1950 - Cold and Hard and Petrified
AutorWiadomość
1950
Michael zamaszyście rozłożył parasolkę, gdy wychodzili z czarodziejskiego baru - w mugolskich dzielnicach, przez które musieli przejść, lepiej nie rzucać Caelum. W chwilach takich jak ta, bardzo go korciło. Nie zdążył przysunąć się do Vale'a od razu - kilka kropli spadło już na czoło Ulyssesa. Jedna toczyła się powoli po twarzy, niczym łza. Mike na moment zawiesił na niej wzrok, aż zatrzymała się na wysokiej kości policzkowej.
-Zmokniesz. - wychrypiał, jakby przepraszając go za to, że musiał iść tak blisko. Ramię w ramię. Uśmiechnął się blado, trochę nerwowo. Ulysses znał go już na tyle długo, by wiedzieć, że przyjaciel był dzisiaj jakiś nieswój. Prawie nie tańczył, wypił o dwa piwa więcej niż zwykle i wydawał się blady, jak po nieprzespanej nocy. Czasem unikał też kontaktu wzrokowego, a czasem zerkał na Vale'a kątem oka, gdy myślał, że ten nie patrzy.
Patrzył. Ku własnej irytacji, nigdy nie umiał przewidzieć kiedy Ulysses Vale odwróci wzrok, choć z innymi szło mu tak świetnie. Brunet wydawał się mieć oczy dookoła głowy, a w jego spojrzeniu było coś nienaturalnie przenikliwego.
Dziś ich spojrzenia spotkały się akurat, gdy Ulyssess całował na parkiecie jakąś blondynkę. Dłoń na jej karku, jakby była poddającym się mu wilkołakiem, druga w zagłębieniu w dole kręgosłupa, a oczy - nieruchome, jak zwykle - utkwione prosto w Michaelu.
Zrobiło mu się tak gorąco, że zamówił kolejne piwo. Nie wiedział, co się z nim dzieje. To stres, to tylko stres. Niepewność tych strasznych podejrzeń, których nabrał, gdy na Pokątnej znaleziono pobitego do nieprzytomności, z ciężkimi urazami głowy.
Oglądałbyś teraz jego rozbitą głowę - dźwięczał we wspomnieniach dowcip z szatni sprzed dwóch lat. To przecież był tylko dowcip - prawda, prawda?
Ulysses już pewnie o tym zapomniał.
Pewnie nie wiedział, że Michael pamiętał.
Że pamiętał wszystko, co z nim związane - w sposób, w jaki nie powinno się pamiętać niczego, a już na pewno nie drugiej osoby, nie drugiego mężczyzny. Sposób, w jaki marszczył lekko brwi, gdy wydawał się zagubiony. Nieśmiałe wygięcie kącików ust, gdy przymierzał się do uśmiechu z wyprzedzeniem, gdy wydawało mu się, że musiał się uśmiechnąć. Zakrwawione knykcie i to, jak ciepłe były jego dłonie, gdy raz pozwolił Michaelowi zabandażować nowe obrażenia. Dystyngowane gesty i sposób, w jaki się poruszał - jak książę, taki prawdziwy. Miękki sposób, w jaki wymawiał imię Michaela i w jaki jego własne układało się na języku - Ulysses, Ulysses, Ulysses.
I te inne rzeczy. Nieruchomość spojrzenia, gdy się uśmiechał. Metaliczny zgrzyt w głosie, gdy żartował ze spraw, o których żartować nie powinien. Ciekawość, z jaką fachowo opowiadał o zabijaniu wilkołaków - wydawał się wtedy niemalże rozmarzony i kiedyś Michaelowi śniło się, że sam budzi się nago w lesie, a nad nim stoi Ulysses Vale ze swoim nożem i... obudził się spocony, oddychając zbyt szybko by zastanowić się nad dalszą częścią snu. Pociemniałe spojrzenie, gdy ktokolwiek mówił do Vale'a coś niemiłego, kolejny docinek. Mike zaciskał wtedy pięści i spoglądał na dowcipnisiów ostrzegawczo, ale Ulysses podchodził do tego chłodniej, niemalże analitycznie. Wiedział, że pamięta - i widział ciemność na jego twarzy, gdy notował w głowie kolejne obelgi.
Ku własnemu przerażeniu, to ta ciemność go pociągała, to ją wspominał najczęściej - czując ciepły dreszcz w dole kręgosłupa.
Czasami, gdy musiał uciekać się do przemocy w pracy, myślał o Ulyssesie. O tym, że to by go zaciekawiło. Że by mu się podobało. Wtedy łatwiej było zdusić w sobie mgliste wyrzuty sumienia, wtedy Michaelowi też zaczynało się podobać, wtedy serce biło szybciej na widok krwi.
Jednym były jednak teoretyczne fantazje i rozmowy, a drugim - wiadomość o tamtym pobiciu.
Czy to ty? - pytało spłoszone spojrzenie Michaela przez cały wieczór. Czy to naprawdę wypadek, czy to ty, czy to twoja zemsta? - usta nie miały odwagi zadać tego pytania, więc Tonks poczuł się zupełnie zagubiony, gdy muzyka umilkła, a dziewczyny zniknęły, gdy zostali sami.
-Mógłbyś wrócić do domu z tamtą blondynką. - zwrócił uwagę, patrząc na rosnące kałuże i odruchowo przyśpieszając kroku.
Mógłbyś, powinieneś, wtedy nie musielibyśmy rozmawiać.
Potem długo nie mówił nic, przygryzając tylko lekko policzek - jak zawsze, gdy się martwił. Wreszcie znaleźli się przed drzwiami kamienicy, w której mieszkał Tonks - Vale miał jeszcze kilka przecznic do przejścia.
-Zachowaj ją. - zaproponował, wciskając mu parasolkę w dłoń (skóra dotknęła skóry, palce zadrżały lekko). Wyglądał, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale ostatecznie uśmiechnął się tylko blado.
Nie chciał, by zmókł.
Michael zamaszyście rozłożył parasolkę, gdy wychodzili z czarodziejskiego baru - w mugolskich dzielnicach, przez które musieli przejść, lepiej nie rzucać Caelum. W chwilach takich jak ta, bardzo go korciło. Nie zdążył przysunąć się do Vale'a od razu - kilka kropli spadło już na czoło Ulyssesa. Jedna toczyła się powoli po twarzy, niczym łza. Mike na moment zawiesił na niej wzrok, aż zatrzymała się na wysokiej kości policzkowej.
-Zmokniesz. - wychrypiał, jakby przepraszając go za to, że musiał iść tak blisko. Ramię w ramię. Uśmiechnął się blado, trochę nerwowo. Ulysses znał go już na tyle długo, by wiedzieć, że przyjaciel był dzisiaj jakiś nieswój. Prawie nie tańczył, wypił o dwa piwa więcej niż zwykle i wydawał się blady, jak po nieprzespanej nocy. Czasem unikał też kontaktu wzrokowego, a czasem zerkał na Vale'a kątem oka, gdy myślał, że ten nie patrzy.
Patrzył. Ku własnej irytacji, nigdy nie umiał przewidzieć kiedy Ulysses Vale odwróci wzrok, choć z innymi szło mu tak świetnie. Brunet wydawał się mieć oczy dookoła głowy, a w jego spojrzeniu było coś nienaturalnie przenikliwego.
Dziś ich spojrzenia spotkały się akurat, gdy Ulyssess całował na parkiecie jakąś blondynkę. Dłoń na jej karku, jakby była poddającym się mu wilkołakiem, druga w zagłębieniu w dole kręgosłupa, a oczy - nieruchome, jak zwykle - utkwione prosto w Michaelu.
Zrobiło mu się tak gorąco, że zamówił kolejne piwo. Nie wiedział, co się z nim dzieje. To stres, to tylko stres. Niepewność tych strasznych podejrzeń, których nabrał, gdy na Pokątnej znaleziono pobitego do nieprzytomności, z ciężkimi urazami głowy.
Oglądałbyś teraz jego rozbitą głowę - dźwięczał we wspomnieniach dowcip z szatni sprzed dwóch lat. To przecież był tylko dowcip - prawda, prawda?
Ulysses już pewnie o tym zapomniał.
Pewnie nie wiedział, że Michael pamiętał.
Że pamiętał wszystko, co z nim związane - w sposób, w jaki nie powinno się pamiętać niczego, a już na pewno nie drugiej osoby, nie drugiego mężczyzny. Sposób, w jaki marszczył lekko brwi, gdy wydawał się zagubiony. Nieśmiałe wygięcie kącików ust, gdy przymierzał się do uśmiechu z wyprzedzeniem, gdy wydawało mu się, że musiał się uśmiechnąć. Zakrwawione knykcie i to, jak ciepłe były jego dłonie, gdy raz pozwolił Michaelowi zabandażować nowe obrażenia. Dystyngowane gesty i sposób, w jaki się poruszał - jak książę, taki prawdziwy. Miękki sposób, w jaki wymawiał imię Michaela i w jaki jego własne układało się na języku - Ulysses, Ulysses, Ulysses.
I te inne rzeczy. Nieruchomość spojrzenia, gdy się uśmiechał. Metaliczny zgrzyt w głosie, gdy żartował ze spraw, o których żartować nie powinien. Ciekawość, z jaką fachowo opowiadał o zabijaniu wilkołaków - wydawał się wtedy niemalże rozmarzony i kiedyś Michaelowi śniło się, że sam budzi się nago w lesie, a nad nim stoi Ulysses Vale ze swoim nożem i... obudził się spocony, oddychając zbyt szybko by zastanowić się nad dalszą częścią snu. Pociemniałe spojrzenie, gdy ktokolwiek mówił do Vale'a coś niemiłego, kolejny docinek. Mike zaciskał wtedy pięści i spoglądał na dowcipnisiów ostrzegawczo, ale Ulysses podchodził do tego chłodniej, niemalże analitycznie. Wiedział, że pamięta - i widział ciemność na jego twarzy, gdy notował w głowie kolejne obelgi.
Ku własnemu przerażeniu, to ta ciemność go pociągała, to ją wspominał najczęściej - czując ciepły dreszcz w dole kręgosłupa.
Czasami, gdy musiał uciekać się do przemocy w pracy, myślał o Ulyssesie. O tym, że to by go zaciekawiło. Że by mu się podobało. Wtedy łatwiej było zdusić w sobie mgliste wyrzuty sumienia, wtedy Michaelowi też zaczynało się podobać, wtedy serce biło szybciej na widok krwi.
Jednym były jednak teoretyczne fantazje i rozmowy, a drugim - wiadomość o tamtym pobiciu.
Czy to ty? - pytało spłoszone spojrzenie Michaela przez cały wieczór. Czy to naprawdę wypadek, czy to ty, czy to twoja zemsta? - usta nie miały odwagi zadać tego pytania, więc Tonks poczuł się zupełnie zagubiony, gdy muzyka umilkła, a dziewczyny zniknęły, gdy zostali sami.
-Mógłbyś wrócić do domu z tamtą blondynką. - zwrócił uwagę, patrząc na rosnące kałuże i odruchowo przyśpieszając kroku.
Mógłbyś, powinieneś, wtedy nie musielibyśmy rozmawiać.
Potem długo nie mówił nic, przygryzając tylko lekko policzek - jak zawsze, gdy się martwił. Wreszcie znaleźli się przed drzwiami kamienicy, w której mieszkał Tonks - Vale miał jeszcze kilka przecznic do przejścia.
-Zachowaj ją. - zaproponował, wciskając mu parasolkę w dłoń (skóra dotknęła skóry, palce zadrżały lekko). Wyglądał, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale ostatecznie uśmiechnął się tylko blado.
Nie chciał, by zmókł.
Can I not save one
from the pitiless wave?
- Więc powiedziałam wtedy Richardowi, że nie mogę za niego wyjść, nie z rozsądku! Oczywiście moi rodzice nie są zadowoleni, w końcu to dobra partia, z ministerstwa i w ogóle, ale nie mogę dla pieniędzy sypiać z człowiekiem, który cuchnie jak mokry pies...Ej, słuchasz mnie?
Ulysses wrócił wzrokiem do dziewczyny. Była bardzo ładna w ten boleśnie oczywisty sposób i równie boleśnie nijaka w całym swoim istnieniu, a on przestał jej słuchać dobre kilka minut temu - gdzieś pomiędzy trzecią a czwartą opowieścią o Richardzie. Ten zresztą brzmiał równie nudno co ona.
- Powinnaś za niego wyjść.
- Co?
- Och, nic nic...po prostu - żachnął się lekko i chciał dodać skończ, zamiast tego jednak nachylił się, żeby ją pocałować. Jej usta smakowały woskiem koralowej pomadki i słodkim, czerwonym winem, a gdy przysunął ją bliżej, kładąc dłoń na karku, dziewczyna poddała się zadziwiająco posłusznie, jakby zapomniałą, że jeszcze przed sekundą zachowywał się jak znudzony dupek. Miała zamknięte oczy, podczas gdy on spojrzeniem powędrował ponad jej ramię, w głąb lokalu. Wiedział doskonale czego szuka.
Michael był dziwny - nieswój i nieobecny. Ulysses nie znał się na ludziach, ale przez ostatnie dwa lata zdążył wyuczyć się Mike'a tak jak inni ludzie uczyli się równań i poematów. Jego ruchów, jego reakcji i słów, rodzajów uśmiechów, tych drobnych potknięć w głosie, gdy coś nie było tak jak być powinno. Wiedział nawet ile zwykle pił - mniej niż dziś. Jego zmartwienie wydało mu się wręcz niepokojące, burzyło ład i równowagę w ich małym świecie. Ten wypad był bowiem inny niż dotychczasowe. Mniej śmiechu, mniej rozmów, mniej zarumienionych dziewcząt kręcących się wokół Tonksa z niewinną, głupią nadzieją. Nigdy tak naprawdę nie patrzył na nie i po dwóch latach Ulysses był już tego całkowicie pewien.
Pół roku - tyle Vale potrzebował, by opracować zasady tej nieczystej gry, w której, ku własnemu zaskoczeniu, okazał się być nieocenionym mistrzem. Pół roku żeby zdobyć sympatię i zaufanie, pół roku żeby owinąć sobie Michaela Tonksa wokół palca. Taki poważny, taki pewny siebie, taki dobry w tym co robi - wysoki auror o mocnej szczęce, zdany na łaskę dwudziestoletniego chłopaka, na którego zwykł patrzeć zbyt długo i zbyt często. Jeżeli Ulysses faktycznie był pasożytem, to pasożytem wyjątkowo złośliwym, jednym z tych, które pozbawiają cię sił przez serie długich i męczących tortur. Nie jesteś w stanie zauważyć tego do razu i Mike też zauważyć od razu nie mógł - odwzajemnianych spojrzeń, przypadkowych dotyków, lekkiego nachylania się w jego stronę, gdy mówił. Nic w tych gestach nie wydawałoby się dziwne lub podejrzane dla obserwatora, ale on musiał wiedzieć. Och, gdyby tylko wiedział też jak wyśmienicie jego młody przyjaciel się przy tym bawił, jak wiele dawało mu to satysfakcji - każdy cień rumieńca na policzkach, każdy błysk niepewności w niebieskich oczach. Co jest, przecież tylko się droczę! - powiedział któregoś wieczora, kiedy nieco pijany i wyraźnie rozbawiony udawał tamtą trzpiotkę, która kręciła się wokół Michaela cały wieczór. A wiec naprawdę był pijawką, a pijawka potrzebowała swojego żywiciela. W tym przypadku, jakiekolwiek zauroczenie żywiciel w sobie nosił, było one wyjątkowo wygodne - trzymało go blisko; sprawiało, że stawał się bezradny.
- Nie mój typ - westchnął tylko na jego uwagę. Wiedział czego dotyczyła tak naprawdę w tym ich małym kręgu. Była sygnałem, kolejnym zamierzonym dowodem na lojalność. Jestem świetnym przyjacielem, Mike, wolę być z tobą. - Poza tym, za dużo wypiłem... - Obrócił lekko głowę i posłał mu szybki, porozumiewawczy uśmiech. W zasadzie nie wypił wcale wiele, praktycznie nic. Nie miał zamiaru tracić kontroli.
Realizacja - zimna i nieprzyjemna - dotarła do niego dopiero pod drzwiami kamienicy. Czy to możliwe? To było tak dawno temu, ponadto rudego napadł ktoś na ulicy - wszyscy tak mówili. I nikt nie wpadłby na ten absurdalny pomysł, by miał to być Ulysses Vale! Nawet jeżeli pomysł ten był jak najbardziej prawdziwy.
Nadal jednak nie potrafił powstrzymać chłodnej fali niepokoju pchającej się do gardła.
- Tonks, wszystko dobrze? - odezwał się w końcu, nie patrząc nawet na wciśniętą mu w dłoń parasolkę. - Jesteś jakiś nieobecny - mówił twardo, głos miał ściszony i ściągnął brwi, przyglądając mu się prawie z troską. - Może to nie moja sprawa, ale... - przerwał, jego wzrok podniósł się powoli, wbijając się w rozświetlone okna budynku nad nimi. - Nie masz może ginu? Napiłbym się ginu. Tamten w barze był obrzydliwy.
Ulysses wrócił wzrokiem do dziewczyny. Była bardzo ładna w ten boleśnie oczywisty sposób i równie boleśnie nijaka w całym swoim istnieniu, a on przestał jej słuchać dobre kilka minut temu - gdzieś pomiędzy trzecią a czwartą opowieścią o Richardzie. Ten zresztą brzmiał równie nudno co ona.
- Powinnaś za niego wyjść.
- Co?
- Och, nic nic...po prostu - żachnął się lekko i chciał dodać skończ, zamiast tego jednak nachylił się, żeby ją pocałować. Jej usta smakowały woskiem koralowej pomadki i słodkim, czerwonym winem, a gdy przysunął ją bliżej, kładąc dłoń na karku, dziewczyna poddała się zadziwiająco posłusznie, jakby zapomniałą, że jeszcze przed sekundą zachowywał się jak znudzony dupek. Miała zamknięte oczy, podczas gdy on spojrzeniem powędrował ponad jej ramię, w głąb lokalu. Wiedział doskonale czego szuka.
