Does a rose smell in the dark?
AutorWiadomość
no matter how it happened,
and no matter what it is that’s broken,
there is something new to come from it
~ Grudzień 1957 ~
Rozpuściła spięte do tej pory włosy, wcześniej odprawiając skrzatkę i służkę, która miała jej pomóc przygotować się do spoczynku. Czarne fale opadły na plecy, a sama Melisande z westchnienie przymknęła powieki, by oprzeć czoło o blat rzeźbionej toaletki, w myślach wyobrażając sobie, jaką reprymendę otrzymałaby, gdyby widziała ją Pani Matka. Ale - z ulgą przyjmowała fakt, że nie widział jej teraz nikt i bez ważnego powodu, nie zakłóci jej spokoju. Albo - niepokoju, który otulał ją w ostatnim czasie, niby żałobny woal przysłaniający jej oblicze ostatnio.
Zacisnęła powieki mocniej, czując jak niechciane łzy zbierają się w kącikach, szukając - wieczornym rytuałem - drogi ujścia. Blade dłonie lewej ręki zacisnęła ze złością na pierwszym przedmiocie, jaki znalazła przy lustrze. Pod palcami wyczuła plecione cierniami łodygi, rzeźbione na rączce misternie zdobionej szpilki do włosów. Uniosła głowę, spoglądając na ozdobę z niejaką refleksją. Była Rosierem, Różą. Przyszłą królową. I była silna. Płynęła w niej krew potężnych czarownic, jak Mahaut. Czy przodkini trwoniła czas na niepotrzebną... tęsknotę? Pielęgnowała ból, który zaciskał serce? Była jednak też kobietą. Ze słabościami, które dotykały jej natury. I chociaż duma oraz rodowy upór często przysłaniały ten fakt, była podatna na emocje, które burzyły jej wzrok za każdym razem, gdy hamowała temperament znajomym milczeniem.
Nie miało to jednak większego znaczenia. Ile razy nie zamykała oczu, za każdym razem widziała jedno i to samo spojrzenie. Poważne, przenikliwe, ciemne. To samo, które - nie aż tak dawno, uparcie ścigały jej niedostępną sylwetkę. To samo, w których widziała tęsknotę. Czemu na Salazara, nie była w stanie wyrzucić tego obrazu z pamięci?
Brakowało jej tchu. Uniosła spojrzała na taflę lustra. Zapalona tuż obok świeca, nadawała jej twarzy dziwnego blasku. Jasna, nieskazitelnie gładka skóra obijała efekt porcelany. Zastygła w bezruchu, spoglądając jednak dalej, na aureolę atramentu opadających pasm, na malowaną czerwień ust. Na kotarę rzęs, w których zaplątała się smakowana solą kropla. Potem spoglądała już w cień, w którym pogrążona była jej komnata. Nie wiedzieć czemu, w myśli, na moment pojawiła się sylwetka brata. I tak podobnych do jej oczu, które nie raz spoglądały na z uwagą. Czasami miała wrażenie, że ten sam mrok otaczał jego postać nawet w blasku dnia. I mimowolnie, podążała za jego cieniem. Być może już nie tak butnie, jak kiedyś. Nic nie zmieniało jednak faktu, że podziwiała go, ufała mu i znowu - tęskniła. Wiedziała, jak wielką role odgrywał, jaką potęgę osiągnął i jak wiele jeszcze przed nim wyzwań stawiała rzeczywistość. Wielu rzeczy - nie rozumiała. Wiele, pojmowała wyraźniej nawet wbrew oczywistościom, na ten wyjątkowy kobiecy i swój sposób. I nie zawsze dzieliła się spostrzegawczością, przygryzając wargi, by nie dać upustu kiełkującej pod skórą burzy. Umiała ją trzymać na wodzy, ofiarując spokój, którym podobno mogła koić zmysły. Ale natury Rosierów nie dało się oszukać. Pragnienia żywo dudniły w ich żyłach, ostatecznie - zawsze osiągając cel. Nawet, jeśli po drodze były wiele razy złamane.
Drgnęła, gdy usłyszała pukanie. I właściwie, nawet nie musiała się zastanawiać, kto stanął za drzwiami. Nie było tam zawahania, charakterystycznego sługom. Była pewność, którą blokowała tylko ściana. I była pewna równie mocno, że gdyby zechciał - jednym gestem różdżki, rozdarłby całe wejście. Nie sądziła, by cokolwiek byłoby w stanie go zatrzymać, gdyby czegoś chciał. A ona - była siostrą tej potęgi I była z niej dumna - Tristanie, wejdź proszę - odezwała się łagodnie, jednocześnie wyprostowała się, uniosła głowę wyżej, a odłożoną wcześniej na bok różdżką zapalając kolejne świece. Mimowolnie, poprawiła dół czarnej sukni, której koronka, odkształciła się. Cóż skłoniło brata-nestora do nieoczekiwanej wizyty? Miał na sobie tak wiele obowiązków, że osobiste z nim rozmowy liczyła ostatnimi czasy na palcach. Raz jeszcze tęsknota. Ale nie miała prawa żądać więcej. Czas dziecięctwa minął. I nawet nie spodziewała się, jak wyraźnie miała się o tym przekonać w najbliższych kilku chwilach.
Melisande M. Travers
Zawód : Dama
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Róże są bardziej zgodne z prawdą – wiedzą, jak pokazywać kolce”.
OPCM : 0 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 8 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pamiętał, jak nie potrafił zrozumieć własnego ojca. Pamiętał własny sprzeciw, kiedy wydawał ją za mąż, pamiętał dzień jej śmierci i pamiętał butne spojrzenie, jakie rzucał mu w dniu jej pogrzebu. Pamiętał też jego nieustępliwość i, jak mu się wtedy wydawało, bezduszność, w kalkulacji opłacalności planów względem własnych dzieci. Pamiętał też słowa Evandry, która prosiła go, by nie szedł w jego ślady i dał swoim siostrom prawo wyboru. W którym momencie jego własne rysy zaczęły zlewać się z tymi ojcowskimi? Kiedy po raz pierwszy spostrzegł, że długi cień zmarłego ojca jest jego własnym, tak pilnie strzeżonym przez oczy wszystkich przodków spoglądających na nich z korytarzowych portretów? Wciąż brakowało tam podobizny Corentina, winien ją wreszcie zawiesić. Dlaczego nie potrafił się na to zdobyć? Czy obawiał się tego, co jego zmarły ojciec mógł mieć w tym temacie do powiedzenia?
Nie planował tego, przyszło samo. Nawet nie pomyślał, kiedy w toku zażartej dyskusji rzucił na stół ostateczną kartę: nie mógł go dziwić brak zaufania Traversów, mimo pochodzenia Mathieu, mimo dziedzictwa jego matki, nie łączyło ich w tym momencie wiele, a on potrzebował pomocy na Kanale. Morski ród z ostrożnością podchodził do jego oferty, lecz nie mógł zwątpić w szczerość intencji Tristana mając na swoim dworze Melisande. Zaproponował to nagle i pod wpływem chwili, nie zastanawiając się nad tym wcześniej ani przez chwilę - nie bacząc tez na wolę siostry ani na jej żałobę. Faktem było, że nie mogła trwać w niej wiecznie, a cień Alpharda nie mógł zaważyć na jej reputacji. Owdowiała w okresie narzeczeństwa panna mogła być złym omenem i wzbudzić ostrożność tych, którzy wierzyli w znaki. Wciąż była jednak córą Rosierów i była też jego siostrą, jej wartość była wysoka - zgodnie z jego przewidywaniami zaważyła na negocjacjach i pozwoliła mu je wygrać. Wszystko ułożyło się tak jak powinno, a jedynym elementem, który nie został wzięty pod uwagę, była ona sama. Nie od razu po podróży zawitał u jej komnat, musiał zebrać siły, ale wieczór z wolna chylił się ku końcowi. Z zaciśniętą dłonią chwilę stał u progu, nim przegnał z twarzy zwątpienie, które skrył za maską własnego ojca, dopiero wówczas uderzając knykciami w drzwi - z przekonaniem, choć wcale go w sobie nie miał. Rozpoznała go po tym geście, zamknął drzwi za sobą, prześlizgując się spojrzeniem po oświetlonym blaskiem świec profilu siostry. Jej rzęsy błyszczały dokładnie tak, jak błyszczały co wieczór, co dzień, jej uczucie względem Alpharda było szczere, a on sam czynami udowodnił, że na nie zasługiwał. Był bohaterem. Kim zostanie Manannan?
- Melisande - powitał siostrę, przechodząc do okna naprzeciw drzwi; sięgnął przez materiał zwiewnych firan, by je uchylić i wpuścić do komnat powiew mroźnego zimowego powietrza, jej komnata była duszna, nie od powietrza, od dusznych myśli. Zbierał własne, zakładając ramiona na piersi, by wsparty o parapet przenieść spojrzenie znów na nią. Czy to okrutne pozbawiać ją prawa do decydowania? Czy to okrutne, przerywać tę nieświadomość? Wciąż nosiła czerń, a jej oczy wciąż były pełne łez, nawet jeśli usiłowała je ukryć. Każde z nich musiało spojrzeć w oczy własnemu przeznaczeniu, płynęło w ich żyłach wraz z błękitną krwią. Na obowiązek nie można się było skarżyć, od śmierci Marianne była najstarszą, musiała stanowić wzór dla Fantine. Uczucia nie miały znaczenia, chodziło przecież o dobro rodu. Uciekł spojrzeniem na dłuższy moment, zbierając myśli. Jak właściwie powinien rozpocząć tę rozmowę? Zapytać o samopoczucie? Czy to nie cyniczne? Przecież wiedział. Przecież widział. Ufała mu jak nikomu, krew z krwi, on też nikomu nie ufał bardziej. Czy zawiódł? Nie mógł się zawahać teraz, nie mógł pozwolić - by po jego słowie uwierzyła, że popełnił błąd. - Musimy porozmawiać - zaczął więc w najgorszy możliwy sposób, szczerze wierząc, że ten będzie najlepszy. Odnalazł na powrót jej wzrok własnym. - To już czas, gdy wstaniesz rano, nie przywdziejesz już czerni. - Nawet nie minęło dość czasu, by mógł ją prosić o odrzucenie żałoby, a jednak to robił. Trwała wojna, a wojna wymagała ofiar, nie tylko tej Alpharda. Jego głos był nieustępliwy, stanowczy, bo zbyt mocno próbował ukryć w ten sposób obecne w sercu wahanie i wątpliwości. Nie miał do nich prawa, nie po tym, jak decyzja zapadła. Rigel nie był w stanie zastąpić Alpharda, po rozmowie z nim był tego pewien. - Z rana przyjdzie do ciebie krawiec, pomoże przygotować ci suknię - oznajmił, krążąc wokół tematu, choć prościej byłoby zrzucić go z siebie jednym gestem. Zabawne, nie potrafił tego zrobić, choć przecież nie miał się nigdy za tchórza.
Nie planował tego, przyszło samo. Nawet nie pomyślał, kiedy w toku zażartej dyskusji rzucił na stół ostateczną kartę: nie mógł go dziwić brak zaufania Traversów, mimo pochodzenia Mathieu, mimo dziedzictwa jego matki, nie łączyło ich w tym momencie wiele, a on potrzebował pomocy na Kanale. Morski ród z ostrożnością podchodził do jego oferty, lecz nie mógł zwątpić w szczerość intencji Tristana mając na swoim dworze Melisande. Zaproponował to nagle i pod wpływem chwili, nie zastanawiając się nad tym wcześniej ani przez chwilę - nie bacząc tez na wolę siostry ani na jej żałobę. Faktem było, że nie mogła trwać w niej wiecznie, a cień Alpharda nie mógł zaważyć na jej reputacji. Owdowiała w okresie narzeczeństwa panna mogła być złym omenem i wzbudzić ostrożność tych, którzy wierzyli w znaki. Wciąż była jednak córą Rosierów i była też jego siostrą, jej wartość była wysoka - zgodnie z jego przewidywaniami zaważyła na negocjacjach i pozwoliła mu je wygrać. Wszystko ułożyło się tak jak powinno, a jedynym elementem, który nie został wzięty pod uwagę, była ona sama. Nie od razu po podróży zawitał u jej komnat, musiał zebrać siły, ale wieczór z wolna chylił się ku końcowi. Z zaciśniętą dłonią chwilę stał u progu, nim przegnał z twarzy zwątpienie, które skrył za maską własnego ojca, dopiero wówczas uderzając knykciami w drzwi - z przekonaniem, choć wcale go w sobie nie miał. Rozpoznała go po tym geście, zamknął drzwi za sobą, prześlizgując się spojrzeniem po oświetlonym blaskiem świec profilu siostry. Jej rzęsy błyszczały dokładnie tak, jak błyszczały co wieczór, co dzień, jej uczucie względem Alpharda było szczere, a on sam czynami udowodnił, że na nie zasługiwał. Był bohaterem. Kim zostanie Manannan?
- Melisande - powitał siostrę, przechodząc do okna naprzeciw drzwi; sięgnął przez materiał zwiewnych firan, by je uchylić i wpuścić do komnat powiew mroźnego zimowego powietrza, jej komnata była duszna, nie od powietrza, od dusznych myśli. Zbierał własne, zakładając ramiona na piersi, by wsparty o parapet przenieść spojrzenie znów na nią. Czy to okrutne pozbawiać ją prawa do decydowania? Czy to okrutne, przerywać tę nieświadomość? Wciąż nosiła czerń, a jej oczy wciąż były pełne łez, nawet jeśli usiłowała je ukryć. Każde z nich musiało spojrzeć w oczy własnemu przeznaczeniu, płynęło w ich żyłach wraz z błękitną krwią. Na obowiązek nie można się było skarżyć, od śmierci Marianne była najstarszą, musiała stanowić wzór dla Fantine. Uczucia nie miały znaczenia, chodziło przecież o dobro rodu. Uciekł spojrzeniem na dłuższy moment, zbierając myśli. Jak właściwie powinien rozpocząć tę rozmowę? Zapytać o samopoczucie? Czy to nie cyniczne? Przecież wiedział. Przecież widział. Ufała mu jak nikomu, krew z krwi, on też nikomu nie ufał bardziej. Czy zawiódł? Nie mógł się zawahać teraz, nie mógł pozwolić - by po jego słowie uwierzyła, że popełnił błąd. - Musimy porozmawiać - zaczął więc w najgorszy możliwy sposób, szczerze wierząc, że ten będzie najlepszy. Odnalazł na powrót jej wzrok własnym. - To już czas, gdy wstaniesz rano, nie przywdziejesz już czerni. - Nawet nie minęło dość czasu, by mógł ją prosić o odrzucenie żałoby, a jednak to robił. Trwała wojna, a wojna wymagała ofiar, nie tylko tej Alpharda. Jego głos był nieustępliwy, stanowczy, bo zbyt mocno próbował ukryć w ten sposób obecne w sercu wahanie i wątpliwości. Nie miał do nich prawa, nie po tym, jak decyzja zapadła. Rigel nie był w stanie zastąpić Alpharda, po rozmowie z nim był tego pewien. - Z rana przyjdzie do ciebie krawiec, pomoże przygotować ci suknię - oznajmił, krążąc wokół tematu, choć prościej byłoby zrzucić go z siebie jednym gestem. Zabawne, nie potrafił tego zrobić, choć przecież nie miał się nigdy za tchórza.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Odbicie w lustrze było groteskowo obce. Zupełnie, jakby przyglądała się misternie rzeźbionej lalce, którą utalentowany czarodziej zbudził do życia, czy też po prostu do ruchu, trącając niewidzialne nitki za każdym razem, gdy miała się obrócić. Nie mogła pozwolić sobie na długą żałobę, niekończącą żałość, ale ta zakradała się niepostrzeżenie za każdym razem, gdy zostawała sama i nie śledziły jej cudze spojrzenia. Niekoniecznie oceniające, współczujące, ale duma zbyt wyraźnie wpisała się w linie rodowej krwi i własnego charakteru, by była w stanie publicznie, beztrosko dojść do głosu oczywistej słabości.
Intuicja, ta oparta na kobiecej naturze, często podpowiadała czarownicy o nadchodzących burzach, niby zaklęty w ciele i umyśle kształt magii. Iskry niepokoju łaskotały skórę, krążyły w myśli, trącały struną napięcia i wołały o uwagę. Ale te same, które kiedyś alarmowały, dziś wydawały się być głuche, stłumione. Pogrążone w smutku jak sama właścicielka. Nie przewidziała, że stłumione drewnem pukanie, może znaczyć coś więcej niż odbicie jej własnej tęsknoty, czy troski. Pamiętała przecież, kim dla siebie byli. Na fali ciężaru tradycji i szeroko rozciągniętych obowiązków, łącząca ich krew jednała ich zaufaniem mocniejszym i trwalszym, niż budowane przez lata znajomości. Melisande nie musiała widzieć brata, by wierzyć, że wszystko co robił w jej intencji, było dobre. I ważne. Znała swoją wartość. Urodziła się by być królową. Nawet jeśli dziś, po raz pierwszy, miała przejść prawdziwą próbę zaufania.
Zmiana przychodziła jej lekko. Postawa, spojrzenie, właściwa powaga i wyuczona kurtuazja. Kilka gestów i spojrzenie, które utkwiła w sylwetce, która przekroczyła próg jej komnaty. Nie chciała, by widział jej tak bardzo słabej, niemal złamanej, zanurzonej w cieniu, który dławił krtań, spłycał słowa i rosił rzęsy wilgotną mgłą. Znużonej. Nawet, jeśli był jedną z niewielu postaci, przy których nie bała się taką być. A jednak - jednak wolała dziś odegrać rolę. Tę przejrzaną już w progu, gdy powitał ją imieniem i w kilku krokach pokonał odległość dzielącą go do zamkniętego okna, które osłoniły ciężkie, błyszczące od burgundu firany.
Drgnęła, trącona zimnym dreszczem, gdy podmuch wdarł się gwałtownie do środka. Podążyła spojrzeniem dokładnie tę samą ścieżkę, jaką pokonał brat od drzwi. Nie patrzył na nią, a splecione przed nim ramiona wyraźniej niż początkowe milczenie, sugerowało rozmowę niekoniecznie przyjemną. Czy zdążyła znużyć go swoim smutkiem? Czy obraziła surowość matczynej uwagi? W nieokreślony sposób wydawało jej się, że zobaczyła ojca w tych krótkich chwilach, gdy przychodził z wieściami wagi... ważnej. Lub przyganą, gdy uparcie próbowała zmienić postawione jej wysoko obowiązki damy. Zaalarmowana tak czytelnymi obrazami, w końcu sięgnęła uśpionej intuicji, mając wrażenie, że w piersi czuje wyraźne zwarcie serca, którego kołatanie przyspieszyło niespokojnie. Uniosła brodę wyżej, na krótko tylko przygryzła wargę, jakby chcąc ukłuciem fizycznego bólu, wynurzyć się z trującego ją żalu. Coś niepokojącego było w stwierdzeniu, jakie ku niej wysunął i nie chodziło o oczywistość powagi, która postawiła każdą literę słowa na baczność. Na równi z jej uwagą - Zauważyłam - odpowiedziała krótko, być może niepotrzebnie wtrącając w tonację butną pewność, że utrzyma rozmowę we własnej kontroli. Na próżno jednak szukała spojrzenia brata, który śledził cienie gdzieś w oddali, dopiero po chwili odnajdując jej własny. Kolejne wyrazy, które padły, przez kilka uderzeń serca odbijały się echem w jej uszach, szukając prawdziwego znaczenia. Zamrugała, zmarszczyła brwi, rozchyliła i zamknęła usta, układając właściwe zdanie, z którego wykluło się o wiele mniej, niż zamierzała - Przez rozmowę rozumiesz stwierdzenie faktów? Tu nie było pytania. Czego sobie życzysz? - kontynuacja wydanej dyspozycji, nie tłumaczyła jej niczego. Albo nie chciała przyznać, że galopada serca, która zerwała się równo ze słowami Tristana, była przyczyną prawdziwej odpowiedzi.
