Korytarz
AutorWiadomość
Korytarz
Korytarz to przejście między komnatami, pozwalające nie tylko na zorientowanie się, na której kondygnacji osoba się aktualnie znajduje, ale również dające komfort w oczekiwaniu – można tam bowiem znaleźć kanapy i krzesła zdobione jasnym podbiciem. Egzotyczne rośliny nadają nieco ciepła, ze ścian zerkają przodkowie rodziny Parkinson z zaczarowanych portretów oraz niezwykle malownicze pejzaże i martwe natury dzieł doskonałych artystów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 09.08.24 8:15, w całości zmieniany 1 raz
|20 października
Zaskoczył ją list od Harlanda Parkinsona do tego stopnia, że dwukrotnie przyglądała się podpisowi, a potem kolejnego dnia studiowała zapis w południowym świetle, lecz nie było żadnej pomyłki. List był od rzeczonego lorda i ewidentnie był adresowany do niej. Poczuła ekscytację. Treść korespondencji była w końcu zagadkowa i pobudzała wyobraźnię. Nieoczekiwane, zawiłe problemy były czymś co potrafiło skraść jej uwagę. Po tym jak umówiła się na spotkanie przez cały wieczór fantazjowała z wypiekami na twarzy o tym jakiego typu kojec będzie musiała przygotować i tak właściwie na co. Szlachta lubiła egzotyczne, niebezpieczne stworzenia. Nie było to tajemnicą. Do tego podkreślono konieczność dyskrecji. Nie wykluczone, że będzie musiała skonsultować sprawę z jakimś ekspertem od magicznych istot... Do tego sam lord nawiązał do zastosowań magicznych stosowanych w zagrodach dla jednorożców. Czy pozwolą jej więc zatem je przestudiować...? Ach, jeżeli tak to warto było zachować cnotę dla tej chwili!
Nie spała wiele, lecz nie było po niej tego widać. Spojrzenie było pełne energii i bystrości. Przez wzgląd na letnią porę i swoją niezdrową blada porę ubrała się w jasne kolory. Pomarańczowa, prawie ruda spódnica sięgała do kostek. Z pod jej rąbka wystawała para klasycznych, czarnych trzewików. Biała koszula miała haftowany kołnierzyk nicią w tym samym kolorze i luźne, nieco bufiaste rękawy ograniczane przez zapięte mankiety ściśle okalające drobne nadgarstki. Na głowie był kapelusz w tym samym kolorze co spódnica z bażancim piórkiem. Kapelusz był już dawno niemodny, lecz czarownica wiązała z nim sentyment. Na ramieniu opierał się pasek skórzanej, brązowej aktówki. Bagaż był dość pękaty i wesoło wisiał na wysokości biodra. Garderoba zdecydowanie nie była wyszukana, lecz mówiła wiele o tym, że właściciela ceniła sobie schludność i prostotę. Była prostą kobietą, o prostym guście.
Vane czekała teraz w korytarzu do której zaprowadził jeden ze służących. Mogła usiąść na kanapie, lecz zamiast tego stała i przyglądała się ruchomym obrazom doceniając nie tyle co kunszt malarza, a jego numerologiczne umiejętności zaklinania. Kusiło ją nawet by zbadać ramę jedno z nich. Intrygowało ja to, czy magia w nim została wzmocniona jakiegoś rodzaju runami. Zdając jednak sobie sprawę z tego, jak niegrzeczne by to było wykazała się powściągliwością. Jej jednak analizujące spojrzenie zaczynało zawstydzać damę na obrazie która z rumianym pląsem próbowała skryć się za imponującym wachlarzem.
Zaskoczył ją list od Harlanda Parkinsona do tego stopnia, że dwukrotnie przyglądała się podpisowi, a potem kolejnego dnia studiowała zapis w południowym świetle, lecz nie było żadnej pomyłki. List był od rzeczonego lorda i ewidentnie był adresowany do niej. Poczuła ekscytację. Treść korespondencji była w końcu zagadkowa i pobudzała wyobraźnię. Nieoczekiwane, zawiłe problemy były czymś co potrafiło skraść jej uwagę. Po tym jak umówiła się na spotkanie przez cały wieczór fantazjowała z wypiekami na twarzy o tym jakiego typu kojec będzie musiała przygotować i tak właściwie na co. Szlachta lubiła egzotyczne, niebezpieczne stworzenia. Nie było to tajemnicą. Do tego podkreślono konieczność dyskrecji. Nie wykluczone, że będzie musiała skonsultować sprawę z jakimś ekspertem od magicznych istot... Do tego sam lord nawiązał do zastosowań magicznych stosowanych w zagrodach dla jednorożców. Czy pozwolą jej więc zatem je przestudiować...? Ach, jeżeli tak to warto było zachować cnotę dla tej chwili!
