z miotły i na powrót przewiesił ją przez plecy, a potem spojrzał uważnie na dziewczynę i jej gasnący uśmiech.
-Jeśli tam pójdziesz - to co im powiesz? - zapytał pragmatycznie, samemu również poważniejąc. -Jeśli tą kobietę aresztowano gdzieś poza granicami hrabstwa, jeśli jest już w Tower - to szanse na jej wypuszczenie lub odnalezienie są marne. - uświadomił dziewczynie sucho, mając nadzieję, że nie chodzi o jej krewną.
Spoglądał na nią z góry, w duchu przyznając jej rację - czegokolwiek nie chciała osiągnąć, nieznajomi faktycznie potraktują ją poważniej gdy przyjdzie w towarzystwie. Teraz, gdy zeszła z konia, zdawała się jeszcze drobniejsza. Młodziutka.
-Michael Tonks. - przedstawił się, wyciągając rękę - nie pójdzie chyba na spotkanie z nieznajomym? Spojrzał na nią wyczekująco, bo z każdą mijającą chwilą jej prezencja, sposób wysławiania się, dziwna chęć spotkania z najwyraźniej-nieznajomymi - coraz bardziej go ciekawiły.
Uniósł lekko brew, społeczne więzy? Brzmiała, jakby powtarzała czyjeś słowa, ale mimowolnie zawtórował jej zaraźliwemu śmiechowi.
-I rodzina nie zadbała, żebyś się nie zgubiła? - trudno stwierdzić, czy nawyk wyciągania od rozmówców informacji tak mocno wszedł mu w krew, czy może po prostu szczerze się zmartwił. Może w oczach Longbottomów lasy Northumberland były bezpieczne - na pewno bezpieczniejsze od reszty kraju - ale jemu nie kojarzyły się dobrze. Teraz ta sarna i dziwna magia, w zimie samemu eksterminował z przygranicznych terenów szajkę szmalcowników...
Chyba napatrzył się na tyle okrucieństw, że żadne miejsce nie wyda mu się bezpieczne, nie w pełni. Nawet po wojnie, której końca właściwie nie potrafił sobie wyobrazić. Wybuchła, gdy wciąż nie zdążył się pozbierać po ugryzieniu przez wilkołaka - i dała mu nowy cel, większy od własnej rozpaczy i poczucia, że życie się skończyło. Właściwie, spodziewał się, że straci życie w tym konflikcie - ale chociaż w dobrej sprawie, chociaż będąc potrzebnym.
-Cywile nie powinni mieć pojęcia. Przyjmijmy, że jesteśmy wszędzie tam gdzie wrogowie i nigdzie tam, gdzie mogą nas wytropić. - beztrosko puścił dziewczynie perskie oko, ale szybko dotarło do niego, jak wybrzmiały jego słowa. -Nie, żeby w Northumberland byli szmalcownicy - zostawiliśmy im dość jasny sygnał. Dziś badałem tylko dziwne doniesienia o sarnie. - dodał uspokajająco. Może i nie znał się na propagandzie i kazałby każdemu zachowywać ostrożność wszędzie, ale nawet on nie chciał, by mieszkańcy (albo krewni mieszkańców) Northumberland czuli się tutaj zaszczuci przez siły wroga. Północ i półwysep Kornwalijski pozostawały w końcu jedynymi ostojami względnej normalności.
Koń przyśpieszył, miotła również. Leciał nieco za niską nad ziemią, trochę się popisując, z wprawą typową dla kogoś, kto sporo kiedyś trenował.
Zeskoczył z miotły i na powrót przewiesił ją przez plecy, a potem spojrzał uważnie na dziewczynę i jej gasnący uśmiech.
-Jeśli tam pójdziesz - to co im powiesz? - zapytał pragmatycznie, samemu również poważniejąc. -Jeśli tą kobietę aresztowano gdzieś poza granicami hrabstwa, jeśli jest już w Tower - to szanse na jej wypuszczenie lub odnalezienie są marne. - uświadomił dziewczynie sucho, mając nadzieję, że nie chodzi o jej krewną.