Ciało naturalnie spięło się, blade lico zaróżowiło się, a spojrzenie wyostrzyło, przeganiając mruganiem drobiny kropel, które zdążyły jeszcze osiąść na rzęsach, tym samym wracając jej bardziej znajomą prezencję, sypiąc iskry wciąż uśpionego gniewu - Tristanie - odetchnęła cicho, artykułując wyraźnie, pewnie, chociaż cicho imię brata. Nawet na moment nie zerwała spojrzenia, które lokowała wprost na ciemnych tęczówkach arystokraty, decydując się jednocześnie podnieść z miejsca i bez namysłu skróciła dzielący ich dystans - wiesz, że to ze mną nie zadziała. Powiedz wprost - głos jej nie zadrżał, chociaż napięcie oplotło palce, które sięgnęły męskiej dłoni. Nawet żałoba nie była w stanie zetrzeć natury, która kazała jej stanąć naprzeciw wyzwania. Nie była jedną z kruchych młódek zbyt często spotykana na salonach, które łatwo było zranić. Była Rosierem. Różą. Czarownicą. I siostrą, którą kochał. O tym była przekonana, niezależnie od intencji, tonu, sposobu i suchości przekazu, jaki właśnie chciał jej ofiarował.
Intuicja, ta oparta na kobiecej naturze, często podpowiadała czarownicy o nadchodzących burzach, niby zaklęty w ciele i umyśle kształt magii. Iskry niepokoju łaskotały skórę, krążyły w myśli, trącały struną napięcia i wołały o uwagę. Ale te same, które kiedyś alarmowały, dziś wydawały się być głuche, stłumione. Pogrążone w smutku jak sama właścicielka. Nie przewidziała, że stłumione drewnem pukanie, może znaczyć coś więcej niż odbicie jej własnej tęsknoty, czy troski. Pamiętała przecież, kim dla siebie byli. Na fali ciężaru tradycji i szeroko rozciągniętych obowiązków, łącząca ich krew jednała ich zaufaniem mocniejszym i trwalszym, niż budowane przez lata znajomości. Melisande nie musiała widzieć brata, by wierzyć, że wszystko co robił w jej intencji, było dobre. I ważne. Znała swoją wartość. Urodziła się by być królową. Nawet jeśli dziś, po raz pierwszy, miała przejść prawdziwą próbę zaufania.
Zmiana przychodziła jej lekko. Postawa, spojrzenie, właściwa powaga i wyuczona kurtuazja. Kilka gestów i spojrzenie, które utkwiła w sylwetce, która przekroczyła próg jej komnaty. Nie chciała, by widział jej tak bardzo słabej, niemal złamanej, zanurzonej w cieniu, który dławił krtań, spłycał słowa i rosił rzęsy wilgotną mgłą. Znużonej. Nawet, jeśli był jedną z niewielu postaci, przy których nie bała się taką być. A jednak - jednak wolała dziś odegrać rolę. Tę przejrzaną już w progu, gdy powitał ją imieniem i w kilku krokach pokonał odległość dzielącą go do zamkniętego okna, które osłoniły ciężkie, błyszczące od burgundu firany.
Drgnęła, trącona zimnym dreszczem, gdy podmuch wdarł się gwałtownie do środka. Podążyła spojrzeniem dokładnie tę samą ścieżkę, jaką pokonał brat od drzwi. Nie patrzył na nią, a splecione przed nim ramiona wyraźniej niż początkowe milczenie, sugerowało rozmowę niekoniecznie przyjemną. Czy zdążyła znużyć go swoim smutkiem? Czy obraziła surowość matczynej uwagi? W nieokreślony sposób wydawało jej się, że zobaczyła ojca w tych krótkich chwilach, gdy przychodził z wieściami wagi... ważnej. Lub przyganą, gdy uparcie próbowała zmienić postawione jej wysoko obowiązki damy. Zaalarmowana tak czytelnymi obrazami, w końcu sięgnęła uśpionej intuicji, mając wrażenie, że w piersi czuje wyraźne zwarcie serca, którego kołatanie przyspieszyło niespokojnie. Uniosła brodę wyżej, na krótko tylko przygryzła wargę, jakby chcąc ukłuciem fizycznego bólu, wynurzyć się z trującego ją żalu. Coś niepokojącego było w stwierdzeniu, jakie ku niej wysunął i nie chodziło o oczywistość powagi, która postawiła każdą literę słowa na baczność. Na równi z jej uwagą - Zauważyłam - odpowiedziała krótko, być może niepotrzebnie wtrącając w tonację butną pewność, że utrzyma rozmowę we własnej kontroli. Na próżno jednak szukała spojrzenia brata, który śledził cienie gdzieś w oddali, dopiero po chwili odnajdując jej własny. Kolejne wyrazy, które padły, przez kilka uderzeń serca odbijały się echem w jej uszach, szukając prawdziwego znaczenia. Zamrugała, zmarszczyła brwi, rozchyliła i zamknęła usta, układając właściwe zdanie, z którego wykluło się o wiele mniej, niż zamierzała - Przez rozmowę rozumiesz stwierdzenie faktów? Tu nie było pytania. Czego sobie życzysz? - kontynuacja wydanej dyspozycji, nie tłumaczyła jej niczego. Albo nie chciała przyznać, że galopada serca, która zerwała się równo ze słowami Tristana, była przyczyną prawdziwej odpowiedzi.
Ciało naturalnie spięło się, blade lico zaróżowiło się, a spojrzenie wyostrzyło, przeganiając mruganiem drobiny kropel, które zdążyły jeszcze osiąść na rzęsach, tym samym wracając jej bardziej znajomą prezencję, sypiąc iskry wciąż uśpionego gniewu - Tristanie - odetchnęła cicho, artykułując wyraźnie, pewnie, chociaż cicho imię brata. Nawet na moment nie zerwała spojrzenia, które lokowała wprost na ciemnych tęczówkach arystokraty, decydując się jednocześnie podnieść z miejsca i bez namysłu skróciła dzielący ich dystans - wiesz, że to ze mną nie zadziała. Powiedz wprost - głos jej nie zadrżał, chociaż napięcie oplotło palce, które sięgnęły męskiej dłoni. Nawet żałoba nie była w stanie zetrzeć natury, która kazała jej stanąć naprzeciw wyzwania. Nie była jedną z kruchych młódek zbyt często spotykana na salonach, które łatwo było zranić. Była Rosierem. Różą. Czarownicą. I siostrą, którą kochał. O tym była przekonana, niezależnie od intencji, tonu, sposobu i suchości przekazu, jaki właśnie chciał jej ofiarował.
Melisande M. Travers
Zawód : Dama
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Róże są bardziej zgodne z prawdą – wiedzą, jak pokazywać kolce”.
OPCM : 0 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 8 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stojąc tak, wsparty tyłem o parapet, z ramionami założonymi na piersi, zmierzył ją ostrym spojrzeniem, kiedy w jej słowa wdarła się buta. Budziła się w nim sprzeczność, nie chciał wcale zachowywać się w ten sposób względem niej, ukochanej siostry, ale wiedział przecież, że musiał. Że nie był już tylko jej bratem, że musiał zastąpić starszego siostra, że otrzymał od rodziny rolę znacznie poważniejszą i to na jego barkach spoczywała teraz przyszłość rodu. Przyszłość, dla której wszyscy mieli odłożyć na bok własne zmartwienia, poświęcając wszystko w imię rodowego nazwiska. To ono było wartością, to ono było ich siłą. I ono było ich przyszłością. Rolą Melisande było dobrze wyjść za mąż, im mocniej się wahał, tym większą i chłodniejszą stanowczość okazywał na zewnątrz - wiedząc, że czas na wahanie minął już dawno. Był lordem tych ziem, lordem ich rodziny. Słabi ginęli szybko, popadali w zapomnienie. To ci, którzy potrafili być bezwzględni, sięgali gwiazd. Jakiekolwiek wahanie było zresztą jego słabością - mogło dać jej sygnał, że był gotów na pertraktacje. A to nie wchodziło już w grę. Dziś, w tym momencie, nie był jej bratem. Był lordem nestorem tego rodu i winna mu była posłuszeństwo. Obydwoje od dawna nie byli już dziećmi. Czy to te obawy, niepewność zdolności podejmowania słusznych decyzji, wzbudziły w nim tę niecodzienną oschłość, wznosiły oddzielający ich wysoki mur?
- Przez rozmowę rozumiem, że wysłuchasz i zaakceptujesz, co mam ci do powiedzenia - odpowiedział, ostrzej niż zamierzał, lecz dobrze wiedział, że brzmienie jego głosu nie mogło się ugiąć. Melisande nie tylko lubiła, ale i potrafiła stawiać na swoim: dziś nie było na to miejsca. Spojrzenie pozostało utkwione w jej twarzy, dalekie od rozbawienia, przezornie szukając u niej śladów gniewu. Jeśli to miała być próba sił, nie mógł sobie pozwolić na przegraną. Naraziłby się na śmieszność, nie potrafiąc zapanować nad własną rodziną - a ciężar tak obowiązków, jak oczekiwań, z każdym mijającym tygodniem zdawał się tylko coraz większy. Był bardzo młody. Nieustannie musiał udowadniać, że dorósł do pełnionej przez siebie roli. Z zadartą głową obserwował, jak skracała między nimi dystans, nie drgnął jednak, kiedy sięgnęła jego dłoni własną. Nie odtrącił jej, lecz na próżno było szukać u niego równie czułego gestu. Byłby zadrą w skrupulatnie budowanym murze, a on potrzebował tego muru. Dobro rodu było dobrem ich wszystkich. Dobro rodu było jej dobrem. Szczerze wierzył, że w Norfolku spotka ją jaśniejsza przyszłość, niż na Griummald Place. Z odejściem Alpharda to miejsce mogło już tylko podupaść, czego Rigel zdawał się być najlepszym dowodem. Wypuszczając ją z domu w samym środku wojny musiał zadbać przede wszystkim o to, by była bezpieczna. Chciała, by mówił wprost, więc nie zamierzał dłużej kluczyć; powtórzył te słowa w myślach kilkakrotnie, nim wyszedł z komnaty i jeszcze parę razy, gdy zmierzał do niej jasnymi korytarzami Chateau Rose, a jednak teraz wciąż trudno było mu je odnaleźć. Nieustępliwe spojrzenie, podobnie jak oschły ton jego głosu, miały jednak odwrócić uwagę od jego niepewności i zamaskować wahanie. Wierzył, że tak być powinno. Że tak właśnie musiał. Urodził się przecież, by przejąć darowaną mu rolę.
- Jutrzejszego wieczoru przyjmiesz oświadczyny Manannana Traversa - oznajmił, nie pytał, bo tak stać się musiało. Czarodziej wiele lat spędził na morzu, teraz też wracał ponoć z dalekiej wyprawy, nie znał go zbyt dobrze, ale Traversowie postawili sprawę jasno. - Lord Kronos za namową Mathieu zgodził się wesprzeć nas na morzu, lecz w ostatnim czasie prowadziłem pertraktacje nad zacieśnieniem tej współpracy. Ich statki zabezpieczą nasze wybrzeże i pomogą przejąć kontrolę nad kanałem. Chcą jednak gwarancji, że i my nie opuścimy ich w potrzebie. - I lepszej dać im nie mógł. Nigdy nie opuściłby Melisande. - Chcą ciebie - zakończył, choć sens jego słów musiał stać się jasny już wcześniej. Chciała, by mówił wprost, więc to właśnie zrobił.
- Zgodziłem się - dodał, nie pytając jej o zdanie, bo nie miało ono znaczenia. Morze stanowiło najbardziej odsłonięty fragment ich ziem, byli na nim bezradni. Nie mieli żadnego doświadczenia w morskiej walce ani strategii związanej z działaniami statków. Potrzebowali tej pomocy i mogli ją zyskać tylko dzięki niej. Teraz dopiero uniósł pochwyconą przez nią dłoń, by złożyć ją w czułym geście na policzku siostry. - A ty zrobisz wszystko, żeby byli z ciebie zadowoleni - mówił dalej, wciąż nieustępliwie, bardziej wydając instrukcję, niżeli snując plany. - Olśnisz ich urodą, talentami i elokwencją. Po kolacji zagrasz na fortepianie, zaakompaniujesz do śpiewu naszej siostry. - Jeszcze o tym nie wiedziała. - Okażesz korną wdzięczność za darowaną ci uwagę, a zaręczyny przyjmiesz z radością. - Alphard nie miał już znaczenia, odszedł. Gdyby żył, młodsza z nich musiałaby przejąć tę rolę. Ale nie żył, a Melisande musiała przestać oglądać się za siebie. Będzie cierpiała, uroni kolejne łzy, nie mogła przecież tak po prostu wyzbyć się uczuć. Ale mogła ukryć je na dnie serca i z godnością ponieść dalszy ciężar swoich obowiązków. Wystarczy, że nikt się nie dowie. U boku Manannana zajdzie wysoko, wiedział o tym.
- Przez rozmowę rozumiem, że wysłuchasz i zaakceptujesz, co mam ci do powiedzenia - odpowiedział, ostrzej niż zamierzał, lecz dobrze wiedział, że brzmienie jego głosu nie mogło się ugiąć. Melisande nie tylko lubiła, ale i potrafiła stawiać na swoim: dziś nie było na to miejsca. Spojrzenie pozostało utkwione w jej twarzy, dalekie od rozbawienia, przezornie szukając u niej śladów gniewu. Jeśli to miała być próba sił, nie mógł sobie pozwolić na przegraną. Naraziłby się na śmieszność, nie potrafiąc zapanować nad własną rodziną - a ciężar tak obowiązków, jak oczekiwań, z każdym mijającym tygodniem zdawał się tylko coraz większy. Był bardzo młody. Nieustannie musiał udowadniać, że dorósł do pełnionej przez siebie roli. Z zadartą głową obserwował, jak skracała między nimi dystans, nie drgnął jednak, kiedy sięgnęła jego dłoni własną. Nie odtrącił jej, lecz na próżno było szukać u niego równie czułego gestu. Byłby zadrą w skrupulatnie budowanym murze, a on potrzebował tego muru. Dobro rodu było dobrem ich wszystkich. Dobro rodu było jej dobrem. Szczerze wierzył, że w Norfolku spotka ją jaśniejsza przyszłość, niż na Griummald Place. Z odejściem Alpharda to miejsce mogło już tylko podupaść, czego Rigel zdawał się być najlepszym dowodem. Wypuszczając ją z domu w samym środku wojny musiał zadbać przede wszystkim o to, by była bezpieczna. Chciała, by mówił wprost, więc nie zamierzał dłużej kluczyć; powtórzył te słowa w myślach kilkakrotnie, nim wyszedł z komnaty i jeszcze parę razy, gdy zmierzał do niej jasnymi korytarzami Chateau Rose, a jednak teraz wciąż trudno było mu je odnaleźć. Nieustępliwe spojrzenie, podobnie jak oschły ton jego głosu, miały jednak odwrócić uwagę od jego niepewności i zamaskować wahanie. Wierzył, że tak być powinno. Że tak właśnie musiał. Urodził się przecież, by przejąć darowaną mu rolę.
- Jutrzejszego wieczoru przyjmiesz oświadczyny Manannana Traversa - oznajmił, nie pytał, bo tak stać się musiało. Czarodziej wiele lat spędził na morzu, teraz też wracał ponoć z dalekiej wyprawy, nie znał go zbyt dobrze, ale Traversowie postawili sprawę jasno. - Lord Kronos za namową Mathieu zgodził się wesprzeć nas na morzu, lecz w ostatnim czasie prowadziłem pertraktacje nad zacieśnieniem tej współpracy. Ich statki zabezpieczą nasze wybrzeże i pomogą przejąć kontrolę nad kanałem. Chcą jednak gwarancji, że i my nie opuścimy ich w potrzebie. - I lepszej dać im nie mógł. Nigdy nie opuściłby Melisande. - Chcą ciebie - zakończył, choć sens jego słów musiał stać się jasny już wcześniej. Chciała, by mówił wprost, więc to właśnie zrobił.
- Zgodziłem się - dodał, nie pytając jej o zdanie, bo nie miało ono znaczenia. Morze stanowiło najbardziej odsłonięty fragment ich ziem, byli na nim bezradni. Nie mieli żadnego doświadczenia w morskiej walce ani strategii związanej z działaniami statków. Potrzebowali tej pomocy i mogli ją zyskać tylko dzięki niej. Teraz dopiero uniósł pochwyconą przez nią dłoń, by złożyć ją w czułym geście na policzku siostry. - A ty zrobisz wszystko, żeby byli z ciebie zadowoleni - mówił dalej, wciąż nieustępliwie, bardziej wydając instrukcję, niżeli snując plany. - Olśnisz ich urodą, talentami i elokwencją. Po kolacji zagrasz na fortepianie, zaakompaniujesz do śpiewu naszej siostry. - Jeszcze o tym nie wiedziała. - Okażesz korną wdzięczność za darowaną ci uwagę, a zaręczyny przyjmiesz z radością. - Alphard nie miał już znaczenia, odszedł. Gdyby żył, młodsza z nich musiałaby przejąć tę rolę. Ale nie żył, a Melisande musiała przestać oglądać się za siebie. Będzie cierpiała, uroni kolejne łzy, nie mogła przecież tak po prostu wyzbyć się uczuć. Ale mogła ukryć je na dnie serca i z godnością ponieść dalszy ciężar swoich obowiązków. Wystarczy, że nikt się nie dowie. U boku Manannana zajdzie wysoko, wiedział o tym.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Jej brwi zmarszczyły się odrobinę a broda uniosła ku górze, kiedy imię i nazwisko wypadło między nich. Czuła jak serce obiło jej się mocniej, odwróciła spojrzenie spoglądając na komodę. Zabrała dłoń, którą wyciągnęła do niego wcześniej splatając obie na piersi - unosząc jedną rękę, palec wskazujący zatańczył pod malinową dolną wargą, a kciuk ułożył na niej lekko. Głowa - a może myśli bardziej - wyruszyły na niekontrolowane poszukiwanie informacji o tym człowieku. Z niezadowoleniem odkrywając, że w jej obszernym zbiorze informacji niewiele widniało na temat samego Manannana. Wróciła spojrzeniem do Tristana, kiedy mówił dalej, nie zabierając dłoni, nie pociągając ręki w charakterystycznym dla siebie odruchu gdy nad czymś zamyślała się mocniej. Jak długo by nie myślała, nie posiadała wielu informacji. Travers był dla niej niewiadomą, która właśnie zawidniała przed nią. Bystre spojrzenie zwisło na bracie słuchając kolejno padających słów. Potrzebowali pomocy na morzu. Byli władcami smoków i różanych ogrodów, ale o żegludze nie wiedzieli wiele. Widziała słuszność w podjęciu pertraktacji. A każde kolejno padające słowo, tylko pozornie nie budziło w niej wrzącego sprzeciwu. Kiedy między nimi zawisły słowa odnoszące się do obiecania gwarancji wniosek przyszedł szybko.