Michael był dziwny - nieswój i nieobecny. Ulysses nie znał się na ludziach, ale przez ostatnie dwa lata zdążył wyuczyć się Mike'a tak jak inni ludzie uczyli się równań i poematów. Jego ruchów, jego reakcji i słów, rodzajów uśmiechów, tych drobnych potknięć w głosie, gdy coś nie było tak jak być powinno. Wiedział nawet ile zwykle pił - mniej niż dziś. Jego zmartwienie wydało mu się wręcz niepokojące, burzyło ład i równowagę w ich małym świecie. Ten wypad był bowiem inny niż dotychczasowe. Mniej śmiechu, mniej rozmów, mniej zarumienionych dziewcząt kręcących się wokół Tonksa z niewinną, głupią nadzieją. Nigdy tak naprawdę nie patrzył na nie i po dwóch latach Ulysses był już tego całkowicie pewien.
Pół roku - tyle Vale potrzebował, by opracować zasady tej nieczystej gry, w której, ku własnemu zaskoczeniu, okazał się być nieocenionym mistrzem. Pół roku żeby zdobyć sympatię i zaufanie, pół roku żeby owinąć sobie Michaela Tonksa wokół palca. Taki poważny, taki pewny siebie, taki dobry w tym co robi - wysoki auror o mocnej szczęce, zdany na łaskę dwudziestoletniego chłopaka, na którego zwykł patrzeć zbyt długo i zbyt często. Jeżeli Ulysses faktycznie był pasożytem, to pasożytem wyjątkowo złośliwym, jednym z tych, które pozbawiają cię sił przez serie długich i męczących tortur. Nie jesteś w stanie zauważyć tego do razu i Mike też zauważyć od razu nie mógł - odwzajemnianych spojrzeń, przypadkowych dotyków, lekkiego nachylania się w jego stronę, gdy mówił. Nic w tych gestach nie wydawałoby się dziwne lub podejrzane dla obserwatora, ale on musiał wiedzieć. Och, gdyby tylko wiedział też jak wyśmienicie jego młody przyjaciel się przy tym bawił, jak wiele dawało mu to satysfakcji - każdy cień rumieńca na policzkach, każdy błysk niepewności w niebieskich oczach. Co jest, przecież tylko się droczę! - powiedział któregoś wieczora, kiedy nieco pijany i wyraźnie rozbawiony udawał tamtą trzpiotkę, która kręciła się wokół Michaela cały wieczór. A wiec naprawdę był pijawką, a pijawka potrzebowała swojego żywiciela. W tym przypadku, jakiekolwiek zauroczenie żywiciel w sobie nosił, było one wyjątkowo wygodne - trzymało go blisko; sprawiało, że stawał się bezradny.
- Nie mój typ - westchnął tylko na jego uwagę. Wiedział czego dotyczyła tak naprawdę w tym ich małym kręgu. Była sygnałem, kolejnym zamierzonym dowodem na lojalność. Jestem świetnym przyjacielem, Mike, wolę być z tobą. - Poza tym, za dużo wypiłem... - Obrócił lekko głowę i posłał mu szybki, porozumiewawczy uśmiech. W zasadzie nie wypił wcale wiele, praktycznie nic. Nie miał zamiaru tracić kontroli.
Realizacja - zimna i nieprzyjemna - dotarła do niego dopiero pod drzwiami kamienicy. Czy to możliwe? To było tak dawno temu, ponadto rudego napadł ktoś na ulicy - wszyscy tak mówili. I nikt nie wpadłby na ten absurdalny pomysł, by miał to być Ulysses Vale! Nawet jeżeli pomysł ten był jak najbardziej prawdziwy.
Nadal jednak nie potrafił powstrzymać chłodnej fali niepokoju pchającej się do gardła.
- Tonks, wszystko dobrze? - odezwał się w końcu, nie patrząc nawet na wciśniętą mu w dłoń parasolkę. - Jesteś jakiś nieobecny - mówił twardo, głos miał ściszony i ściągnął brwi, przyglądając mu się prawie z troską. - Może to nie moja sprawa, ale... - przerwał, jego wzrok podniósł się powoli, wbijając się w rozświetlone okna budynku nad nimi. - Nie masz może ginu? Napiłbym się ginu. Tamten w barze był obrzydliwy.
it's classic horror! if the monster learns appropriate restraint, it becomes an angel.
Ulysses Vale
Zawód : łowca wilkołaków
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
when i call myself a shell
i mean–a used up bullet casing.
as in, the aftermath of something lethal.
as in, an echo of inflicted evil
i mean–a used up bullet casing.
as in, the aftermath of something lethal.
as in, an echo of inflicted evil
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-To jaki jest twój typ...? - wypalił nieopatrznie, ochrypłym, głuchym głosem. Potem wmówi sobie, że to piwo przez niego przemówiło - a nie czysta, niepowstrzymana ciekawość. Potem będzie sobie tłumaczył, że takie pytanie to przecież coś normalnego. Byli kolegami, przyjaciółmi, znali się już dwa lata, mieli wspólny piątkowy rytuał, pomagali sobie nawzajem podrywać dziewczyny. Może powinien spytać o typ Ulyssesa już dawno temu.
Vale doskonale znał ten jego - Tonks najczęściej wychodził z barów z długonogimi chłopczycami o miłym uśmiechu i czekoladowych lokach. Czasem długo im się przyglądał i ostatecznie wybierał te, które wyglądały na najbardziej pewne siebie, najbardziej skore do zabawy. Nawet kosztem urody, lub własnych preferencji. Tak, jakby nie chciał żadnej zranić, jakby nie chciał bawić się z żadną, która podeszłaby do jego gry zbyt poważnie. Był zresztą wiernym przyjacielem, nie zapraszał nikogo do domu, jeśli Ulysses też żadnej nie znalazł. To pewnie dlatego zerkał na niego często w dusznych barach - żeby upewnić się, że ten też dobrze się bawi, że znalazł towarzystwo na całą noc, że powinni pójść w swoje strony. To na pewno dlatego.
Moglibyśmy wyjść stąd we czwórkę - zasugerował raz jednej dziewczynie, spoglądając kątem oka na Ulyssesa, na jego ładnie wykrojone usta, ciepłe dłonie i lok zawadiacko opadający na czoło. I na jego towarzyszkę, rzecz jasna, bo proponował przecież trójkąt, nic wielkiego, coś nieobyczajnego, ale nic nienormalnego. Czytał o podobnej orgii w jakimś rycerskim romansie, a potem wyobrażał sobie jak budzą się z Ulyssesem w jednej, splątanej pościeli, w plątaninie damskich kończyn. Tamta dziewczyna spoliczkowała go wtedy, siarczyście, a on tłumaczył się, że wypił zdecydowanie za dużo. Potem nie wysnuwał już takich propozycji, wstyd przeżarł go do szpiku kości, Vale'owi też nigdy się nie przyznał. Nie wiedział, że tamten słyszał to kątem ucha i przekonująco (swoim zdaniem) skłamał, że ma czerwony policzek z powodu zbyt wulgarnej propozycji przedmałżeńskiej miłości.
Deszcz bębnił ponuro w parasolkę, a Michael usiłował nie myśleć o ciepłym ramieniu Ulyssesa i o zimnych podejrzeniach pchających się do głowy.
Sam uczyłem go wymierzać ciosy.
Rozwalona czaszka, zanik pamięci, nie wiadomo, czy dojdzie do siebie.
Przełknął nerwowo ślinę.
Jeśli jesteś fizycznie słabszy, zaskocz przeciwnika. Zajdź go od tyłu. - tak też mu mówił, pokazał odpowiedni chwyt. Pozwolił poćwiczyć na sobie, podświadomie pragnąc poczuć jego przedramię na własnym gardle - chciał poczuć jego ciepły dotyk i chciał, by ten dotyk bolał. Musiało boleć, powinno boleć, gorąco powinno być promieniującym bólem i niczym więcej.
-Jasne, że w porządku. - odpowiedział zbyt pośpiesznie, zbyt nieobecnie. Zmarszczył lekko brwi, gdy Ulysses przejrzał i tą fasadę. Skąd ten chłopak znał go tak dobrze?
-Ulysses, ja... - Ulysses, Ulysses, Ulysses. Zamrugał, zanim zdążył zebrać myśli i dokończyć zdanie. Vale mówił coś o ginie, a Mike nigdy nie miał serca mu odmawiać.
-...jasne. - dokończył. -Mówiłeś, że wypiłeś za dużo. - przypomniał sobie nagle, ale w dłoni miał już klucze, otwierał już drzwi. -Ale jeden drink chyba nam nie zaszkodzi. - dodał z bladym uśmiechem, zbyt bladym jak na siebie. Ciepło, z którym spoglądał zawsze na Ulyssesa zdawało się przyblaknąć, ostygnąć.
Szarmancko otworzył przed nim drzwi mieszkania, otrzepał parasolkę, zaświecił światło. Wnętrze było uporządkowane, wręcz ascetyczne. Nigdy nie traktował tych wnętrz jak domu i choć wprowadził się tutaj kilka lat temu, to nadal był zbyt zapracowany by porządnie się urządzić. Odyseusz nie powinien nigdzie zadomowić się na dłużej. Ściany nadal były gołe, tylko na biurku znajdowało się zdjęcie rodziny. Najbardziej osobistym akcentem były regały z ustawionymi wedle wielkości książkami - naprawdę lubił czytać. Ulysses bywał tu już wielokrotnie, pewnie zdążył zarejestrować wszelkie osobiste akcenty, spróbować wychwycić słabości. Zauważyć, że niedługo po jego pierwszej wizycie na półkach pojawiły się Iliada i Odyseja. Dostrzec mugolskie tytuły, przeważające zresztą nad tymi czarodziejskimi.
-Rozgość się. Gin z tonikiem, tak? - zaproponował, zdejmując płaszcz. Przeszedł do kuchni, skąd wrócił szybko z dwoma drinkami. Jeden wręczył Ulyssesowi, uważając, by tym razem nie dotknąć jego dłoni.
Usiadł na fotelu, naprzeciwko kanapy.
Nie na kanapie, obok Ulyssesa, jak zwykle.
Równanie zwane Michaelem Tonksem przestało dziś działać - we wzorze pojawiły się sprzeczności, na powierzchni obrazu rysy, w poemacie zabrakło rymów.
Upił łyk, zbyt pośpiesznie, szklanka drżała w dłoni zbyt nerwowo.
-Słuchaj... - wziął urywany, pośpieszny wdech.
Był jego przyjacielem.
Był też aurorem, detektywem, śledczym. Nie znosił nierozwiązanych zagadek. Musiał wiedzieć.
-...słyszałeś, jak pobito Thorne'a? - jego nazwisko było jak cierń, cierń w ich relacji. Musiał go wyjąć - im szybciej, tym lepiej. -Pamiętam nasze pierwsze spotkanie i jak mówiłeś... - zmarszczył lekko brwi, zbłądził spojrzeniem gdzieś na podłogę, wreszcie wlepił wzrok w Ulyssesa. -...ma rozbitą głowę, wiesz? Zemsta wymaga czasu, tak mówiłeś, ale... to głupie, że to pamiętam, prawda? To głupie. - wychrypiał, a w jasnych tęczówkach malowała się jakaś emocja zupełnie niepasująca do tego równania. Coś, czego przebłyski Ulysses Vale już widywał i czego za nic nie mógłby nazwać. Michael też nie.
Nie czuł w końcu jeszcze czegoś takiego.
Ochronię cię, Ulysses.
Mógłbym cię ochronić.
Vale doskonale znał ten jego - Tonks najczęściej wychodził z barów z długonogimi chłopczycami o miłym uśmiechu i czekoladowych lokach. Czasem długo im się przyglądał i ostatecznie wybierał te, które wyglądały na najbardziej pewne siebie, najbardziej skore do zabawy. Nawet kosztem urody, lub własnych preferencji. Tak, jakby nie chciał żadnej zranić, jakby nie chciał bawić się z żadną, która podeszłaby do jego gry zbyt poważnie. Był zresztą wiernym przyjacielem, nie zapraszał nikogo do domu, jeśli Ulysses też żadnej nie znalazł. To pewnie dlatego zerkał na niego często w dusznych barach - żeby upewnić się, że ten też dobrze się bawi, że znalazł towarzystwo na całą noc, że powinni pójść w swoje strony. To na pewno dlatego.
Moglibyśmy wyjść stąd we czwórkę - zasugerował raz jednej dziewczynie, spoglądając kątem oka na Ulyssesa, na jego ładnie wykrojone usta, ciepłe dłonie i lok zawadiacko opadający na czoło. I na jego towarzyszkę, rzecz jasna, bo proponował przecież trójkąt, nic wielkiego, coś nieobyczajnego, ale nic nienormalnego. Czytał o podobnej orgii w jakimś rycerskim romansie, a potem wyobrażał sobie jak budzą się z Ulyssesem w jednej, splątanej pościeli, w plątaninie damskich kończyn. Tamta dziewczyna spoliczkowała go wtedy, siarczyście, a on tłumaczył się, że wypił zdecydowanie za dużo. Potem nie wysnuwał już takich propozycji, wstyd przeżarł go do szpiku kości, Vale'owi też nigdy się nie przyznał. Nie wiedział, że tamten słyszał to kątem ucha i przekonująco (swoim zdaniem) skłamał, że ma czerwony policzek z powodu zbyt wulgarnej propozycji przedmałżeńskiej miłości.
Deszcz bębnił ponuro w parasolkę, a Michael usiłował nie myśleć o ciepłym ramieniu Ulyssesa i o zimnych podejrzeniach pchających się do głowy.
Sam uczyłem go wymierzać ciosy.
Rozwalona czaszka, zanik pamięci, nie wiadomo, czy dojdzie do siebie.
Przełknął nerwowo ślinę.
Jeśli jesteś fizycznie słabszy, zaskocz przeciwnika. Zajdź go od tyłu. - tak też mu mówił, pokazał odpowiedni chwyt. Pozwolił poćwiczyć na sobie, podświadomie pragnąc poczuć jego przedramię na własnym gardle - chciał poczuć jego ciepły dotyk i chciał, by ten dotyk bolał. Musiało boleć, powinno boleć, gorąco powinno być promieniującym bólem i niczym więcej.
-Jasne, że w porządku. - odpowiedział zbyt pośpiesznie, zbyt nieobecnie. Zmarszczył lekko brwi, gdy Ulysses przejrzał i tą fasadę. Skąd ten chłopak znał go tak dobrze?
-Ulysses, ja... - Ulysses, Ulysses, Ulysses. Zamrugał, zanim zdążył zebrać myśli i dokończyć zdanie. Vale mówił coś o ginie, a Mike nigdy nie miał serca mu odmawiać.
-...jasne. - dokończył. -Mówiłeś, że wypiłeś za dużo. - przypomniał sobie nagle, ale w dłoni miał już klucze, otwierał już drzwi. -Ale jeden drink chyba nam nie zaszkodzi. - dodał z bladym uśmiechem, zbyt bladym jak na siebie. Ciepło, z którym spoglądał zawsze na Ulyssesa zdawało się przyblaknąć, ostygnąć.
Szarmancko otworzył przed nim drzwi mieszkania, otrzepał parasolkę, zaświecił światło. Wnętrze było uporządkowane, wręcz ascetyczne. Nigdy nie traktował tych wnętrz jak domu i choć wprowadził się tutaj kilka lat temu, to nadal był zbyt zapracowany by porządnie się urządzić. Odyseusz nie powinien nigdzie zadomowić się na dłużej. Ściany nadal były gołe, tylko na biurku znajdowało się zdjęcie rodziny. Najbardziej osobistym akcentem były regały z ustawionymi wedle wielkości książkami - naprawdę lubił czytać. Ulysses bywał tu już wielokrotnie, pewnie zdążył zarejestrować wszelkie osobiste akcenty, spróbować wychwycić słabości. Zauważyć, że niedługo po jego pierwszej wizycie na półkach pojawiły się Iliada i Odyseja. Dostrzec mugolskie tytuły, przeważające zresztą nad tymi czarodziejskimi.
-Rozgość się. Gin z tonikiem, tak? - zaproponował, zdejmując płaszcz. Przeszedł do kuchni, skąd wrócił szybko z dwoma drinkami. Jeden wręczył Ulyssesowi, uważając, by tym razem nie dotknąć jego dłoni.
Usiadł na fotelu, naprzeciwko kanapy.
Nie na kanapie, obok Ulyssesa, jak zwykle.
Równanie zwane Michaelem Tonksem przestało dziś działać - we wzorze pojawiły się sprzeczności, na powierzchni obrazu rysy, w poemacie zabrakło rymów.
Upił łyk, zbyt pośpiesznie, szklanka drżała w dłoni zbyt nerwowo.
-Słuchaj... - wziął urywany, pośpieszny wdech.
Był jego przyjacielem.
Był też aurorem, detektywem, śledczym. Nie znosił nierozwiązanych zagadek. Musiał wiedzieć.
-...słyszałeś, jak pobito Thorne'a? - jego nazwisko było jak cierń, cierń w ich relacji. Musiał go wyjąć - im szybciej, tym lepiej. -Pamiętam nasze pierwsze spotkanie i jak mówiłeś... - zmarszczył lekko brwi, zbłądził spojrzeniem gdzieś na podłogę, wreszcie wlepił wzrok w Ulyssesa. -...ma rozbitą głowę, wiesz? Zemsta wymaga czasu, tak mówiłeś, ale... to głupie, że to pamiętam, prawda? To głupie. - wychrypiał, a w jasnych tęczówkach malowała się jakaś emocja zupełnie niepasująca do tego równania. Coś, czego przebłyski Ulysses Vale już widywał i czego za nic nie mógłby nazwać. Michael też nie.
Nie czuł w końcu jeszcze czegoś takiego.
Ochronię cię, Ulysses.
Mógłbym cię ochronić.
Can I not save one
from the pitiless wave?
- Sam nie wiem - odpowiedź była krótka; urywała temat zanim ten zdołał się na dobre rozpocząć. Nie było w niej wiele kłamstwa, Ulysses faktycznie nie był pewien, kto mu się podobał. Co mu się podobało.