Nie spała wiele, lecz nie było po niej tego widać. Spojrzenie było pełne energii i bystrości. Przez wzgląd na letnią porę i swoją niezdrową blada porę ubrała się w jasne kolory. Pomarańczowa, prawie ruda spódnica sięgała do kostek. Z pod jej rąbka wystawała para klasycznych, czarnych trzewików. Biała koszula miała haftowany kołnierzyk nicią w tym samym kolorze i luźne, nieco bufiaste rękawy ograniczane przez zapięte mankiety ściśle okalające drobne nadgarstki. Na głowie był kapelusz w tym samym kolorze co spódnica z bażancim piórkiem. Kapelusz był już dawno niemodny, lecz czarownica wiązała z nim sentyment. Na ramieniu opierał się pasek skórzanej, brązowej aktówki. Bagaż był dość pękaty i wesoło wisiał na wysokości biodra. Garderoba zdecydowanie nie była wyszukana, lecz mówiła wiele o tym, że właściciela ceniła sobie schludność i prostotę. Była prostą kobietą, o prostym guście.
Vane czekała teraz w korytarzu do której zaprowadził jeden ze służących. Mogła usiąść na kanapie, lecz zamiast tego stała i przyglądała się ruchomym obrazom doceniając nie tyle co kunszt malarza, a jego numerologiczne umiejętności zaklinania. Kusiło ją nawet by zbadać ramę jedno z nich. Intrygowało ja to, czy magia w nim została wzmocniona jakiegoś rodzaju runami. Zdając jednak sobie sprawę z tego, jak niegrzeczne by to było wykazała się powściągliwością. Jej jednak analizujące spojrzenie zaczynało zawstydzać damę na obrazie która z rumianym pląsem próbowała skryć się za imponującym wachlarzem.
Ostatnio zmieniony przez Riana Vane dnia 08.08.24 19:58, w całości zmieniany 1 raz
Z wysokości schodów patrzyłem, jak służący wprowadza pannę Vane do środka i kieruje ją w stronę korytarza, gdzie teraz na mnie czekała. Ceniłem sobie punktualność, bo w moim mniemaniu świadczyła o tym, że mam do czynienia z osobą zaangażowaną i odpowiedzialną, a tego szukałem u kogoś, kto miał się podjąć dość delikatnego zadania. No i dyskrecji, ale liczyłem, że stosownie pojemny mieszek z galeonami załatwi sprawę lepiej niż jakiekolwiek umowy i obietnice. Poza tym Bradford twierdził, że akurat w tej kwestii można jej zaufać, a ja nie miałem powodu, aby nie wierzyć jego poleceniu. Powoli zszedłem na dół.
- To lady Griselda Parkinson, moja praprapra... któraś z kolei stryjeczna prababka. Chyba z Yaxleyów – powiedziałem, wpatrując się w obraz, który zwrócił uwagę mojego gościa. Dama na płótnie prychnęła nagle i obrzuciła mnie potępieńczym spojrzeniem. - A może nie z Yaxleyów. W każdym razie nikt ważny dla naszej sprawy, panno Vane, choć w niej również chodzi niejako o kwestie rodzinne – dodałem, skłaniając lekko głowę w geście przywitania; odpowiednio nisko dla wyrażenia szacunku, a jednocześnie na tyle wysoko, by ani na moment nie spuścić jej z oka. Taksowanie kobiet wzrokiem miałem opanowane do perfekcji; ukradkowe i bezpośrednie, dyskretne i prowokacyjne, wybierając spośród tych sposobów ten, który zdawał mi się odpowiedni. Dzisiaj postawiłem na bezpośredniość, nie kryjąc ciekawskiego wzroku wędrującego po twarzy i sylwetce kobiety, która przybyła tu na moją prośbę.