- …mnie. - wypowiedziała w tym samym momencie w którym on określił ich żądania. Jej broda uniosła się jeszcze trochę. To było oczywiste. Była jego siostrą. Siostrą, którą kochał i której zawsze pomoże. Mimo wszystko. Mimo błędu, który popełniła, mimo słów, które padły, albo padną. Ich jedność, wspólna lojalność była ponad to wszystko. Ale gryząca wewnątrz irytacja nie cichła, zasznurowując jej usta, napinając mięśnie, sprawiając, że oczy zaszkliły się niesprawiedliwością, kiedy spoglądała ku niemu. Nie, nie dlatego, że stała się częścią potrzebnej transakcji. A dlatego, że dowiadywała się o tym, kiedy było już po wszystkim. Świadczyły o tym kolejno padające słowa wyrażonej im zgody na które jej brwi poruszyły się, jakby ciało niedowierzanie. Nadal był zły? W ten sposób chciał ją ukarać, a może pokazać, że nie pozwoli pójść dalej. Za błąd, którego się dopuściła pomijał słowa w których kiedyś obiecywał nie ustalać niczego za jej plecami. Wiedział przecież, że zrobiłaby wszystko o co poprosi, a jednak, o planowanym zacieśnianiu sojuszu z Traversami jej ręką dowiadywała się dopiero teraz. Płatki jej nosa zafalowały. Stała nieruchomo, próbując zapanować nad emocjami, słowami, nie chcąc powiedzieć czegoś, czego mogłaby żałować. Nie ruszyła się, kiedy jego dłoń się uniosła, zadzierając spojrzenie, by spojrzeć mu w oczu. Słuchała w milczeniu, przełykając przez zaciśnięte gardło ślinę. Drażniona coraz bardziej kolejno padającymi instrukcjami, jakby spodziewał się, że jeśli nie określi dokładnie tego co powinna, może go zawieść.
- Jak długo? - wypuściła z pomiędzy warg ciche pytanie. Reszta nie miała znaczenia, potrafiła zyskać sobie przychylność. Traversi ją pokochają - nie miało być inaczej. A Manannan Travers, choć nie zdawał sobie z tego sprawy w chwili zakończenia pertraktacji stał się posiadaczem daru, sprezentowanego mu przez los. Nie zastanawiała się nad nim - właściwie nie poświęciła nawet chwili na zastanowi się nad tym jakim był człowiekiem, bo nie miał w tej chwili dla niej żadnego znaczenia - ani wartości. Dopiero po poznaniu go oceni, czym się dla niego stanie. Teraz coś innego dobijało się do niej bardziej. - Jak długo byłam możliwością, którą dyskutowałeś za moimi plecami? - w jej tęczówkach świeciła złość, ale i zawód. Mięśnie na szyi napięły się, a usta wygięły kiedy brała chaotyczny wdech urażona jak nigdy wcześniej. Obiecał jej.
A dostała jedynie dzień. Jeden dzień. To wlewało w nią niewygodę. Dobre plany wymagały czasu. Przemyślenia kolejnych kroków i działania. Rzuciła mu spojrzenie.
- Prymulko! - zawołała, unosząc jego dłoń, żeby odciągnąć od ją twarzy. Ciche pyknięcie oznaczało pojawienie się skrzata. Spojrzała na skrzatkę. - Chcę ksiąg spisanych piórem Traversów, które mamy w zbiorach. I Legendy - zmarszczyła odrobinę brwi. Manannan należał chyba do nich. - Celtów. I wina. - skrzatka zniknęła chwilę później. Uniosła spojrzenie na brata. - To kara, czy próba? - zapytała go unosząc podbródek, mrużąc ciemne oczy wpatrujące się w niego. Wyrzuciła pytanie, które pojawiło się na jej języku już na samym początku, ale odsuwała je od siebie może z dumy, która ucierpiała, nie chcąc powracać do niewygodnego tematu. Jednak musiała - a może chciała - zrozumieć. Uderzyła lekko dłońmi, kilka razy w spódnicę, nerwowym gestem, jakby chcąc poprawić jakieś nieistniejące wygniecenia, a później odwróciła się na pięcie ruszając w stronę niewielkiego stolika otoczonego dwoma fotelami. Nie potrafiła ukryć złości wyzierającej z gestów, kroków - choć nie pozbawionych gracji. Odwróciła się, zasiadając w jednym z nich. Splotła nogi w kostkach, układając dłonie na kolanach, prostując plecy. - Co dalej? - dalej, po kolacji, oświadczynach, ślubie. Czego od niej oczekiwał? Musiał wiedzieć przecież, że nic nie zburzy tej kolacji. Że wprawi wszystkich w zachwyt, będzie dokładnie tym, czego będą od niej oczekiwać. Ale chciała wiedzieć, czy miał jakiś plan, czy po prostu ją tam wysyłał. Pozbywał się jej, nie oczekując niczego więcej, poza byciem przykładną żoną, która zapewni im stały sojusz z władcami mórz. Choć pozornie wyglądała na spokojnie, musiał wiedzieć - widzieć - jak buzuje jej wnętrze. Odbijało się to w jej tęczówkach, tak podobnych do niego i co jakiś czas drgało na policzku, kiedy zaciskała mocniej żeby na przebiegające przez jej głowę myśli.
- …mnie. - wypowiedziała w tym samym momencie w którym on określił ich żądania. Jej broda uniosła się jeszcze trochę. To było oczywiste. Była jego siostrą. Siostrą, którą kochał i której zawsze pomoże. Mimo wszystko. Mimo błędu, który popełniła, mimo słów, które padły, albo padną. Ich jedność, wspólna lojalność była ponad to wszystko. Ale gryząca wewnątrz irytacja nie cichła, zasznurowując jej usta, napinając mięśnie, sprawiając, że oczy zaszkliły się niesprawiedliwością, kiedy spoglądała ku niemu. Nie, nie dlatego, że stała się częścią potrzebnej transakcji. A dlatego, że dowiadywała się o tym, kiedy było już po wszystkim. Świadczyły o tym kolejno padające słowa wyrażonej im zgody na które jej brwi poruszyły się, jakby ciało niedowierzanie. Nadal był zły? W ten sposób chciał ją ukarać, a może pokazać, że nie pozwoli pójść dalej. Za błąd, którego się dopuściła pomijał słowa w których kiedyś obiecywał nie ustalać niczego za jej plecami. Wiedział przecież, że zrobiłaby wszystko o co poprosi, a jednak, o planowanym zacieśnianiu sojuszu z Traversami jej ręką dowiadywała się dopiero teraz. Płatki jej nosa zafalowały. Stała nieruchomo, próbując zapanować nad emocjami, słowami, nie chcąc powiedzieć czegoś, czego mogłaby żałować. Nie ruszyła się, kiedy jego dłoń się uniosła, zadzierając spojrzenie, by spojrzeć mu w oczu. Słuchała w milczeniu, przełykając przez zaciśnięte gardło ślinę. Drażniona coraz bardziej kolejno padającymi instrukcjami, jakby spodziewał się, że jeśli nie określi dokładnie tego co powinna, może go zawieść.
- Jak długo? - wypuściła z pomiędzy warg ciche pytanie. Reszta nie miała znaczenia, potrafiła zyskać sobie przychylność. Traversi ją pokochają - nie miało być inaczej. A Manannan Travers, choć nie zdawał sobie z tego sprawy w chwili zakończenia pertraktacji stał się posiadaczem daru, sprezentowanego mu przez los. Nie zastanawiała się nad nim - właściwie nie poświęciła nawet chwili na zastanowi się nad tym jakim był człowiekiem, bo nie miał w tej chwili dla niej żadnego znaczenia - ani wartości. Dopiero po poznaniu go oceni, czym się dla niego stanie. Teraz coś innego dobijało się do niej bardziej. - Jak długo byłam możliwością, którą dyskutowałeś za moimi plecami? - w jej tęczówkach świeciła złość, ale i zawód. Mięśnie na szyi napięły się, a usta wygięły kiedy brała chaotyczny wdech urażona jak nigdy wcześniej. Obiecał jej.
A dostała jedynie dzień. Jeden dzień. To wlewało w nią niewygodę. Dobre plany wymagały czasu. Przemyślenia kolejnych kroków i działania. Rzuciła mu spojrzenie.
- Prymulko! - zawołała, unosząc jego dłoń, żeby odciągnąć od ją twarzy. Ciche pyknięcie oznaczało pojawienie się skrzata. Spojrzała na skrzatkę. - Chcę ksiąg spisanych piórem Traversów, które mamy w zbiorach. I Legendy - zmarszczyła odrobinę brwi. Manannan należał chyba do nich. - Celtów. I wina. - skrzatka zniknęła chwilę później. Uniosła spojrzenie na brata. - To kara, czy próba? - zapytała go unosząc podbródek, mrużąc ciemne oczy wpatrujące się w niego. Wyrzuciła pytanie, które pojawiło się na jej języku już na samym początku, ale odsuwała je od siebie może z dumy, która ucierpiała, nie chcąc powracać do niewygodnego tematu. Jednak musiała - a może chciała - zrozumieć. Uderzyła lekko dłońmi, kilka razy w spódnicę, nerwowym gestem, jakby chcąc poprawić jakieś nieistniejące wygniecenia, a później odwróciła się na pięcie ruszając w stronę niewielkiego stolika otoczonego dwoma fotelami. Nie potrafiła ukryć złości wyzierającej z gestów, kroków - choć nie pozbawionych gracji. Odwróciła się, zasiadając w jednym z nich. Splotła nogi w kostkach, układając dłonie na kolanach, prostując plecy. - Co dalej? - dalej, po kolacji, oświadczynach, ślubie. Czego od niej oczekiwał? Musiał wiedzieć przecież, że nic nie zburzy tej kolacji. Że wprawi wszystkich w zachwyt, będzie dokładnie tym, czego będą od niej oczekiwać. Ale chciała wiedzieć, czy miał jakiś plan, czy po prostu ją tam wysyłał. Pozbywał się jej, nie oczekując niczego więcej, poza byciem przykładną żoną, która zapewni im stały sojusz z władcami mórz. Choć pozornie wyglądała na spokojnie, musiał wiedzieć - widzieć - jak buzuje jej wnętrze. Odbijało się to w jej tęczówkach, tak podobnych do niego i co jakiś czas drgało na policzku, kiedy zaciskała mocniej żeby na przebiegające przez jej głowę myśli.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kiwnął głową, gdy ich słowa zetknęły się w spójnym chórze, Melisande była wystarczająco bystra, by od razu zrozumieć, dokąd zmierza ta rozmowa. Od śmierci Alpharda minęło trochę czasu, jego brat w żaden sposób nie pozostawił po sobie dobrego wrażenia - i choć Tristan nie odrzucił zalotów Rigela, szukał dla niej lepszej opcji. Była zbyt cenna, by pozostawiać ją Blackom, kruchy sojusz między nimi pękł wraz ze śmiercią jego architekta. Jego krewni nie byli już w stanie ponieść tego obowiązku. Propozycja nadeszła nagle, w trakcie rozmów, podobnie jak nagłej musiał udzielić odpowiedzi. Nie mógł wyjść na słabego - nie mógł swoją postawą zasugerować przed nimi, że nie miał nad Melisande pełnej władzy. Niegdyś obiecał jej nie decydować o niej za jej plecami, ale czasy się zmieniały, a nowe czasy wymagały nowych rozwiązań. Ale był wtedy jeszcze mniej doświadczony niż dzisiaj i nie wszystko rozumiał. Ale ona - wydawała mu się wtedy rozsądna, później dopiero musiał mierzyć się z jej katastrofalnym błędem. Dostrzegał błyszczącą złość, widział zawód w jej oczach, nie odwrócił wzroku. Wpatrywał się w nią nieustępliwie, bo uczynił to, co należało. Każde z nich mniej ważne było od herbu.
- Musieli sprowadzić go do kraju - odparł zdawkowo, pomijając sedno pytania. - Dziś dostałem informację, że jutro będzie gotowy. Nie bądź bezczelna, nie dowiadujesz się po fakcie - oznajmił ostrzegawczym tonem, nieprzerwanie utrzymując jej spojrzenie. Przecież mógł, oznajmić jej rolę dopiero jutrzejszego wieczoru. Dostała czasu aż nadto, by nie zajmować się błahostkami. Siła wyrażała stałość, dzięki sile pozostał nieugięty. Musiał takim być, bo na sprzeciw było już za późno. Melisande nie wypowiedziała ni jednego bezczelnego słowa, ale znał ją wystarczająco dobrze, by czytać z grymasu jej wygiętych ust.
Uniósł brew, gdy przywołała skrzatkę i przemknął ku niej wzrokiem, obserwując istotę, gdy jego siostra składała kolejne dyspozycje. Lubiła być dobrze przygotowana, a podejście do sprawy jak do wymagającego zadania mogło tylko przynieść odpowiednie owoce. Kącik jego ust nieznacznie uniósł się w górę.
- Szansa - sprostował, nie ukarałby jej w ten sposób, podobnie nie wystawiłby jej na próbę w sprawie tak istotnej, sojusz z Traversami był szansą dla niego, dla kanału, dla morskiej sprawy południa. Ale był też szansą dla niej, bo choć o przeznaczonym jej Traversie słyszał w zasadzie niewiele, to jednak wystarczająco, by uwierzyć, że przy nim nie zmarnieje. - Od ciebie zależy, jak ją wykorzystasz. - Mogła się boczyć, ale to tylko wstrzyma ją w miejscu. A ona nigdy tego nie lubiła. Z ociąganiem podążył za nią, powoli zajmując drugi z foteli.
- Dalej odwiedzisz naszą babkę i oddasz jej cześć na tyle, na ile będzie to możliwe w jej stanie, z nadzieją, że udzieli ci wsparcia. - Odkąd podzieliła ich śmierć Marianne i Diany nie utrzymywali stosunków, ale Melisande będzie już wtedy lady Travers. Musiała wiedzieć, że miała jego przyzwolenie na tę wizytę, babka mogła jej pomóc. Co zrobi, nie miał pojęcia, to on brnął w ten konflikt. Ale jego siostra powinna korzystać ze wszystkich dostępnych środków. - Zdobędziesz serca wszystkich w Norfolku, darząc ich szczerymi uśmiechami. Poddani cię pokochają, podobnie jak twój mąż. Ale przede wszystkim nigdy nie zapomnisz o tym, kim jesteś i po co tam jesteś, a będziesz po to, by południowe wybrzeże kraju i jego wody pozostały bezpieczne. Po to, by twój dom i mieszkający tu czarodzieje nie musieli mierzyć się z mugolskim okrucieństwem i aby - dzięki tobie - ochroniły ich żagle Traversów. - Ten sojusz był ważny. Ona była w nim ważna. I ważne były jego konsekwencje.
- Musieli sprowadzić go do kraju - odparł zdawkowo, pomijając sedno pytania. - Dziś dostałem informację, że jutro będzie gotowy. Nie bądź bezczelna, nie dowiadujesz się po fakcie - oznajmił ostrzegawczym tonem, nieprzerwanie utrzymując jej spojrzenie. Przecież mógł, oznajmić jej rolę dopiero jutrzejszego wieczoru. Dostała czasu aż nadto, by nie zajmować się błahostkami. Siła wyrażała stałość, dzięki sile pozostał nieugięty. Musiał takim być, bo na sprzeciw było już za późno. Melisande nie wypowiedziała ni jednego bezczelnego słowa, ale znał ją wystarczająco dobrze, by czytać z grymasu jej wygiętych ust.
Uniósł brew, gdy przywołała skrzatkę i przemknął ku niej wzrokiem, obserwując istotę, gdy jego siostra składała kolejne dyspozycje. Lubiła być dobrze przygotowana, a podejście do sprawy jak do wymagającego zadania mogło tylko przynieść odpowiednie owoce. Kącik jego ust nieznacznie uniósł się w górę.
- Szansa - sprostował, nie ukarałby jej w ten sposób, podobnie nie wystawiłby jej na próbę w sprawie tak istotnej, sojusz z Traversami był szansą dla niego, dla kanału, dla morskiej sprawy południa. Ale był też szansą dla niej, bo choć o przeznaczonym jej Traversie słyszał w zasadzie niewiele, to jednak wystarczająco, by uwierzyć, że przy nim nie zmarnieje. - Od ciebie zależy, jak ją wykorzystasz. - Mogła się boczyć, ale to tylko wstrzyma ją w miejscu. A ona nigdy tego nie lubiła. Z ociąganiem podążył za nią, powoli zajmując drugi z foteli.
- Dalej odwiedzisz naszą babkę i oddasz jej cześć na tyle, na ile będzie to możliwe w jej stanie, z nadzieją, że udzieli ci wsparcia. - Odkąd podzieliła ich śmierć Marianne i Diany nie utrzymywali stosunków, ale Melisande będzie już wtedy lady Travers. Musiała wiedzieć, że miała jego przyzwolenie na tę wizytę, babka mogła jej pomóc. Co zrobi, nie miał pojęcia, to on brnął w ten konflikt. Ale jego siostra powinna korzystać ze wszystkich dostępnych środków. - Zdobędziesz serca wszystkich w Norfolku, darząc ich szczerymi uśmiechami. Poddani cię pokochają, podobnie jak twój mąż. Ale przede wszystkim nigdy nie zapomnisz o tym, kim jesteś i po co tam jesteś, a będziesz po to, by południowe wybrzeże kraju i jego wody pozostały bezpieczne. Po to, by twój dom i mieszkający tu czarodzieje nie musieli mierzyć się z mugolskim okrucieństwem i aby - dzięki tobie - ochroniły ich żagle Traversów. - Ten sojusz był ważny. Ona była w nim ważna. I ważne były jego konsekwencje.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Musieli sprowadzić go do kraju? Jej brew drgnęła lekko na formę zdania. Sposób odpowiedzi, który nie tłumaczył niczego. Zmrużyła oczy wpatrując się dalej w Tristana, unosząc odrobinę brodę. Jutro będzie gotowy? Zacisnęła usta, zasznurowała je, czując jak kolejny raz mięsień drgnął jej na policzku. Ale dopiero kolejne słowa sprawiły, że wciągnęła przez nozdrza powietrze, unosząc brwi do góry. Jej głowa przechyliła się odrobinę w lewą stronę - bardziej ledwie broda, niźli cała głowa - stawiając ją w prawie ostrzegawczej manierze. Bezczelna? Ona? Jej wargi uniosły się w uśmiechu, niewielkim, złamanym wykrzywiającymi się niedowierzająco w dół wargami.
Jeszcze nie wiedział jej dzisiaj bezczelnej.
- Czy mógłbyś nie mówić o moim przyszłym mężu jak o rasowym ogierze albo świeżo restaurowanym dziele sztuki? - zapytała z niezadowoleniem i zniecierpliwieniem nie odsuwając do niego ciemnych tęczówek. - W innym wypadku mogę pomyśleć, że zasadne będzie napisanie listu do lorda Kornosa z podziękowaniem za ten podarek i fakt, że podjął się o sprowadzenia i przygotowania tego egzotycznego okazu - wzięła wdech w płuca - rybaka. - owinęła to słowo inną nutą, wykalkulowaną, niby poszukiwaną, podszytą mimowolną ironią powodowaną złością okraszoną prawie że uprzejmym uśmiechem.