Spoglądał na nią z góry, w duchu przyznając jej rację - czegokolwiek nie chciała osiągnąć, nieznajomi faktycznie potraktują ją poważniej gdy przyjdzie w towarzystwie. Teraz, gdy zeszła z konia, zdawała się jeszcze drobniejsza. Młodziutka.
-Michael Tonks. - przedstawił się, wyciągając rękę - nie pójdzie chyba na spotkanie z nieznajomym? Spojrzał na nią wyczekująco, bo z każdą mijającą chwilą jej prezencja, sposób wysławiania się, dziwna chęć spotkania z najwyraźniej-nieznajomymi - coraz bardziej go ciekawiły.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Słysząc pytanie dotyczące jej bliskich Melpomene mimowolnie musiała się zmierzyć z myślą, że konsekwencje tej małej eskapady mogą być dla niej znacznie poważniejsze niż to wcześniej zakładała. Teraz jednak nie mogła się już wycofać, zwłaszcza gdy miała przed sobą zadanie do wykonania. -Kto powiedział, że się zgubiłam? - Spytała śmiejąc się. - I kto powiedział, że wojna pozbawia młodych lekkomyślności i naiwności?- Kolejne pytanie zakończone odrobiną tak potrzebnej światu radości. Melpomene słuchała uważnie gdy Michael mówił o swojej pracy. Nawiązanie do szmalcowników nie wywołało w niej większych reakcji, głównie ze względu na brak świadomości w tym temacie. Mimo wszystko znów zaczęła się zastanawiać ile dziwnych sytuacji ma miejsce w Somerset i ile ludzie naraża się, by im przeciwdziałać. Nic jednak nie odpowiedziała. Kiwnęła jedynie głową dając znać, że przyjęła informację do świadomości.
Drobną twarz na krótką chwilę oszpecił grymas świadczący o niezadowoleniu, zaś czoło przeszywały wyraźne zmarszczki. Nieco mocniej zacisnęła dłoń na rzemieniach, za które prowadziła swojego wierzchowca. Melpomene uważała się za osobę najlepiej odnajdującą się wśród porządku, schematów i planów. Jednak teraz gdy musiała podejmować decyzje naprędce i jeszcze ubierać je w konkretne słowa zaczęła odczuwać coraz większą niepewność. Jeden głęboki wdech i wypuszczane z cichym świtem powietrze pozwolił na, choć chwilowe rozluźnienie. - Przede wszystkim chce się dowiedzieć czy ktoś już się tym zajmował i poznać możliwie jak najwięcej szczegółów. Sam fakt, że ktoś interesuje się życiem tej kobiety może przyniesie im choć trochę pociechy. Zresztą jestem pewna, że poza jej dzieckiem oni wiedzą, że nie ma większej nadziei. To, co ich niszczy od środka to niewiedza co się z nią stało. Potrzebują kogoś, kto usłyszy i odpowie na ich cierpienie. - Spojrzenie Mel, skupione na jakimś punkcie w oddali jak i ton jej głosu sugerował, że w dużej mierze bardziej mówi do siebie niż do Michaela. Jednak gdy skończyła spojrzała wyczekująco w stronę mężczyzny. Potrzebowała jakiegoś znaku, że ten plan ma, choć najmniejszy sens. Jego dotychczasowe zachowanie dość jasno sugerowało, że nie będzie jej w tej kwestii okłamywał.