Tuż za moimi plecami znajdowały się drzwi do pokoju Claire, ale postanowiłem jeszcze ich nie otwierać; musiałem mimo wszystko wybadać, czy mój wybór był właściwy. Chociaż prezencji kobiecie nie brakowało – skromnie, ale z zadziwiającym wyczuciem stylu – sam wygląd to zdecydowanie za mało.
- Mam małą córkę, która jest nad wyraz aktywna i żywa – udało mi się nie skrzywić ani przy słowie córka, ani tym bardziej żywa. - Rzadko też bywam w domu, więc najczęściej jest sama lub pod opieką kogoś ze służby albo niani. Ale oni też nie są z nią przez cały czas – a mimo to małej nigdy nic się nie stało. Zadziwiało mnie, z jaką upartością ta mała trzymała się życia; jakby podświadomie czuła, że przyszła na świat, w którym sama musi się o siebie zatroszczyć. - Niedługo spodziewam się po niej pierwszych objawów magii. Jako troskliwy ojciec muszę zadbać o jej bezpieczeństwo w tym ważnym momencie, dlatego chciałbym, aby wybudowała pani specjalny magiczny kojec. - Wbiłem spojrzenie w pannę Vane, kładąc rękę na klamce.
- To lady Griselda Parkinson, moja praprapra... któraś z kolei stryjeczna prababka. Chyba z Yaxleyów – powiedziałem, wpatrując się w obraz, który zwrócił uwagę mojego gościa. Dama na płótnie prychnęła nagle i obrzuciła mnie potępieńczym spojrzeniem. - A może nie z Yaxleyów. W każdym razie nikt ważny dla naszej sprawy, panno Vane, choć w niej również chodzi niejako o kwestie rodzinne – dodałem, skłaniając lekko głowę w geście przywitania; odpowiednio nisko dla wyrażenia szacunku, a jednocześnie na tyle wysoko, by ani na moment nie spuścić jej z oka. Taksowanie kobiet wzrokiem miałem opanowane do perfekcji; ukradkowe i bezpośrednie, dyskretne i prowokacyjne, wybierając spośród tych sposobów ten, który zdawał mi się odpowiedni. Dzisiaj postawiłem na bezpośredniość, nie kryjąc ciekawskiego wzroku wędrującego po twarzy i sylwetce kobiety, która przybyła tu na moją prośbę.
Tuż za moimi plecami znajdowały się drzwi do pokoju Claire, ale postanowiłem jeszcze ich nie otwierać; musiałem mimo wszystko wybadać, czy mój wybór był właściwy. Chociaż prezencji kobiecie nie brakowało – skromnie, ale z zadziwiającym wyczuciem stylu – sam wygląd to zdecydowanie za mało.
- Mam małą córkę, która jest nad wyraz aktywna i żywa – udało mi się nie skrzywić ani przy słowie córka, ani tym bardziej żywa. - Rzadko też bywam w domu, więc najczęściej jest sama lub pod opieką kogoś ze służby albo niani. Ale oni też nie są z nią przez cały czas – a mimo to małej nigdy nic się nie stało. Zadziwiało mnie, z jaką upartością ta mała trzymała się życia; jakby podświadomie czuła, że przyszła na świat, w którym sama musi się o siebie zatroszczyć. - Niedługo spodziewam się po niej pierwszych objawów magii. Jako troskliwy ojciec muszę zadbać o jej bezpieczeństwo w tym ważnym momencie, dlatego chciałbym, aby wybudowała pani specjalny magiczny kojec. - Wbiłem spojrzenie w pannę Vane, kładąc rękę na klamce.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pieniądze mimo wszystko zawsze robiły robotę. patrząc na obraz i na to jak płynne i naturalnie zachowywała się uwieczniona dama nie mogła nie poczuć pewnego podziwu do umiejętności numerologicznych malarza oraz wysokiej jakości farb - to na pewno kosztowało. Może powinna nieco podnieść stawkę...?
Myśl ta została przerwana. Najpierw usłyszała, a potem spostrzegła swojego klienta. Zamrugała słuchając tak, jakby faktycznie interesowała ją namalowana na płótnie kobieta, a nie magiczne formuły. Trochę się bała, że nieopatrznie doprowadzi tym do sytuacji w której przyjdzie jej wysłuchać historii tej gałęzi rodziny, lecz tak się nie stało. Całe szczęście.