- Wiesz, że nie o to pytałam. - wyrzuciła z siebie - Nie dziś zdecydowałeś oddać im moją rękę. - orzekła, biorąc wdech w wargi, czując buzujące w niej emocje. - Życzyłabym sobie prowadzić tą rozmowę nie tylko z nestorem, ale i moim bratem. - dodała, krzyżując z nim spojrzenie. - Jak długo, byłam możliwością którą dyskutowałeś za moimi plecami? - zapytała ponownie. Broda uniosła się jeszcze trochę, ale pod powiekami zbierały się łzy bezsilności. Nie smutku. Było jej wszystko jedno za kogo wyjdzie - nigdy nie nastawiała się na ożenek z miłości. Blackowi ofiarowała jedynie trochę sympatii. Był możliwością z początku sądziła, że nie najgorszą. Teraz jedynie czuła frustracje na myśl o jego śmierci. Poślubiłaby zramolałego starca, gdyby miało to przynieść korzyści Tristanowi. Nie potrafiła nad nią zapanować - łzą, która pomknęła po policzku, mimo że bardziej niż smutek, przemawiała przez nią tylko złość. Słuchać ją było głosie, który choć nie unosił się histerycznie, wylewał jej frustrację - niesprawiedliwość, którą czuła. Widoczną niewygodę powodowaną rysą, która powstała między nimi, załamaniem, które milcząco starała się przeczekać, nie naciskać, wypełniając pozostałe obowiązki idealnie. Mimo że niezmiennie chciała móc więcej, iść dalej. - Możliwe, że przestałeś ufać mi całkiem, skoro sądzisz, że potrzebuję instrukcji odnośnie tego jak winna odbyć się ta kolacja. - wyrzuciła z siebie, odwołując się do wcześniej wydawanych poleceń. Cofnęła się o krok, odsuwając się, budując między nimi przestrzeń. Wzięła wdech w płuca spoglądając w bok, marszcząc brwi, unosząc rękę, żeby otrzeć policzek. Z kolejnym wdechem przywołując Prymulkę, wydając jej konkretnie polecenia. Musiała skupić się na zadaniu, mimo że buzowało w niej wnętrze. Od niej samej były rzeczy ważniejsze. A mimo to, nie potrafiła nie wyrzucić ku niemu pytania, które zaczęło obijać się po jej głowie, kiedy zmierzała do jednego z foteli na którym zasiadła.
Jej brwi mimowolnie uniosły się ku górze, a oczy rozszerzyły odrobinę gdy z dwóch postawionych obok siebie możliwości, Tristan wybrał trzecią - szansę. Wargi rozsznurowały się odrobinę, kiedy nabierała przez nie powietrze w płuca. Kolejne słowa sprawiły że zmrużyła oczy ledwie na chwilę. Doskonale wiedział, jak z nią rozmawiać - i jak ją podejść. Szanse były kuszące, a możliwości rozległe. Nic nie powiedziała, Prymulka pojawiła się ponownie przynosząc wino o które prosiła. Zostawiła ich z nim i zniknęła ponownie. Sięgnęła po kielich. Złość nadal w niej buzowała, łagodzona jednak jednym zawieszonym między nimi słowem. Zadała więc kolejne pytanie, unosząc kielich do malinowych warg.
- Nie zamierzam zawierzać czemuś tak niepewnemu jak nadzieja. - odpowiedziała mu zanim napiła się wina. Nie spojrzała jednak na niego, marszcząc łagodnie w zamyśleniu brwi. Jej dłoń mimowolnie, nieświadomie powędrowała do góry, kiedy mówił dalej. Kciuk odnalazł swoje znajome miejsce pod dolną wargą, a palec wskazujący przesunął się po niej. Jej broda uniosła się odrobinę. Pokochają ją, wypracuje tam swoje miejsce dokładnie tak jak w rezerwacie, wiedziała już jak. Ale Tristan miał rację, rozpościerały się przed nią nowe możliwości o których sama myśl sprawiła, że kącik jej ust drgnął ku górze, palce odsunęły się od warg, a spojrzenie przesunęło w kierunku brata. Nachyliła ku niemu ciało.
- Osiągnę jeszcze więcej niż to. - orzekła w końcu butnie, prostując się, sięgając po wino, unosząc brodę. Zła i ukontentowana jednocześnie. - Z pewnością zadbałeś o to, by wiedzieli jak wiele im dajesz? - upewniła się, choć nie spodziewała się niczego innego niźli potwierdzenia. Odchyliła się, opierając plecy o oparcie fotela, uniosła kielich mocząc wargi w cierpkim napoju. - Co o nim wiesz? - zapytała, przekręcając głowę w stronę brata. - O Manannanie. - dodała jeszcze, choć to o kogo w tej chwili pytała, było raczej jasne.
Jeszcze nie wiedział jej dzisiaj bezczelnej.
- Czy mógłbyś nie mówić o moim przyszłym mężu jak o rasowym ogierze albo świeżo restaurowanym dziele sztuki? - zapytała z niezadowoleniem i zniecierpliwieniem nie odsuwając do niego ciemnych tęczówek. - W innym wypadku mogę pomyśleć, że zasadne będzie napisanie listu do lorda Kornosa z podziękowaniem za ten podarek i fakt, że podjął się o sprowadzenia i przygotowania tego egzotycznego okazu - wzięła wdech w płuca - rybaka. - owinęła to słowo inną nutą, wykalkulowaną, niby poszukiwaną, podszytą mimowolną ironią powodowaną złością okraszoną prawie że uprzejmym uśmiechem.
- Wiesz, że nie o to pytałam. - wyrzuciła z siebie - Nie dziś zdecydowałeś oddać im moją rękę. - orzekła, biorąc wdech w wargi, czując buzujące w niej emocje. - Życzyłabym sobie prowadzić tą rozmowę nie tylko z nestorem, ale i moim bratem. - dodała, krzyżując z nim spojrzenie. - Jak długo, byłam możliwością którą dyskutowałeś za moimi plecami? - zapytała ponownie. Broda uniosła się jeszcze trochę, ale pod powiekami zbierały się łzy bezsilności. Nie smutku. Było jej wszystko jedno za kogo wyjdzie - nigdy nie nastawiała się na ożenek z miłości. Blackowi ofiarowała jedynie trochę sympatii. Był możliwością z początku sądziła, że nie najgorszą. Teraz jedynie czuła frustracje na myśl o jego śmierci. Poślubiłaby zramolałego starca, gdyby miało to przynieść korzyści Tristanowi. Nie potrafiła nad nią zapanować - łzą, która pomknęła po policzku, mimo że bardziej niż smutek, przemawiała przez nią tylko złość. Słuchać ją było głosie, który choć nie unosił się histerycznie, wylewał jej frustrację - niesprawiedliwość, którą czuła. Widoczną niewygodę powodowaną rysą, która powstała między nimi, załamaniem, które milcząco starała się przeczekać, nie naciskać, wypełniając pozostałe obowiązki idealnie. Mimo że niezmiennie chciała móc więcej, iść dalej. - Możliwe, że przestałeś ufać mi całkiem, skoro sądzisz, że potrzebuję instrukcji odnośnie tego jak winna odbyć się ta kolacja. - wyrzuciła z siebie, odwołując się do wcześniej wydawanych poleceń. Cofnęła się o krok, odsuwając się, budując między nimi przestrzeń. Wzięła wdech w płuca spoglądając w bok, marszcząc brwi, unosząc rękę, żeby otrzeć policzek. Z kolejnym wdechem przywołując Prymulkę, wydając jej konkretnie polecenia. Musiała skupić się na zadaniu, mimo że buzowało w niej wnętrze. Od niej samej były rzeczy ważniejsze. A mimo to, nie potrafiła nie wyrzucić ku niemu pytania, które zaczęło obijać się po jej głowie, kiedy zmierzała do jednego z foteli na którym zasiadła.
Jej brwi mimowolnie uniosły się ku górze, a oczy rozszerzyły odrobinę gdy z dwóch postawionych obok siebie możliwości, Tristan wybrał trzecią - szansę. Wargi rozsznurowały się odrobinę, kiedy nabierała przez nie powietrze w płuca. Kolejne słowa sprawiły że zmrużyła oczy ledwie na chwilę. Doskonale wiedział, jak z nią rozmawiać - i jak ją podejść. Szanse były kuszące, a możliwości rozległe. Nic nie powiedziała, Prymulka pojawiła się ponownie przynosząc wino o które prosiła. Zostawiła ich z nim i zniknęła ponownie. Sięgnęła po kielich. Złość nadal w niej buzowała, łagodzona jednak jednym zawieszonym między nimi słowem. Zadała więc kolejne pytanie, unosząc kielich do malinowych warg.
- Nie zamierzam zawierzać czemuś tak niepewnemu jak nadzieja. - odpowiedziała mu zanim napiła się wina. Nie spojrzała jednak na niego, marszcząc łagodnie w zamyśleniu brwi. Jej dłoń mimowolnie, nieświadomie powędrowała do góry, kiedy mówił dalej. Kciuk odnalazł swoje znajome miejsce pod dolną wargą, a palec wskazujący przesunął się po niej. Jej broda uniosła się odrobinę. Pokochają ją, wypracuje tam swoje miejsce dokładnie tak jak w rezerwacie, wiedziała już jak. Ale Tristan miał rację, rozpościerały się przed nią nowe możliwości o których sama myśl sprawiła, że kącik jej ust drgnął ku górze, palce odsunęły się od warg, a spojrzenie przesunęło w kierunku brata. Nachyliła ku niemu ciało.
- Osiągnę jeszcze więcej niż to. - orzekła w końcu butnie, prostując się, sięgając po wino, unosząc brodę. Zła i ukontentowana jednocześnie. - Z pewnością zadbałeś o to, by wiedzieli jak wiele im dajesz? - upewniła się, choć nie spodziewała się niczego innego niźli potwierdzenia. Odchyliła się, opierając plecy o oparcie fotela, uniosła kielich mocząc wargi w cierpkim napoju. - Co o nim wiesz? - zapytała, przekręcając głowę w stronę brata. - O Manannanie. - dodała jeszcze, choć to o kogo w tej chwili pytała, było raczej jasne.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Bezgłośnie wypuścił z ust powietrze, kiedy go upomniała, unosząc kącik ust w pół z drwiną, a w pół uznaniem.
- To twoje skojarzenie. Ciekawi mnie, czy kiedy myślisz o nim jak o rasowym ogierze, stawiasz też siebie w roli klaczy? - zapytał, prowokująco, ale i z rozbawieniem. - Dawno go nie widziałem, ale na twoim miejscu nie liczyłbym na przesadne dzieło sztuki. Życie na statku nie jest łatwe - podpowiedział z zastanowieniem, zimny wiatr oceanu pewnie ostro ciosał ciało, ale to nie było najważniejsze. Jej mąż miał być ambitny i bystry, nie piękny. - Twój poprzedni absztyfikant kompletnie nie radził sobie z rybami, ale zostałem zapewniony, że tym razem będzie inaczej. Pozostaje nam zaufać tym zapewnieniom. - W rozmowie z Rigelem zupełnie się z nim rozmijał, młody Black nie miał w sobie iskry Alpharda. Daleki był od wielkich idei, filozofii nowego świata, wydawał się do bólu prosty i naiwny. Co gorsza bojaźliwy, o Mannanie nie dało się powiedzieć tego samego. - Do tego czasu będziesz musiała przekonać się sama, czy bliżej mu do - jak to pozwoliłaś sobie określić - rybaka, czy jednak władcy mórz. - Chciał, by wiedziała, że wciąż miała jego wsparcie. Choć zachowywał się, jakby nie dostrzegał jej złośliwości, doskonale zdawał sobie sprawę nie tylko z ich brzemienia, ale i stojących za nimi przyczyn. - Tak, czy inaczej, to był prawidłowy odruch - pochwalił ją po chwili, z większym uznaniem. Jako lady Travers będzie musiała być oddana i wierna mężowi, to dobrze, że odruch jego obrony objawił się u niej od razu.
- Krótko - odpowiedział w końcu, ze zrezygnowaniem. Właściwie, postawili mnie pod ścianą. Co im miałem powiedzieć, że muszę to przedyskutować z moją młodszą siostrą? Musiał podjąć decyzję - i podjął. Sądził, że zdradzenie własnych wątpliwości nie pomogłoby Melisande, a uczyniłoby to wszystko jeszcze trudniejszym. Bardziej niepewnym. Jeśli miał zastąpić ojca - miał być siłą. Nie musiała rozumieć. - Twoi zalotnicy też będą zdziwieni - Nie odmówił im, ale po prawdzie żaden z potencjalnych kandydatów nie zdobył jego szacunku na tyle, by z szacunkiem go potraktować. Nie patrzył na łzę na jej policzku, choć zdążył ją dostrzec. Pytała o brata, lecz był też nestorem, dla niego samego odnalezienie się między tymi rolami też nie było proste. Czy był dla niej zbyt ostry? Jego spojrzenie pomknęło w wieczorne ciemności za oknem, to nie był odpowiedni moment na taką rozmowę. - Pamiętasz, co wydarzyło się ostatnim razem, kiedy nie otrzymałaś instrukcji? - zapytał, szybciej, niż pomyślał, choć jego pierwotnym zamiarem było złagodzić ton wypowiedzi. Powrócił ku niej spojrzeniem, które jednak nie wydało się cieplejsze. Nie tak miało to wybrzmieć. Czy naprawdę zamierzała wyrzucać mu brak zaufania, gdy dopiero co nadwyrężyła je tak mocno? Nie chciał tego, tworzącego się między nimi dystansu, nie chciał wypełniać go korytem jej łez. Lecz co miał zrobić, gdy i od niego oczekiwano, że przyjmie rolę, którą otrzymał i wypełni swoje obowiązki? Że zadba o rodzinę, że zapewni siostrom godną przyszłość? Nikt nigdy nie przygotował go na to, jak to zrobić. Ich ojciec powinien być na jego miejscu. Ale ojciec odszedł, wcześniej niż powinien i nie pozostawił po sobie wskazówek. Chwycił butelkę przyniesioną przez Prymulkę, rozlewając wino sobie i jej, jeszcze zanim zajął miejsce przy stoliku - poczęstował się bez zaproszenia.
- Mówią, że nadzieja to matka głupich, ale z babką nie będzie ci łatwo. Nigdy nie wybaczyła naszej matce, że porzuciła poszukiwania ugodowych rozwiązań. Ale matka zrobiła to właśnie dlatego, że od zawsze uczyła nas jednego, nie istnieje nic silniejszego od naszej krwi i od naszego herbu. Ty też nigdy o tym nie zapomnisz - ani pytał ani wątpił, stwierdzał. Melisande była różą, nigdy być nią nie przestanie. - Wiem - odparł, gdy stwierdziła, że osiągnie więcej. Oczywiście, że miała potencjał, to, jak go wykorzysta, zależało dzisiaj już tyko od niej. - Nie potrzebowali twojego portretu, lord Kronos pamiętał cię z ostatniego sabatu. O reszcie świadczyć będą twoje czyny, nie słowa, nestor nie wygląda na czarodzieja szczególnie na słowa podatnego. - Jego życiorys zasadniczo mówił sam za siebie, podobnie jak sposób pozbycia się przez niego poprzednika. - Wiem niewiele. Jest ode mnie starszy, rok, może dwa. Dużo czasu spędził poza krajem, lecz teraz jego żagle zawróciły na Wyspy, bo zamierza stawić czoło temu, co dzieje się tutaj. Nie ucieka przed wojną, zamierza stawić jej czoła. Dobrze rokuje. Mówią o nim, że nie brak mu odwagi. Po matce jest Lestrange. - Jak jego żona, być może była w stanie jej powiedzieć więcej i zaspokoić tę ciekawość lepiej niż on. O tym, czego Manannan pragnął i co kochał, nie wiedział nic. - Otaczają nas sami tchórze i płaczliwe maminsynki, Melisande. Manannan wydaje się być kimś, kto nie narazi cię na śmieszność.
- To twoje skojarzenie. Ciekawi mnie, czy kiedy myślisz o nim jak o rasowym ogierze, stawiasz też siebie w roli klaczy? - zapytał, prowokująco, ale i z rozbawieniem. - Dawno go nie widziałem, ale na twoim miejscu nie liczyłbym na przesadne dzieło sztuki. Życie na statku nie jest łatwe - podpowiedział z zastanowieniem, zimny wiatr oceanu pewnie ostro ciosał ciało, ale to nie było najważniejsze. Jej mąż miał być ambitny i bystry, nie piękny. - Twój poprzedni absztyfikant kompletnie nie radził sobie z rybami, ale zostałem zapewniony, że tym razem będzie inaczej. Pozostaje nam zaufać tym zapewnieniom. - W rozmowie z Rigelem zupełnie się z nim rozmijał, młody Black nie miał w sobie iskry Alpharda. Daleki był od wielkich idei, filozofii nowego świata, wydawał się do bólu prosty i naiwny. Co gorsza bojaźliwy, o Mannanie nie dało się powiedzieć tego samego. - Do tego czasu będziesz musiała przekonać się sama, czy bliżej mu do - jak to pozwoliłaś sobie określić - rybaka, czy jednak władcy mórz. - Chciał, by wiedziała, że wciąż miała jego wsparcie. Choć zachowywał się, jakby nie dostrzegał jej złośliwości, doskonale zdawał sobie sprawę nie tylko z ich brzemienia, ale i stojących za nimi przyczyn. - Tak, czy inaczej, to był prawidłowy odruch - pochwalił ją po chwili, z większym uznaniem. Jako lady Travers będzie musiała być oddana i wierna mężowi, to dobrze, że odruch jego obrony objawił się u niej od razu.
- Krótko - odpowiedział w końcu, ze zrezygnowaniem. Właściwie, postawili mnie pod ścianą. Co im miałem powiedzieć, że muszę to przedyskutować z moją młodszą siostrą? Musiał podjąć decyzję - i podjął. Sądził, że zdradzenie własnych wątpliwości nie pomogłoby Melisande, a uczyniłoby to wszystko jeszcze trudniejszym. Bardziej niepewnym. Jeśli miał zastąpić ojca - miał być siłą. Nie musiała rozumieć. - Twoi zalotnicy też będą zdziwieni - Nie odmówił im, ale po prawdzie żaden z potencjalnych kandydatów nie zdobył jego szacunku na tyle, by z szacunkiem go potraktować. Nie patrzył na łzę na jej policzku, choć zdążył ją dostrzec. Pytała o brata, lecz był też nestorem, dla niego samego odnalezienie się między tymi rolami też nie było proste. Czy był dla niej zbyt ostry? Jego spojrzenie pomknęło w wieczorne ciemności za oknem, to nie był odpowiedni moment na taką rozmowę. - Pamiętasz, co wydarzyło się ostatnim razem, kiedy nie otrzymałaś instrukcji? - zapytał, szybciej, niż pomyślał, choć jego pierwotnym zamiarem było złagodzić ton wypowiedzi. Powrócił ku niej spojrzeniem, które jednak nie wydało się cieplejsze. Nie tak miało to wybrzmieć. Czy naprawdę zamierzała wyrzucać mu brak zaufania, gdy dopiero co nadwyrężyła je tak mocno? Nie chciał tego, tworzącego się między nimi dystansu, nie chciał wypełniać go korytem jej łez. Lecz co miał zrobić, gdy i od niego oczekiwano, że przyjmie rolę, którą otrzymał i wypełni swoje obowiązki? Że zadba o rodzinę, że zapewni siostrom godną przyszłość? Nikt nigdy nie przygotował go na to, jak to zrobić. Ich ojciec powinien być na jego miejscu. Ale ojciec odszedł, wcześniej niż powinien i nie pozostawił po sobie wskazówek. Chwycił butelkę przyniesioną przez Prymulkę, rozlewając wino sobie i jej, jeszcze zanim zajął miejsce przy stoliku - poczęstował się bez zaproszenia.