Nie ukrywała zaskoczynia gdy okazało się, że nadszedł moment oficjalnych przedstawień. Właśnie musiała się pożegnać ze swoją anonimowością. Przecież nie mogła zwyczajnie zignorować jego ręki, a podanie zmyślonego imienia ( co przecież często zdarzało się w książkach, które tak uwielbiała czytać) wydawało się bezcelowe. Ostrożnie podała mu dłoń i pozwoliła sobie na delikatny uścisk. - Melpomene Abbott. - Twarz dziewczyny rozjaśnił uśmiech świadczący o mimowolnym rozbawieniu. - Z racji tego, że z taką łatwością przeszliśmy do imion proponuje by tak pozostało. Nie obrażę się nawet gdy będziesz zwracał się do mnie Mel, jak robią to inni. Mam długie i niewygodne imię. - Dodała, zanim Michael zdążył zareagować na dźwięk szlacheckiego nazwiska. Nie była w stanie przewidzieć zmiany, jaką wywoła w zachowaniu Michaela ta nowa informacja. Mogła liczyć tylko na to, że wciąż będzie mogła się czuć zaskakująco swobodnie w jego towarzystwie. Wysunęła swoją dłoń z jego dłoni i odwróciła się w stronę drogi szukając wzrokiem odpowiedniej uliczki. Jednocześnie własne myśli skupiła wokół poszukiwaniu wśród mieszkańców Somerset rodziny Tonks. Dobry władca powinien przynajmniej częściowo wiedzieć jakie rodziny mieszkają na jego ziemie. Wszystko było lepsze od próby zrozumienia uczuć, jakie wywołał w niej nawet tak nikły ludzki dotyk.
Drobną twarz na krótką chwilę oszpecił grymas świadczący o niezadowoleniu, zaś czoło przeszywały wyraźne zmarszczki. Nieco mocniej zacisnęła dłoń na rzemieniach, za które prowadziła swojego wierzchowca. Melpomene uważała się za osobę najlepiej odnajdującą się wśród porządku, schematów i planów. Jednak teraz gdy musiała podejmować decyzje naprędce i jeszcze ubierać je w konkretne słowa zaczęła odczuwać coraz większą niepewność. Jeden głęboki wdech i wypuszczane z cichym świtem powietrze pozwolił na, choć chwilowe rozluźnienie. - Przede wszystkim chce się dowiedzieć czy ktoś już się tym zajmował i poznać możliwie jak najwięcej szczegółów. Sam fakt, że ktoś interesuje się życiem tej kobiety może przyniesie im choć trochę pociechy. Zresztą jestem pewna, że poza jej dzieckiem oni wiedzą, że nie ma większej nadziei. To, co ich niszczy od środka to niewiedza co się z nią stało. Potrzebują kogoś, kto usłyszy i odpowie na ich cierpienie. - Spojrzenie Mel, skupione na jakimś punkcie w oddali jak i ton jej głosu sugerował, że w dużej mierze bardziej mówi do siebie niż do Michaela. Jednak gdy skończyła spojrzała wyczekująco w stronę mężczyzny. Potrzebowała jakiegoś znaku, że ten plan ma, choć najmniejszy sens. Jego dotychczasowe zachowanie dość jasno sugerowało, że nie będzie jej w tej kwestii okłamywał.
Nie ukrywała zaskoczynia gdy okazało się, że nadszedł moment oficjalnych przedstawień. Właśnie musiała się pożegnać ze swoją anonimowością. Przecież nie mogła zwyczajnie zignorować jego ręki, a podanie zmyślonego imienia ( co przecież często zdarzało się w książkach, które tak uwielbiała czytać) wydawało się bezcelowe. Ostrożnie podała mu dłoń i pozwoliła sobie na delikatny uścisk. - Melpomene Abbott. - Twarz dziewczyny rozjaśnił uśmiech świadczący o mimowolnym rozbawieniu. - Z racji tego, że z taką łatwością przeszliśmy do imion proponuje by tak pozostało. Nie obrażę się nawet gdy będziesz zwracał się do mnie Mel, jak robią to inni. Mam długie i niewygodne imię. - Dodała, zanim Michael zdążył zareagować na dźwięk szlacheckiego nazwiska. Nie była w stanie przewidzieć zmiany, jaką wywoła w zachowaniu Michaela ta nowa informacja. Mogła liczyć tylko na to, że wciąż będzie mogła się czuć zaskakująco swobodnie w jego towarzystwie. Wysunęła swoją dłoń z jego dłoni i odwróciła się w stronę drogi szukając wzrokiem odpowiedniej uliczki. Jednocześnie własne myśli skupiła wokół poszukiwaniu wśród mieszkańców Somerset rodziny Tonks. Dobry władca powinien przynajmniej częściowo wiedzieć jakie rodziny mieszkają na jego ziemie. Wszystko było lepsze od próby zrozumienia uczuć, jakie wywołał w niej nawet tak nikły ludzki dotyk.