- Rozumiem. Proszę nie krępować się szczegółami - dbam o dyskrecję - zachęciła, jak uważała, profesjonalnie. Powitanie drugiej strony przyjęła skinięciem głowy uznając, że każda inna metoda wypadłaby z jej strony wyjątkowo niezręcznie. Cóż, korzystała z przywilejów ignorancji klasy niższej. Myśląc o tym czuła się wyraźnie oceniana przez mężczyznę. Rozumiała to - w końcu pierwszy raz miała pracować dla Harlanda i chociaż ludzi nie powinno się oceniać po wyglądzie to jednak po coś oczy się posiadało. Sama postąpiłaby tak samo.
- Och... - bąknęła dając wyraz pewnemu zaskoczeniu wymieszanemu z drobnym rozczarowaniem. Być może nie powinna tu przybywać z pewnymi wyobrażeniami i oczekiwaniami. Wyobrażała sobie w duchu pracę z przeciwdziałaniem magii jakichś magicznych, egzotycznych stworzeń, a problem okazywał się dotyczyć czegoś bardziej przyziemnego. To nic. Wciąż nie było źle. Tak szybko, jak pojawiło się rozczarowanie, tak szybko zostało ono zastąpione przez żywy entuzjazm. Problem był w końcu problemem za rozwiązanie którego otrzyma wynagrodzenie - Ma Pan na myśli wydzielenie antymagicznej przestrzeni na terenie części lub całego pokoju, czy też konkretnego piętra? - dopytała ubierając nieco lepiej w słowa potrzeby lorda. "Kojec" w tym kontekście nie wydawał się właściwym określeniem zwłaszcza, kiedy rozmawiano o dziecku, a przede wszystkim takim które mogło emanować magią. Dziewczynka powinna już być w stanie dość sprawnie się przemieszczać co budziło kolejne pytanie - Sir, z tego co się domyślam, rozumiem, że oczekiwane jest, iż przez barierę młoda lady nie będzie wstanie przejść samodzielnie, prawda...? - dopytała z niepewnością. Zmarszczyła brwi czując, że brzmi to nieco źle ale z drugiej strony jeżeli dziecko nie kontroluje swojej magii i jest za młode na posiadanie różdżki to lepiej było wiedzieć, że nie znajdzie się poza określonym obszarem zwłaszcza, jeżeli bywały chwile, ze przebywa samo.
Myśl ta została przerwana. Najpierw usłyszała, a potem spostrzegła swojego klienta. Zamrugała słuchając tak, jakby faktycznie interesowała ją namalowana na płótnie kobieta, a nie magiczne formuły. Trochę się bała, że nieopatrznie doprowadzi tym do sytuacji w której przyjdzie jej wysłuchać historii tej gałęzi rodziny, lecz tak się nie stało. Całe szczęście.
- Rozumiem. Proszę nie krępować się szczegółami - dbam o dyskrecję - zachęciła, jak uważała, profesjonalnie. Powitanie drugiej strony przyjęła skinięciem głowy uznając, że każda inna metoda wypadłaby z jej strony wyjątkowo niezręcznie. Cóż, korzystała z przywilejów ignorancji klasy niższej. Myśląc o tym czuła się wyraźnie oceniana przez mężczyznę. Rozumiała to - w końcu pierwszy raz miała pracować dla Harlanda i chociaż ludzi nie powinno się oceniać po wyglądzie to jednak po coś oczy się posiadało. Sama postąpiłaby tak samo.
- Och... - bąknęła dając wyraz pewnemu zaskoczeniu wymieszanemu z drobnym rozczarowaniem. Być może nie powinna tu przybywać z pewnymi wyobrażeniami i oczekiwaniami. Wyobrażała sobie w duchu pracę z przeciwdziałaniem magii jakichś magicznych, egzotycznych stworzeń, a problem okazywał się dotyczyć czegoś bardziej przyziemnego. To nic. Wciąż nie było źle. Tak szybko, jak pojawiło się rozczarowanie, tak szybko zostało ono zastąpione przez żywy entuzjazm. Problem był w końcu problemem za rozwiązanie którego otrzyma wynagrodzenie - Ma Pan na myśli wydzielenie antymagicznej przestrzeni na terenie części lub całego pokoju, czy też konkretnego piętra? - dopytała ubierając nieco lepiej w słowa potrzeby lorda. "Kojec" w tym kontekście nie wydawał się właściwym określeniem zwłaszcza, kiedy rozmawiano o dziecku, a przede wszystkim takim które mogło emanować magią. Dziewczynka powinna już być w stanie dość sprawnie się przemieszczać co budziło kolejne pytanie - Sir, z tego co się domyślam, rozumiem, że oczekiwane jest, iż przez barierę młoda lady nie będzie wstanie przejść samodzielnie, prawda...? - dopytała z niepewnością. Zmarszczyła brwi czując, że brzmi to nieco źle ale z drugiej strony jeżeli dziecko nie kontroluje swojej magii i jest za młode na posiadanie różdżki to lepiej było wiedzieć, że nie znajdzie się poza określonym obszarem zwłaszcza, jeżeli bywały chwile, ze przebywa samo.