Pieniądze, porządek, wygoda, ciepłe uczucie kontroli w pewnych dłoniach; metaliczny zgrzyt noży wyciąganych zza paska; ten zastrzyk adrenaliny, gdy słyszał tępy odgłos łamiących się kości; świst krótkiej strzały wypuszczanej z kuszy. Ludzie mogli być ładni i ciekawi, ale wiele trzeba było by zasłużyć na powłóczyste spojrzenie tych wiecznie nieruchomych oczu lub nieco cieplejszy głos.
Michael nie mógł tego wiedzieć, ale Ulysses nigdy nie zabierał nikogo do domu, rzadko bywał też w domach cudzych. Nie wróciłby do tamtej dziewczyny i nie poszedłby za żadna inną, a jeżeli wychodził z kimś z lokalu, najczęściej odprowadzał ją do domu i znikał. Nie miał ochoty na takie przygody, na udawanie zainteresowania, jego imię mylone z jakimś byłym narzeczonym, na niezręczne poranki, brak świeżych ubrań i własnej wanny. Nie był dobry w byciu mężczyzną, który szuka kobiet na jedną noc; nie był też dobrą jedną nocą dla kobiet, które tego szukały. Nigdy jednak nie wspomniał o tym Michaelowi. On powinien był przecież widzieć go zupełnie inaczej.
Tak jak widział go zawsze w latarniach nocnego Londynu. Młody mężczyzna w trzyczęściowym garniturze, ubrany zawsze w kolory ziemi, jakby pragnął trzymać się gruntu za wszelką cenę. Jego znajomy z pracy, nieco milczący ale lojalny przyjaciel, który lubi rozmawiać o książkach i nigdy nie zrobiłby niczego złego.
Lubił jego mieszkanie - było czyste i poukładane, a Ulysses doceniał przestrzenie, w których każda rzecz ma swoje miejsce. W ścianach jego rodzinnego domu wszystko ułożone było pod linijkę, z nim włącznie. W porządku lepiej się myślało, lepiej się poruszało, nic nie rozpraszało, nei ściągało niepotrzebnie uwagi. Zdjął płaszcz i rękawiczki, a w drodze do salonu także marynarkę, którą przerzucił przez oparcie któregoś z krzeseł. Siedział teraz w tym ciepłym półmroku, starając się wyglądać jak najbardziej naturalnie - podwinięte rękawy białej koszuli, kraciasta kamizelka nadal elegancko zapięta, gin popijany małymi łykami. Wszystko powinno być dobrze, chociaż Mike usiadł dalej niż zwykle i wyglądał słabo.
A potem przyszły słowa.
Czekał na nie od progu i przeklinał się w myślach za swój nierozsądek. Po co mu mówił? Dlaczego i jakim cudem Michael pamiętał tamte głupie słowa? Czy to ta słynna pamięć i dedukcja aurora? Pragnął prychnąć z rozbawieniem, a jednak milczał uparcie, słuchając go w pełnym skupieniu. Był taki niepewny w swoich słowach, gubił się i widocznie sam nie był pewien, co myśli. Vale wiedział ile niedopowiedzeń siedziało w jego głowie, ile on sam ich tam wepchnął.
Wziął kolejnego łyka, dłonią przeczesał włosy. Mógłby kłamać, ale nie było sensu. Mike był bystry. Już wiedział; znał rozwiązanie zagadki, o którą nikt nie dbał i nawet jeżeli teraz w siebie wątpił, za kilka dni dojdzie do niego, że miał rację, a wtedy zrozumie też, ze jego przyjaciel, który był mu tak drogi go okłamał. I co wtedy? Wtedy wszystko trafi chuj - syknął w myślach - cała ta praca, wszystkie te gry na marne. Przez jeden, mały błąd...
Kłamstwo nie wchodziło więc w grę.
Wyglądał tak normalnie. Milczał, a wraz z nim milczało cale pomieszczenie. Przez cały mały monolog Michaela, patrzył gdzieś w bok, co jakiś czas popijając drinka, a twarz miał rozluźnioną w anielskim spokoju, lekko opuszczone powieki. Gdy wszystkie zarzuty w końcu znalazły ujście, nie odezwał się od razu. Westchnął cicho, sięgnął po stojącą na stoliku kawowym papierośnicę i odpalił papierosa wetkniętego z gracją między wargi. Dym rozlał się gdzieś nad nimi, a on - widocznie rozluźniony, z kostką opartą o kolano - w końcu spojrzał tym sennym wzrokiem prosto w twarz Tonksa. Miał w oczach ten sam rodzaj lęku, który widział kiedyś u swojego ojca - jakby najgorsze koszmary właśnie się spełniały. I coś jeszcze, tego nie umiał nazwać.
- Myślałem, że nie przeżyje - odezwał się w końcu. Miał lekki głos kogoś kto snuje piękne historie. - Uderzył mocno, krew była wszędzie. - Skrzywił się lekko na to wspomnienie. - Wiesz, chyba nawet mnie nie poznał. Był pijany, mówił do mnie "koleś" i pytał czy to moją laskę obmacywał, że przeprasza i... - nagle prychnął krótkim, zaskakująco ciepłym śmiechem. Znów zaciągnął się papierosem, wziął kolejny łyk ginu. Cierpki, przyjemny smak jałowca przypominał mu o domu. - Ale żyje.
Szkoda.
Kolejna chwila milczenia, kolejnych kilka chmur dymu, drink prawie się skończył. Ulysses odstawił szklankę na stolik, jej grube dno uderzyło o blat i dźwięk wydał się nienaturalnie głośny.
- Mike - wypowiedział jego imię miękko, tym zniżonym, ściszonym głosem. - Mike...Znasz mnie. Nie jestem potworem. Tamten skurwiel był dla mnie okropny...Był okropny dla wszystkich. Nikomu nie powiesz, prawda?
Nie możesz.
Pieniądze, porządek, wygoda, ciepłe uczucie kontroli w pewnych dłoniach; metaliczny zgrzyt noży wyciąganych zza paska; ten zastrzyk adrenaliny, gdy słyszał tępy odgłos łamiących się kości; świst krótkiej strzały wypuszczanej z kuszy. Ludzie mogli być ładni i ciekawi, ale wiele trzeba było by zasłużyć na powłóczyste spojrzenie tych wiecznie nieruchomych oczu lub nieco cieplejszy głos.
Michael nie mógł tego wiedzieć, ale Ulysses nigdy nie zabierał nikogo do domu, rzadko bywał też w domach cudzych. Nie wróciłby do tamtej dziewczyny i nie poszedłby za żadna inną, a jeżeli wychodził z kimś z lokalu, najczęściej odprowadzał ją do domu i znikał. Nie miał ochoty na takie przygody, na udawanie zainteresowania, jego imię mylone z jakimś byłym narzeczonym, na niezręczne poranki, brak świeżych ubrań i własnej wanny. Nie był dobry w byciu mężczyzną, który szuka kobiet na jedną noc; nie był też dobrą jedną nocą dla kobiet, które tego szukały. Nigdy jednak nie wspomniał o tym Michaelowi. On powinien był przecież widzieć go zupełnie inaczej.
Tak jak widział go zawsze w latarniach nocnego Londynu. Młody mężczyzna w trzyczęściowym garniturze, ubrany zawsze w kolory ziemi, jakby pragnął trzymać się gruntu za wszelką cenę. Jego znajomy z pracy, nieco milczący ale lojalny przyjaciel, który lubi rozmawiać o książkach i nigdy nie zrobiłby niczego złego.
Lubił jego mieszkanie - było czyste i poukładane, a Ulysses doceniał przestrzenie, w których każda rzecz ma swoje miejsce. W ścianach jego rodzinnego domu wszystko ułożone było pod linijkę, z nim włącznie. W porządku lepiej się myślało, lepiej się poruszało, nic nie rozpraszało, nei ściągało niepotrzebnie uwagi. Zdjął płaszcz i rękawiczki, a w drodze do salonu także marynarkę, którą przerzucił przez oparcie któregoś z krzeseł. Siedział teraz w tym ciepłym półmroku, starając się wyglądać jak najbardziej naturalnie - podwinięte rękawy białej koszuli, kraciasta kamizelka nadal elegancko zapięta, gin popijany małymi łykami. Wszystko powinno być dobrze, chociaż Mike usiadł dalej niż zwykle i wyglądał słabo.
A potem przyszły słowa.
Czekał na nie od progu i przeklinał się w myślach za swój nierozsądek. Po co mu mówił? Dlaczego i jakim cudem Michael pamiętał tamte głupie słowa? Czy to ta słynna pamięć i dedukcja aurora? Pragnął prychnąć z rozbawieniem, a jednak milczał uparcie, słuchając go w pełnym skupieniu. Był taki niepewny w swoich słowach, gubił się i widocznie sam nie był pewien, co myśli. Vale wiedział ile niedopowiedzeń siedziało w jego głowie, ile on sam ich tam wepchnął.
Wziął kolejnego łyka, dłonią przeczesał włosy. Mógłby kłamać, ale nie było sensu. Mike był bystry. Już wiedział; znał rozwiązanie zagadki, o którą nikt nie dbał i nawet jeżeli teraz w siebie wątpił, za kilka dni dojdzie do niego, że miał rację, a wtedy zrozumie też, ze jego przyjaciel, który był mu tak drogi go okłamał. I co wtedy? Wtedy wszystko trafi chuj - syknął w myślach - cała ta praca, wszystkie te gry na marne. Przez jeden, mały błąd...
Kłamstwo nie wchodziło więc w grę.
Wyglądał tak normalnie. Milczał, a wraz z nim milczało cale pomieszczenie. Przez cały mały monolog Michaela, patrzył gdzieś w bok, co jakiś czas popijając drinka, a twarz miał rozluźnioną w anielskim spokoju, lekko opuszczone powieki. Gdy wszystkie zarzuty w końcu znalazły ujście, nie odezwał się od razu. Westchnął cicho, sięgnął po stojącą na stoliku kawowym papierośnicę i odpalił papierosa wetkniętego z gracją między wargi. Dym rozlał się gdzieś nad nimi, a on - widocznie rozluźniony, z kostką opartą o kolano - w końcu spojrzał tym sennym wzrokiem prosto w twarz Tonksa. Miał w oczach ten sam rodzaj lęku, który widział kiedyś u swojego ojca - jakby najgorsze koszmary właśnie się spełniały. I coś jeszcze, tego nie umiał nazwać.
- Myślałem, że nie przeżyje - odezwał się w końcu. Miał lekki głos kogoś kto snuje piękne historie. - Uderzył mocno, krew była wszędzie. - Skrzywił się lekko na to wspomnienie. - Wiesz, chyba nawet mnie nie poznał. Był pijany, mówił do mnie "koleś" i pytał czy to moją laskę obmacywał, że przeprasza i... - nagle prychnął krótkim, zaskakująco ciepłym śmiechem. Znów zaciągnął się papierosem, wziął kolejny łyk ginu. Cierpki, przyjemny smak jałowca przypominał mu o domu. - Ale żyje.
Szkoda.
Kolejna chwila milczenia, kolejnych kilka chmur dymu, drink prawie się skończył. Ulysses odstawił szklankę na stolik, jej grube dno uderzyło o blat i dźwięk wydał się nienaturalnie głośny.
- Mike - wypowiedział jego imię miękko, tym zniżonym, ściszonym głosem. - Mike...Znasz mnie. Nie jestem potworem. Tamten skurwiel był dla mnie okropny...Był okropny dla wszystkich. Nikomu nie powiesz, prawda?
Nie możesz.
it's classic horror! if the monster learns appropriate restraint, it becomes an angel.
Ostatnio zmieniony przez Ulysses Vale dnia 14.11.21 1:36, w całości zmieniany 1 raz
Ulysses Vale
Zawód : łowca wilkołaków
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
when i call myself a shell
i mean–a used up bullet casing.
as in, the aftermath of something lethal.
as in, an echo of inflicted evil
i mean–a used up bullet casing.
as in, the aftermath of something lethal.
as in, an echo of inflicted evil
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedział. Serce zabiło szybciej, tak jakby to coś oznaczało. Głupstwo, nie powinien dopatrywać się w tym prostym zdaniu ukrytych znaczeń. Ulysses był młody, może po prostu... nie wiedział.
-Ja też czasem nie wiem. - wyznał Michael zanim zdążył choćby przemyśleć ten spontaniczny przypływ szczerości i zanim zdążył zastanowić się nad tym, że wszystkie dziewczyny, z którymi wychodzi z baru wyglądają jak swoje sobowtóry. Chyba chciał pocieszyć Ulyssesa, po bratersku. Udawać przed sobą i przed nim, że taka niewiedza to coś normalnego.
Ja też nie wiem, co się ze mną dzieje, gdy z tobą jestem - trudno mi wtedy skupić się na dziewczynach i wiem, że nie powinienem tak się czuć. Przełknął ślinę, mocniej ściskając parasolkę. Przecież to było takie proste, uciec od podobnych uczuć. Wystarczyłoby ograniczyć kontakt z Vale'm, rzucić się w wir pracy, znaleźć stałą dziewczynę i nagle stać się bardzo zajętym.
Ale nie chciał. Najpierw tłumaczył sobie, że Ulysses go potrzebuje, że jest zagubiony w nowym mieście, że czuje się pewnie równie koszmarnie jak pewien mugolak w Hogwarcie, że trzeba do niego wyciągnąć pomocną dłonią. Potem - po prostu polubił jego towarzystwo, prostolinijnie i szczerze. Nie chciał się pozbawiać tej przyjaźni. Chciał czuć zapach jego papierosów, przesuwać wzrokiem po książecej twarzy, raz na jakiś czas przypadkowo dotknąć jego ramienia, przyjmować ciosy na sali treningowej i smakować własnej krwi. Chciał tego bólu i błogości, a mógł je znaleźć jedynie w bliskości Ulyssesa (Ulyssesa, Ulyssesa, Ulyssesa) i za nic w świecie nie chciał się zastanawiać nad tym, skąd pochodzą.
Nie chciał też zastanawiać się nad losem rudego brygadzisty - ale musiał, upiorne podejrzenie nie dawało mu spokoju. Dobijało się do analitycznego umysłu, podsuwało kolejne poszlaki, łączyło wspomnienia w dowody. Nie mógł od tego uciec. Na policzki wpełzło gorąco, a zimny gin wcale nie zmywał z twarzy nerwowych rumieńców.
Wyrzucił to z siebie wreszcie, a słowa paliły w gardle, mocniej niż alkohol.
Zapadła niezręczna cisza.
Pragnąłby teraz poczuć wstyd. Ujrzeć niewinne zdumienie na twarzy Ulyssesa, wysłuchać kilka zdziwionych słów oburzenia, przekonać się, że to głupie.
Milczenie wystarczyło jednak na dowód, że miał rację. Przygryzł mocno dolną wargę, aż do krwi - przekonany, że teraz rozpoczną smutny taniec kłamstw. Wzrok Ulyssesa zdawał się nieobecny i senny, ale Mike spoglądał na niego czujnie i przenikliwie - jak zalękniona zwierzyna, jak otoczony przez łowców wilkołak.
I tak, w tym spojrzeniu było coś jeszcze, coś czego żaden z nich nie mógłby nazwać.
Nie było tam tylko zdziwienia.
Chyba, w głębi duszy, naprawdę się tego spodziewał. Poznali się już zbyt dobrze.
Słuchał w bezruchu, najpierw nie odrywając od Ulyssesa spojrzenia. Potem zamknął oczy, nie chcąc, by Vale wyczytał w nich nic więcej.
Pod powiekami widział to wszystko, zadziwiająco plastycznie.
Chwyt założony na szyję. Pewne siebie pchnięcie. Krew rozlewającą się po chodniku, wszędzie. Bladą twarz, dygoczące ciało.
Wreszcie zobaczył i tamtego czarnoksiężnika, którego zabił kilka lat temu i którego widoku nie potrafił się pozbyć. Orli nos, szydercze spojrzenie, zapadłe policzki. Michael kazał mu cofnąć się od leżącej na ziemi różdżki, nie zmuszaj nas do ostateczności, ale tamten śmiał się tylko tak ochryple i syknął zjadliwie nie udawaj, że nie sprawi ci to przyjemności. Wtedy Michael rzucił Lamino, wtedy zobaczył jego krew, wtedy serce zabiło szybciej, a adrenalina uderzyła do skroni nieznanym rodzajem gorąca.
Zacisnął pięści, gdy Ulysses zaczął się śmiać.
Drgnął, gdy szklanka głucho stuknęła o blat.
Może obydwaj jesteśmy potworami. - przemknęło mu przez myśl.
-Sprawiło ci to przyjemność. - wyszeptał bezbarwnie, wlepiając w Ulyssesa jasne spojrzenie.
Wiem, bo już się tak czułem.
-Zaplanowałeś to. - dodał, głuchym głosem. Uniósł lekko podbródek, jakby wyzywająco.
Nie udawaj, że nie. Wiem, bo dobrze cię znam, bo obserwuję cię z uwagą, z jaką nigdy nie patrzyłem na nikogo innego.
-Okropny czy nie, to tego nie usprawiedliwia. To człowiek, nie wilkołak. - wyszeptał, choć nadal nie brzmiał oskarżycielsko.
Zamilkł, piorunując Vale'a chłodnym spojrzeniem. Tym razem to on sprowokował niezręczną, ciężką ciszę. Z jasnych oczu zniknął lęk, zrozumienie nie budziło już strachu. Pozostało w nich za to tamto nieokreślone uczucie - Michael patrzył na Ulyssesa w ten nieodgadniony sposób, w jaki nie spoglądał na niego jeszcze nikt.
-Nigdy nie możesz nikomu o tym opowiadać w taki sposób. - westchnął wreszcie, nachylając się w stronę Ulyssesa. Wyciągnął do przodu rękę i z lekką irytacją wysunął mu z palców papierosa - by samemu zaciągnąć się dymem. Potrzebował tego, potrzebował się uspokoić. Pomyśleć logicznie, jak auror.
-Milczenie jest złotem, ale ktoś może kiedyś to wyciągnąć, jak ja dzisiaj. Nie możesz mówić, że myślałeś, że nie przeżyje. - ton złagodniał nagle, jakby mówił do młodszego brata, albo do dziecka.