Przejdę przez życie jak chmura- wędrując wszędzie obcy, zawieszony między czasem i wiecznością.
-Sama to powiedziałaś - że nie miałaś pewności, czy nie pomyliłaś ścieżek. - wytknął z rozbawieniem, najwyraźniej zapamiętawszy każde jej słowo. Praca nauczyła go pamięci do detali. Uśmiech zbladł, gdy wspomniała o lekkomyślności. Stalowobłękitne oczy spoważniały, auror zacisnął usta z lekką dezaprobatą.
-Powinna pozbawić. Nigdzie nie jest już zupełnie bezpiecznie. - westchnął, nie mając serca być jeszcze bardziej surowym - choć może powinien? Widział wiele okropieństw, szmalcowników czyhających na cnotę młodych dziewczyn, wymordowane rodziny, masowe groby w lasach. Z goryczą przypomniał sobie, że do niedawna sam bywał przecież lekkomyślny, może aż za bardzo, biorąc pod uwagę własny wiek. Wojna odzierała go ze śmiałości i radości, dzień po dniu.
Dziewczyna nie była jednak całkiem naiwna - może jedynie zasłaniała własną wrażliwość tym radosnym uśmiechem. Dostrzegł, jak zakłopotało ją pytanie o to, co powie rodzinie - musiała zdawać sobie sprawę z tego, że los zaginionej kobiety mógł być przesądzony. O przemijaniu i żałobie mówiła zresztą - choć nie wprost - z zaskakującą dojrzałością. Jak ktoś, kto już przeżył jakąś stratę - ale może tak czuli się wszyscy czarodzieje, mieszkający na promugolskich terenach? Wojna dotknęła ich mocniej, choć w konserwatywnych hrabstwach też trwały walki i tylko stolica zdawała się zupełnie bezpieczna - a zaopatrzenia brakowało wszędzie.
Skinął lekko głową, jakby wyczuwając, że oczekuje od niego potwierdzenia dla swojego planu.
-Nigdy nie pomagałem nikomu za pomocą słów - przyznał cicho, pocieszanie przychodziło mu z trudem, potrafił głównie walczyć. -ale to dobre słowa. - takie, jakie sam chciałby usłyszeć kilka miesięcy temu, gdy aresztowano jego siostrę. Odbili ją, znała zbyt wiele sekretów Zakonu Feniksa, by zostawić ją bez pomocy - ale jakim kosztem? Pamiętał mijane po drodze cele, wszystkich ludzi, których nie mogli uratować.
Przez myśl przemknęło mu spostrzeżenie, że sposób wysławiania się i pewność siebie blondynki sugerują, że nie chyba przeciętnym dziewczęciem z Northumberland - ale zagadka szybko się rozwiązała. I to nie w sposób, którego się spodziewał - choć mógł przecież być bardziej czujny, zwrócić większą uwagę na zadbanego konia, porządne ubranie i wreszcie zbieżność dat z wizytą arystokracji w wiosce.
Rozszerzył mimowolnie oczy i również mimowolnie ścisnął mocniej dłoń lady Abbott, by po sekundzie puścić ze speszeniem jej rękę. Zrobiło mu się głupio, że przywitał się tak nonszalancko, wręcz po męsku - czy powinien w zamian pocałować ją w dłoń? Nie wiedział, nigdy nie uczył się manier szlacheckich dworów, jego mugolski świat był od nich bardzo daleki. Całe życie mieszkał zresztą w Londynie, gdzie arystokraci musieli dzielić swoje wpływy z mugolskim światem (dopóki nie postanowili wymordować niemagicznych w pierwszym dniu wojny...) - obecność szlachetnie urodzonych nie była w stolicy równie wyczuwalna jak panowanie Abbottów nad Somerset.