- Mówią, że nadzieja to matka głupich, ale z babką nie będzie ci łatwo. Nigdy nie wybaczyła naszej matce, że porzuciła poszukiwania ugodowych rozwiązań. Ale matka zrobiła to właśnie dlatego, że od zawsze uczyła nas jednego, nie istnieje nic silniejszego od naszej krwi i od naszego herbu. Ty też nigdy o tym nie zapomnisz - ani pytał ani wątpił, stwierdzał. Melisande była różą, nigdy być nią nie przestanie. - Wiem - odparł, gdy stwierdziła, że osiągnie więcej. Oczywiście, że miała potencjał, to, jak go wykorzysta, zależało dzisiaj już tyko od niej. - Nie potrzebowali twojego portretu, lord Kronos pamiętał cię z ostatniego sabatu. O reszcie świadczyć będą twoje czyny, nie słowa, nestor nie wygląda na czarodzieja szczególnie na słowa podatnego. - Jego życiorys zasadniczo mówił sam za siebie, podobnie jak sposób pozbycia się przez niego poprzednika. - Wiem niewiele. Jest ode mnie starszy, rok, może dwa. Dużo czasu spędził poza krajem, lecz teraz jego żagle zawróciły na Wyspy, bo zamierza stawić czoło temu, co dzieje się tutaj. Nie ucieka przed wojną, zamierza stawić jej czoła. Dobrze rokuje. Mówią o nim, że nie brak mu odwagi. Po matce jest Lestrange. - Jak jego żona, być może była w stanie jej powiedzieć więcej i zaspokoić tę ciekawość lepiej niż on. O tym, czego Manannan pragnął i co kochał, nie wiedział nic. - Otaczają nas sami tchórze i płaczliwe maminsynki, Melisande. Manannan wydaje się być kimś, kto nie narazi cię na śmieszność.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Uniesiony w odpowiedzi kącik ust u brata zmrużył mocniej jej brwi. Widziała przebijającą się kpinę z domieszką innej emocji, ale to ta pierwsza zwracała jej uwagę, kłuła nieprzyjemnie, mówiła o tym w jaki sposób spoglądał na nią - a może na sprawę. Jej broda mimowolnie powędrowała jeszcze parę milimetrów do góry, kiedy odchylała głowę. A kiedy z jego ust potoczyły się słowa wpatrywała się w niego ciemnym spojrzeniem. Niewiele zmieniło się na jej twarzy, jedynie górna warga - jej lewa strona podciągnęła się prawie niezauważalnie do góry.
- Na litość Merlina. - mruknęła wywracając oczami. Kiedy poruszył też kwestię wizualną jej przyszłego męża. - Nie potrzebuję ładnego chłopca jeśli byłoby to jedne co by miał. Więcej pożytku miałabym z trolla - to po pierwsze. - było jej wszystko jedno, jak będzie wyglądał. Nie angażowała się, nie nastawiała, pilnowała nie chcąc dołożyć sobie rozczarowań; od samego początku przecież wiedziało, że jej małżeństwo będzie miało głównie nieść za sobą korzyści. Oczywiście, nie narzekałabym gdyby jej mąż wizualnie nie byłby odpychający, ale jeśli ceną za to miałaby być jego siła, wolała bestię w ludzkiej skórze, niż księcia z romansideł. - Po drugie: to moje skojarzenie, na twoje słowa. W roli o której mowa, stawia mnie wielu, może niejako nią jestem, wszak dostaniesz za mnie całkiem intratne dobra. - rozciągnęła usta w wystudiowanym, prawie przyjemnym uśmiechu. - Jeźdźca - określiła w końcu, zaspokajając jego ciekawość. co najmniej, to po trzecie. Tą rolę zamierzam zaanektować i w niej się postawić najpierw. Później dotrę do każdej, która pozwoli osiągnąć mi to, czego zapragnę. - w jej głosie nie było powątpiewania, choć lekko zmrużone oczy wskazywały na wypełniającą ją irytację. Kolejne słowa Tristana sprawiły że jej brwi uniosły się do góry w pierwszym momencie dopiero poszukując tego, do czego właściwie się odnosił. - Ichtiolog w pełnej krasie? - zapytała powstrzymując chęć kolejnego wywrócenia oczami. Choć myśli, że Tristan sprawdzał jej absztyfikantów pytając o ryby był co najmniej prześmieszny. Była jednak zbyt zirytowana i zła, by móc rozbawić się tym całkiem. Wypuściła powietrze z ust. - Nie omieszkam. - mruknęła, choć krótkie słowa mogły zdawać się prawie prychnięciem odwracając spojrzenie na bok. Była zirytowana, bo złość i irytacja, były bardziej produktywne niż strach w jej przypadku. A choć nie przyznałaby tego na głos, obawiała się. Czuła nieprzyjemny ścisk w brzuchu na myśl o gromadzących się niewiadomych. Pytaniach, na które odpowiedzi będzie musiała znaleźć sama.
To był prawidłowy odruch? Jej brwi uniosły się na krótką chwilę. Chwalił ją? Sądził, że musiał? Łagodna zmarszczka pojawiła się na jej czole, kiedy wracała do niego ciemnymi tęczówkami zaciskając usta. Mięsień na policzku napiął się i drgnął. Nie do końca jej zamiarem była obrona samego Manannana. Na ten czas, był dla niej niemal fantastycznym bytem - jednocześnie bliskim i odległym. Był też faktem. Jutro miał się stać zdarzeniem całkowicie dokonanym. Zirytował ją jednak sposób doboru słów jakich użył, to jak brzmiały, na co się składały, bo biły niewygodną myślą, że - choć twierdziła inaczej - może nie była niczym więcej niż to o co zapytał. Przynajmniej od czasu, kiedy zatrzymała się w miejscu przez popełniony błąd. Nie skomentowała jednak tych słów w żaden sposób.
Ciemne spojrzenie, prawie lustrzane do tego, które padało na nią, przesunęło się po twarzy nestora, jej brata, kiedy odpowiedział jej jednym słowem. Wzięła wdech w usta.
- Doskonale wiesz, że takie ogólniki działają na mnie drażniąco. - wyrzuciła, w głosie zabrzmiała skarga, choć nadal drżały w nim pozostałości złości w końcu dostała jakąś odpowiedź. Kolejne ze zdań uniosło odrobinę jej brwi ku górze. - Chyba nie oczekujesz, że będę im współczuć? - zapytała przekrzywiając lekko głowę. - Ich zdziwienie jest przecież wynikową nieporadnych starań. Gdyby któryś potrafił zrobić to odpowiednio byłabym już żoną. - albo przeżyć dostatecznie długo. Jeśli wszechświat zakpi z niej ponownie, wytyczy własną ścieżkę dalej sama.
Przez krótką chwilę, kiedy wypowiedziała kolejne słowa, starła pojedynczą łzę - wypełnioną bardziej frustracją i zwodem, niźli smutkiem - myślała, że powoli się uspokajała. Ale kolejne słowa, wytknięcie tego, do czego przyznanie się nadal przychodziło jej z trudem zasznurować na nowo jej usta, obijając mocno serce w klatce.
- Pamiętam. - wypadło cicho, niewiele głośniej od szeptu, ale złość wybuchnęła w niej chwilę później. - Pamiętam! - wypuściła już głośniej, unosząc rękę, żeby w złości przeciąć nią powietrze obok siebie. Wzięła spazmatycznie wdech w płuca. By gwałtownie się zbliżyć, wysuwając w jego kierunku twarz. - Nie musisz się martwić, Tristanie. Nie zapomnę. To jeden błąd więcej, niż zaplanowałam na to życie. Ale dobrze. - nie skonkretyzowała się co było wspomnianym dobrem, zamiast tego zajmując się wydawaniem kolejnych poleceń Prymulce. Uspokojeniem siebie, powstrzymaniem przed wpadnięciem w furię. Niosła na ramionach ciężar za dwójkę. Ale dobrze, bardzo dobrze. Bo wszystko, mimo wszystko zawsze było możliwością. Ta zamierzała wykorzystać na swoją korzyść w całości. Zajęła miejsca na fotelu w oczekiwaniu na powrót skrzatki, uniosła kielich po tym, jak został wypełniony winem przesuwając spojrzenie na brata kiedy zajął drugie z miejsc. W milczeniu słuchała padających z jego ust słów. Tristan po prostu wiedział - wiedział jak do niej mówić i w jaki sposób sobie z nią radzić.
– Nie obawiasz się? - zapytała w końcu odejmując na krótką chwilę kielich od ust. - Matka w istocie uczyła nas tego wszystkiego, ale czy sama nie pozostawiła własnego herbu, na poczet naszych ogrodów? - niejako nie odpowiedziała, nie potwierdziła wysuniętymu między nich stwierdzeniu. Wiedziała że nie pytał pod koniec swojej wypowiedzi. Powinna - to robiła zawsze z niezachwianą wiarą w podejmowane przez Tristana decyzje, dziś jednak była urażona skąpą ilością czasu który dostała i tym, że dowiadywała się właściwie po fakcie. Niezmiennie wierzyła, że postąpił możliwie najlepiej, ale to nie łagodziło uczuć, które rozlewały się nadal wewnątrz niej.
Zadowolony uśmiech rozciągnął jej usta, kiedy potwierdził krótko. Kolejnych słów nie skomentowała. Więcej zapewnień nie było potrzebnych. Musiała obrać odpowiednią drogę, pośpiech nie był dobrym doradcą. Wolała więc zapytać o coś innego - o kogoś z kim właśnie splatano jej losy. Kogoś o kim wiedziała właściwie niewiele. Unosząc kielich spojrzała znów na brata gdy mówił. Choć niewielka ilość informacji jej nie zadowalała. Niewiele konkretów, tak naprawdę. Co znaczyło, że większość będzie musiała odkryć sama. Dobrze rokuje drgnęło jej brwią. Alphard też tak rokował. A teraz znajdował się w rodowej krypcie. Pozwoliła brwi się unieść na wieść o matce. Odsunęła kielich, wydymając lekko usta, spoglądając przed siebie. Mogłaby zapytać Evandry, może wiedziała więcej. Ale co miało większe znaczenie w tej chwili? Ile jej zostało czasu? Spojrzała na zegar - niecały dzień. To jakim był, mogła - choć niechętnie - odkryć później - na ten moment ważniejsza była sama kolacja. Jej dłoń uniosła się ku górze palce zatańczyły pod brodą. Tylko gdy czuła się swobodnie, pozwalała wymknąć się nawykom. Kolejne zdania wyrwały ją z zamyślenia, zwróciła uwagę ku bratu przekrzywiając lekko głowę. Zmrużyła lekko oczy. Na chwilę pozwalając by między nimi zaległa cisza, w końcu westchnęła. Oparła dłoń o stół uderzając równomiernie palcami o drewniany blat. Wypuściła bezgłośne westchnienie.
- Wydaje. - powtórzyła za nim, marszcząc nos. - Proś wszechświat, żeby mnie nie rozczarował. - orzekła, chwilę przed tym, nim w pokoju na powrót pojawiła się Prymulka, lewitując za sobą zebrane księgi. Cóż, przez wszystkie nie przebrnie w tym krótkim czasie.
- Naprawdę… mogłeś powiedzieć mi od razu. - westchnęła, podnosząc się, odstawiając kielich na stół. Chciała po prostu wiedzieć, nie potrzebował jej zgody - bo nigdy nie wątpiła, że wybierze najlepiej. Ale gdyby to zrobił, miałaby chwilę więcej. Nawet jeśli krótką, byłaby bardziej gotowa. Wiedziała jak się zaprezentować odpowiednio, ale nie zmieniało to faktu, że jutro zjawi się w Corbenic Castle nie tak przygotowana, jakby sobie tego życzyła. Schyliła się, przekładając kilka ksiąg, w końcu sięgając po wracając na miejsce z jedną z nich. - Skończyliśmy, czy chciałbyś coś jeszcze dodać? - zapytała kiedy już zasiadła, tym razem podciągając jedną z nóg na siedzisko. Otworzyła trzymaną księgę, przesuwając spojrzeniem po pierwszych słowach wstępu. Tą rozmowę uważała za zakończoną. Nie miała nic więcej do dodania. Czuła niewygodny brak czasu, a na usta cisnęło się aroganckie stwierdzenie, że jeszcze zatęskni za tym, jakie z nią wszystko było łatwe. Z ich młodszą siostrą - wiedziała - będzie inaczej. Nie chciała jednak pogłębiać rysy. - Ah, Tristanie. - odezwała się, podnosząc głowę, spoglądając na niego. - Stawię się przed tobą, kiedy uporządkuję sprawy, wypracuję porządne fundamenty i uzyskam zgodę od Manannana. Wtedy podejmę się dalej wędrówki, którą przerwałam. - oznajmiała, licząc, że jej nie odrzuci. Znajdzie sposób by przekonać swojego przyszłego męża. Przekona do siebie ludzi w zamku i ludzi w Norfolku. Zajmie się tym, czego od niej oczekuje a kiedy zbuduje odpowiednio solidne fundamenty - ruszy dalej. Nie miała co do tego wątpliwości.
- Na litość Merlina. - mruknęła wywracając oczami. Kiedy poruszył też kwestię wizualną jej przyszłego męża. - Nie potrzebuję ładnego chłopca jeśli byłoby to jedne co by miał. Więcej pożytku miałabym z trolla - to po pierwsze. - było jej wszystko jedno, jak będzie wyglądał. Nie angażowała się, nie nastawiała, pilnowała nie chcąc dołożyć sobie rozczarowań; od samego początku przecież wiedziało, że jej małżeństwo będzie miało głównie nieść za sobą korzyści. Oczywiście, nie narzekałabym gdyby jej mąż wizualnie nie byłby odpychający, ale jeśli ceną za to miałaby być jego siła, wolała bestię w ludzkiej skórze, niż księcia z romansideł. - Po drugie: to moje skojarzenie, na twoje słowa. W roli o której mowa, stawia mnie wielu, może niejako nią jestem, wszak dostaniesz za mnie całkiem intratne dobra. - rozciągnęła usta w wystudiowanym, prawie przyjemnym uśmiechu. - Jeźdźca - określiła w końcu, zaspokajając jego ciekawość. co najmniej, to po trzecie. Tą rolę zamierzam zaanektować i w niej się postawić najpierw. Później dotrę do każdej, która pozwoli osiągnąć mi to, czego zapragnę. - w jej głosie nie było powątpiewania, choć lekko zmrużone oczy wskazywały na wypełniającą ją irytację. Kolejne słowa Tristana sprawiły że jej brwi uniosły się do góry w pierwszym momencie dopiero poszukując tego, do czego właściwie się odnosił. - Ichtiolog w pełnej krasie? - zapytała powstrzymując chęć kolejnego wywrócenia oczami. Choć myśli, że Tristan sprawdzał jej absztyfikantów pytając o ryby był co najmniej prześmieszny. Była jednak zbyt zirytowana i zła, by móc rozbawić się tym całkiem. Wypuściła powietrze z ust. - Nie omieszkam. - mruknęła, choć krótkie słowa mogły zdawać się prawie prychnięciem odwracając spojrzenie na bok. Była zirytowana, bo złość i irytacja, były bardziej produktywne niż strach w jej przypadku. A choć nie przyznałaby tego na głos, obawiała się. Czuła nieprzyjemny ścisk w brzuchu na myśl o gromadzących się niewiadomych. Pytaniach, na które odpowiedzi będzie musiała znaleźć sama.
To był prawidłowy odruch? Jej brwi uniosły się na krótką chwilę. Chwalił ją? Sądził, że musiał? Łagodna zmarszczka pojawiła się na jej czole, kiedy wracała do niego ciemnymi tęczówkami zaciskając usta. Mięsień na policzku napiął się i drgnął. Nie do końca jej zamiarem była obrona samego Manannana. Na ten czas, był dla niej niemal fantastycznym bytem - jednocześnie bliskim i odległym. Był też faktem. Jutro miał się stać zdarzeniem całkowicie dokonanym. Zirytował ją jednak sposób doboru słów jakich użył, to jak brzmiały, na co się składały, bo biły niewygodną myślą, że - choć twierdziła inaczej - może nie była niczym więcej niż to o co zapytał. Przynajmniej od czasu, kiedy zatrzymała się w miejscu przez popełniony błąd. Nie skomentowała jednak tych słów w żaden sposób.
Ciemne spojrzenie, prawie lustrzane do tego, które padało na nią, przesunęło się po twarzy nestora, jej brata, kiedy odpowiedział jej jednym słowem. Wzięła wdech w usta.
- Doskonale wiesz, że takie ogólniki działają na mnie drażniąco. - wyrzuciła, w głosie zabrzmiała skarga, choć nadal drżały w nim pozostałości złości w końcu dostała jakąś odpowiedź. Kolejne ze zdań uniosło odrobinę jej brwi ku górze. - Chyba nie oczekujesz, że będę im współczuć? - zapytała przekrzywiając lekko głowę. - Ich zdziwienie jest przecież wynikową nieporadnych starań. Gdyby któryś potrafił zrobić to odpowiednio byłabym już żoną. - albo przeżyć dostatecznie długo. Jeśli wszechświat zakpi z niej ponownie, wytyczy własną ścieżkę dalej sama.
Przez krótką chwilę, kiedy wypowiedziała kolejne słowa, starła pojedynczą łzę - wypełnioną bardziej frustracją i zwodem, niźli smutkiem - myślała, że powoli się uspokajała. Ale kolejne słowa, wytknięcie tego, do czego przyznanie się nadal przychodziło jej z trudem zasznurować na nowo jej usta, obijając mocno serce w klatce.
- Pamiętam. - wypadło cicho, niewiele głośniej od szeptu, ale złość wybuchnęła w niej chwilę później. - Pamiętam! - wypuściła już głośniej, unosząc rękę, żeby w złości przeciąć nią powietrze obok siebie. Wzięła spazmatycznie wdech w płuca. By gwałtownie się zbliżyć, wysuwając w jego kierunku twarz. - Nie musisz się martwić, Tristanie. Nie zapomnę. To jeden błąd więcej, niż zaplanowałam na to życie. Ale dobrze. - nie skonkretyzowała się co było wspomnianym dobrem, zamiast tego zajmując się wydawaniem kolejnych poleceń Prymulce. Uspokojeniem siebie, powstrzymaniem przed wpadnięciem w furię. Niosła na ramionach ciężar za dwójkę. Ale dobrze, bardzo dobrze. Bo wszystko, mimo wszystko zawsze było możliwością. Ta zamierzała wykorzystać na swoją korzyść w całości. Zajęła miejsca na fotelu w oczekiwaniu na powrót skrzatki, uniosła kielich po tym, jak został wypełniony winem przesuwając spojrzenie na brata kiedy zajął drugie z miejsc. W milczeniu słuchała padających z jego ust słów. Tristan po prostu wiedział - wiedział jak do niej mówić i w jaki sposób sobie z nią radzić.
– Nie obawiasz się? - zapytała w końcu odejmując na krótką chwilę kielich od ust. - Matka w istocie uczyła nas tego wszystkiego, ale czy sama nie pozostawiła własnego herbu, na poczet naszych ogrodów? - niejako nie odpowiedziała, nie potwierdziła wysuniętymu między nich stwierdzeniu. Wiedziała że nie pytał pod koniec swojej wypowiedzi. Powinna - to robiła zawsze z niezachwianą wiarą w podejmowane przez Tristana decyzje, dziś jednak była urażona skąpą ilością czasu który dostała i tym, że dowiadywała się właściwie po fakcie. Niezmiennie wierzyła, że postąpił możliwie najlepiej, ale to nie łagodziło uczuć, które rozlewały się nadal wewnątrz niej.