-Nie lubił cię od paru lat i zaczepiał w Ministerstwie, masz na to świadków. Po pijaku zaczepił cię agresywniej, poznał cię, wyciągnął różdżkę, nie miałeś jak sięgnąć po swoją. Zaczęliście się szarpać, bałeś się o siebie, to on zaczął. Pchnąłeś go lekko, był pijany, zatoczył się do tyłu. - serce biło coraz szybciej, ciężar na piersi stawał się coraz cięższy, ale to nic, poniosą go razem. Głos pozostawał spokojny, cierpliwy, monotonny. -Myślałeś, że przeżyje, że uderzył się tylko lekko. Było ciemno, też byłeś pijany, nie widziałeś krwi. Usłyszałeś za to innych - myślałeś, że to jego koledzy, że się na tobie zemszczą. Inaczej zostałbyś żeby mu pomóc, ale byłeś przekonany, że oni to zrobią. Poszedłeś napić się jeszcze, zżerały cię wyrzuty sumienia i stres - a rano nic nie pamiętałeś, masz słabą głowę. Wspomnienia wróciły stopniowo, a wtedy dochodził już do siebie. - urwał i wziął łyk ginu. -Nie możesz się wtedy uśmiechać ani śmiać, nie gdy o tym mówisz. - dodał jeszcze, bo choć każdy normalny człowiek powinien to wiedzieć, to Ulyssesowi trzeba było czasem tłumaczyć oczywistości, jak dziecku.
Ulysses nie był normalny, był niezwykły.
To dlatego Michael czuł się w jego obecności w ten sposób, to dlatego chciałby ochronić go przed całym światem.
-Ja też czasem nie wiem. - wyznał Michael zanim zdążył choćby przemyśleć ten spontaniczny przypływ szczerości i zanim zdążył zastanowić się nad tym, że wszystkie dziewczyny, z którymi wychodzi z baru wyglądają jak swoje sobowtóry. Chyba chciał pocieszyć Ulyssesa, po bratersku. Udawać przed sobą i przed nim, że taka niewiedza to coś normalnego.
Ja też nie wiem, co się ze mną dzieje, gdy z tobą jestem - trudno mi wtedy skupić się na dziewczynach i wiem, że nie powinienem tak się czuć. Przełknął ślinę, mocniej ściskając parasolkę. Przecież to było takie proste, uciec od podobnych uczuć. Wystarczyłoby ograniczyć kontakt z Vale'm, rzucić się w wir pracy, znaleźć stałą dziewczynę i nagle stać się bardzo zajętym.
Ale nie chciał. Najpierw tłumaczył sobie, że Ulysses go potrzebuje, że jest zagubiony w nowym mieście, że czuje się pewnie równie koszmarnie jak pewien mugolak w Hogwarcie, że trzeba do niego wyciągnąć pomocną dłonią. Potem - po prostu polubił jego towarzystwo, prostolinijnie i szczerze. Nie chciał się pozbawiać tej przyjaźni. Chciał czuć zapach jego papierosów, przesuwać wzrokiem po książecej twarzy, raz na jakiś czas przypadkowo dotknąć jego ramienia, przyjmować ciosy na sali treningowej i smakować własnej krwi. Chciał tego bólu i błogości, a mógł je znaleźć jedynie w bliskości Ulyssesa (Ulyssesa, Ulyssesa, Ulyssesa) i za nic w świecie nie chciał się zastanawiać nad tym, skąd pochodzą.
Nie chciał też zastanawiać się nad losem rudego brygadzisty - ale musiał, upiorne podejrzenie nie dawało mu spokoju. Dobijało się do analitycznego umysłu, podsuwało kolejne poszlaki, łączyło wspomnienia w dowody. Nie mógł od tego uciec. Na policzki wpełzło gorąco, a zimny gin wcale nie zmywał z twarzy nerwowych rumieńców.
Wyrzucił to z siebie wreszcie, a słowa paliły w gardle, mocniej niż alkohol.
Zapadła niezręczna cisza.
Pragnąłby teraz poczuć wstyd. Ujrzeć niewinne zdumienie na twarzy Ulyssesa, wysłuchać kilka zdziwionych słów oburzenia, przekonać się, że to głupie.
Milczenie wystarczyło jednak na dowód, że miał rację. Przygryzł mocno dolną wargę, aż do krwi - przekonany, że teraz rozpoczną smutny taniec kłamstw. Wzrok Ulyssesa zdawał się nieobecny i senny, ale Mike spoglądał na niego czujnie i przenikliwie - jak zalękniona zwierzyna, jak otoczony przez łowców wilkołak.
I tak, w tym spojrzeniu było coś jeszcze, coś czego żaden z nich nie mógłby nazwać.
Nie było tam tylko zdziwienia.
Chyba, w głębi duszy, naprawdę się tego spodziewał. Poznali się już zbyt dobrze.
Słuchał w bezruchu, najpierw nie odrywając od Ulyssesa spojrzenia. Potem zamknął oczy, nie chcąc, by Vale wyczytał w nich nic więcej.
Pod powiekami widział to wszystko, zadziwiająco plastycznie.
Chwyt założony na szyję. Pewne siebie pchnięcie. Krew rozlewającą się po chodniku, wszędzie. Bladą twarz, dygoczące ciało.
Wreszcie zobaczył i tamtego czarnoksiężnika, którego zabił kilka lat temu i którego widoku nie potrafił się pozbyć. Orli nos, szydercze spojrzenie, zapadłe policzki. Michael kazał mu cofnąć się od leżącej na ziemi różdżki, nie zmuszaj nas do ostateczności, ale tamten śmiał się tylko tak ochryple i syknął zjadliwie nie udawaj, że nie sprawi ci to przyjemności. Wtedy Michael rzucił Lamino, wtedy zobaczył jego krew, wtedy serce zabiło szybciej, a adrenalina uderzyła do skroni nieznanym rodzajem gorąca.
Zacisnął pięści, gdy Ulysses zaczął się śmiać.
Drgnął, gdy szklanka głucho stuknęła o blat.
Może obydwaj jesteśmy potworami. - przemknęło mu przez myśl.
-Sprawiło ci to przyjemność. - wyszeptał bezbarwnie, wlepiając w Ulyssesa jasne spojrzenie.
Wiem, bo już się tak czułem.
-Zaplanowałeś to. - dodał, głuchym głosem. Uniósł lekko podbródek, jakby wyzywająco.
Nie udawaj, że nie. Wiem, bo dobrze cię znam, bo obserwuję cię z uwagą, z jaką nigdy nie patrzyłem na nikogo innego.
-Okropny czy nie, to tego nie usprawiedliwia. To człowiek, nie wilkołak. - wyszeptał, choć nadal nie brzmiał oskarżycielsko.
Zamilkł, piorunując Vale'a chłodnym spojrzeniem. Tym razem to on sprowokował niezręczną, ciężką ciszę. Z jasnych oczu zniknął lęk, zrozumienie nie budziło już strachu. Pozostało w nich za to tamto nieokreślone uczucie - Michael patrzył na Ulyssesa w ten nieodgadniony sposób, w jaki nie spoglądał na niego jeszcze nikt.
-Nigdy nie możesz nikomu o tym opowiadać w taki sposób. - westchnął wreszcie, nachylając się w stronę Ulyssesa. Wyciągnął do przodu rękę i z lekką irytacją wysunął mu z palców papierosa - by samemu zaciągnąć się dymem. Potrzebował tego, potrzebował się uspokoić. Pomyśleć logicznie, jak auror.
-Milczenie jest złotem, ale ktoś może kiedyś to wyciągnąć, jak ja dzisiaj. Nie możesz mówić, że myślałeś, że nie przeżyje. - ton złagodniał nagle, jakby mówił do młodszego brata, albo do dziecka.
-Nie lubił cię od paru lat i zaczepiał w Ministerstwie, masz na to świadków. Po pijaku zaczepił cię agresywniej, poznał cię, wyciągnął różdżkę, nie miałeś jak sięgnąć po swoją. Zaczęliście się szarpać, bałeś się o siebie, to on zaczął. Pchnąłeś go lekko, był pijany, zatoczył się do tyłu. - serce biło coraz szybciej, ciężar na piersi stawał się coraz cięższy, ale to nic, poniosą go razem. Głos pozostawał spokojny, cierpliwy, monotonny. -Myślałeś, że przeżyje, że uderzył się tylko lekko. Było ciemno, też byłeś pijany, nie widziałeś krwi. Usłyszałeś za to innych - myślałeś, że to jego koledzy, że się na tobie zemszczą. Inaczej zostałbyś żeby mu pomóc, ale byłeś przekonany, że oni to zrobią. Poszedłeś napić się jeszcze, zżerały cię wyrzuty sumienia i stres - a rano nic nie pamiętałeś, masz słabą głowę. Wspomnienia wróciły stopniowo, a wtedy dochodził już do siebie. - urwał i wziął łyk ginu. -Nie możesz się wtedy uśmiechać ani śmiać, nie gdy o tym mówisz. - dodał jeszcze, bo choć każdy normalny człowiek powinien to wiedzieć, to Ulyssesowi trzeba było czasem tłumaczyć oczywistości, jak dziecku.
Ulysses nie był normalny, był niezwykły.
To dlatego Michael czuł się w jego obecności w ten sposób, to dlatego chciałby ochronić go przed całym światem.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Dawno powinien był przestać palić. Nawet w silne ciało czarodzieja dym potrafił wgryźć się niebezpiecznie, pozbawić oddechu, wyżreć dziury w mocnych płucach. Kolejny raz zaciągnął się papierosem - przy każdym takim wdechu świat wydawał się dziwnie zamglony i Ulysses nie mógł pozbyć się wrażenia, ze tego właśnie potrzebuje - choćby sekundy odpoczynku od tych wiecznie ostrych krawędzi. Nawet twarz Michaela wydala mu się taka łagodna - jakby wymówione słowa pozbawiły go ostatnich śladów hardości.
Co teraz?
Vale miał mało czasu na planowanie - Mike zagonił go w kozi róg, dał jedynie kilka sekund na przeanalizowanie kolejnych ruchów. Działał więc w pewnym napięciu, goniony rytmicznym tykaniem zegara; nie mógł jednak wpaść na nic lepszego niż powiedzenie prawdy. Kłamstwo byłoby nierozsądne i prędzej czy później złapałoby go za nogawkę. Ulysses nigdy nie był dobrym kłamcą, oszustwa bowiem nie leżały u podstaw jego działań. Wbrew pozorom spryt często wymagał szczerości - szczerości w dobrym momencie. W momencie w którym - chociaż być może Michael Tonks nie był tego świadom - działała ona na niekorzyść powiernika w równej mierze co osoby, która wymierzyła cios.
Co teraz?
Naturalnie, Mike mógł się unieść i powiedzieć, ze nie może tego ukrywać, że zrobił coś złego i spotka go za to kara - był w końcu stróżem prawa. Mógł też udawać z czystego strachu i niepokoju, a potem wydać go i tak. Mógł go uśpić, odurzyć, ogłuszyć nawet - przetrzymać go tu do rana a potem oddać w ręce organów ścigania, które sam tak pięknie reprezentował. Ulysses wiedział, że ryzyko istniało zawsze, nie było ono jednak nigdy wystarczające by zmusić go do rezygnacji z gry całkowicie. Wystarczyło pomyśleć jeszcze trochę, jeszcze chwilę. Na pierwszy rzut oka Mike nie miał tak wiele do stracenia, jedynie przyjaciela, który na nim żerował - młodego, wpatrzonego w niego Ulyssesa, który potrzebował jego rad i jego pleców, za którymi mógłby się schować. Ulyssesa, na którego patrzył tymi jasnymi oczami z większą dozą sympatii niż powinien, dłużej i częściej niż powinien, w ten nieodpowiedni, wstydliwy sposób. I Vale - być może butnie - wierzył w to, że to wystarczy by wywołać wątpliwości, a wątpliwości były jedynym czego potrzebował. Potem będzie już z górki. Wystarczy, że nie powie od razu - z czasem tajemnica stanie się też jego problemem.
- Nie nazwałbym tego przyjemnością - odparł gładko i rzucił w stronę Mike'a pełne niewinności spojrzenie, jakby był zaskoczony, iż ten mógłby nawet pomyśleć w taki sposób. - Raczej ulgą, zamknięciem jakiegoś rozdziału.
Przyglądał się jego twarzy - uniesiony podbródek, wyzwanie w spojrzeniu, nagła pewność siebie w twardych rysach. Czyżby jednak się pomylił? Czyżby miał zaraz zostać rozbrojony i zamknięty za drzwiami łazienki? Mógł walczyć, mógł już teraz wyciągnąć nóż i różdżkę i działać nim Tonks zdąży zdobyć się na ruch, a jednak czekał - jakby wiedział, jakby czuł, że to nie ma prawa skończyć się w taki sposób. Ryzyko było zawsze - powtórzył znów w myślach - ale nie dziś.
- Zaplanowałem? - powtórzył za nim, jakby z niedowierzeniem, mocno akcentując każdą głoskę. - Myślisz, że jestem jakimś psychopatą? Myślałem o tym. Często. Po prostu nadarzyła się okazja - w słowach było sporo prawdy i dlatego być może zabrzmiały tak boleśnie szczerze. Wiedział, że kiedyś o zrobił, był tego pewien, ale nie planował momentu. Przyszedł do niego sam.
W jego życiu zresztą wiele rzeczy po prostu do niego przychodziło, tak jak teraz przyszedł Michael i jego kolejne słowa. Choć Ulysses pokręcił z irytacją głową, gdy wspomniał o tym, że to człowiek, nie wilkołak (wydawało mu się to głupie, przecież człowiek był łatwiejszy do zabicia), to jego stanowczego, rozsądnego monologu słuchał już w pełnej powadze i skupieniu. Nieruchomy, chociaż wewnątrz uśmiechał się radośnie - tym uśmiechem, którego nie był w stanie nigdy przywołać na twarz. W trakcie tych kilku zdań, tych kilku długich minut, Mike stał się wspólnikiem. Wraz z pierwszymi słowami pozbawił siebie samego niewinności, pozbawił siebie samego szans na ucieczkę. Teraz byli związani.
Mimo to, Vale musiał być ostrożny. Ludzie mieli irytująca umiejętność zmieniania zdania i frontów, kiedy poczuli się winni.
- Tak, tak, nie będę - przytakiwał mu, niczym niegrzeczne dziecko obiecujące poprawę, jakby cala ta farsa była tylko głupim wyskokiem. - Masz rację - przyznał, przyglądając się jak ten zabiera mu papierosa. - Tylko my o tym wiemy - ściszył głos, pochylił się lekko i sięgnął do kolana Tonksa, zaciskając palce na materiale spodni. Jego oczy, wbite teraz w te Michaela, były nico mniej puste niż zwykle; było w nich coś błagalnego. - Nie powiesz, prawda? Wiesz gdzie bym wylądował, nie dałbym sobie tam rady, już nigdy nie mógłbym wrócić do pracy... - Nachylił się jeszcze bliżej, palce zacisnęły się mocniej. - Potrzebuję cię.
Nie możesz mnie teraz zostawić.
Widziałeś co dzieje się z pasożytami pozbawionymi żywiciela?
Co teraz?
Vale miał mało czasu na planowanie - Mike zagonił go w kozi róg, dał jedynie kilka sekund na przeanalizowanie kolejnych ruchów. Działał więc w pewnym napięciu, goniony rytmicznym tykaniem zegara; nie mógł jednak wpaść na nic lepszego niż powiedzenie prawdy. Kłamstwo byłoby nierozsądne i prędzej czy później złapałoby go za nogawkę. Ulysses nigdy nie był dobrym kłamcą, oszustwa bowiem nie leżały u podstaw jego działań. Wbrew pozorom spryt często wymagał szczerości - szczerości w dobrym momencie. W momencie w którym - chociaż być może Michael Tonks nie był tego świadom - działała ona na niekorzyść powiernika w równej mierze co osoby, która wymierzyła cios.
Co teraz?
Naturalnie, Mike mógł się unieść i powiedzieć, ze nie może tego ukrywać, że zrobił coś złego i spotka go za to kara - był w końcu stróżem prawa. Mógł też udawać z czystego strachu i niepokoju, a potem wydać go i tak. Mógł go uśpić, odurzyć, ogłuszyć nawet - przetrzymać go tu do rana a potem oddać w ręce organów ścigania, które sam tak pięknie reprezentował. Ulysses wiedział, że ryzyko istniało zawsze, nie było ono jednak nigdy wystarczające by zmusić go do rezygnacji z gry całkowicie. Wystarczyło pomyśleć jeszcze trochę, jeszcze chwilę. Na pierwszy rzut oka Mike nie miał tak wiele do stracenia, jedynie przyjaciela, który na nim żerował - młodego, wpatrzonego w niego Ulyssesa, który potrzebował jego rad i jego pleców, za którymi mógłby się schować. Ulyssesa, na którego patrzył tymi jasnymi oczami z większą dozą sympatii niż powinien, dłużej i częściej niż powinien, w ten nieodpowiedni, wstydliwy sposób. I Vale - być może butnie - wierzył w to, że to wystarczy by wywołać wątpliwości, a wątpliwości były jedynym czego potrzebował. Potem będzie już z górki. Wystarczy, że nie powie od razu - z czasem tajemnica stanie się też jego problemem.
- Nie nazwałbym tego przyjemnością - odparł gładko i rzucił w stronę Mike'a pełne niewinności spojrzenie, jakby był zaskoczony, iż ten mógłby nawet pomyśleć w taki sposób. - Raczej ulgą, zamknięciem jakiegoś rozdziału.
Przyglądał się jego twarzy - uniesiony podbródek, wyzwanie w spojrzeniu, nagła pewność siebie w twardych rysach. Czyżby jednak się pomylił? Czyżby miał zaraz zostać rozbrojony i zamknięty za drzwiami łazienki? Mógł walczyć, mógł już teraz wyciągnąć nóż i różdżkę i działać nim Tonks zdąży zdobyć się na ruch, a jednak czekał - jakby wiedział, jakby czuł, że to nie ma prawa skończyć się w taki sposób. Ryzyko było zawsze - powtórzył znów w myślach - ale nie dziś.