-Lady, - milady? Język mu się plątał. -Proszę o wybaczenie mojej impertynencji... - wymamrotał, nie próbując nawet ukryć zakłopotania i zaskoczenia. Chyba zachował się jak należy, eskortując ją do miasteczka, ale żałował swojego nonszalanckiego tonu, swoich słów, nawet przejścia na "ty".
-Nie powinienem. - wtrącił prędko, choć z włosami zmierzwionymi od szybkiej jazdy i szerokim uśmiechem faktycznie zdawała się bardziej Mel niż lady Abbott. -A lady Melpomene nie jest niewygodne. - dodał, siląc się na blady uśmiech - na dowód, że jest w stanie to powtórzyć.
Opuścił ręce, zaskoczenie i emocje powoli mijały - ustępując miejsca pytaniom.
-Myślałem, że przyjedzie... - zawahał się. -...sz z obstawą. Pozwalają ci tak jeździć samej po lasach? - wykrztusił, przyjmując propozycję przejścia na "ty", choć nadal nie zdecydował, czy powinien tak po prostu zdrabniać jej imię.
-Chodźmy. - był już w Tyne, wiedział, gdzie znaleźć wskazany adres. -Ale w zamian... powiedz mi, czy wiadomość o rannych zwierzętach bardzo zepsuje twoim krewnym wizytę w Tyne? - pamiętał niepewną minę swojego podwładnego, sugestię, by poczekać z kiepskimi wiadomościami do kolejnego dnia. Zatajenie tych informacji wydawało mu się niewłaściwe, ale z drugiej strony wojna znieczuliła go do tego stopnia, że z łatwością mógłby palnąć przy arystokratkach coś zupełnie nieodpowiedniego - właściwie tylko ciepły uśmiech Mel powstrzymał go od wytknięcia jej wcześniej, że lasy pełne są morderców i gwałcicieli. I dziwnych sił, zostawiających czarne ślady na korpusach rozerwanych zwierząt.
-Powinna pozbawić. Nigdzie nie jest już zupełnie bezpiecznie. - westchnął, nie mając serca być jeszcze bardziej surowym - choć może powinien? Widział wiele okropieństw, szmalcowników czyhających na cnotę młodych dziewczyn, wymordowane rodziny, masowe groby w lasach. Z goryczą przypomniał sobie, że do niedawna sam bywał przecież lekkomyślny, może aż za bardzo, biorąc pod uwagę własny wiek. Wojna odzierała go ze śmiałości i radości, dzień po dniu.
Dziewczyna nie była jednak całkiem naiwna - może jedynie zasłaniała własną wrażliwość tym radosnym uśmiechem. Dostrzegł, jak zakłopotało ją pytanie o to, co powie rodzinie - musiała zdawać sobie sprawę z tego, że los zaginionej kobiety mógł być przesądzony. O przemijaniu i żałobie mówiła zresztą - choć nie wprost - z zaskakującą dojrzałością. Jak ktoś, kto już przeżył jakąś stratę - ale może tak czuli się wszyscy czarodzieje, mieszkający na promugolskich terenach? Wojna dotknęła ich mocniej, choć w konserwatywnych hrabstwach też trwały walki i tylko stolica zdawała się zupełnie bezpieczna - a zaopatrzenia brakowało wszędzie.
Skinął lekko głową, jakby wyczuwając, że oczekuje od niego potwierdzenia dla swojego planu.
-Nigdy nie pomagałem nikomu za pomocą słów - przyznał cicho, pocieszanie przychodziło mu z trudem, potrafił głównie walczyć. -ale to dobre słowa. - takie, jakie sam chciałby usłyszeć kilka miesięcy temu, gdy aresztowano jego siostrę. Odbili ją, znała zbyt wiele sekretów Zakonu Feniksa, by zostawić ją bez pomocy - ale jakim kosztem? Pamiętał mijane po drodze cele, wszystkich ludzi, których nie mogli uratować.