Zadowolony uśmiech rozciągnął jej usta, kiedy potwierdził krótko. Kolejnych słów nie skomentowała. Więcej zapewnień nie było potrzebnych. Musiała obrać odpowiednią drogę, pośpiech nie był dobrym doradcą. Wolała więc zapytać o coś innego - o kogoś z kim właśnie splatano jej losy. Kogoś o kim wiedziała właściwie niewiele. Unosząc kielich spojrzała znów na brata gdy mówił. Choć niewielka ilość informacji jej nie zadowalała. Niewiele konkretów, tak naprawdę. Co znaczyło, że większość będzie musiała odkryć sama. Dobrze rokuje drgnęło jej brwią. Alphard też tak rokował. A teraz znajdował się w rodowej krypcie. Pozwoliła brwi się unieść na wieść o matce. Odsunęła kielich, wydymając lekko usta, spoglądając przed siebie. Mogłaby zapytać Evandry, może wiedziała więcej. Ale co miało większe znaczenie w tej chwili? Ile jej zostało czasu? Spojrzała na zegar - niecały dzień. To jakim był, mogła - choć niechętnie - odkryć później - na ten moment ważniejsza była sama kolacja. Jej dłoń uniosła się ku górze palce zatańczyły pod brodą. Tylko gdy czuła się swobodnie, pozwalała wymknąć się nawykom. Kolejne zdania wyrwały ją z zamyślenia, zwróciła uwagę ku bratu przekrzywiając lekko głowę. Zmrużyła lekko oczy. Na chwilę pozwalając by między nimi zaległa cisza, w końcu westchnęła. Oparła dłoń o stół uderzając równomiernie palcami o drewniany blat. Wypuściła bezgłośne westchnienie.
- Wydaje. - powtórzyła za nim, marszcząc nos. - Proś wszechświat, żeby mnie nie rozczarował. - orzekła, chwilę przed tym, nim w pokoju na powrót pojawiła się Prymulka, lewitując za sobą zebrane księgi. Cóż, przez wszystkie nie przebrnie w tym krótkim czasie.
- Naprawdę… mogłeś powiedzieć mi od razu. - westchnęła, podnosząc się, odstawiając kielich na stół. Chciała po prostu wiedzieć, nie potrzebował jej zgody - bo nigdy nie wątpiła, że wybierze najlepiej. Ale gdyby to zrobił, miałaby chwilę więcej. Nawet jeśli krótką, byłaby bardziej gotowa. Wiedziała jak się zaprezentować odpowiednio, ale nie zmieniało to faktu, że jutro zjawi się w Corbenic Castle nie tak przygotowana, jakby sobie tego życzyła. Schyliła się, przekładając kilka ksiąg, w końcu sięgając po wracając na miejsce z jedną z nich. - Skończyliśmy, czy chciałbyś coś jeszcze dodać? - zapytała kiedy już zasiadła, tym razem podciągając jedną z nóg na siedzisko. Otworzyła trzymaną księgę, przesuwając spojrzeniem po pierwszych słowach wstępu. Tą rozmowę uważała za zakończoną. Nie miała nic więcej do dodania. Czuła niewygodny brak czasu, a na usta cisnęło się aroganckie stwierdzenie, że jeszcze zatęskni za tym, jakie z nią wszystko było łatwe. Z ich młodszą siostrą - wiedziała - będzie inaczej. Nie chciała jednak pogłębiać rysy. - Ah, Tristanie. - odezwała się, podnosząc głowę, spoglądając na niego. - Stawię się przed tobą, kiedy uporządkuję sprawy, wypracuję porządne fundamenty i uzyskam zgodę od Manannana. Wtedy podejmę się dalej wędrówki, którą przerwałam. - oznajmiała, licząc, że jej nie odrzuci. Znajdzie sposób by przekonać swojego przyszłego męża. Przekona do siebie ludzi w zamku i ludzi w Norfolku. Zajmie się tym, czego od niej oczekuje a kiedy zbuduje odpowiednio solidne fundamenty - ruszy dalej. Nie miała co do tego wątpliwości.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie w górę; znał siostrę, doskonale wiedział, że zewnętrzny wygląd jej przyszłego męża nie będzie dla niej tak istotny, ale prowokacyjne pytanie Tristana skutecznie odwróciło tę rozmowę na właściwe tory. Na jej ostatnią konkluzję roześmiał się niemal bezgłośnie i wzniósł swój kielich z winem w niemym toaście.
- I obyś, droga siostro, okazała się jeźdźcem doskonałym - stwierdził bez cienia zakłopotania, podejrzewał, że miała na myśli bardziej swój dominujący charakter, niżeli cielesną stronę małżeństwa, ale dla niego skojarzenie wybrzmiało jednoznacznie. Być może irytacja wybrzmiewająca w jej głosie powinna stanowić pewne ostrzeżenie, ale wierzył, że i nad nim potrafił zapanować. - Byłem wczoraj na wyścigach, wygrałem sporą sumę. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że Fantazja znowu zwycięży, to najlepsza derbistka tego dziesięciolecia, a może i wieku, choć dopiero rozpoczyna karierę. Wystarczy spojrzeć na jej budowę i przyjrzeć się zachowaniu poza torem, za co słono zapłaciłem - snuł dalej, pozornie tylko bez głębszego związku z rozmową. - Starannie selekcjonowane wierzchowce ścigają się już od tylu setek lat, a wciąż pobijają swoje rekordy. Doprowadzamy ten gatunek do doskonałości poprzez staranny dobór genów i doskonałą opiekę, czy podobne porównanie nam uwłacza? Czy nie chcemy, by również nasz gatunek przekroczył granicę doskonałości? Czy czysta krew nie ma dopomóc nam w odbiciu się od świata śmiertelnych i stworzyć coś, co wykracza poza granice poznania naszych przodków? Dlaczego zwykliśmy bez szacunku wyrażać się o zwierzętach, które swoją dumą, doskonałością, ambicją i werwą niejednokrotnie przewyższają sporą część naszego społeczeństwa? - pytał, spoglądając na siostrę, w istocie ciekaw jej odpowiedzi.
- Z pewnością widział więcej ryb, niż jakikolwiek twój poprzedni absztyfikant. Ile się o nich w tym czasie dowiedział, o tym się jeszcze przekonasz - zawyrokował, nie przesądzając o wybitności wiedzy w zakresie ichtiologii, choć drgający kącik jego ust zdradzał brak powagi, patrzył wprost na nią, nie reagując na jej poirytowane prychnięcia i skargi. Nie mogły niczego zmienić, ale nie powinny ich też dzielić. Na krótko odwrócił wzrok, gdy otarła łzę, szukając w myślach słów pociechy, które okazały się znacznie trudniejsze, gdy nie chodziło o suchą kalkulację, a o siostrę, którą darzył przecież rzeczywistą troską.
- Współczucie dla nieporadnego mężczyzny jest jak gwóźdź do trumny. Skrócenie męki byłoby miłosierdziem, a to ponoć słuszna cnota, w szczególności u niewiasty - zastanowił się nad jej słowy, lecz i te nie miały w sobie większej powagi, która wstąpiła na jego twarz wraz z jej wybuchem. Błędy przeszłości nigdy nie traciły na znaczeniu, nie u takich jak oni, którzy przez życie przechodzili w blasku uwagi. - Dobrze? - powtórzył za nią z powątpiewaniem. - Porzućmy truizmy, naiwnością byłoby sądzić, że z błędu należy wyciągnąć lekcję i pójść do przodu. Nie, Melisande, błędy zostaną wyrzucone ci w twarz jeszcze wiele razy w ciągu życia. Prosto w twarz, w najmniej odpowiednich momentach, przez najmniej odpowiednich ludzi. I musisz być na to gotowa. - Jak i on musiał przygotować się na kpiny, nie spłoszyć pod naporem spojrzeń nestorów pozostałych rodów, znacznie bardziej doświadczonych od niego. W ich świecie atak mógł nadejść w każdej chwili, co potwierdzały tylko jej dalsze słowa. Oczywiście, że się bał. Były chwile, w których przepełniała go nieugięta pewność, że Melisande była mu oddana i nigdy nie zwróci się przeciwko niemu. A były chwile, w których martwiła go słabość jego charakteru, ostatnie słabości rodu, powiększające się rozłamy, które ostatecznie mogły doprowadzić do podobnego podziału. To, że tego nie chciał, było dla niego równie oczywiste jak to, że taki był porządek świata i tak należało uczynić.
- Nie - odpowiedział, wbrew tym myślom, z nieustępliwością unosząc ku niej wzrok. Często potrafiła przejrzeć maskę nakładaną na jego twarz, brak szczerości, lecz czy potrafiła uczynić to teraz? Pracował nad tym odkąd otrzymał sygnet znakujący władzę nad rodem. Nad tym, by przekonać wszystkich, włączając w to siebie, o sile swojego rodu. Bo jemu nie wolno już było wątpić. Bo to jego siła stanowiła fundamenty. Jego słowa wybrzmiały pewnością, jakiej nic nie byłoby w stanie naruszyć. - To nasze gałęzie są silne, to naszym kwiatem jesteś. Rodzina naszej matki skrzywdziła ją samą mocniej niż nas. Odebrali nam siostrę, lecz jej odebrali córkę. Córkę, której dała życie. To przewina, jakiej nie da się wybaczyć, a na jaką nigdy nie pozwolę wobec ciebie. - Crouchowie nie zapanowali nad Dianą. Nie odkryli, jakie zepsucie toczyło się w jej krwi, w jakie szaleństwo popadła, do czego była zdolna. Chronili ją zbyt długo. Nie mógł pozwolić na podobną skazę we własnej rodzinie. I nigdy nie pozwoli, rozumiał to on, rozumiała tez Evandra będąca w tym nieocenioną pomocą.
- Wszechświat zawsze rozczarowuje - odparł gorzko, choć szczerze. Ileż to zawodów musiał już przejść? Ileż razy został odrzucony przez własną żoną, ileż miesięcy spędzili w osobnych komnatach? - Życie polega na tym, żeby nie prosić, a brać. Nie dostaniesz więcej, niż sama zapragniesz - Jego słowa wydawały się wyzbyte z emocji, ni rozzłoszczone, ni mentorskie, okraszone trudną do uchwycenia troską. Bo choć i tego nie dawał po sobie poznać - martwił się o nią i o to, jak poradzi sobie sama. Nigdy dotąd nie była naprawdę sama. I choć nigdy nie miała być tak naprawdę sama, to myśl, jak potoczą się jej losy po ślubie, spędzi mu sen z powiek jeszcze przez wiele nocy. Nie odpowiedział na ponowny wyrzut, wierząc, że zrobił to, co należało - albo też musząc w to wierzyć, bo nie było już odwrotu.
- Braki w wiedzy da się zamaskować ładnym słowem, Melisande - odparł, na pytanie, czy miał coś jeszcze do powiedzenia; jeszcze nie ruszył się od stołu. Zamiast tego upił większy łyk wina. - Wierzę, że tobie nie muszę tego tłumaczyć. Nie spędź całej nocy nad książkami. Jutro lepsze wrażenie sprawi niewiedza, niż zmęczona twarz - oznajmił, brutalnie, bo przecież Melisande znacznie wyżej ceniła sobie siłę intelektu, niżeli własnej aparycji, lecz na własnych zaręczynach - musiała być w pierwszej kolejności piękna.
- I obyś, droga siostro, okazała się jeźdźcem doskonałym - stwierdził bez cienia zakłopotania, podejrzewał, że miała na myśli bardziej swój dominujący charakter, niżeli cielesną stronę małżeństwa, ale dla niego skojarzenie wybrzmiało jednoznacznie. Być może irytacja wybrzmiewająca w jej głosie powinna stanowić pewne ostrzeżenie, ale wierzył, że i nad nim potrafił zapanować. - Byłem wczoraj na wyścigach, wygrałem sporą sumę. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że Fantazja znowu zwycięży, to najlepsza derbistka tego dziesięciolecia, a może i wieku, choć dopiero rozpoczyna karierę. Wystarczy spojrzeć na jej budowę i przyjrzeć się zachowaniu poza torem, za co słono zapłaciłem - snuł dalej, pozornie tylko bez głębszego związku z rozmową. - Starannie selekcjonowane wierzchowce ścigają się już od tylu setek lat, a wciąż pobijają swoje rekordy. Doprowadzamy ten gatunek do doskonałości poprzez staranny dobór genów i doskonałą opiekę, czy podobne porównanie nam uwłacza? Czy nie chcemy, by również nasz gatunek przekroczył granicę doskonałości? Czy czysta krew nie ma dopomóc nam w odbiciu się od świata śmiertelnych i stworzyć coś, co wykracza poza granice poznania naszych przodków? Dlaczego zwykliśmy bez szacunku wyrażać się o zwierzętach, które swoją dumą, doskonałością, ambicją i werwą niejednokrotnie przewyższają sporą część naszego społeczeństwa? - pytał, spoglądając na siostrę, w istocie ciekaw jej odpowiedzi.
- Z pewnością widział więcej ryb, niż jakikolwiek twój poprzedni absztyfikant. Ile się o nich w tym czasie dowiedział, o tym się jeszcze przekonasz - zawyrokował, nie przesądzając o wybitności wiedzy w zakresie ichtiologii, choć drgający kącik jego ust zdradzał brak powagi, patrzył wprost na nią, nie reagując na jej poirytowane prychnięcia i skargi. Nie mogły niczego zmienić, ale nie powinny ich też dzielić. Na krótko odwrócił wzrok, gdy otarła łzę, szukając w myślach słów pociechy, które okazały się znacznie trudniejsze, gdy nie chodziło o suchą kalkulację, a o siostrę, którą darzył przecież rzeczywistą troską.
- Współczucie dla nieporadnego mężczyzny jest jak gwóźdź do trumny. Skrócenie męki byłoby miłosierdziem, a to ponoć słuszna cnota, w szczególności u niewiasty - zastanowił się nad jej słowy, lecz i te nie miały w sobie większej powagi, która wstąpiła na jego twarz wraz z jej wybuchem. Błędy przeszłości nigdy nie traciły na znaczeniu, nie u takich jak oni, którzy przez życie przechodzili w blasku uwagi. - Dobrze? - powtórzył za nią z powątpiewaniem. - Porzućmy truizmy, naiwnością byłoby sądzić, że z błędu należy wyciągnąć lekcję i pójść do przodu. Nie, Melisande, błędy zostaną wyrzucone ci w twarz jeszcze wiele razy w ciągu życia. Prosto w twarz, w najmniej odpowiednich momentach, przez najmniej odpowiednich ludzi. I musisz być na to gotowa. - Jak i on musiał przygotować się na kpiny, nie spłoszyć pod naporem spojrzeń nestorów pozostałych rodów, znacznie bardziej doświadczonych od niego. W ich świecie atak mógł nadejść w każdej chwili, co potwierdzały tylko jej dalsze słowa. Oczywiście, że się bał. Były chwile, w których przepełniała go nieugięta pewność, że Melisande była mu oddana i nigdy nie zwróci się przeciwko niemu. A były chwile, w których martwiła go słabość jego charakteru, ostatnie słabości rodu, powiększające się rozłamy, które ostatecznie mogły doprowadzić do podobnego podziału. To, że tego nie chciał, było dla niego równie oczywiste jak to, że taki był porządek świata i tak należało uczynić.
- Nie - odpowiedział, wbrew tym myślom, z nieustępliwością unosząc ku niej wzrok. Często potrafiła przejrzeć maskę nakładaną na jego twarz, brak szczerości, lecz czy potrafiła uczynić to teraz? Pracował nad tym odkąd otrzymał sygnet znakujący władzę nad rodem. Nad tym, by przekonać wszystkich, włączając w to siebie, o sile swojego rodu. Bo jemu nie wolno już było wątpić. Bo to jego siła stanowiła fundamenty. Jego słowa wybrzmiały pewnością, jakiej nic nie byłoby w stanie naruszyć. - To nasze gałęzie są silne, to naszym kwiatem jesteś. Rodzina naszej matki skrzywdziła ją samą mocniej niż nas. Odebrali nam siostrę, lecz jej odebrali córkę. Córkę, której dała życie. To przewina, jakiej nie da się wybaczyć, a na jaką nigdy nie pozwolę wobec ciebie. - Crouchowie nie zapanowali nad Dianą. Nie odkryli, jakie zepsucie toczyło się w jej krwi, w jakie szaleństwo popadła, do czego była zdolna. Chronili ją zbyt długo. Nie mógł pozwolić na podobną skazę we własnej rodzinie. I nigdy nie pozwoli, rozumiał to on, rozumiała tez Evandra będąca w tym nieocenioną pomocą.
- Wszechświat zawsze rozczarowuje - odparł gorzko, choć szczerze. Ileż to zawodów musiał już przejść? Ileż razy został odrzucony przez własną żoną, ileż miesięcy spędzili w osobnych komnatach? - Życie polega na tym, żeby nie prosić, a brać. Nie dostaniesz więcej, niż sama zapragniesz - Jego słowa wydawały się wyzbyte z emocji, ni rozzłoszczone, ni mentorskie, okraszone trudną do uchwycenia troską. Bo choć i tego nie dawał po sobie poznać - martwił się o nią i o to, jak poradzi sobie sama. Nigdy dotąd nie była naprawdę sama. I choć nigdy nie miała być tak naprawdę sama, to myśl, jak potoczą się jej losy po ślubie, spędzi mu sen z powiek jeszcze przez wiele nocy. Nie odpowiedział na ponowny wyrzut, wierząc, że zrobił to, co należało - albo też musząc w to wierzyć, bo nie było już odwrotu.
- Braki w wiedzy da się zamaskować ładnym słowem, Melisande - odparł, na pytanie, czy miał coś jeszcze do powiedzenia; jeszcze nie ruszył się od stołu. Zamiast tego upił większy łyk wina. - Wierzę, że tobie nie muszę tego tłumaczyć. Nie spędź całej nocy nad książkami. Jutro lepsze wrażenie sprawi niewiedza, niż zmęczona twarz - oznajmił, brutalnie, bo przecież Melisande znacznie wyżej ceniła sobie siłę intelektu, niżeli własnej aparycji, lecz na własnych zaręczynach - musiała być w pierwszej kolejności piękna.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Za nic miał jej złość. Irytację, która niewygodnie wędrowała po niej całej odbijając się w ciemnych, jednakich tęczówkach. A unoszony kącik jego ust sprawił, że niemal miała ochotę warknąć, powstrzymując się, jedynie zadzierając mimowolnie, nieświadomie wargę wyżej. Była zła. Wywróciła tęczówkami na padającymi między nimi komentarz. I tylko dlatego, że nie pojęła tego, do czego on sam się odnosił - do cielesności w najczystszej postaci - jej policzki nie zaszły szkarłatem na tak bezwstydne stwierdzenie. Postanowiła, już nic nie stanie jej na drodze. Odwróciła spojrzenie na chwilę, wracając jednak nim do brata kiedy podjął dalej. Tnąc nim dzielącą ich przestrzeń. Unosząc jedną z brwi z wyraźnym niezadowoleniem, które oplatało zdziwienie. Zasznurowała usta w milczeniu go słuchając, pozwalającby na jej czole pojawiła się zmarszczka. Z pewnością do czegoś zmierzał, znała go na tyle by nie mieć co do tego żadnych wątpliwości. I raczej nie chodziło o gratulacje z powodu wygranej. Dlatego milczała, wpatrując się w niego rozeźlonym spojrzeniem, nie panując na mięśniem, który drgnął kolejny raz. Fantazja obchodziła ją w tej chwili tyle, co Manannan. Milczała jednak z uporem, oddychając ciężej, sznurując malinowe wargi. Czekała. A gdy w końcu wypuścił między nich pytanie zmarszczka zdobiąca czoło wygładziła się, brwi uniosły się w niemym pytaniu - ale nie dlatego, że nie rozumiała co próbuje powiedzieć. Ale dlatego, że zmieniał temat. Przez odniesienia zdawał się niemal wskazywać, że powinna być mu wdzięczna? Zmrużyła trochę oczy.