- Zaplanowałem? - powtórzył za nim, jakby z niedowierzeniem, mocno akcentując każdą głoskę. - Myślisz, że jestem jakimś psychopatą? Myślałem o tym. Często. Po prostu nadarzyła się okazja - w słowach było sporo prawdy i dlatego być może zabrzmiały tak boleśnie szczerze. Wiedział, że kiedyś o zrobił, był tego pewien, ale nie planował momentu. Przyszedł do niego sam.
W jego życiu zresztą wiele rzeczy po prostu do niego przychodziło, tak jak teraz przyszedł Michael i jego kolejne słowa. Choć Ulysses pokręcił z irytacją głową, gdy wspomniał o tym, że to człowiek, nie wilkołak (wydawało mu się to głupie, przecież człowiek był łatwiejszy do zabicia), to jego stanowczego, rozsądnego monologu słuchał już w pełnej powadze i skupieniu. Nieruchomy, chociaż wewnątrz uśmiechał się radośnie - tym uśmiechem, którego nie był w stanie nigdy przywołać na twarz. W trakcie tych kilku zdań, tych kilku długich minut, Mike stał się wspólnikiem. Wraz z pierwszymi słowami pozbawił siebie samego niewinności, pozbawił siebie samego szans na ucieczkę. Teraz byli związani.
Mimo to, Vale musiał być ostrożny. Ludzie mieli irytująca umiejętność zmieniania zdania i frontów, kiedy poczuli się winni.
- Tak, tak, nie będę - przytakiwał mu, niczym niegrzeczne dziecko obiecujące poprawę, jakby cala ta farsa była tylko głupim wyskokiem. - Masz rację - przyznał, przyglądając się jak ten zabiera mu papierosa. - Tylko my o tym wiemy - ściszył głos, pochylił się lekko i sięgnął do kolana Tonksa, zaciskając palce na materiale spodni. Jego oczy, wbite teraz w te Michaela, były nico mniej puste niż zwykle; było w nich coś błagalnego. - Nie powiesz, prawda? Wiesz gdzie bym wylądował, nie dałbym sobie tam rady, już nigdy nie mógłbym wrócić do pracy... - Nachylił się jeszcze bliżej, palce zacisnęły się mocniej. - Potrzebuję cię.
Nie możesz mnie teraz zostawić.
Widziałeś co dzieje się z pasożytami pozbawionymi żywiciela?
it's classic horror! if the monster learns appropriate restraint, it becomes an angel.
Ulysses Vale
Zawód : łowca wilkołaków
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
when i call myself a shell
i mean–a used up bullet casing.
as in, the aftermath of something lethal.
as in, an echo of inflicted evil
i mean–a used up bullet casing.
as in, the aftermath of something lethal.
as in, an echo of inflicted evil
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ulysses zaczął się wypierać. Nie całkiem, nie było sensu, ale w ten subtelniejszy, mniej oczywisty sposób. Nie czuł przyjemności, nie zaplanował tego, okazja nadarzyła się sama. Brzmiał całkiem przekonująco - bez problemu da radę powtarzać ułożony przez Michaela scenariusz, to był wypadek.
Vale pewnie oczekiwał, że Michael ze wstydem odwróci wzrok. Jak mógłby go posądzić o czerpanie przyjemności z zabijania, jak mógł insynuować, że planował to przez lata? Jak mógłby przyjaźnić się z kimś takim?
Tonks jednak niestrudzenie spoglądał wprost w nieruchome oczy Ulyssesa, a w jasnych tęczówkach trudno było szukać cienia wątpliwości. Przesłuchiwał już przestępców, dzień po dniu, rok za rokiem, wszyscy zawsze mówili podobne rzeczy. Nawet, gdy przyznali się do winy, używali dokładnie takich samych sztuczek aby przedstawić się w choć odrobinę lepszym świetle.
Skwitował wymówki upiornym milczeniem, a na twarzy zamajaczył jedynie cień smutnego uśmiechu - w obecnej sytuacji, dość abstrakcyjnego. Tonks zawsze uśmiechał się częściej od swojego młodego przyjaciela.
-Czekanie na okazję to też plan. - westchnął, obracając w palcach papierosa. Wsunął go między wargi, wreszcie odrywając spojrzenie od twarzy Ulyssesa - nie chciał teraz patrzeć na jego usta, nie gdy dzielili jednego papierosa. Było w tym coś niewłaściwego.
Kiedy stał się człowiekiem, którego bliskość przyjaciela przeraża bardziej niż czyjaś śmierć?
-Co, jeśli to on cię zapamięta? - wypuścił z ust dym i chwilę obserwował przymgloną twarz przyjaciela. Spieprzyłeś to, Vale. Powinieneś był upewnić się, że nie żyje.
Stanął nad przepaścią i się z niej rzucił. Dla niego. Ulysses, Ulysses, Ulysses, oślepiający olbrzyma. Gdy spojrzy na tą chwilę z perspektywy lat, dotrze do niego, że nie zrobiłby nic innego - lojalny jak pies, naginał moralność dla osób, którym był wierny. Dla osób, które...
Nieważne.
Tonął z każdym słowem dobrej rady, używając własnej ekspertyzy aby pomóc zatuszować przestępstwo. Po latach z taką samą rzeczowością pomoże Dearbornowi wybielić się po śmierci tamtego czarnoksiężnika, doświadczenie przyda się w najmniej oczekiwanych momentach.
Niektórzy zaprzedają duszę diabłu, a inni serce psychopacie.
Tylko my o tym wiemy przypieczętowało całą sprawę. Michael chciał już wypuścić dym z ust, powietrze z płuc, zwilżyć gardło ginem, ale...
...poczuł jego dłoń na swoim kolanie i zapomniał, że powinien oddychać.
Zastygł nieruchomo, jakby bał się poruszyć. Rozchylił lekko usta i odszukał spojrzeniem oczy Ulyssesa. W półmroku mieszkania wydawały się ciemniejsze niż zwykle. Rumieńce na twarzy Tonksa też były ciemniejsze niż zwykle, a w jego wzroku malował się znany już Vale'owi wyraz bezbrzeżnego zagubienia.
Spętał go i pochwycił, zaciskając rękę na rozgrzanym ciele niczym srebrny łańcuch na szyi potwora.
Słuchał, sparaliżowany strachem i skołowany niespodziewanym dotykiem.
Nie wiedział, czy mu wierzyć - poradziłby sobie w więzieniu, poradziłby sobie wszędzie. W tym chłopaku tkwiła nieznana Michaelowi siła i determinacja, zdolność naginania innych do swojej woli i rozwalania im czaszek bez wyrzutów sumienia. Też mógłbym być tak silny, gdybym potrafił mniej czuć.
Potrzebuję cię. Serce zabiło szybciej. Kiedyś chciałby usłyszeć od niego te słowa, ale - wypowiedziane tuż po prośbie milczenia (naprawdę sądzisz, że bym powiedział, po tym wszystkim?) i groźbie więzienia - wydały się dziwnie gorzkie.
Zamrugał, a gdy otworzył oczy - zniknęło z nich zagubienie.
Zrozumiał.
Zrozumiał, dlaczego Ulysses to robi.
I - co gorsza - zrozumiał wreszcie, dlaczego sam nie może oderwać od niego wzroku. Dlaczego nie czuł ani strachu ani obrzydzenia na myśl o tym, co zrobił. Dlaczego tak mu teraz gorąco i dlaczego chciał go bronić przed całym światem. Dlaczego od dwóch lat nie potrafił skupić się na dłużej na żadnej dziewczynie.
To niemożliwe.
Lęk rozpłynął się gdzieś wśród papierosowego dymu, kolano zadrżało lekko - jakby chciał cofnąć nogę, ale ostatecznie się na to nie zdecydował.
Pozostał tylko żal.
-Nie powiem. - wychrypiał ledwo słyszalnie, a w tonie głosu znów pojawiło się coś nieokreślonego, coś czego Ulysses nie mógł nazwać.
Michael już znalazł odpowiednie słowo. Słowo, które musiał zepchnąć na dno umysłu, które powinno rodzić lęk i odrazę, ale które wydawało się upiornie naturalne - porządkując cały ten chaos, który odczuwał od dwóch lat.
Przesunął wzrokiem po wysokich kościach policzkowych, dumnym podbródku, prostym nosie i pełnych ustach. Zatrzymał spojrzenie na oczach, które nigdy nie pasowały do młodzieńczej twarzy.
Wyobraził sobie, kim Ulysses mógłby być. Może kiedyś nauczy się uśmiechać w odpowiednich momentach, może kiedyś stanie na ślubnym kobiercu i będzie dobrym ojcem, szanowanym brygadzistą, cenionym czarodziejem.
Nie mógłby obrócić tych perspektyw w pył. Ani swoimi zeznaniami, ani... niczym innym. Szczególnie niczym innym.
-Ja ciebie też. - westchnął, nie precyzując, o co mu chodzi. Potrzebuję? To Ulysses zawsze go potrzebował, nie odwrotnie. Zgasił papierosa o stół i nachylił się do przodu. Położył dłoń na ramieniu bruneta - lekko, jakby chciał go pokrzepić.
A potem przesunął ją na jego kark i mocniej chwycił materiał koszuli. Jakby był psem, który łapie za kark szczeniaka, jakby był wilkołakiem nad szyją swojej ofiary, tak jak Ulysses Vale trzymał tamtą dziewczynę w barze.
-Ale... - druga dłoń przykryła rękę Ulyssesa na swoim kolanie - najpierw przyciskając ją mocniej do skóry, na ułamek sekundy - ale ostatecznie delikatnie i łagodnie (co kontrastowało ze stanowczością, z jaką Tonks złapał Vale'a za kołnierz) odsunąć ją na bok.
Uniósł lekko podbródek, znów z tamtym wyzwaniem. Przez moment, klarownie i wyraźnie, Ulysses znów mógł wyczytać w spojrzeniu blondyna tą dziwną emocję, której nie potrafił nazwać.
-...rozumiesz, że musimy przestać, prawda? - wybrzmiało miękkim, zniżonym tonem. Łagodnym, smutnym, ale kategorycznym.
Vale pewnie oczekiwał, że Michael ze wstydem odwróci wzrok. Jak mógłby go posądzić o czerpanie przyjemności z zabijania, jak mógł insynuować, że planował to przez lata? Jak mógłby przyjaźnić się z kimś takim?
Tonks jednak niestrudzenie spoglądał wprost w nieruchome oczy Ulyssesa, a w jasnych tęczówkach trudno było szukać cienia wątpliwości. Przesłuchiwał już przestępców, dzień po dniu, rok za rokiem, wszyscy zawsze mówili podobne rzeczy. Nawet, gdy przyznali się do winy, używali dokładnie takich samych sztuczek aby przedstawić się w choć odrobinę lepszym świetle.
Skwitował wymówki upiornym milczeniem, a na twarzy zamajaczył jedynie cień smutnego uśmiechu - w obecnej sytuacji, dość abstrakcyjnego. Tonks zawsze uśmiechał się częściej od swojego młodego przyjaciela.
-Czekanie na okazję to też plan. - westchnął, obracając w palcach papierosa. Wsunął go między wargi, wreszcie odrywając spojrzenie od twarzy Ulyssesa - nie chciał teraz patrzeć na jego usta, nie gdy dzielili jednego papierosa. Było w tym coś niewłaściwego.
Kiedy stał się człowiekiem, którego bliskość przyjaciela przeraża bardziej niż czyjaś śmierć?
-Co, jeśli to on cię zapamięta? - wypuścił z ust dym i chwilę obserwował przymgloną twarz przyjaciela. Spieprzyłeś to, Vale. Powinieneś był upewnić się, że nie żyje.
Stanął nad przepaścią i się z niej rzucił. Dla niego. Ulysses, Ulysses, Ulysses, oślepiający olbrzyma. Gdy spojrzy na tą chwilę z perspektywy lat, dotrze do niego, że nie zrobiłby nic innego - lojalny jak pies, naginał moralność dla osób, którym był wierny. Dla osób, które...
Nieważne.
Tonął z każdym słowem dobrej rady, używając własnej ekspertyzy aby pomóc zatuszować przestępstwo. Po latach z taką samą rzeczowością pomoże Dearbornowi wybielić się po śmierci tamtego czarnoksiężnika, doświadczenie przyda się w najmniej oczekiwanych momentach.
Niektórzy zaprzedają duszę diabłu, a inni serce psychopacie.
Tylko my o tym wiemy przypieczętowało całą sprawę. Michael chciał już wypuścić dym z ust, powietrze z płuc, zwilżyć gardło ginem, ale...
...poczuł jego dłoń na swoim kolanie i zapomniał, że powinien oddychać.
Zastygł nieruchomo, jakby bał się poruszyć. Rozchylił lekko usta i odszukał spojrzeniem oczy Ulyssesa. W półmroku mieszkania wydawały się ciemniejsze niż zwykle. Rumieńce na twarzy Tonksa też były ciemniejsze niż zwykle, a w jego wzroku malował się znany już Vale'owi wyraz bezbrzeżnego zagubienia.
Spętał go i pochwycił, zaciskając rękę na rozgrzanym ciele niczym srebrny łańcuch na szyi potwora.
Słuchał, sparaliżowany strachem i skołowany niespodziewanym dotykiem.
Nie wiedział, czy mu wierzyć - poradziłby sobie w więzieniu, poradziłby sobie wszędzie. W tym chłopaku tkwiła nieznana Michaelowi siła i determinacja, zdolność naginania innych do swojej woli i rozwalania im czaszek bez wyrzutów sumienia. Też mógłbym być tak silny, gdybym potrafił mniej czuć.
Potrzebuję cię. Serce zabiło szybciej. Kiedyś chciałby usłyszeć od niego te słowa, ale - wypowiedziane tuż po prośbie milczenia (naprawdę sądzisz, że bym powiedział, po tym wszystkim?) i groźbie więzienia - wydały się dziwnie gorzkie.
Zamrugał, a gdy otworzył oczy - zniknęło z nich zagubienie.
Zrozumiał.
Zrozumiał, dlaczego Ulysses to robi.
I - co gorsza - zrozumiał wreszcie, dlaczego sam nie może oderwać od niego wzroku. Dlaczego nie czuł ani strachu ani obrzydzenia na myśl o tym, co zrobił. Dlaczego tak mu teraz gorąco i dlaczego chciał go bronić przed całym światem. Dlaczego od dwóch lat nie potrafił skupić się na dłużej na żadnej dziewczynie.
To niemożliwe.
Lęk rozpłynął się gdzieś wśród papierosowego dymu, kolano zadrżało lekko - jakby chciał cofnąć nogę, ale ostatecznie się na to nie zdecydował.
Pozostał tylko żal.
-Nie powiem. - wychrypiał ledwo słyszalnie, a w tonie głosu znów pojawiło się coś nieokreślonego, coś czego Ulysses nie mógł nazwać.
Michael już znalazł odpowiednie słowo. Słowo, które musiał zepchnąć na dno umysłu, które powinno rodzić lęk i odrazę, ale które wydawało się upiornie naturalne - porządkując cały ten chaos, który odczuwał od dwóch lat.
Przesunął wzrokiem po wysokich kościach policzkowych, dumnym podbródku, prostym nosie i pełnych ustach. Zatrzymał spojrzenie na oczach, które nigdy nie pasowały do młodzieńczej twarzy.
Wyobraził sobie, kim Ulysses mógłby być. Może kiedyś nauczy się uśmiechać w odpowiednich momentach, może kiedyś stanie na ślubnym kobiercu i będzie dobrym ojcem, szanowanym brygadzistą, cenionym czarodziejem.
Nie mógłby obrócić tych perspektyw w pył. Ani swoimi zeznaniami, ani... niczym innym. Szczególnie niczym innym.
-Ja ciebie też. - westchnął, nie precyzując, o co mu chodzi. Potrzebuję? To Ulysses zawsze go potrzebował, nie odwrotnie. Zgasił papierosa o stół i nachylił się do przodu. Położył dłoń na ramieniu bruneta - lekko, jakby chciał go pokrzepić.
A potem przesunął ją na jego kark i mocniej chwycił materiał koszuli. Jakby był psem, który łapie za kark szczeniaka, jakby był wilkołakiem nad szyją swojej ofiary, tak jak Ulysses Vale trzymał tamtą dziewczynę w barze.
-Ale... - druga dłoń przykryła rękę Ulyssesa na swoim kolanie - najpierw przyciskając ją mocniej do skóry, na ułamek sekundy - ale ostatecznie delikatnie i łagodnie (co kontrastowało ze stanowczością, z jaką Tonks złapał Vale'a za kołnierz) odsunąć ją na bok.
Uniósł lekko podbródek, znów z tamtym wyzwaniem. Przez moment, klarownie i wyraźnie, Ulysses znów mógł wyczytać w spojrzeniu blondyna tą dziwną emocję, której nie potrafił nazwać.
-...rozumiesz, że musimy przestać, prawda? - wybrzmiało miękkim, zniżonym tonem. Łagodnym, smutnym, ale kategorycznym.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Sam Ulysses być może nie wiedział, gdzie leży ta cienka granica między prawdą a kłamstwem - zawsze była taka niewyraźna, taka rozmyta, a on tak kiepski był w subtelnościach i detalach. Umiał je tworzyć, ale nadal uczył się je rozumieć. Były jak setki drobnych igieł na planie jego idealnie logicznego świata. Były nie do zniesienia.
Pokręcił szybko głową. To nie to samo, nie to samo - jak mógł go o to oskarżyć? Przecież nie był psychopatą, nie był zimnokrwistym zabójcą, nie planował. Czekał na okazję wiedząc doskonale, że kiedyś nadejdzie, ale nie planował. Nigdy nie planował, na litość boską! Wszystko przychodziło do niego samo; szczęście zakradało się do niego w drobnych, odpowiednich chwilach, a on miał talent do wykorzystywania ich. Do łapana za ramię kogoś stojącego u szczytu schodów, do odbijania tłuczków, które akurat do niego leciały, do chwytania się chwili wątpliwości w oczach przeciwnika - być może kompletnie pijanego, może po prostu zagubionego. Był jak pech, który przychodził i pchał cię w dół, gdy i tak stałeś już na krawędzi. Był jak deski zapadające się pod stopami, gdy pętla liny i tak zaciskała się już na szyi. Nie robił krzywdy, po prostu zwykł zjawiać się tam, gdzie ona. Nie był sednem śmierci, był jej elementem.