Przez myśl przemknęło mu spostrzeżenie, że sposób wysławiania się i pewność siebie blondynki sugerują, że nie chyba przeciętnym dziewczęciem z Northumberland - ale zagadka szybko się rozwiązała. I to nie w sposób, którego się spodziewał - choć mógł przecież być bardziej czujny, zwrócić większą uwagę na zadbanego konia, porządne ubranie i wreszcie zbieżność dat z wizytą arystokracji w wiosce.
Rozszerzył mimowolnie oczy i również mimowolnie ścisnął mocniej dłoń lady Abbott, by po sekundzie puścić ze speszeniem jej rękę. Zrobiło mu się głupio, że przywitał się tak nonszalancko, wręcz po męsku - czy powinien w zamian pocałować ją w dłoń? Nie wiedział, nigdy nie uczył się manier szlacheckich dworów, jego mugolski świat był od nich bardzo daleki. Całe życie mieszkał zresztą w Londynie, gdzie arystokraci musieli dzielić swoje wpływy z mugolskim światem (dopóki nie postanowili wymordować niemagicznych w pierwszym dniu wojny...) - obecność szlachetnie urodzonych nie była w stolicy równie wyczuwalna jak panowanie Abbottów nad Somerset.
-Lady, - milady? Język mu się plątał. -Proszę o wybaczenie mojej impertynencji... - wymamrotał, nie próbując nawet ukryć zakłopotania i zaskoczenia. Chyba zachował się jak należy, eskortując ją do miasteczka, ale żałował swojego nonszalanckiego tonu, swoich słów, nawet przejścia na "ty".
-Nie powinienem. - wtrącił prędko, choć z włosami zmierzwionymi od szybkiej jazdy i szerokim uśmiechem faktycznie zdawała się bardziej Mel niż lady Abbott. -A lady Melpomene nie jest niewygodne. - dodał, siląc się na blady uśmiech - na dowód, że jest w stanie to powtórzyć.
Opuścił ręce, zaskoczenie i emocje powoli mijały - ustępując miejsca pytaniom.
-Myślałem, że przyjedzie... - zawahał się. -...sz z obstawą. Pozwalają ci tak jeździć samej po lasach? - wykrztusił, przyjmując propozycję przejścia na "ty", choć nadal nie zdecydował, czy powinien tak po prostu zdrabniać jej imię.
-Chodźmy. - był już w Tyne, wiedział, gdzie znaleźć wskazany adres. -Ale w zamian... powiedz mi, czy wiadomość o rannych zwierzętach bardzo zepsuje twoim krewnym wizytę w Tyne? - pamiętał niepewną minę swojego podwładnego, sugestię, by poczekać z kiepskimi wiadomościami do kolejnego dnia. Zatajenie tych informacji wydawało mu się niewłaściwe, ale z drugiej strony wojna znieczuliła go do tego stopnia, że z łatwością mógłby palnąć przy arystokratkach coś zupełnie nieodpowiedniego - właściwie tylko ciepły uśmiech Mel powstrzymał go od wytknięcia jej wcześniej, że lasy pełne są morderców i gwałcicieli. I dziwnych sił, zostawiających czarne ślady na korpusach rozerwanych zwierząt.
Can I not save one
from the pitiless wave?
- Dziękuje - odpowiedziała dość cicho błądząc jednocześnie w labiryncie własnych myśli. Dziwne stanowili scenę, on auror, wojownik walczący ze złem za pomocą siły i ona, młodziutka dama, mając w swoich żyłach krew jednym z największych polityków w tym kroju, jeśli kiedykolwiek będzie walczyć, będzie to robiła tylko i wyłącznie za pomocą słów. - Czy to jest w ogóle wykonalne? Samo dowiedzenie się co się stało? - Cichy głos wciąż był przepełniony niepewnością. Czuła jak znów boleśnie wypalają się w umyśle słowa usłyszane dawno temu, daje nadzieję innym, sobie nie zostawiam żadnej. Motto, które za niedługo może stać się jej własnym, jeśli postanowi opuścić bezpieczne mury rodzinnych rezerwatów.