- Bo w większość jesteśmy ignorantami, ślepymi na to, co naprawdę istotne. - wzięła wdech w płuca, cofając się o krok. - A może chodzi o świadomość kontroli, niepewność wyboru, który dokonywany jest dalej. Nie jestem zła, dlatego że chcesz bym wyszła za mąż, Tristanie. - była gotowa na małżeństwo. A przynajmniej tak uważała. Alphard ją zawiódł, a że wokół nie znajdowała nikogo interesującego, nie miała nic przeciw temu, by wybrał za nią. W jakiś sposób wizja zamążpójścia przerażała i pociągała ją jednocześnie. Chciała iść dalej. - Radością napawa mnie myśl, że dam życie kolejnym championom którzy wraz z twoimi będą kształtować nasz świat, pobijać rekordy, przekraczać granice tego co jest nam znane. - ruszyła, postawiła kolejne kroki, zataczając ręką wokół. Pozornie lekko, jakby nie planowała gestu wcale. - Nie jestem zła, że go wybrałeś. Ani że na padającą propozycję przystałeś. - uniosła ręce, które zadrżały, najpierw wyciągając z pięści jedynie palce wskazujące, które złączyła z opuszkami pozostałych palców, stawiając kolejne kroki. - Jestem urażona tym w jaki sposób postanowiłeś rozwiązać tą sprawę ze mną. Przychodząc w ostatniej chwili, jakbyś myślał - spodziewał się - że zdecydowałabym się na bunt przeciw tobie, że próbowałabym cię powstrzymać, że porzuciłabym swój obowiązek, kiedy potrzebujemy tego co posiadają i wiedzą. - wzięła wdech w płuca w końcu się zatrzymując. - Wychowałeś się tutaj i tutaj pozostaniesz. Ja zaś - dla ciebie - pójdę do miejsca, którego nie znam. Do mężczyzny o którym wiem jeno tyle ile właśnie mi powiedziałeś. Oczekiwałam szacunku, który mi obiecałeś, bracie. Nieprędko o tym zapomnę. - zapowiedziała, spoglądając na nowo ku niemu, unosząc brodę. Podążała za nim, bez oporu, wierna i pewna dokonywanych przez niego wyborów. Ukontentowana zarówno wiarą, którą ją obdarował jak, słowami, które zbudowały jej pewność oraz siłą którą niezaprzeczalnie posiadał. Dziś jednego widocznie zdawało się brakować. Wzięła wdech w płuca. Jego rozbawienie drażniło ją tylko mocniej. Może dlatego, że gdyby dotrzymał danego słowa, teraz mogliby śmiać się razem. Mimo obaw, licząc na najlepsze. Mimo nieznanego, którego właśnie jej sprezentował.
- Z pewnością. - potwierdziła, choć nie było potrzeby. Powstrzymując chęć wywrócenia oczami. Skłamałaby mówiąc, że Manannan Travers jej nie zainteresował. A może, że jego sylwetka rysowana przez słowa jej brata, składane z tego co wiedział brzmiały nawet obiecująco. Nie zmieniało to jednak obaw, że to nic więcej, ponad dobrze namalowany obraz.
- Winni więc poszukiwać go u niewiasty, która cnotę tą postanowiła zabrać ze sobą. - odpowiedziała mu, mrużąc odrobinę oczy. Nie obchodzili jej. Nie na tyle, by przejęła się ich samopoczuciem. Nie w tej chwili.
- Dobrze. - powtórzyła raz jeszcze, ścierając łzę z policzka. I choć te potoczyły się po jej twarzy, próżno było w jej oczach poszukiwać smutku, mocniej odbijała się w niej złość, poczucie niesprawiedliwego potraktowania, zawód, może nawet bezsilność. Zmarszczyła brwi na kolejne słowa padające z ust brata. Mięsień po raz kolejny jej drgnął, kiedy wypuszczała powietrze przez nos unosząc brodę ku górze. Miał rację w wypowiadanych stwierdzeniach, nie mogła zarzucić mu kłamstwa. Prawda, nie czyniła ich jednak łatwiejszymi do przełknięcia, kiedy rozlewały się gorzkim smakiem porażki na języku. - Udowodnię ci, że w tym konkretnym przypadku, moim przypadku, byłeś w błędzie. - orzekła rzucając mu ostatnie spojrzenie nim ruszyła do stolika, sięgając po napełniony winem kielich. Zasiadając w znajomym fotelu. Wypuszczając między nich pytanie. W milczeniu, jeszcze wilgotnymi oczami spoglądając ku Tristanowi i choć nadal była zła, jej spojrzenie złagodniało. Padające zaprzeczenie, było tym, czego się spodziewała. Choć podejrzewała, że mogło nie być zbudowane na całkowitej pewności. Że i jego trawiły wątpliwości i troski. Obarczono go ciężarem, który mogła jedynie sobie wyobrażać - nigdy tak naprawdę pojąć. Ale gdyby zechciał, wzięłaby trochę ze sobą. Tristan jednak postanowił ten ciężar dźwigać samemu i tą decyzję winna przyjąć z pokorą i w milczeniu.
- Jestem. Nie miej co do tego wątpliwości. - orzekła po wypowiedzianych słowach, wyciągając ku niemu rękę. Pozwalając by ta opadła, na chwilę zaciskając się na jego nadgarstku kiedy nachyliła się w jego stronę na krótką chwilę w końcu potwierdzając to, czego pewność winien nieść ciągle ze sobą. Podniosła się, kiedy Prymulka powróciła przynosząc księgi o które poprosiła. Zatrzymała się w półruchu na padające, gorzkie słowa, odwróciła spojrzenie na brata, prostując się na powrót.
- Nie miej obaw, Tristanie, sięgnę po wszystko, czego zapragnę. - zapewniła go, a jej wargi rozciągnął grymas nim odwróciła spojrzenie do ksiąg, wybierając jedną i z nią wracając na zajmowany wcześniej fotel. Uniosła głowę znad słów po których przesunęła już wzrokiem.
- Jutro nie posiada w sobie na to miejsca, wszystko przebiegnie idealnie. - dla niej, nie było innej opcji. Nie istniała inna możliwość. Na głoskach nadal wybrzmiewała lekka irytacja. Zmrużyła odrobinę oczy spoglądając na brata. Sięgnęła po kielich moszcząc się wygodniej w fotelu. - Zamierzam upewnić się jedynie, że pamiętam najistotniejsze fakty. - wyjaśniła. Choć niechętnie, zdawała sobie sprawę, że jutro ważniejsze nie będzie to co myśli, ani co wie czy potrafi a jak wygląda. Ale skoro potrzebowali tego sojuszu, to jej zdaniem będzie przekonanie Traversów, że nie popełnili błędu sięgając właśnie po nią. Nie popełnili - choć o tym, mieli się dopiero przekonać.
- Bo w większość jesteśmy ignorantami, ślepymi na to, co naprawdę istotne. - wzięła wdech w płuca, cofając się o krok. - A może chodzi o świadomość kontroli, niepewność wyboru, który dokonywany jest dalej. Nie jestem zła, dlatego że chcesz bym wyszła za mąż, Tristanie. - była gotowa na małżeństwo. A przynajmniej tak uważała. Alphard ją zawiódł, a że wokół nie znajdowała nikogo interesującego, nie miała nic przeciw temu, by wybrał za nią. W jakiś sposób wizja zamążpójścia przerażała i pociągała ją jednocześnie. Chciała iść dalej. - Radością napawa mnie myśl, że dam życie kolejnym championom którzy wraz z twoimi będą kształtować nasz świat, pobijać rekordy, przekraczać granice tego co jest nam znane. - ruszyła, postawiła kolejne kroki, zataczając ręką wokół. Pozornie lekko, jakby nie planowała gestu wcale. - Nie jestem zła, że go wybrałeś. Ani że na padającą propozycję przystałeś. - uniosła ręce, które zadrżały, najpierw wyciągając z pięści jedynie palce wskazujące, które złączyła z opuszkami pozostałych palców, stawiając kolejne kroki. - Jestem urażona tym w jaki sposób postanowiłeś rozwiązać tą sprawę ze mną. Przychodząc w ostatniej chwili, jakbyś myślał - spodziewał się - że zdecydowałabym się na bunt przeciw tobie, że próbowałabym cię powstrzymać, że porzuciłabym swój obowiązek, kiedy potrzebujemy tego co posiadają i wiedzą. - wzięła wdech w płuca w końcu się zatrzymując. - Wychowałeś się tutaj i tutaj pozostaniesz. Ja zaś - dla ciebie - pójdę do miejsca, którego nie znam. Do mężczyzny o którym wiem jeno tyle ile właśnie mi powiedziałeś. Oczekiwałam szacunku, który mi obiecałeś, bracie. Nieprędko o tym zapomnę. - zapowiedziała, spoglądając na nowo ku niemu, unosząc brodę. Podążała za nim, bez oporu, wierna i pewna dokonywanych przez niego wyborów. Ukontentowana zarówno wiarą, którą ją obdarował jak, słowami, które zbudowały jej pewność oraz siłą którą niezaprzeczalnie posiadał. Dziś jednego widocznie zdawało się brakować. Wzięła wdech w płuca. Jego rozbawienie drażniło ją tylko mocniej. Może dlatego, że gdyby dotrzymał danego słowa, teraz mogliby śmiać się razem. Mimo obaw, licząc na najlepsze. Mimo nieznanego, którego właśnie jej sprezentował.
- Z pewnością. - potwierdziła, choć nie było potrzeby. Powstrzymując chęć wywrócenia oczami. Skłamałaby mówiąc, że Manannan Travers jej nie zainteresował. A może, że jego sylwetka rysowana przez słowa jej brata, składane z tego co wiedział brzmiały nawet obiecująco. Nie zmieniało to jednak obaw, że to nic więcej, ponad dobrze namalowany obraz.
- Winni więc poszukiwać go u niewiasty, która cnotę tą postanowiła zabrać ze sobą. - odpowiedziała mu, mrużąc odrobinę oczy. Nie obchodzili jej. Nie na tyle, by przejęła się ich samopoczuciem. Nie w tej chwili.
- Dobrze. - powtórzyła raz jeszcze, ścierając łzę z policzka. I choć te potoczyły się po jej twarzy, próżno było w jej oczach poszukiwać smutku, mocniej odbijała się w niej złość, poczucie niesprawiedliwego potraktowania, zawód, może nawet bezsilność. Zmarszczyła brwi na kolejne słowa padające z ust brata. Mięsień po raz kolejny jej drgnął, kiedy wypuszczała powietrze przez nos unosząc brodę ku górze. Miał rację w wypowiadanych stwierdzeniach, nie mogła zarzucić mu kłamstwa. Prawda, nie czyniła ich jednak łatwiejszymi do przełknięcia, kiedy rozlewały się gorzkim smakiem porażki na języku. - Udowodnię ci, że w tym konkretnym przypadku, moim przypadku, byłeś w błędzie. - orzekła rzucając mu ostatnie spojrzenie nim ruszyła do stolika, sięgając po napełniony winem kielich. Zasiadając w znajomym fotelu. Wypuszczając między nich pytanie. W milczeniu, jeszcze wilgotnymi oczami spoglądając ku Tristanowi i choć nadal była zła, jej spojrzenie złagodniało. Padające zaprzeczenie, było tym, czego się spodziewała. Choć podejrzewała, że mogło nie być zbudowane na całkowitej pewności. Że i jego trawiły wątpliwości i troski. Obarczono go ciężarem, który mogła jedynie sobie wyobrażać - nigdy tak naprawdę pojąć. Ale gdyby zechciał, wzięłaby trochę ze sobą. Tristan jednak postanowił ten ciężar dźwigać samemu i tą decyzję winna przyjąć z pokorą i w milczeniu.
- Jestem. Nie miej co do tego wątpliwości. - orzekła po wypowiedzianych słowach, wyciągając ku niemu rękę. Pozwalając by ta opadła, na chwilę zaciskając się na jego nadgarstku kiedy nachyliła się w jego stronę na krótką chwilę w końcu potwierdzając to, czego pewność winien nieść ciągle ze sobą. Podniosła się, kiedy Prymulka powróciła przynosząc księgi o które poprosiła. Zatrzymała się w półruchu na padające, gorzkie słowa, odwróciła spojrzenie na brata, prostując się na powrót.
- Nie miej obaw, Tristanie, sięgnę po wszystko, czego zapragnę. - zapewniła go, a jej wargi rozciągnął grymas nim odwróciła spojrzenie do ksiąg, wybierając jedną i z nią wracając na zajmowany wcześniej fotel. Uniosła głowę znad słów po których przesunęła już wzrokiem.
- Jutro nie posiada w sobie na to miejsca, wszystko przebiegnie idealnie. - dla niej, nie było innej opcji. Nie istniała inna możliwość. Na głoskach nadal wybrzmiewała lekka irytacja. Zmrużyła odrobinę oczy spoglądając na brata. Sięgnęła po kielich moszcząc się wygodniej w fotelu. - Zamierzam upewnić się jedynie, że pamiętam najistotniejsze fakty. - wyjaśniła. Choć niechętnie, zdawała sobie sprawę, że jutro ważniejsze nie będzie to co myśli, ani co wie czy potrafi a jak wygląda. Ale skoro potrzebowali tego sojuszu, to jej zdaniem będzie przekonanie Traversów, że nie popełnili błędu sięgając właśnie po nią. Nie popełnili - choć o tym, mieli się dopiero przekonać.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Być może miała rację. Być może zachował się nieporadnie i niegrzecznie, dlatego, że czuł się niepewnie; czy miał wątpliwości odnośnie oddania Melisande? Bynajmniej, jego siostra nie tylko była mu bliska, łączyła ich wyjątkowa więź, czy obawiał się buntu? Może trochę, sam świadom był wciąż żywej pamięci o Alphardzie, a pomijając więź, jaka łączyła lub nie łączyła tej dwójki, jego odejście oznaczało przewrotne i wyjątkowo niewygodne zmiany w życiu jego siostry - zmiany, do których przygotowywała się miesiącami, po to tylko, by przyjąć wiadomość, że zostały zniweczone. Ponowne zaufanie w dobry los musiało być trudne. Czy rzeczywiście potraktował ją bez szacunku?
- To wynikło nagle, Melisande - Nie uważał tak, nie planował tego miesiącami, on sam był zaskoczony; sam miał wiele wątpliwości, którymi nie mógł jednak obciążyć jej, jej, która na barkach poniesie ciężar największy. Wiedział już, że tego nie zrozumie, lecz poza, którą przyjął, miała przede wszystkim oswobodzić ją od wątpliwości. Zapewnić ją, że ich nie miał, gdy serce mówiło co innego. - Gdybym martwił się, że zbuntujesz się przeciwko mnie, twoje drzwi nie pozostałyby otwarte ani niestrzeżone - sprostował jej słowa, przekazując je jak oczywistość; przyszedł tu przecież sam, bez asysty, której nie zamierzał zostawić jej u progu komnat. Czy posądzała go o brak zaufania? Nie chciał takiej rysy na ich więzi, nie teraz, gdy lada moment będzie musiała opuścić rodzinny dom. Ufał siostrze. I choć nie był pewien tej rozmowy, wiedział, co obiecuje Traversom, kiedy obiecał im ją. Nic cenniejszego dać im nie mógł. - Wiem, że zrobisz to, co do ciebie należy. W imię tego domu i w imię krwi naszego ojca. Nie obiecywałbym cię komuś, kto jest dla nas tak ważny, gdybym miał choć cień wątpliwości. - Gdyby tylko chciała, mogłaby zrujnować ten układ i reputację całej rodziny jedną nieroztropną decyzją. Nie przeszło mu przez myśl, by była do tego zdolna. - Czy pokładanie w tobie podobnej wiary jest wyrazem brakiem szacunku? - Czuła urazę, Tristan nie do końca wychwytywał jej istotę, uznając termin za odpowiedni. Miał całe mnóstwo obowiązków, a rodowe intrygi wbrew pozorom nie były w nich tak priorytetowe, jak jego polityczna rola. Patrzył na nią dłużej, niż mówił, milcząco i przenikliwie, zastanawiając się nad jej ostatnimi słowy, czy groziła mu, mówiąc, że o urazie zapomni nieprędko? Bezgłośnie wypuścił z ust powietrze, z rozbawieniem, gdy odniosła się do niewieścich słów, nie dodał już jednak w temacie ni słowa.
Na jej zapewnienia o błędach - jedynie rozłożył ramiona w wyrazie bezradności.
- Pokaż mi, droga siostro - przytaknął, bo znał ją dość dobrze, by móc w te zapewnienia uwierzyć. Jednocześnie wiedział, że nadepnięcie jej na ambicję przyśpieszy postępy, których mimo wszystko oczekiwał. Bo była jedną z nich, kwiatem z ich krzewu. Była. Jest. I zawsze będzie. Od dnia, w którym zapłakała po raz pierwszy aż po dzień, w którym uroni swą ostatnią łzę. Łzy też były częścią życia. Czasem konieczną.
- Melisande - wypowiedział jej imię inaczej, mniej lekceważąco, bez wybrzmiewającego w jego głosie rozbawienia. Początkowo nie poruszył się, gdy sięgnęła jego nadgarstka, przyglądał się temu gestowi w milczeniu, po chwili leniwie poruszając dłonią, ześlizgując ją niżej, zamierzając pochwycić jej dłoń. Pociągnął jej palce ku sobie, przyglądając się im wciąż w milczeniu, knykieć po knykciu, z czułością, jaka nie wydostała się zza jego wcześniejszej maski. Przygładził skórę wierzchu jej dłoni własnym kciukiem, wyczuwając pod opuszkiem znajomą delikatną fakturę. Jeszcze nie do końca docierało do niego, co znaczyło oddanie jej innej rodzinie ani jaką pustkę pozostawi po sobie przy ich wspólnym stole. Była mu silnym wsparciem. Trzymane na wodzy emocje nie zostały dopuszczone do głosu, runą w innym momencie. Podobnie jak wyobrażenia pustki w tych komnatach, zawsze tak świeżo pachnących. Odepchnął się nogą od podłogi i z fotelem przesunął bliżej niej, mało elegancko przyciągając jej dłoń ku twarzy, by złożyć na jej wierzchu pocałunek - a po tym oprzeć o nią czoło na kilka dalszych milczących chwil. - Uważaj na siebie - po raz pierwszy w tej rozmowie - poprosił, unosząc wzrok z powrotem ku niej. - I nigdy, ale to nigdy nie zapomnij, że jesteśmy z tej samej krwi. Cokolwiek się nie wydarzy, nie zostawię cię - oświadczył, nieprzerwanie patrząc jej w oczy - bo tym razem mówił śmiertelnie poważnie i powinna o tym wiedzieć. - Wiem - dodał po chwili, wiedział, że dokona tego, czego pragnie. Że sięgnie po to, czego chciała. Była bystra, zdolna i ambitna. Potrafiła to zrobić. Wypuścił jej dłoń z objęcia, wstając z fotela. - Powodzenia - rzucił na odchodne, zmierzając do wyjścia z komnaty, gdy pogrążyła się w lekturze.
zt
- To wynikło nagle, Melisande - Nie uważał tak, nie planował tego miesiącami, on sam był zaskoczony; sam miał wiele wątpliwości, którymi nie mógł jednak obciążyć jej, jej, która na barkach poniesie ciężar największy. Wiedział już, że tego nie zrozumie, lecz poza, którą przyjął, miała przede wszystkim oswobodzić ją od wątpliwości. Zapewnić ją, że ich nie miał, gdy serce mówiło co innego. - Gdybym martwił się, że zbuntujesz się przeciwko mnie, twoje drzwi nie pozostałyby otwarte ani niestrzeżone - sprostował jej słowa, przekazując je jak oczywistość; przyszedł tu przecież sam, bez asysty, której nie zamierzał zostawić jej u progu komnat. Czy posądzała go o brak zaufania? Nie chciał takiej rysy na ich więzi, nie teraz, gdy lada moment będzie musiała opuścić rodzinny dom. Ufał siostrze. I choć nie był pewien tej rozmowy, wiedział, co obiecuje Traversom, kiedy obiecał im ją. Nic cenniejszego dać im nie mógł. - Wiem, że zrobisz to, co do ciebie należy. W imię tego domu i w imię krwi naszego ojca. Nie obiecywałbym cię komuś, kto jest dla nas tak ważny, gdybym miał choć cień wątpliwości. - Gdyby tylko chciała, mogłaby zrujnować ten układ i reputację całej rodziny jedną nieroztropną decyzją. Nie przeszło mu przez myśl, by była do tego zdolna. - Czy pokładanie w tobie podobnej wiary jest wyrazem brakiem szacunku? - Czuła urazę, Tristan nie do końca wychwytywał jej istotę, uznając termin za odpowiedni. Miał całe mnóstwo obowiązków, a rodowe intrygi wbrew pozorom nie były w nich tak priorytetowe, jak jego polityczna rola. Patrzył na nią dłużej, niż mówił, milcząco i przenikliwie, zastanawiając się nad jej ostatnimi słowy, czy groziła mu, mówiąc, że o urazie zapomni nieprędko? Bezgłośnie wypuścił z ust powietrze, z rozbawieniem, gdy odniosła się do niewieścich słów, nie dodał już jednak w temacie ni słowa.