- Nie zapamięta - bąknął, ale wtedy właśnie, w tamtym zimnym momencie, doszło do niego, że nie planował, ale powinien był. Thorn jednak żył i jego życie było teraz niezwykle niewygodne. Podobno niczego nie pamiętał, podobno nie wiedział nawet co działo się tamtego wieczora, ale wspomnienia mogą zacząć odżywać na widok twarzy jego napastnika. Ulysses przeklął w myślach, któryś już raz z rzędu, siarczyście i ostro. - Wymyślę coś. - Będzie musiał. Być może znów pojawi się odpowiedni moment. Przez chwilę było mu wręcz wstyd i spuścił wzrok, by to ukryć.
Musiał być pewien - tej pewności potrzebował teraz jak niczego innego. Musiał trzymać Michaela mocno za gardło. Był pewien spokój w tym, iż uczynił z siebie wspólnika, jedynie idioci jednak uznają to za wystarczający dowód lojalności. Byłby wystarczający, gdyby Mike był kimś takim jak Vale - pragmatycznym oportunistą, podobno bez boga w sercu i bez serca dla kogokolwiek poza sobą samym. Tonks był jednak inny, był porządny; miał takie cieple oczy i taki szczery uśmiech. Nawet teraz stał przy nim, nawet w tak parszywym momencie był jego przyjacielem, a wiec Ulysses musiał go tą przyjazną związać. Nie chciał by dobre serce wymusiło kiedyś atak szczerości; nie chciał by pewnego dnia Mike zrozumiał, że jest w pułapce, a chłopak, dla którego był podobno autorytetem uwiesił mu się na ramionach i szeptał do ucha niczym diabeł z opowieści dla niegrzecznych dzieci.
Ten moment miedzy nimi był pełen napięcia tak gęstego, że papierosowy dym zaczynał się w nim gubić. Michael trwał w tych swoich niedopowiedzeniach, utopiony w zapachu cierpkiego tytoniu, alkoholu i wody kolońskiej. Jego oczy były chłodne i krzyczały głośno, kiedy mówił (Nie powiem, wiec Ulysses zdobył się na delikatny uśmiech) i kiedy kład dłoń na jego ramieniu (pokrzepiająco, jakby chciał go podnieść na duchu, co wydało mu się nieco zabawne w tej sytuacji). Gdy ręka ułożyła się na jego karku, szarawe oczy Vale'a otworzyły się szerzej, usta lekko rozchyliły. Nagle - ku własnemu rozgoryczeniu - poczuł się nieswój, poczuł się slaby. Mike trzymał go w tym osobliwym uścisku tak pewnie i tak mocno, jakby był tylko znów tym roztrzęsionym dzieciakiem, którego siniaki oglądał w tamtej surowej szatni. Bezwiednie poddał się temu dotykowi, zniżając lekko głowę, ściągając ramiona i nie protestował kiedy mężczyzna odsuwał jego dłoń ze swojego kolana. Przez ten moment był tak kruchy, jak nie bywał nigdy i choć nienawidził siebie za to, trudno było mu przestać. Czuł, że coś się zbliża, jakaś mała tragedia wisiała w powietrzu, a ta relacja, którą budował tak chętnie i tak mozolnie na przestrzeni dwóch lat stała się nagle tak samo krucha jak czaszka rudego brygadzisty.
Musimy przestać.
Zamrugał w konsternacji, a przez twarz przeszedł cień niepokoju - uniesione brwi, rozchylone usta. Słowa brzmiały tak pewnie, nie było w nich grama zwątpienia.
Spanikował.
Nie nie nie - nie mogli przestać. Nie teraz; teraz był zły moment! Czuł się tak głupio, jak topiący, który łapie się suchych gałęzi. Jak jego ojciec, próbujący chwycić się balustrady, gdy spadał - balustrada była za daleko, Ulysses jednak mógł złapać Mike'a wyciągając jedynie dłoń. Zrobił to zresztą, wczepił się palcami w poły jego marynarki, tak mocno, prawie desperacko. Nigdy wcześniej nikt nie postanowił przestać, od dawna nikt nie postanowił go opuścić i Vale wiedział, że sypie mu się grunt pod stopami. Jeszcze kilka dni temu byłaby to po prostu irytująca niedogodność, którą mógłby zapić by i tak z czasem znaleźć kogoś innego, ale teraz te słowa zwiastowały tragedię. Mógł mu ufać tylko wtedy, gdy był blisko, tak samo zauroczony i wpatrzony w niego jak zwykle.
Potrzebował go.
- Przestać? - powtórzył za nim w końcu, a słowo w jego ustach zabrzmiały gorzko i nieprzyjemnie; jak nóż sunący po porcelanie. - Co takiego? - W jego oczach kwitł spokój, mimika była opanowana, rytm słów gładki, ale wewnątrz nadal wszystko się gotowało. - Mike - ściszył glos i krótkie westchnięcie wydostało się z gardła. Opadł czołem na jego ramię, być może po to by pozbawić go resztek przestrzeni, być może po to by nie widział jego oczu. Dłonie nadal mocno trzymały się marynarki, a on milczał kilka długich, ciężkich minut. Gdy znów się odezwał umysł wracał do porządku, słowa były przemyślane. - Przepraszam, nie chciałem cię w to wciągać. Naprawdę nie chciałem. - Nie kłamał. Miał nadzieję, że dawno zapomniał. - Nie jestem zły, nie jestem. Po prostu musiałem... - przerwał na moment. Nadal nie kłamał i ta dziwna mieszanina szczerości z pragnienia szczerości i szczerości z chęci manipulacji pozostawiała kwaśny posmak na języku. Znów milczał, a milczenie zdawali się brzęczeć w uszach gdy podnosił głowę, gdy patrzył na niego spod do połowy opuszczonych powiek. Jedna z dłoni puściła marynarkę i wróciła na kolano. - A ty wcale nie chcesz przestawać.
Pokręcił szybko głową. To nie to samo, nie to samo - jak mógł go o to oskarżyć? Przecież nie był psychopatą, nie był zimnokrwistym zabójcą, nie planował. Czekał na okazję wiedząc doskonale, że kiedyś nadejdzie, ale nie planował. Nigdy nie planował, na litość boską! Wszystko przychodziło do niego samo; szczęście zakradało się do niego w drobnych, odpowiednich chwilach, a on miał talent do wykorzystywania ich. Do łapana za ramię kogoś stojącego u szczytu schodów, do odbijania tłuczków, które akurat do niego leciały, do chwytania się chwili wątpliwości w oczach przeciwnika - być może kompletnie pijanego, może po prostu zagubionego. Był jak pech, który przychodził i pchał cię w dół, gdy i tak stałeś już na krawędzi. Był jak deski zapadające się pod stopami, gdy pętla liny i tak zaciskała się już na szyi. Nie robił krzywdy, po prostu zwykł zjawiać się tam, gdzie ona. Nie był sednem śmierci, był jej elementem.
- Nie zapamięta - bąknął, ale wtedy właśnie, w tamtym zimnym momencie, doszło do niego, że nie planował, ale powinien był. Thorn jednak żył i jego życie było teraz niezwykle niewygodne. Podobno niczego nie pamiętał, podobno nie wiedział nawet co działo się tamtego wieczora, ale wspomnienia mogą zacząć odżywać na widok twarzy jego napastnika. Ulysses przeklął w myślach, któryś już raz z rzędu, siarczyście i ostro. - Wymyślę coś. - Będzie musiał. Być może znów pojawi się odpowiedni moment. Przez chwilę było mu wręcz wstyd i spuścił wzrok, by to ukryć.
Musiał być pewien - tej pewności potrzebował teraz jak niczego innego. Musiał trzymać Michaela mocno za gardło. Był pewien spokój w tym, iż uczynił z siebie wspólnika, jedynie idioci jednak uznają to za wystarczający dowód lojalności. Byłby wystarczający, gdyby Mike był kimś takim jak Vale - pragmatycznym oportunistą, podobno bez boga w sercu i bez serca dla kogokolwiek poza sobą samym. Tonks był jednak inny, był porządny; miał takie cieple oczy i taki szczery uśmiech. Nawet teraz stał przy nim, nawet w tak parszywym momencie był jego przyjacielem, a wiec Ulysses musiał go tą przyjazną związać. Nie chciał by dobre serce wymusiło kiedyś atak szczerości; nie chciał by pewnego dnia Mike zrozumiał, że jest w pułapce, a chłopak, dla którego był podobno autorytetem uwiesił mu się na ramionach i szeptał do ucha niczym diabeł z opowieści dla niegrzecznych dzieci.
Ten moment miedzy nimi był pełen napięcia tak gęstego, że papierosowy dym zaczynał się w nim gubić. Michael trwał w tych swoich niedopowiedzeniach, utopiony w zapachu cierpkiego tytoniu, alkoholu i wody kolońskiej. Jego oczy były chłodne i krzyczały głośno, kiedy mówił (Nie powiem, wiec Ulysses zdobył się na delikatny uśmiech) i kiedy kład dłoń na jego ramieniu (pokrzepiająco, jakby chciał go podnieść na duchu, co wydało mu się nieco zabawne w tej sytuacji). Gdy ręka ułożyła się na jego karku, szarawe oczy Vale'a otworzyły się szerzej, usta lekko rozchyliły. Nagle - ku własnemu rozgoryczeniu - poczuł się nieswój, poczuł się slaby. Mike trzymał go w tym osobliwym uścisku tak pewnie i tak mocno, jakby był tylko znów tym roztrzęsionym dzieciakiem, którego siniaki oglądał w tamtej surowej szatni. Bezwiednie poddał się temu dotykowi, zniżając lekko głowę, ściągając ramiona i nie protestował kiedy mężczyzna odsuwał jego dłoń ze swojego kolana. Przez ten moment był tak kruchy, jak nie bywał nigdy i choć nienawidził siebie za to, trudno było mu przestać. Czuł, że coś się zbliża, jakaś mała tragedia wisiała w powietrzu, a ta relacja, którą budował tak chętnie i tak mozolnie na przestrzeni dwóch lat stała się nagle tak samo krucha jak czaszka rudego brygadzisty.
Musimy przestać.
Zamrugał w konsternacji, a przez twarz przeszedł cień niepokoju - uniesione brwi, rozchylone usta. Słowa brzmiały tak pewnie, nie było w nich grama zwątpienia.
Spanikował.
Nie nie nie - nie mogli przestać. Nie teraz; teraz był zły moment! Czuł się tak głupio, jak topiący, który łapie się suchych gałęzi. Jak jego ojciec, próbujący chwycić się balustrady, gdy spadał - balustrada była za daleko, Ulysses jednak mógł złapać Mike'a wyciągając jedynie dłoń. Zrobił to zresztą, wczepił się palcami w poły jego marynarki, tak mocno, prawie desperacko. Nigdy wcześniej nikt nie postanowił przestać, od dawna nikt nie postanowił go opuścić i Vale wiedział, że sypie mu się grunt pod stopami. Jeszcze kilka dni temu byłaby to po prostu irytująca niedogodność, którą mógłby zapić by i tak z czasem znaleźć kogoś innego, ale teraz te słowa zwiastowały tragedię. Mógł mu ufać tylko wtedy, gdy był blisko, tak samo zauroczony i wpatrzony w niego jak zwykle.
Potrzebował go.
- Przestać? - powtórzył za nim w końcu, a słowo w jego ustach zabrzmiały gorzko i nieprzyjemnie; jak nóż sunący po porcelanie. - Co takiego? - W jego oczach kwitł spokój, mimika była opanowana, rytm słów gładki, ale wewnątrz nadal wszystko się gotowało. - Mike - ściszył glos i krótkie westchnięcie wydostało się z gardła. Opadł czołem na jego ramię, być może po to by pozbawić go resztek przestrzeni, być może po to by nie widział jego oczu. Dłonie nadal mocno trzymały się marynarki, a on milczał kilka długich, ciężkich minut. Gdy znów się odezwał umysł wracał do porządku, słowa były przemyślane. - Przepraszam, nie chciałem cię w to wciągać. Naprawdę nie chciałem. - Nie kłamał. Miał nadzieję, że dawno zapomniał. - Nie jestem zły, nie jestem. Po prostu musiałem... - przerwał na moment. Nadal nie kłamał i ta dziwna mieszanina szczerości z pragnienia szczerości i szczerości z chęci manipulacji pozostawiała kwaśny posmak na języku. Znów milczał, a milczenie zdawali się brzęczeć w uszach gdy podnosił głowę, gdy patrzył na niego spod do połowy opuszczonych powiek. Jedna z dłoni puściła marynarkę i wróciła na kolano. - A ty wcale nie chcesz przestawać.
it's classic horror! if the monster learns appropriate restraint, it becomes an angel.
Ulysses Vale
Zawód : łowca wilkołaków
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
when i call myself a shell
i mean–a used up bullet casing.
as in, the aftermath of something lethal.
as in, an echo of inflicted evil
i mean–a used up bullet casing.
as in, the aftermath of something lethal.
as in, an echo of inflicted evil
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wymyśli coś. Jasne, że coś wymyśli.
Wziął głęboki oddech, na język cisnęły się praktyczne rady - poćwicz Oblivate, następnym razem od razu użyj Confundusa. Tyle, że jeśli mu je da - to następny raz przyjdzie szybciej.
Wzdrygnął się lekko, zdając sobie sprawę, że nie bał się tego, że następny raz w ogóle nadejdzie.
Zastanawiał się, kiedy.
-Jeśli był tak pijany, by cię nie poznać, to nie przypomni sobie wszystkiego. Opowieść, którą ci podyktowałem, powinna wystarczyć - wymyślisz, jak odpowiednio ją zmodyfikować. - westchnął ciężko, decydując się na mniej doskonałą radę. Vale sobie poradzi.
Prawda...?
Zwątpił na moment, gdy Ulysses znalazł się tak blisko, gdy posłusznie poddał się jego dotykowi, niczym skarcony szczeniak. Nagle nie wydawał się już zimnym mścicielem z Pokątnej, a zagubionym dzieciakiem. Michael, choć nadal mocno zaciskał dłoń na kołnierzu, delikatniej musnął palcami nasadę włosów - jakby testował, jak kruchy jest teraz Ulysses, jakby ten faktycznie był z porcelany. Jakby chciał sprawdzić, czy ten rozpozna czułość dotyku, czy odpowie - czy reagował na bliskość równie intensywnie jak Tonks na przypadkowe muśnięcia ramion i palące ciosy na sali treningowej. Jakby chciał trwać w tym milczeniu całą noc, dyskretnie sprawdzając dłońmi na ile mogą sobie pozwolić - dotyk na kolanie, dotyk na karku, ciężki oddech i pełne usta.
I wtedy to wszystko przerwał.
Musieli przestać.
Odwzajemnił spanikowane spojrzenie Ulyssesa - łagodnie, ale bez cienia wahania, jak ktoś, kto nie zamierza się wycofać. Pozwolił chwycić się za klapę marynarki, samemu rozluźniając uścisk na kołnierzu. Na chwilę zamarł z dłonią uniesioną nad plecami Ulyssesa, aż w końcu - gdy ten oparł się na jego ramieniu - położył ją delikatnie na tyle jego głowy, tym razem niewinnie i pokrzepiająco. Przymknął oczy, było tak ciepło. Vale pachniał deszczem, tytoniem i drewnem i szeptał jego imię - tylko ono, nie wcześniejsze retoryczne pytania, dudniło teraz w głowie Michaela.
-Ulysses, Ulysses, Ulysses... - pozwolił sobie wyszeptać, tak miękko i czule jak zawsze gdy smakował jego imię we własnej głowie. Z ciepłem które do tej pory musiał celowo chłodzić ilekroć się do niego odzywał. Krótkie "Vale" skuteczniej ukrywało emocje.
Trwali tak przez długie kilka minut, a Michael z jednej strony smakował tą chwilę, a z drugiej czuł do siebie obrzydzenie. Byli tak blisko tylko dlatego, że odgadł prawdę, że doradził Ulyssesowi jak zatuszować próbę morderstwa, że jego przyjaciel się przestraszył.
Strach zadźwięczał w próbie przeprosin - a Mike miał ochotę roześmiać się gorzko. Uśmiechnął się tylko smutno, ze współczuciem - w uśmiechu tym znów błysnęła ta emocja, której Vale nie umiałby nazwać.
On nie rozumie. Ulysses, Ulysses, Ulysses. Michael zastanawiał się, czy brygadzista kiedykolwiek zrozumie, dlaczego auror mu dzisiaj pomógł. On już rozumiał, klapki opadły z oczu. Powód był jeden. To zawsze będzie jeden powód - ten sam, bolesny i oczywisty.
-Musimy przestać z mojej winy, nie twojej. - westchnął, kręcąc lekko głową. Wziął ten ciężar na siebie, pomimo dwóch lat nieprzypadkowego dotyku, pomimo tak pieczołowicie zastawianych pułapek i pokus Vale'a.
Rozgrzeszył go.
Drgnął, gdy w nie jestem zły rozbrzmiało coś na kształt szczerego żalu - albo przynajmniej czegoś na tyle bliskiego żalowi, ile mógł wykrzesać z siebie Ulysses Vale.
Nie myśl tak.
Czasami zastanawiał się, w jaki sposób widzi świat jego młody przyjaciel. Czy też czuje się jak za szklaną szybą - jak wtedy, gdy dziewczyna bawiła się rozporkiem Michaela, a on myślał o kimś innym - ale cały czas? Czy często czuje się, jakby tonął? Co myśli, gdy tak przenikliwie wpatruje się w innych i usiłuje wyczuć odpowiedni moment na wygięcie w górę kącików ust?
To musi być męczące, tak bardzo męczące. Tak męczące, że można rozwalić komuś głowę z czystej frustracji.
-Wiem, że nie chciałeś mnie w to wciągać. - przyznał i w odpowiedzi wyciągnął ręce i ujął jego twarz w dłonie. Delikatnie, jakby trzymał kruche szkło. Przesunął lekko kciukiem po kości policzkowej. Ulysses Vale nigdy nie płakał, pewnie nigdy nie zapłacze, ale ten gest był podobny do ocierania łez, których brunet nie mógł uronić.