Melpomene patrzyła na jego zmieszanie z mimowolnym rozbawieniem. Nigdy nie przestanie ją zadziwiać, jak wiele skrajnych uczuć może wywołać jedno nazwisko. Zachowanie Michaela wskazywało na jedną rzecz, nie miał kontaktu z wysoko urodzonymi, a przynajmniej z kobietami. To dawało jakieś pole do manewru. Miała mu ochotę przypomnieć o oddychaniu oraz o tym, że gdyby uznała zachowanie za impertynencje sama by mu o tym powiedziała. Uznała jednak, że lepiej nie zakłócać procesu myślowego. Gdy usłyszała jak wypowiada jej imię zagryzła lekko wargi, próbując tym samym zapanować nad rozbawieniem. Delikatnym ruchem ręki poprawiła niesforny kosmyk włosów, który opadł jej na oczy. - Dobrze wiedzieć, że pod aurorem czai się człowiek. - Zażartowała, choć gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że jej komentarz może być różnie odebrany. Nie uszło jej uwadze to, że Michael niejako siłuje się z usłyszaną prośbą jak i z narzuconymi normami społecznymi jednak postanowiła nie zwracać na to uwagi mając nadzieję, że to go nieco ośmieli. - Pozwalają to za duże słowo. - Przyznała się w końcu z lekkim wahaniem. - Uznałam, że jeśli dobrze radzę sobie z topografią Somerset to i tutaj dam sobie radę. Biorąc pod uwagę, że mimo wszystko znalazłam się na dobrej drodze, to nie jest ze mną tak źle. - Uniosła dumnie głowę zdając się ignorować fakt, że gdyby nie obecność Michaela wszystko mogłoby się skończyć zgoła inaczej. To nie był ani czas, ani miejsce, by tłumaczyć mu, że jazda konna było w zasadzie jedyną rzeczą z dawnego życia, która jej pozostało i, że długo walczyła by chociaż tego jej nie odebrano. - Już wspomniałam, że bywam lekkomyślna i naiwna, prawda? - Jeszcze jeden uśmiech, który nie raz wydobył ją z kłopotów.
-Nie - Odpowiedziała bez zawahania się, chociaż to nie była do końca prawda. Jeśli ktoś z mieszkańców zapyta o to wzbudzając jednocześnie popłoch wśród reszty, sytuacja może stać się nieciekawa. Przystanęła, patrząc na Michaela w dość nieodgadniony sposób. Na chwilę chciała zerwać zasłonę dzielącą oba światy. - Takie wizyty nie dla nas, ale dla mieszkańców. Przez ostatnie lata trochę opuściliśmy się w tej sztuce i znów uczymy się je na nowo. W każdym bądź razie ja się uczę i po to w sumie tu jestem. Używając twoich własnych słów, my pomagamy słowem. Tylko tyle potrafimy- wzruszyła lekko ramionami i ruszyła dalej. Mówiąc "my" miała na myśli wysoko urodzone kobiety, mężczyźni to zupełnie inna sprawa. Czując, że niepotrzebnie wprowadziła zbyt dużą powagę do swoich słów, w końcu zaczęła się cicho śmiać. - Chociaż jak zobaczysz, że w Dolinie Godryka rzucają w kogoś zgniłymi pomidorami to bardzo możliwe, że to będę ja. - W dzisiejszych czasach nikt nie pozwoliłby sobie na takie marnotrawstwo jedzenia, ale wyobrażenie sobie takiej sceny pozwoliło Melpomene na złapanie, choć lekkiego oddechu. W końcu dotarli pod odpowiednie drzwi. Minęło kilka sekund, zanim dziewczyna w końcu odważyła się zapukać. Jednocześnie wypowiedziała słowa, które dla Michaela mogły wydawać się bezsensowne, ale dla niej miały niemal świętą moc. - Sprawiedliwości musi stać się za dość, choćby niebo miało runąć. - rodzinne zawołanie Abbottów.