Na jej zapewnienia o błędach - jedynie rozłożył ramiona w wyrazie bezradności.
- Pokaż mi, droga siostro - przytaknął, bo znał ją dość dobrze, by móc w te zapewnienia uwierzyć. Jednocześnie wiedział, że nadepnięcie jej na ambicję przyśpieszy postępy, których mimo wszystko oczekiwał. Bo była jedną z nich, kwiatem z ich krzewu. Była. Jest. I zawsze będzie. Od dnia, w którym zapłakała po raz pierwszy aż po dzień, w którym uroni swą ostatnią łzę. Łzy też były częścią życia. Czasem konieczną.
- Melisande - wypowiedział jej imię inaczej, mniej lekceważąco, bez wybrzmiewającego w jego głosie rozbawienia. Początkowo nie poruszył się, gdy sięgnęła jego nadgarstka, przyglądał się temu gestowi w milczeniu, po chwili leniwie poruszając dłonią, ześlizgując ją niżej, zamierzając pochwycić jej dłoń. Pociągnął jej palce ku sobie, przyglądając się im wciąż w milczeniu, knykieć po knykciu, z czułością, jaka nie wydostała się zza jego wcześniejszej maski. Przygładził skórę wierzchu jej dłoni własnym kciukiem, wyczuwając pod opuszkiem znajomą delikatną fakturę. Jeszcze nie do końca docierało do niego, co znaczyło oddanie jej innej rodzinie ani jaką pustkę pozostawi po sobie przy ich wspólnym stole. Była mu silnym wsparciem. Trzymane na wodzy emocje nie zostały dopuszczone do głosu, runą w innym momencie. Podobnie jak wyobrażenia pustki w tych komnatach, zawsze tak świeżo pachnących. Odepchnął się nogą od podłogi i z fotelem przesunął bliżej niej, mało elegancko przyciągając jej dłoń ku twarzy, by złożyć na jej wierzchu pocałunek - a po tym oprzeć o nią czoło na kilka dalszych milczących chwil. - Uważaj na siebie - po raz pierwszy w tej rozmowie - poprosił, unosząc wzrok z powrotem ku niej. - I nigdy, ale to nigdy nie zapomnij, że jesteśmy z tej samej krwi. Cokolwiek się nie wydarzy, nie zostawię cię - oświadczył, nieprzerwanie patrząc jej w oczy - bo tym razem mówił śmiertelnie poważnie i powinna o tym wiedzieć. - Wiem - dodał po chwili, wiedział, że dokona tego, czego pragnie. Że sięgnie po to, czego chciała. Była bystra, zdolna i ambitna. Potrafiła to zrobić. Wypuścił jej dłoń z objęcia, wstając z fotela. - Powodzenia - rzucił na odchodne, zmierzając do wyjścia z komnaty, gdy pogrążyła się w lekturze.
zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
- Nie jest. - odpowiedziała mu w końcu, mrużąc oczy. - Jesteś dobrym mówcą, Tristanie. Wyborowym wręcz, rzekłabym. Niepostrzeżenie, ledwie zauważalnie rozdzielasz temat tak długo, odsączasz go, pozostawiając to, co pozornie jest clue tego o co chodzi. Aż nie pozostaje nic ponad to, by się z tobą zgodzić przyznając ci rację. Przeżyliśmy jednak zbyt wiele lat, przeprowadziliśmy niezliczoną ilość rozmów i równą ilość razy obserwowałam cię z boku, byś był w stanie mnie w ten sposób ułagodzić. - odpowiedziała mu, niezmiennie z uporem, pozostając przy swoim. - Sprawy wynikają nagle, ale tamtejsze nagle jest dzisiejszym kiedyś - a dokładniej, padającym z twych ust krótko. Zasługiwałam na to - nie, nie zasługiwałam, obiecałeś - że nie pozostawisz mnie w niewiedzy. Dlatego w sprawie, toczącej się mojego losu oczekiwałam, że powiadomisz mnie od razu, bracie. Niezwłocznie. Ledwie chwilę, po tym nagle, bo trwające krótko to za długo. Na tyle, byś pozwolił bym w istocie poczuła się jak towar, po który ruszasz, gdy klient zapowie chęć odbioru, nie zaś gdy składa zamówienie. Choć fakt, że wytresowałeś swoją najlepszą klacz tak, by mieć pewność, że cię nie zawiedzie w istocie dobrze o tobie świadczy. - jej ostatnie zdanie niosło ze sobą znamiona jednoczesnej prawdy, ale i goryczy. Nie stanęłaby przeciw niemu, nie umiała, nie potrafiła, na czymś innym zbudowana była cała. Niezależnie od tego, jak dotknęła ją dzisiaj przyniesiona informacja pozostawała lojalna. Nie z wygody. Może bardziej dlatego, że od zawsze za nim podążała. Nawet teraz, mimo złości, mimo łez, które pomknęły po jej twarzy wierzyła w jego wybory. To co innego ją bolało, co innego budziło niewygodę i powstający sprzeciw. Tego jednego, nie umiała puścić obok siebie, bokiem, nie zaznaczając jasno powstałej urazy, która będzie potrzebowała czasu by odsunąć się w cień.
Czasu w którym miała na nowo się uzbroić, skonstruować lepiej, bardziej odpowiednio, znaleźć ścieżki i sposoby by udowodnić stojącemu przed nią Tristanowi, że popełniony błąd - choć ciężki w skutkach i drażniąco niewygodny - nie przekreślał jej wartości. Na padające wyzwanie zmrużyła mocniej oczy - tak podobne do tych jego - broda uniosła się w górę zadzierając. Nie powiedziała nic więcej, jej spojrzenie mówiło samo za siebie. Czekało ją dużo pracy - ale poświęcenie dla osiągnięcia obranego celu, nigdy jej nie przerażało.
Przeniosła skupienie na brata, kiedy jej imię, obleczone inną nutą wypadło w przestrzeni należących do niej komnat. Przesuwała ciemnym spojrzeniem po znajomej twarzy, na jej własnej nadal pozostawały ślady złości. Ale zmiana tonu zdawała się odsunąć ją na bok, razem z niezapowiedzianym ruchem, a później gestem. Ciepło znajomej dłoni, kiedy ta ujęła ją inaczej nie zmieniła jej pozycji, nie wlała w nią też negatywnych emocji. Nikomu, nie ufała tak jak Tristanowi. A kiedy jego wargi, naznaczyły jej skórę z jej warg w końcu mimowolnie wydarło się ciche westchnienie. W końcu ją odsunął - choć ledwie na chwilę - maskę, której wiedziała, że potrzebował. Nawet dla niej, by mogła niezmiennie wierzyć w jego siłę. Milczała, chłonąc chwilę. Trwając w niej. Teraz, gdy wzniecona złość opadała czując dziwnego rodzaju nostalgię i smutek. Nie chciała się im poddawać, przygotowywała się do tego od kiedy pamiętała. A jej strach, niepewność, niechęć osiadłyby na jego ramionach kolejnym ciężarem - tych miał już dostatecznie dużo. Był nestorem, zarządzcą, był bohaterem prowadzącym ich świat ku nowemu i lepszemu, był też mężem, ojcem i bratem. Waga obowiązków ciążąca na jego ramionach i tak musiała odciskać na nim swoje piętno. Skrzyżowała z nim spojrzenie, teraz poważne - poruszone, otrzymanym ciepłem. Zacisnęła swoje palce na tych należących do niego. Nachyliła się nad stolikiem, bliżej, pozwalając by kącik jej ust drgnął lekko.
- Będę. - zapewniła. - Wiesz przecież, że przeważnie wędruję upewniając się, że podłoże po którym stąpam jest stabilne i pewne. - wzięła wdech w płuca. Chciała je zabrać. Obawy, które teraz mimowolnie się wymknęły. Poradzi sobie. Miała zadanie do zrealizowania - cel do osiągnięcia. - Nie mogłabym o tym zapomnieć. - odpowiedziała mu zgodnie z prawdą. - W dużej mierze, to ty zbudowałeś mnie taką. - był jej wzorem, bohaterem, jej starszym bratem. Powiernikiem, pogromcą każdej niepewności, która kiedyś osiadła na ramionach. To on odsunął je od niej zmieniając w pewność. Prowadził, wskazywał drogę. Przypisywała mu więcej zasług niż matce. - Wiem, Tristanie. Jesteś moją najsilniejsza kartą. - odpowiedziała żartobliwie, chcąc tym samym pomóc im obojgu, odsunąć zmartwienia na bok. Jednocześnie, nie mijając się wiele z prawdą. Znała siłę własnego brata i nie zawahałaby się prosić go o wsparcie, gdyby go potrzebowała. Samo jego imię, otwierało jej wiele dróg. Wiedziała dobrze, jak korzystać z tego kim przyszło jej się urodzić i z tego, kogo miała po swojej stronie. Nie dla nierozważnych, niepoważnych zachcianek a z rozsądkiem, kiedy wymagała tego sytuacja a sprawa była poważna. - I najpewniejszym oparciem, będziesz pierwszym do którego zwrócę się o pomoc jeśli sprawy kiedykolwiek skomplikują zbyt mocno. - dodała na ostatnie z zapewnień.
Odprowadziła go cisza. Nic nie powiedziała na padające słowa powodzenia. Pozornie zatapiając się w książce, którą trzymała na kolanach. Ale kiedy do jej uszu dotarł dźwięk zatrzaskujących się drzwi uniosła głowę, przez chwilę spoglądając na nie nieprzytomnie. Bo - niezależnie od tego, co myślała - jej serce cicho głosiło to co czuła. To była chwila pożegnania. Jeszcze nie ostatniego. Bardziej jednego z pierwszych. Niepewność, którą skrywała za skupieniem się na celu, złość, pod którą początkowo skryło się zaskoczenie i dobijające się przerażenie, to wszystko wybuchło w niej kiedy została sama. Łzy zaczęły wypływać z jej oczu, kapiąc na stronice trzymanej na kolanach księgi. Spazmatyczne, niemal histeryczne, ciężkie, kłębiące w siebie całą niewiedzę, strach, który obijał się o jej serce. Tristan ją zaskoczył, nie dał czasu, by mogła mentalnie się przygotować, przestawić, pogodzić z myślą, że opuści to miejsce. To stało się tak samo nagle jak wynikła jego decyzja. Uniosła rękę, przyciskając ją do warg, żeby pohamować wydobywające się dźwięki. Przymykając powieki, żeby zatrzymać wypływające nielogicznie łzy. Bo przecież - była gotowa, znała swoją powinność, wiedziała na czym polega jej rola i że małżeństwo był tym, do czego zmierzała. A jednocześnie, wewnętrznie, niczym mała rozkapryszona dziewczynka nie chciała się stąd wyprowadzać. Nie chciała oddawać własnych komnat. Opuszczać miejsc, wypełnionych wspomnieniami. Miejsc, które należały do niej. Wymieniać ich na jedną niewiadomą majączącą w niekompletnej, rozmytej, nieznanej, sylwetce jej przyszłego męża - Manannana.
Nie wiedziała ile tak trwała, próbując uspokoić przeważnie trzymane zdecydowanie pod kontrolą emocje. W końcu nabrała spazmatycznie powietrza, ocierając oczy. Biorąc głębokie wdechy, odchylając głowę. Sięgając drżącą dłonią po wino w którym zanurzyła wargi. W końcu pochyliła się nad księgą, tym razem naprawdę zatapiając w lekturze.
Nie ucieknie, nie uchyli się przed odpowiedzialnością, to nigdy nawet nie było opcją, ani jedną myślą, która by przemknęła przez jej głowę. Jutro, będzie najwspanialszą wersją siebie.
Nie zawiedzie. Cel był klarowany i jasny.
| zt
Czasu w którym miała na nowo się uzbroić, skonstruować lepiej, bardziej odpowiednio, znaleźć ścieżki i sposoby by udowodnić stojącemu przed nią Tristanowi, że popełniony błąd - choć ciężki w skutkach i drażniąco niewygodny - nie przekreślał jej wartości. Na padające wyzwanie zmrużyła mocniej oczy - tak podobne do tych jego - broda uniosła się w górę zadzierając. Nie powiedziała nic więcej, jej spojrzenie mówiło samo za siebie. Czekało ją dużo pracy - ale poświęcenie dla osiągnięcia obranego celu, nigdy jej nie przerażało.
Przeniosła skupienie na brata, kiedy jej imię, obleczone inną nutą wypadło w przestrzeni należących do niej komnat. Przesuwała ciemnym spojrzeniem po znajomej twarzy, na jej własnej nadal pozostawały ślady złości. Ale zmiana tonu zdawała się odsunąć ją na bok, razem z niezapowiedzianym ruchem, a później gestem. Ciepło znajomej dłoni, kiedy ta ujęła ją inaczej nie zmieniła jej pozycji, nie wlała w nią też negatywnych emocji. Nikomu, nie ufała tak jak Tristanowi. A kiedy jego wargi, naznaczyły jej skórę z jej warg w końcu mimowolnie wydarło się ciche westchnienie. W końcu ją odsunął - choć ledwie na chwilę - maskę, której wiedziała, że potrzebował. Nawet dla niej, by mogła niezmiennie wierzyć w jego siłę. Milczała, chłonąc chwilę. Trwając w niej. Teraz, gdy wzniecona złość opadała czując dziwnego rodzaju nostalgię i smutek. Nie chciała się im poddawać, przygotowywała się do tego od kiedy pamiętała. A jej strach, niepewność, niechęć osiadłyby na jego ramionach kolejnym ciężarem - tych miał już dostatecznie dużo. Był nestorem, zarządzcą, był bohaterem prowadzącym ich świat ku nowemu i lepszemu, był też mężem, ojcem i bratem. Waga obowiązków ciążąca na jego ramionach i tak musiała odciskać na nim swoje piętno. Skrzyżowała z nim spojrzenie, teraz poważne - poruszone, otrzymanym ciepłem. Zacisnęła swoje palce na tych należących do niego. Nachyliła się nad stolikiem, bliżej, pozwalając by kącik jej ust drgnął lekko.
- Będę. - zapewniła. - Wiesz przecież, że przeważnie wędruję upewniając się, że podłoże po którym stąpam jest stabilne i pewne. - wzięła wdech w płuca. Chciała je zabrać. Obawy, które teraz mimowolnie się wymknęły. Poradzi sobie. Miała zadanie do zrealizowania - cel do osiągnięcia. - Nie mogłabym o tym zapomnieć. - odpowiedziała mu zgodnie z prawdą. - W dużej mierze, to ty zbudowałeś mnie taką. - był jej wzorem, bohaterem, jej starszym bratem. Powiernikiem, pogromcą każdej niepewności, która kiedyś osiadła na ramionach. To on odsunął je od niej zmieniając w pewność. Prowadził, wskazywał drogę. Przypisywała mu więcej zasług niż matce. - Wiem, Tristanie. Jesteś moją najsilniejsza kartą. - odpowiedziała żartobliwie, chcąc tym samym pomóc im obojgu, odsunąć zmartwienia na bok. Jednocześnie, nie mijając się wiele z prawdą. Znała siłę własnego brata i nie zawahałaby się prosić go o wsparcie, gdyby go potrzebowała. Samo jego imię, otwierało jej wiele dróg. Wiedziała dobrze, jak korzystać z tego kim przyszło jej się urodzić i z tego, kogo miała po swojej stronie. Nie dla nierozważnych, niepoważnych zachcianek a z rozsądkiem, kiedy wymagała tego sytuacja a sprawa była poważna. - I najpewniejszym oparciem, będziesz pierwszym do którego zwrócę się o pomoc jeśli sprawy kiedykolwiek skomplikują zbyt mocno. - dodała na ostatnie z zapewnień.
Odprowadziła go cisza. Nic nie powiedziała na padające słowa powodzenia. Pozornie zatapiając się w książce, którą trzymała na kolanach. Ale kiedy do jej uszu dotarł dźwięk zatrzaskujących się drzwi uniosła głowę, przez chwilę spoglądając na nie nieprzytomnie. Bo - niezależnie od tego, co myślała - jej serce cicho głosiło to co czuła. To była chwila pożegnania. Jeszcze nie ostatniego. Bardziej jednego z pierwszych. Niepewność, którą skrywała za skupieniem się na celu, złość, pod którą początkowo skryło się zaskoczenie i dobijające się przerażenie, to wszystko wybuchło w niej kiedy została sama. Łzy zaczęły wypływać z jej oczu, kapiąc na stronice trzymanej na kolanach księgi. Spazmatyczne, niemal histeryczne, ciężkie, kłębiące w siebie całą niewiedzę, strach, który obijał się o jej serce. Tristan ją zaskoczył, nie dał czasu, by mogła mentalnie się przygotować, przestawić, pogodzić z myślą, że opuści to miejsce. To stało się tak samo nagle jak wynikła jego decyzja. Uniosła rękę, przyciskając ją do warg, żeby pohamować wydobywające się dźwięki. Przymykając powieki, żeby zatrzymać wypływające nielogicznie łzy. Bo przecież - była gotowa, znała swoją powinność, wiedziała na czym polega jej rola i że małżeństwo był tym, do czego zmierzała. A jednocześnie, wewnętrznie, niczym mała rozkapryszona dziewczynka nie chciała się stąd wyprowadzać. Nie chciała oddawać własnych komnat. Opuszczać miejsc, wypełnionych wspomnieniami. Miejsc, które należały do niej. Wymieniać ich na jedną niewiadomą majączącą w niekompletnej, rozmytej, nieznanej, sylwetce jej przyszłego męża - Manannana.
Nie wiedziała ile tak trwała, próbując uspokoić przeważnie trzymane zdecydowanie pod kontrolą emocje. W końcu nabrała spazmatycznie powietrza, ocierając oczy. Biorąc głębokie wdechy, odchylając głowę. Sięgając drżącą dłonią po wino w którym zanurzyła wargi. W końcu pochyliła się nad księgą, tym razem naprawdę zatapiając w lekturze.
Nie ucieknie, nie uchyli się przed odpowiedzialnością, to nigdy nawet nie było opcją, ani jedną myślą, która by przemknęła przez jej głowę. Jutro, będzie najwspanialszą wersją siebie.
Nie zawiedzie. Cel był klarowany i jasny.
| zt
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Does a rose smell in the dark?
Szybka odpowiedź