-Nie jesteś zły. Jesteś po prostu sobą, Ulysses. - uśmiechnął się smutno, szczerze wierząc we własne słowa. Sobą zadźwięczało jakoś metalicznie, bo Michael Tonks - podobnie jak niegdyś stary Vale - zdawał się dokładnie rozumieć na kogo właśnie patrzy.
Tyle, że w jego wzroku nie było ani cienia lęku. Pomimo chłodnego zrozumienia, momentu otrzeźwienia, nadal patrzył na Ulyssesa z takim samym ciepłem jak zwykle.
Nie mógłby go teraz odtrącić - takiego go poznał, takiego go zaakceptował (bo przecież widział, obserwował go tak czujnie i czule jak nikogo innego, bo przecież spodziewał się próby morderstwa nie tylko na podstawie pochopnie rzuconego dowcipu, co całokształtu), w takim Ulyssesie się z a k o c h a ł.
Gubił się w tym uczuciu, o wiele głębszym niż zwykłe zauroczenie - do dzisiaj mógł się łudzić, że to ojcowska opiekuńczość, niezwykle intensywna przyjaźń, cokolwiek innego. Gorzka realizacja przyszła nagle w trakcie dzisiejszego wieczoru, porządkując chaos ostatnich miesięcy i odbierając Michaelowi ostatnie złudzenia.
Drgnął lekko, gdy dłoń bruneta znów znalazła się na kolanie. Przełknął nerwowo ślinę, ale nie cofnął nogi, nie opuścił rąk.
-Nie chcę przestawać. - przyznał bezradnym szeptem, a oddech miał gorący, źrenice rozszerzone i roziskrzone.
Dwa przyśpieszone uderzenia serca, moment decyzji, kuszące podszepty wyobraźni. Mógłby dzisiaj zrealizować wszystkie sny i fantazje. Tajemnica za tajemnicę, związaliby się nierozerwalnie w zmowie milczenia.
Ale za jaką cenę?
Kto wykorzystałby wtedy kogo?
Nie mógł, nie mógł mu tego zrobić.
Obydwoje mieli przecież przyszłość. Jeszcze.
A Michael był silniejszy - przynajmniej fizycznie.
Przyciągnął Ulyssesa mocno do siebie - i przytrzymał go w braterskim, niemalże ojcowskim uścisku. Ciasnym, by Vale nie mógł niczego próbować, ciepłym, ale niewinnym. Boleśnie platonicznym.
-Zawsze będę twoim przyjacielem. - obiecał, nie wierząc (choć chyba wiedząc), że za kilka lat może pożałować tej przysięgi. -Będziemy jeść razem obiady w pracy, chodzić na treningi, i tak dalej. Będę ci dawał rady, nawet jeśli znowu zrobisz coś... nieprzemyślanego. Ale musimy przestać i wiesz, co mam na myśli. Nabrać dystansu. - poklepał go lekko po plecach, puścił go i odsunął się przezornie w fotelu, sięgając po szklaneczkę chłodnego ginu.
Może kiedyś zrozumiesz, dlaczego.
Wziął głęboki oddech, na język cisnęły się praktyczne rady - poćwicz Oblivate, następnym razem od razu użyj Confundusa. Tyle, że jeśli mu je da - to następny raz przyjdzie szybciej.
Wzdrygnął się lekko, zdając sobie sprawę, że nie bał się tego, że następny raz w ogóle nadejdzie.
Zastanawiał się, kiedy.
-Jeśli był tak pijany, by cię nie poznać, to nie przypomni sobie wszystkiego. Opowieść, którą ci podyktowałem, powinna wystarczyć - wymyślisz, jak odpowiednio ją zmodyfikować. - westchnął ciężko, decydując się na mniej doskonałą radę. Vale sobie poradzi.
Prawda...?
Zwątpił na moment, gdy Ulysses znalazł się tak blisko, gdy posłusznie poddał się jego dotykowi, niczym skarcony szczeniak. Nagle nie wydawał się już zimnym mścicielem z Pokątnej, a zagubionym dzieciakiem. Michael, choć nadal mocno zaciskał dłoń na kołnierzu, delikatniej musnął palcami nasadę włosów - jakby testował, jak kruchy jest teraz Ulysses, jakby ten faktycznie był z porcelany. Jakby chciał sprawdzić, czy ten rozpozna czułość dotyku, czy odpowie - czy reagował na bliskość równie intensywnie jak Tonks na przypadkowe muśnięcia ramion i palące ciosy na sali treningowej. Jakby chciał trwać w tym milczeniu całą noc, dyskretnie sprawdzając dłońmi na ile mogą sobie pozwolić - dotyk na kolanie, dotyk na karku, ciężki oddech i pełne usta.
I wtedy to wszystko przerwał.
Musieli przestać.
Odwzajemnił spanikowane spojrzenie Ulyssesa - łagodnie, ale bez cienia wahania, jak ktoś, kto nie zamierza się wycofać. Pozwolił chwycić się za klapę marynarki, samemu rozluźniając uścisk na kołnierzu. Na chwilę zamarł z dłonią uniesioną nad plecami Ulyssesa, aż w końcu - gdy ten oparł się na jego ramieniu - położył ją delikatnie na tyle jego głowy, tym razem niewinnie i pokrzepiająco. Przymknął oczy, było tak ciepło. Vale pachniał deszczem, tytoniem i drewnem i szeptał jego imię - tylko ono, nie wcześniejsze retoryczne pytania, dudniło teraz w głowie Michaela.
-Ulysses, Ulysses, Ulysses... - pozwolił sobie wyszeptać, tak miękko i czule jak zawsze gdy smakował jego imię we własnej głowie. Z ciepłem które do tej pory musiał celowo chłodzić ilekroć się do niego odzywał. Krótkie "Vale" skuteczniej ukrywało emocje.
Trwali tak przez długie kilka minut, a Michael z jednej strony smakował tą chwilę, a z drugiej czuł do siebie obrzydzenie. Byli tak blisko tylko dlatego, że odgadł prawdę, że doradził Ulyssesowi jak zatuszować próbę morderstwa, że jego przyjaciel się przestraszył.
Strach zadźwięczał w próbie przeprosin - a Mike miał ochotę roześmiać się gorzko. Uśmiechnął się tylko smutno, ze współczuciem - w uśmiechu tym znów błysnęła ta emocja, której Vale nie umiałby nazwać.
On nie rozumie. Ulysses, Ulysses, Ulysses. Michael zastanawiał się, czy brygadzista kiedykolwiek zrozumie, dlaczego auror mu dzisiaj pomógł. On już rozumiał, klapki opadły z oczu. Powód był jeden. To zawsze będzie jeden powód - ten sam, bolesny i oczywisty.
-Musimy przestać z mojej winy, nie twojej. - westchnął, kręcąc lekko głową. Wziął ten ciężar na siebie, pomimo dwóch lat nieprzypadkowego dotyku, pomimo tak pieczołowicie zastawianych pułapek i pokus Vale'a.
Rozgrzeszył go.
Drgnął, gdy w nie jestem zły rozbrzmiało coś na kształt szczerego żalu - albo przynajmniej czegoś na tyle bliskiego żalowi, ile mógł wykrzesać z siebie Ulysses Vale.
Nie myśl tak.
Czasami zastanawiał się, w jaki sposób widzi świat jego młody przyjaciel. Czy też czuje się jak za szklaną szybą - jak wtedy, gdy dziewczyna bawiła się rozporkiem Michaela, a on myślał o kimś innym - ale cały czas? Czy często czuje się, jakby tonął? Co myśli, gdy tak przenikliwie wpatruje się w innych i usiłuje wyczuć odpowiedni moment na wygięcie w górę kącików ust?
To musi być męczące, tak bardzo męczące. Tak męczące, że można rozwalić komuś głowę z czystej frustracji.
-Wiem, że nie chciałeś mnie w to wciągać. - przyznał i w odpowiedzi wyciągnął ręce i ujął jego twarz w dłonie. Delikatnie, jakby trzymał kruche szkło. Przesunął lekko kciukiem po kości policzkowej. Ulysses Vale nigdy nie płakał, pewnie nigdy nie zapłacze, ale ten gest był podobny do ocierania łez, których brunet nie mógł uronić.
-Nie jesteś zły. Jesteś po prostu sobą, Ulysses. - uśmiechnął się smutno, szczerze wierząc we własne słowa. Sobą zadźwięczało jakoś metalicznie, bo Michael Tonks - podobnie jak niegdyś stary Vale - zdawał się dokładnie rozumieć na kogo właśnie patrzy.
Tyle, że w jego wzroku nie było ani cienia lęku. Pomimo chłodnego zrozumienia, momentu otrzeźwienia, nadal patrzył na Ulyssesa z takim samym ciepłem jak zwykle.
Nie mógłby go teraz odtrącić - takiego go poznał, takiego go zaakceptował (bo przecież widział, obserwował go tak czujnie i czule jak nikogo innego, bo przecież spodziewał się próby morderstwa nie tylko na podstawie pochopnie rzuconego dowcipu, co całokształtu), w takim Ulyssesie się z a k o c h a ł.
Gubił się w tym uczuciu, o wiele głębszym niż zwykłe zauroczenie - do dzisiaj mógł się łudzić, że to ojcowska opiekuńczość, niezwykle intensywna przyjaźń, cokolwiek innego. Gorzka realizacja przyszła nagle w trakcie dzisiejszego wieczoru, porządkując chaos ostatnich miesięcy i odbierając Michaelowi ostatnie złudzenia.
Drgnął lekko, gdy dłoń bruneta znów znalazła się na kolanie. Przełknął nerwowo ślinę, ale nie cofnął nogi, nie opuścił rąk.
-Nie chcę przestawać. - przyznał bezradnym szeptem, a oddech miał gorący, źrenice rozszerzone i roziskrzone.
Dwa przyśpieszone uderzenia serca, moment decyzji, kuszące podszepty wyobraźni. Mógłby dzisiaj zrealizować wszystkie sny i fantazje. Tajemnica za tajemnicę, związaliby się nierozerwalnie w zmowie milczenia.
Ale za jaką cenę?
Kto wykorzystałby wtedy kogo?
Nie mógł, nie mógł mu tego zrobić.
Obydwoje mieli przecież przyszłość. Jeszcze.
A Michael był silniejszy - przynajmniej fizycznie.
Przyciągnął Ulyssesa mocno do siebie - i przytrzymał go w braterskim, niemalże ojcowskim uścisku. Ciasnym, by Vale nie mógł niczego próbować, ciepłym, ale niewinnym. Boleśnie platonicznym.
-Zawsze będę twoim przyjacielem. - obiecał, nie wierząc (choć chyba wiedząc), że za kilka lat może pożałować tej przysięgi. -Będziemy jeść razem obiady w pracy, chodzić na treningi, i tak dalej. Będę ci dawał rady, nawet jeśli znowu zrobisz coś... nieprzemyślanego. Ale musimy przestać i wiesz, co mam na myśli. Nabrać dystansu. - poklepał go lekko po plecach, puścił go i odsunął się przezornie w fotelu, sięgając po szklaneczkę chłodnego ginu.
Może kiedyś zrozumiesz, dlaczego.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie jestem zły.
Kiedy ostatni raz udało mu się to powiedzieć? Nigdy - złajał się - nigdy tego nie powiedziałeś. Ale myślał przecież tak wiele razy, tak wiele razy szczątki tych słów zostawały na języku, tak wiele razy wybrzmiewały gdzieś w otaczającej go ciszy. Nie jestem potworem - nie mógł nim być, uczono, że bestią jest likantropia, a jemu nigdy nie przyszło do głowy, że być może w tym leżeć miała odpowiedź na jego wątpliwości; że być może potrzeba było potwora by pokonać potwora.
Ale czyż nie trzeba było też jednego by go stworzyć? Nie pamiętał ogni piekielnych ni dzwonów pandemonium w dniu swoich narodzin, nawet jeżeli tak często czuł je i słyszał w cichej niechęci swoich rodziców. Pamiętał natomiast doskonale każdy przedmiot leżący na biurku w gabinecie ojca, gdy ten wyrzucał go z domu. Byłem tylko dzieckiem - warczał na niego kilka lat później, w tych wzburzonych szeptach, sekundy przed jego śmiercią. Nie jestem zły - tylko się bronił, robił to co inni, robił to co kazali, walczył o siebie. Nie jestem zły - po prostu nie rozumiał, nigdy niczego nie rozumiał tak naprawdę; ludzi, ich słów i gestów, wyczekujących spojrzeń, świata wokół. Nie jestem mordercą - chciał tylko żeby też poczuł się bezbronny. Zemsta jest zwykłym wymierzeniem sprawiedliwości.
Teraz znów to on czuł się bezbronny właśnie, dziwnie zinfantylizowany. Zagubiony tak jak kiedyś - tak jak zawsze być może, bo nagle uświadomił sobie, że gubi się od dwudziestu lat, kręcąc się w kółko i polegając tylko na kolejnych krzywych tłumaczeniach i niedokładnie rozrysowanych mapach. Był przecież przekonany, że jest w stanie przewidzieć zachowania i reakcje Michaela. Chwilę będzie zły, w końcu się uspokoi, zwątpi lecz nim zdąży się temu poddać, Ulysses będzie już blisko. Zapomni. Usta, ręce, rozpinane guziki koszuli, przesuwana szlufka paska, obietnice mówione cicho nad uchem - szept był zawsze taki wiarygodny. Z chęcią dałby mu to o czym myślał przez te dwa lata, byłby posłuszny i odebrałby z radością jego tajemnicę. Sekret za sekret, bez drogi ucieczki.
Wszystko na nic, wszystko nie tak. Odrzucał go i to uczucie było paliło tkanki bardziej niż Ulysses mógłby kiedykolwiek się spodziewać. Dlaczegodlaczegodlaczego? Skronie rozrywał nadmiar myśli - nieuporządkowanych, bezsensownych urywków, które doprowadzały go do szaleństwa. Nie rozumiał własnej desperacji by go przy sobie zatrzymać, nie wiedział skąd pochodzi tak naprawdę. Tak często słyszał idiotyczne frazesy o zimnym sercu i braku uczuć, że zapomniał zupełnie o tym jak w rzeczywistości wygląda wnętrze jego jego umysł - uważnie budowany domek z kart, krucha konstrukcja. Vale nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż podmuch wiatru, którym właśnie niszczył go Mike był na tyle porywisty, że trudno było mu oddychać. Alkohol, dym, woda po goleniu, noc za oknem, materiał kanapy - chaos. W chaosie słowa Tonksa były odległe, jego imię nagle nie było wcale jego.
Musimy przestać. Nienienienienienienie. Łapał się wiec połów jego marynarki, opierał o jego ramię niczym przerażony szczeniak, mówił wszystkie te dziwnie spokojne i dziwnie szczere rzeczy. Moja wina - tego chciał przecież, chciał żeby wziął winę na siebie, a jednak teraz te słowa były cierpkie i śmierdziały tragedią. Wiem, rozumiem, nie jesteś. Jesteś po prostu sobą. Jego dotyk na policzku parzył, ale Ulysses nie chciał się odsuwać. Zamiast tego chciał gryźć język do krwi, rozbijać szyby, rzucać się po ziemi jak dziecko w napadzie szału. Po prostu sobą - słabą, roztrzęsioną karykaturą człowieka, której coraz trudniej trzymać się na powierzchni. Potworem.
Nie wyrywał się z uścisku, choć nie odwzajemnił żadnego z tych gestów; głupich gestów, udawanych dowodów braterskiej, platonicznej przyjaźni. Tak jakby Michael Tonks nigdy nie myślał o nim na wszystkie te sposoby, o których nie powinno się było mówić na głos. Gdy go wypuścił, Ulysse starał się pozostawać równie opanowany i spokojny co zwykle. Nieruchome oczy wpatrzone w twarz swojego rozmówcy, miarowy tempr głosu. A jednak coraz trudniej mu było, w tym zagubieniu i w chaosie, w posmaku ginu na języku. Zbladł chyba i czuł, ze trzęsą się mu ręce.
Zawsze będę twoim przyjacielem.
Nonsens, pieprzenie, kłamstwokłamstwokłamstwo. Nigdy nie chciałeś być moim przyjacielem, Tonks.
Milczał uparcie, patrząc jak Mike bierze łyka ginu. Nagle zapragnął zapalić, ale bał się, że niespokojne dłonie szybko ujawniły by się w nieudanych próbach podpalenia papierosa. Bolała go głowa.
- Nie rozumiem - powiedział w końcu, nagle, a słowa brzmiały tak jakby miało nigdy ich nie być, jakby były przypadkowe. - Przecież wiem, że ty... - przerwał, gdy doszło do niego, co chciał powiedzieć. Nerwowo przeczesał włosy palcami. - To jak patrzysz i jak reagujesz, słyszałem co mówiłeś tamtej dziewczynie, która uderzyła cię w policzek. - Oczy miał wbite mocno i czujnie w jego twarz. - Nikomu bym nie powiedział. Nigdy. - Tak jak Michael też nigdy nie powie. Bo czy nie były to przewinienia równie parszywe? Czy nie karano za nie podobnie?
Kiedy ostatni raz udało mu się to powiedzieć? Nigdy - złajał się - nigdy tego nie powiedziałeś. Ale myślał przecież tak wiele razy, tak wiele razy szczątki tych słów zostawały na języku, tak wiele razy wybrzmiewały gdzieś w otaczającej go ciszy. Nie jestem potworem - nie mógł nim być, uczono, że bestią jest likantropia, a jemu nigdy nie przyszło do głowy, że być może w tym leżeć miała odpowiedź na jego wątpliwości; że być może potrzeba było potwora by pokonać potwora.