Melpomene patrzyła na jego zmieszanie z mimowolnym rozbawieniem. Nigdy nie przestanie ją zadziwiać, jak wiele skrajnych uczuć może wywołać jedno nazwisko. Zachowanie Michaela wskazywało na jedną rzecz, nie miał kontaktu z wysoko urodzonymi, a przynajmniej z kobietami. To dawało jakieś pole do manewru. Miała mu ochotę przypomnieć o oddychaniu oraz o tym, że gdyby uznała zachowanie za impertynencje sama by mu o tym powiedziała. Uznała jednak, że lepiej nie zakłócać procesu myślowego. Gdy usłyszała jak wypowiada jej imię zagryzła lekko wargi, próbując tym samym zapanować nad rozbawieniem. Delikatnym ruchem ręki poprawiła niesforny kosmyk włosów, który opadł jej na oczy. - Dobrze wiedzieć, że pod aurorem czai się człowiek. - Zażartowała, choć gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że jej komentarz może być różnie odebrany. Nie uszło jej uwadze to, że Michael niejako siłuje się z usłyszaną prośbą jak i z narzuconymi normami społecznymi jednak postanowiła nie zwracać na to uwagi mając nadzieję, że to go nieco ośmieli. - Pozwalają to za duże słowo. - Przyznała się w końcu z lekkim wahaniem. - Uznałam, że jeśli dobrze radzę sobie z topografią Somerset to i tutaj dam sobie radę. Biorąc pod uwagę, że mimo wszystko znalazłam się na dobrej drodze, to nie jest ze mną tak źle. - Uniosła dumnie głowę zdając się ignorować fakt, że gdyby nie obecność Michaela wszystko mogłoby się skończyć zgoła inaczej. To nie był ani czas, ani miejsce, by tłumaczyć mu, że jazda konna było w zasadzie jedyną rzeczą z dawnego życia, która jej pozostało i, że długo walczyła by chociaż tego jej nie odebrano. - Już wspomniałam, że bywam lekkomyślna i naiwna, prawda? - Jeszcze jeden uśmiech, który nie raz wydobył ją z kłopotów.
-Nie - Odpowiedziała bez zawahania się, chociaż to nie była do końca prawda. Jeśli ktoś z mieszkańców zapyta o to wzbudzając jednocześnie popłoch wśród reszty, sytuacja może stać się nieciekawa. Przystanęła, patrząc na Michaela w dość nieodgadniony sposób. Na chwilę chciała zerwać zasłonę dzielącą oba światy. - Takie wizyty nie dla nas, ale dla mieszkańców. Przez ostatnie lata trochę opuściliśmy się w tej sztuce i znów uczymy się je na nowo. W każdym bądź razie ja się uczę i po to w sumie tu jestem. Używając twoich własnych słów, my pomagamy słowem. Tylko tyle potrafimy- wzruszyła lekko ramionami i ruszyła dalej. Mówiąc "my" miała na myśli wysoko urodzone kobiety, mężczyźni to zupełnie inna sprawa. Czując, że niepotrzebnie wprowadziła zbyt dużą powagę do swoich słów, w końcu zaczęła się cicho śmiać. - Chociaż jak zobaczysz, że w Dolinie Godryka rzucają w kogoś zgniłymi pomidorami to bardzo możliwe, że to będę ja. - W dzisiejszych czasach nikt nie pozwoliłby sobie na takie marnotrawstwo jedzenia, ale wyobrażenie sobie takiej sceny pozwoliło Melpomene na złapanie, choć lekkiego oddechu. W końcu dotarli pod odpowiednie drzwi. Minęło kilka sekund, zanim dziewczyna w końcu odważyła się zapukać. Jednocześnie wypowiedziała słowa, które dla Michaela mogły wydawać się bezsensowne, ale dla niej miały niemal świętą moc. - Sprawiedliwości musi stać się za dość, choćby niebo miało runąć. - rodzinne zawołanie Abbottów.
Przejdę przez życie jak chmura- wędrując wszędzie obcy, zawieszony między czasem i wiecznością.
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Rzeka Tyne
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Northumberland