Kąciki moich ust uniosły się lekko, ledwie zauważalnie, kiedy słuchałem jej słów. Panna Vane w pełni mnie satysfakcjonowała - była spostrzegawcza, myślała szybko i, co ważniejsze, wydawała się traktować zadanie z pełnym profesjonalizmem. Jednak zauważyłem też jej wahanie – ton, którym wypowiedziała pytanie o antymagiczną przestrzeń, zdradzał niepewność. To nie było złe; ostrożność mogła być oznaką rozwagi, a tego mi właśnie potrzeba. Mimowolnie jednak lekko się skrzywiłem, gdy kobieta wspomniała o wydzieleniu p i ę t r a. Na samą myśl o tym, że Claire mogłaby się tak swobodnie poruszać po zamku i przypadkowo na mnie wpaść – choć starałem się jak mogłem unikać przebywania w tym rejonie posiadłości – wzbudziła we mnie gwałtowny sprzeciw.
- Pokoju – powiedziałem w końcu, rozważając wszelkie za i przeciw temu rozwiązaniu. - Gdy wychodzi poza swoją komnatę, ma obok siebie jakiegoś opiekuna. Natomiast w środku przebywa najczęściej sama. - A ja zbyt dobrze pamiętałem opowieści o pewnej młodej czarownicy, która uwalniając swoje zdolności po raz pierwszy, dość dokładnie potraktowała słowo „tower” w nazwie naszej posiadłości. Odbudowa trochę trwała. - W rzeczy samej więc oczekuję, że bariera będzie na tyle silna, by uniemożliwiała dziecku przejście na drugą stronę – potwierdziłem, naciskając klamkę i uchylając nieco drzwi. Wciąż jednak nie wchodziłem do środka.
- Ale nie oczekuję stworzenia więzienia. - Moje spojrzenie przesunęło się po niej, jakby próbując ocenić, czy zrozumiała tę subtelną różnicę i dostrzegła drobne kłamstwo. - Ma być przede wszystkim ochroną. - Nie wspomniałem jedynie, że głównie chroniącą mnie przed koniecznością przebywania z córką, ale był to szczegół, którego nie musiała znać. - Magiczną granicą, która zabezpieczy ją przed... problemami, jakie może przynieść niekontrolowana magia. - Spojrzałem na Rianę, gdy stawiała swoje pytania, a gdzieś z tyłu głowy poczułem, że nie powinno tu jej być. Że to ja powinienem umieć rozwiązać tę sprawę z Claire, kojcem i wszystkimi zaklęciami ochronnymi jako jej ojciec. Ale nie potrafiłem. Nie umiałem spojrzeć na córkę i poczuć czegokolwiek poza zimnym, ciężkim murem obojętności, który sam zbudowałem.