Ale czyż nie trzeba było też jednego by go stworzyć? Nie pamiętał ogni piekielnych ni dzwonów pandemonium w dniu swoich narodzin, nawet jeżeli tak często czuł je i słyszał w cichej niechęci swoich rodziców. Pamiętał natomiast doskonale każdy przedmiot leżący na biurku w gabinecie ojca, gdy ten wyrzucał go z domu. Byłem tylko dzieckiem - warczał na niego kilka lat później, w tych wzburzonych szeptach, sekundy przed jego śmiercią. Nie jestem zły - tylko się bronił, robił to co inni, robił to co kazali, walczył o siebie. Nie jestem zły - po prostu nie rozumiał, nigdy niczego nie rozumiał tak naprawdę; ludzi, ich słów i gestów, wyczekujących spojrzeń, świata wokół. Nie jestem mordercą - chciał tylko żeby też poczuł się bezbronny. Zemsta jest zwykłym wymierzeniem sprawiedliwości.
Teraz znów to on czuł się bezbronny właśnie, dziwnie zinfantylizowany. Zagubiony tak jak kiedyś - tak jak zawsze być może, bo nagle uświadomił sobie, że gubi się od dwudziestu lat, kręcąc się w kółko i polegając tylko na kolejnych krzywych tłumaczeniach i niedokładnie rozrysowanych mapach. Był przecież przekonany, że jest w stanie przewidzieć zachowania i reakcje Michaela. Chwilę będzie zły, w końcu się uspokoi, zwątpi lecz nim zdąży się temu poddać, Ulysses będzie już blisko. Zapomni. Usta, ręce, rozpinane guziki koszuli, przesuwana szlufka paska, obietnice mówione cicho nad uchem - szept był zawsze taki wiarygodny. Z chęcią dałby mu to o czym myślał przez te dwa lata, byłby posłuszny i odebrałby z radością jego tajemnicę. Sekret za sekret, bez drogi ucieczki.
Wszystko na nic, wszystko nie tak. Odrzucał go i to uczucie było paliło tkanki bardziej niż Ulysses mógłby kiedykolwiek się spodziewać. Dlaczegodlaczegodlaczego? Skronie rozrywał nadmiar myśli - nieuporządkowanych, bezsensownych urywków, które doprowadzały go do szaleństwa. Nie rozumiał własnej desperacji by go przy sobie zatrzymać, nie wiedział skąd pochodzi tak naprawdę. Tak często słyszał idiotyczne frazesy o zimnym sercu i braku uczuć, że zapomniał zupełnie o tym jak w rzeczywistości wygląda wnętrze jego jego umysł - uważnie budowany domek z kart, krucha konstrukcja. Vale nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż podmuch wiatru, którym właśnie niszczył go Mike był na tyle porywisty, że trudno było mu oddychać. Alkohol, dym, woda po goleniu, noc za oknem, materiał kanapy - chaos. W chaosie słowa Tonksa były odległe, jego imię nagle nie było wcale jego.
Musimy przestać. Nienienienienienienie. Łapał się wiec połów jego marynarki, opierał o jego ramię niczym przerażony szczeniak, mówił wszystkie te dziwnie spokojne i dziwnie szczere rzeczy. Moja wina - tego chciał przecież, chciał żeby wziął winę na siebie, a jednak teraz te słowa były cierpkie i śmierdziały tragedią. Wiem, rozumiem, nie jesteś. Jesteś po prostu sobą. Jego dotyk na policzku parzył, ale Ulysses nie chciał się odsuwać. Zamiast tego chciał gryźć język do krwi, rozbijać szyby, rzucać się po ziemi jak dziecko w napadzie szału. Po prostu sobą - słabą, roztrzęsioną karykaturą człowieka, której coraz trudniej trzymać się na powierzchni. Potworem.
Nie wyrywał się z uścisku, choć nie odwzajemnił żadnego z tych gestów; głupich gestów, udawanych dowodów braterskiej, platonicznej przyjaźni. Tak jakby Michael Tonks nigdy nie myślał o nim na wszystkie te sposoby, o których nie powinno się było mówić na głos. Gdy go wypuścił, Ulysse starał się pozostawać równie opanowany i spokojny co zwykle. Nieruchome oczy wpatrzone w twarz swojego rozmówcy, miarowy tempr głosu. A jednak coraz trudniej mu było, w tym zagubieniu i w chaosie, w posmaku ginu na języku. Zbladł chyba i czuł, ze trzęsą się mu ręce.
Zawsze będę twoim przyjacielem.
Nonsens, pieprzenie, kłamstwokłamstwokłamstwo. Nigdy nie chciałeś być moim przyjacielem, Tonks.
Milczał uparcie, patrząc jak Mike bierze łyka ginu. Nagle zapragnął zapalić, ale bał się, że niespokojne dłonie szybko ujawniły by się w nieudanych próbach podpalenia papierosa. Bolała go głowa.
- Nie rozumiem - powiedział w końcu, nagle, a słowa brzmiały tak jakby miało nigdy ich nie być, jakby były przypadkowe. - Przecież wiem, że ty... - przerwał, gdy doszło do niego, co chciał powiedzieć. Nerwowo przeczesał włosy palcami. - To jak patrzysz i jak reagujesz, słyszałem co mówiłeś tamtej dziewczynie, która uderzyła cię w policzek. - Oczy miał wbite mocno i czujnie w jego twarz. - Nikomu bym nie powiedział. Nigdy. - Tak jak Michael też nigdy nie powie. Bo czy nie były to przewinienia równie parszywe? Czy nie karano za nie podobnie?
it's classic horror! if the monster learns appropriate restraint, it becomes an angel.
Ulysses Vale
Zawód : łowca wilkołaków
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
when i call myself a shell
i mean–a used up bullet casing.
as in, the aftermath of something lethal.
as in, an echo of inflicted evil
i mean–a used up bullet casing.
as in, the aftermath of something lethal.
as in, an echo of inflicted evil
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gin miał schłodzić rozgrzane ciało, ale tylko palił w gardle. Nadal czuł przy torsie ciepło Ulyssesa, a w nozdrzach jego zapach. Jeszcze nigdy nie byli tak blisko, w ten dwuznaczny sposób, nieudolnie skryty pod zasłoną platonicznego braterstwa. Jeszcze nigdy Michael nie zdołał nazwać uczucia, które żywił do przyjaciela - a teraz to słowo, straszne i piękne, wwiercało się mu w czaszkę i chwytało za mostek.
O dziwo, w tym wszystkim, myśli wcale nie były rozgorączkowane. Były smutno klarowne, tak jakby stanięcie w prawdzie ułatwiło mu uporządkowanie sobie smętnych reguł tego świata.
Smutny był też Ulysses - a przynajmniej jakiś nieswój, blady, ze spojrzeniem równie nieobecnym jak zawsze, gdy analizował coś niezrozumiałego.
A zatem nie rozumiał.
Sam to przyznał, zupełnie niespodziewanie. Zwykle nie przyznawał się do takich rzeczy.
Michael ostrożnie odłożył szklaneczkę, a potem - delikatnie, jakby znowu sięgał po szkło - ujął między dłonie prawą rękę Ulyssesa. Drżała lekko. Zauważyłby i tak. Przesunął kciukiem po ciepłej skórze, po knykciach, po niedawnym skaleczeniu i starych bliznach.
Przecież wiem, że ty... - drgnął lekko, ale zmusił się do odwagi i spojrzał mu w oczy. W trzymaniu go za dłoń nie było już nic braterskiego, teraz było inaczej, a Michael nie do końca wiedział, czego instynktownie szuka w nieruchomych tęczówkach. Chyba nie wzajemności, przecież nie byłby tak... naiwny?
Ulysses spoglądał na niego tak intensywnie, że teraz to Michael poczuł się nagi. Rozchylił usta, by odpowiedzieć coś przemyślanego, ale kolejne słowa zabolały, jakby to jego Vale uderzył w głowę.
Słyszał, co mówił tamtej dziewczynie? Byli pijani, ale zapamiętał. Jakim cudem? Powinien puścić jego dłoń, ale paradoksalnie ścisnął ją mocniej, jak kotwicę. Wstyd ściągał go w stronę ciemnej otchłani, ale musiał to powstrzymać, te uczucia nie znikną - a teraz chciał być przytomny i silny, dla niego.
Wziął głęboki, urywany wdech, czoło przecięła pionowa zmarszczka. Teraz to on nad czymś się zastanawiał, choć przecież już wiedział.
Wiedział, odkąd Ulysses dotknął jego kolana tuż po tym, jak prosił o milczenie.
Za kogo ty mnie masz? - mógłby wykrzyczeć, ale pokręcił tylko lekko głową.
-To było prawie rok temu, ten policzek. - głos mu się załamał, więc przezornie zniżył go do szeptu.
-A dzisiaj odgadłem coś, czego nikt miał nie wiedzieć, a ty... dlaczego dziś? - uśmiechnął się smutno, choć znał odpowiedź, nie miej mnie za głupca. Może inny mężczyzna poczułby złość, że ktoś zakpił z jego uczuć tak jawnie i postąpił tak pragmatycznie - ale Michael tylko spoglądał na Vale'a szeroko otwartymi oczyma, w skroniach głuchym echem odbijało się jego imię, Ulysses, Ulysses, Ulysses, a w piersi czuł tępy, kłujący ból. Nie wiedział jaki to rodzaj bólu, nigdy jeszcze nie miał złamanego serca.
-Wiem, że byś nikomu nie powiedział. - skłamał miłosiernie, bo znał go zbyt dobrze, by uwierzyć w to wcześniej - zanim samemu poznał jego sekret.
Zarazem nie mógłby się złościć, nie na niego.
Ulysses po prostu nie rozumiał. Próbował nauczyć się komunikować z nim przez tą szklaną ścianę, próbował go zrozumieć, przywykł do tego uczucia jakby przy nim stąpał po kruchym lodzie i do niejasnego smutku, gdy próbował podzielić się z nim choć odrobiną ciepła. Może dlatego go pokochał - Vale wydawał się zagadką, nierozwiązywalnym śledztwem, tykającą bombą - uosobieniem najbardziej ekscytujących cech pracy aurora. W tej konstelacji grzeszne pożądanie wydawało się wręcz oswojone i paradoksalnie bezpieczne - nie miało szans na spełnienie, bo nawet Michael nie mógłby być na tyle naiwny, by łudzić się w kwestii wzajemności.
-Nie powiem nikomu o tobie i Thornie. - obiecał raz jeszcze, choć przypieczętował już to dobrą radą, choć związał ich wspólną tajemnicą. Może Vale potrzebował usłyszeć to ponownie i klarownie, może dlatego... -Nie powiedziałbym i tak. Nie musiałeś... robić nic więcej. - wyjaśnił łagodnie, jak dziecku, ale tym razem nie był w stanie zdusić żalu w spokojnym z pozoru tonie. Nie musiałeś mnie w ten sposób dotykać, nie musiałeś mnie kusić, nie musiałeś dawać nadziei ani wystawiać na próbę.
Domyślał się, że obietnica to wciąż za mało, za mało, za mało. Czy cokolwiek będzie dla Ulyssesa wystarczające? Nie wiedział, ale - ignorując gorycz w gardle - spróbował wyjaśnić, prostolinijnie i łopatologicznie.
-Nie powiem nikomu, bo zależy mi na twojej przyszłości. Dlatego musimy przestać, bo zależy mi na Tobie. - wyszeptał, zmuszając usta do smutnego uśmiechu.
-I... nigdy nie potraktowałbym cię w taki sposób, to nie... transakcja. - dodał szeptem, nie wykorzystałbym cię, Ulysses, zawsze chciałem cię tylko chronić. Ochroni go przed zatem Michaelem Tonksem (przed tą częścią Michaela Tonksa, która chciała skorzystać z okazji).
-Ona też mi się podobała, wiesz? - westchnął, marszcząc brwi z lekką pretensją. -Wyjdź, Vale. - dodał, podrywając podbródek do góry i wyginając usta w szczerym oburzeniu. To, czego się dziś domyślił - musi zostać między nimi, na zawsze. I spojrzał na Vale'a tak groźnie, by ten zdawał sobie z tego sprawę.
Jedno słowo, jedna aluzja, a doświadczony auror domyśli się dlaczego tamten brygadzista wylądował z rozpłataną głową.
Odprowadził Ulyssessa wzrokiem i nalał sobie szklankę whiskey - dawno nie czuł do samego siebie takiego obrzydzenia.
/zt x 2
O dziwo, w tym wszystkim, myśli wcale nie były rozgorączkowane. Były smutno klarowne, tak jakby stanięcie w prawdzie ułatwiło mu uporządkowanie sobie smętnych reguł tego świata.
Smutny był też Ulysses - a przynajmniej jakiś nieswój, blady, ze spojrzeniem równie nieobecnym jak zawsze, gdy analizował coś niezrozumiałego.
A zatem nie rozumiał.
Sam to przyznał, zupełnie niespodziewanie. Zwykle nie przyznawał się do takich rzeczy.
Michael ostrożnie odłożył szklaneczkę, a potem - delikatnie, jakby znowu sięgał po szkło - ujął między dłonie prawą rękę Ulyssesa. Drżała lekko. Zauważyłby i tak. Przesunął kciukiem po ciepłej skórze, po knykciach, po niedawnym skaleczeniu i starych bliznach.
Przecież wiem, że ty... - drgnął lekko, ale zmusił się do odwagi i spojrzał mu w oczy. W trzymaniu go za dłoń nie było już nic braterskiego, teraz było inaczej, a Michael nie do końca wiedział, czego instynktownie szuka w nieruchomych tęczówkach. Chyba nie wzajemności, przecież nie byłby tak... naiwny?
Ulysses spoglądał na niego tak intensywnie, że teraz to Michael poczuł się nagi. Rozchylił usta, by odpowiedzieć coś przemyślanego, ale kolejne słowa zabolały, jakby to jego Vale uderzył w głowę.
Słyszał, co mówił tamtej dziewczynie? Byli pijani, ale zapamiętał. Jakim cudem? Powinien puścić jego dłoń, ale paradoksalnie ścisnął ją mocniej, jak kotwicę. Wstyd ściągał go w stronę ciemnej otchłani, ale musiał to powstrzymać, te uczucia nie znikną - a teraz chciał być przytomny i silny, dla niego.
Wziął głęboki, urywany wdech, czoło przecięła pionowa zmarszczka. Teraz to on nad czymś się zastanawiał, choć przecież już wiedział.
Wiedział, odkąd Ulysses dotknął jego kolana tuż po tym, jak prosił o milczenie.
Za kogo ty mnie masz? - mógłby wykrzyczeć, ale pokręcił tylko lekko głową.
-To było prawie rok temu, ten policzek. - głos mu się załamał, więc przezornie zniżył go do szeptu.
-A dzisiaj odgadłem coś, czego nikt miał nie wiedzieć, a ty... dlaczego dziś? - uśmiechnął się smutno, choć znał odpowiedź, nie miej mnie za głupca. Może inny mężczyzna poczułby złość, że ktoś zakpił z jego uczuć tak jawnie i postąpił tak pragmatycznie - ale Michael tylko spoglądał na Vale'a szeroko otwartymi oczyma, w skroniach głuchym echem odbijało się jego imię, Ulysses, Ulysses, Ulysses, a w piersi czuł tępy, kłujący ból. Nie wiedział jaki to rodzaj bólu, nigdy jeszcze nie miał złamanego serca.
-Wiem, że byś nikomu nie powiedział. - skłamał miłosiernie, bo znał go zbyt dobrze, by uwierzyć w to wcześniej - zanim samemu poznał jego sekret.
Zarazem nie mógłby się złościć, nie na niego.
Ulysses po prostu nie rozumiał. Próbował nauczyć się komunikować z nim przez tą szklaną ścianę, próbował go zrozumieć, przywykł do tego uczucia jakby przy nim stąpał po kruchym lodzie i do niejasnego smutku, gdy próbował podzielić się z nim choć odrobiną ciepła. Może dlatego go pokochał - Vale wydawał się zagadką, nierozwiązywalnym śledztwem, tykającą bombą - uosobieniem najbardziej ekscytujących cech pracy aurora. W tej konstelacji grzeszne pożądanie wydawało się wręcz oswojone i paradoksalnie bezpieczne - nie miało szans na spełnienie, bo nawet Michael nie mógłby być na tyle naiwny, by łudzić się w kwestii wzajemności.
-Nie powiem nikomu o tobie i Thornie. - obiecał raz jeszcze, choć przypieczętował już to dobrą radą, choć związał ich wspólną tajemnicą. Może Vale potrzebował usłyszeć to ponownie i klarownie, może dlatego... -Nie powiedziałbym i tak. Nie musiałeś... robić nic więcej. - wyjaśnił łagodnie, jak dziecku, ale tym razem nie był w stanie zdusić żalu w spokojnym z pozoru tonie. Nie musiałeś mnie w ten sposób dotykać, nie musiałeś mnie kusić, nie musiałeś dawać nadziei ani wystawiać na próbę.
Domyślał się, że obietnica to wciąż za mało, za mało, za mało. Czy cokolwiek będzie dla Ulyssesa wystarczające? Nie wiedział, ale - ignorując gorycz w gardle - spróbował wyjaśnić, prostolinijnie i łopatologicznie.
-Nie powiem nikomu, bo zależy mi na twojej przyszłości. Dlatego musimy przestać, bo zależy mi na Tobie. - wyszeptał, zmuszając usta do smutnego uśmiechu.
-I... nigdy nie potraktowałbym cię w taki sposób, to nie... transakcja. - dodał szeptem, nie wykorzystałbym cię, Ulysses, zawsze chciałem cię tylko chronić. Ochroni go przed zatem Michaelem Tonksem (przed tą częścią Michaela Tonksa, która chciała skorzystać z okazji).
-Ona też mi się podobała, wiesz? - westchnął, marszcząc brwi z lekką pretensją. -Wyjdź, Vale. - dodał, podrywając podbródek do góry i wyginając usta w szczerym oburzeniu. To, czego się dziś domyślił - musi zostać między nimi, na zawsze. I spojrzał na Vale'a tak groźnie, by ten zdawał sobie z tego sprawę.
Jedno słowo, jedna aluzja, a doświadczony auror domyśli się dlaczego tamten brygadzista wylądował z rozpłataną głową.
Odprowadził Ulyssessa wzrokiem i nalał sobie szklankę whiskey - dawno nie czuł do samego siebie takiego obrzydzenia.
/zt x 2
Can I not save one
from the pitiless wave?
1950 - Cold and Hard and Petrified
Szybka odpowiedź