- Panno Vane, mogę zaufać, że nie ograniczy się pani jedynie do standardowych rozwiązań, prawda? – spytałem, wchodząc w końcu do środka. Puste pomieszczenie przywitało nas klasyką dziecięcych pokoi młodych arystokratów; zero indywidualizmu. Czasami, w chwilach słabości, wmawiałem sobie, że to kwestia czasu. Że przyjdzie dzień, gdy spojrzę na Claire i zobaczę ją taką, jaka jest naprawdę – małą dziewczynkę, moją córkę, kogoś, kto zasługuje na miłość i ochronę. Ale potem przypominałem sobie, jak wyglądała Antares, gdy z kpiną patrzyła mi w oczy. Mała była jej niemal pełną kopią. - Zastanawiam się... czy dałoby się stworzyć coś bardziej ostrzegawczego? Barierę, która wysyłałaby magiczny sygnał... powiadomienie, gdyby wewnątrz kumulowała się zbyt duża magia? Przyznaję, że nigdy nie byłem mistrzem w dziedzinie zaklęć ochronnych, więc nie wiem, czy to możliwe. Ale Bradford mówił, że ma pani wyjątkowe podejście do magii. - Była to pochwała, chociaż wyrażona w sposób nieco obojętny, jakby mój ton miał wzmocnić jej poczucie odpowiedzialności, a nie uskrzydlić ją komplementem. Wiedziałem, że wyciągam ją na głęboką wodę. Może nawet rzucam wyzwanie, które leżało poza jej kompetencjami i możliwościami, ale tylko tak mogłem sprawdzić, czy rzeczywiście jest warta swojej renomy.
- Pokoju – powiedziałem w końcu, rozważając wszelkie za i przeciw temu rozwiązaniu. - Gdy wychodzi poza swoją komnatę, ma obok siebie jakiegoś opiekuna. Natomiast w środku przebywa najczęściej sama. - A ja zbyt dobrze pamiętałem opowieści o pewnej młodej czarownicy, która uwalniając swoje zdolności po raz pierwszy, dość dokładnie potraktowała słowo „tower” w nazwie naszej posiadłości. Odbudowa trochę trwała. - W rzeczy samej więc oczekuję, że bariera będzie na tyle silna, by uniemożliwiała dziecku przejście na drugą stronę – potwierdziłem, naciskając klamkę i uchylając nieco drzwi. Wciąż jednak nie wchodziłem do środka.
- Ale nie oczekuję stworzenia więzienia. - Moje spojrzenie przesunęło się po niej, jakby próbując ocenić, czy zrozumiała tę subtelną różnicę i dostrzegła drobne kłamstwo. - Ma być przede wszystkim ochroną. - Nie wspomniałem jedynie, że głównie chroniącą mnie przed koniecznością przebywania z córką, ale był to szczegół, którego nie musiała znać. - Magiczną granicą, która zabezpieczy ją przed... problemami, jakie może przynieść niekontrolowana magia. - Spojrzałem na Rianę, gdy stawiała swoje pytania, a gdzieś z tyłu głowy poczułem, że nie powinno tu jej być. Że to ja powinienem umieć rozwiązać tę sprawę z Claire, kojcem i wszystkimi zaklęciami ochronnymi jako jej ojciec. Ale nie potrafiłem. Nie umiałem spojrzeć na córkę i poczuć czegokolwiek poza zimnym, ciężkim murem obojętności, który sam zbudowałem.
- Panno Vane, mogę zaufać, że nie ograniczy się pani jedynie do standardowych rozwiązań, prawda? – spytałem, wchodząc w końcu do środka. Puste pomieszczenie przywitało nas klasyką dziecięcych pokoi młodych arystokratów; zero indywidualizmu. Czasami, w chwilach słabości, wmawiałem sobie, że to kwestia czasu. Że przyjdzie dzień, gdy spojrzę na Claire i zobaczę ją taką, jaka jest naprawdę – małą dziewczynkę, moją córkę, kogoś, kto zasługuje na miłość i ochronę. Ale potem przypominałem sobie, jak wyglądała Antares, gdy z kpiną patrzyła mi w oczy. Mała była jej niemal pełną kopią. - Zastanawiam się... czy dałoby się stworzyć coś bardziej ostrzegawczego? Barierę, która wysyłałaby magiczny sygnał... powiadomienie, gdyby wewnątrz kumulowała się zbyt duża magia? Przyznaję, że nigdy nie byłem mistrzem w dziedzinie zaklęć ochronnych, więc nie wiem, czy to możliwe. Ale Bradford mówił, że ma pani wyjątkowe podejście do magii. - Była to pochwała, chociaż wyrażona w sposób nieco obojętny, jakby mój ton miał wzmocnić jej poczucie odpowiedzialności, a nie uskrzydlić ją komplementem. Wiedziałem, że wyciągam ją na głęboką wodę. Może nawet rzucam wyzwanie, które leżało poza jej kompetencjami i możliwościami, ale tylko tak mogłem sprawdzić, czy rzeczywiście jest warta swojej renomy.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Korytarz
Szybka odpowiedź