Biblioteka
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Biblioteka
Biblioteka to najspokojniejsze miejsce w całym Broadway, pozwalające na znalezienie ciszy i spokoju. Można tu nacieszyć oko, obserwując sufit wymalowany rozmaitymi scenami historycznymi, dotyczącymi nie tylko Eimher albo momentu utworzenia lustra Ain Eingarp, ale również najpiękniejszych legend romantycznych. W mniejszych zakamarkach pomiędzy półkami można odnaleźć komfortowe fotele i kanapy do czytania, gdzieniegdzie zaś stoją stoły, przy których następne pokolenia Parkinsonów odbierają nauki etykiety. Nad wszystkimi księgami oraz archiwami i zapiskami czuwa wyznaczony bibliotekarz.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 09.08.24 8:16, w całości zmieniany 1 raz
Spodziewała się po ciotce wystawienia na próbę jeszcze zanim ich rozmowa na dobre się zaczęła; im więcej minut upływało Elvirze samotnie w towarzystwie ksiąg i czających się w zakamarkach milczących skrzatów, tym częściej musiała dyskretnie ocierać spocone dłonie na białej chusteczce, którą wzięła ze sobą, aby w stresie nie pomiąć spódnicy. Kiedy tylko usłyszała stukot kobiecych obcasów zerwała się na nogi, by powitać ciotkę. Oceniające spojrzenie również nie było żadnym zaskoczeniem, a mimo to odczuła je niczym wrogi podmuch zaklęcia na odsłoniętych fragmentach skóry. Zignorowała piekące uczucie i postarała się, aby uśmiech uprzejmości i panieńskiej życzliwości nie zadrżał na jej ustach.
Oczywiście - żadna z niej była niewinna panna, nie w tym wieku i nie z doświadczeniem, które nosiła na ciele pod postacią ukrytych, szpecących blizn.
Miała jednak do odegrania rolę. Nie pozwoliła, by oczywista niechęć ciotki ją zniechęciła.
Usiadła z cichym westchnieniem ulgi, w większości ignorując służbę, która uwijała się przy nich jak w ukropie. Słodki zapach naparu nie ukoił jej nerwów, ale sięgnęła usłużnie po filiżankę, starannie papugując swobodną elegancją, z jaką poruszała się lady Mathilde. Fakt, że jakiś przeklęty skrzat jej się przyglądał - kiedy? gdzie? co miał okazję zobaczyć? na pewno nie w jej domu, przecież nałożono na niego zabezpieczenia... - zestresował ją, ale nie na tyle, by dało się to odczytać z wyrazu jej twarzy.
- Zbyt długo już nie miałam okazji zobaczyć lady osobiście. Nie mogłabym nie wspomnieć, że lady piękno z bliska zachwyca nawet dotkliwiej niż na zdjęciach - powiedziała powoli, gdy tylko miała na to okazję, starając się, aby uwaga ta zabrzmiała naturalnie, a nie jak zwyczajne pochlebstwo. Mathilde, mimo swojego wieku (Ile właściwie miała lat? Nie mogła sobie tego przypomnieć, być może nigdy tego nie wiedziała), była wyjątkowo urodziwą kobietą. Była znacznie piękniejsza niż Miriam, którą najwyraźniej zamierzali ignorować. Może to i lepiej. Nazwisko było jedyną cechą matki, z którą Elvira kiedykolwiek chciałaby być koligacona. - Oczywiście. Lord Harland przedstawił mi swoje oczekiwania, a ja przysięgłam mu na czystą krew, że nigdy go nie zawiodę. Choć nie wychowałam się na salonach, jestem pojętną czarownicą. Dzięki wpływom politycznym - nie zamierzała wspominać wojny, brzmiała zbyt brudno na te czyste, wyrafinowane korytarze. - nawiązałam stosunki oparte na sympatii z lady Burke i lady doyenne Rosier. Bywałam gościem w Chateau Rose i na zamku Durham - od niedawna, ale cóż z tego? - Otrzymałam również zaproszenie na zeszłoroczny Sabat noworoczny. Droga lady Odette ubrała mnie w sposób, który zapewnił mi przychylność - Mimo całej niechęci do Tristana Rosiera, nie mogłaby być teraz bardziej mu wdzięczna za to, że przegnał ją z tego przeklętego przyjęcia w sposób cichy i nieprzyciągający uwagi. Wątpiła, by chodziło mu o jej dobre imię, raczej pragmatyczny zamiar uniknięcia scen, ale teraz przynajmniej bardziej na tym nie cierpiała. - Byłam pokorną sojuszniczką wyższej sfery już od dłuższego czasu, znając swoje miejsce. Dziś, gdy lord Harland zdecydował się obdarzyć mnie uwagą, jestem gotowa, by objąć obowiązki jego żony. Bezwzględnie. Wiem, że pragnie dziedzica, którego zmarła lady małżonka nie zdążyła mu dać. Wiem również, że nie jestem najmłodsza - Słodycz i fałsz lały się z jej ust, ale nie zamierzała krążyć wobec faktów, które były znane im obu. - Dlatego będzie to moim priorytetem - Spokojnie upiła łyk naparu, choć nie była pewna, czy cokolwiek przejdzie jej przez ściśnięte gardło.
Czuła się jak kukła na sznurkach, poddana ocenie zaborczym projektantom, ale nie było szansy, by w tym pałacu zwyciężyła za pomocą podłości, bezwzględności i przemocy; tego, co dotąd tak gładko prowadziło ją przez życie.
Oczywiście - żadna z niej była niewinna panna, nie w tym wieku i nie z doświadczeniem, które nosiła na ciele pod postacią ukrytych, szpecących blizn.
Miała jednak do odegrania rolę. Nie pozwoliła, by oczywista niechęć ciotki ją zniechęciła.
Usiadła z cichym westchnieniem ulgi, w większości ignorując służbę, która uwijała się przy nich jak w ukropie. Słodki zapach naparu nie ukoił jej nerwów, ale sięgnęła usłużnie po filiżankę, starannie papugując swobodną elegancją, z jaką poruszała się lady Mathilde. Fakt, że jakiś przeklęty skrzat jej się przyglądał - kiedy? gdzie? co miał okazję zobaczyć? na pewno nie w jej domu, przecież nałożono na niego zabezpieczenia... - zestresował ją, ale nie na tyle, by dało się to odczytać z wyrazu jej twarzy.
- Zbyt długo już nie miałam okazji zobaczyć lady osobiście. Nie mogłabym nie wspomnieć, że lady piękno z bliska zachwyca nawet dotkliwiej niż na zdjęciach - powiedziała powoli, gdy tylko miała na to okazję, starając się, aby uwaga ta zabrzmiała naturalnie, a nie jak zwyczajne pochlebstwo. Mathilde, mimo swojego wieku (Ile właściwie miała lat? Nie mogła sobie tego przypomnieć, być może nigdy tego nie wiedziała), była wyjątkowo urodziwą kobietą. Była znacznie piękniejsza niż Miriam, którą najwyraźniej zamierzali ignorować. Może to i lepiej. Nazwisko było jedyną cechą matki, z którą Elvira kiedykolwiek chciałaby być koligacona. - Oczywiście. Lord Harland przedstawił mi swoje oczekiwania, a ja przysięgłam mu na czystą krew, że nigdy go nie zawiodę. Choć nie wychowałam się na salonach, jestem pojętną czarownicą. Dzięki wpływom politycznym - nie zamierzała wspominać wojny, brzmiała zbyt brudno na te czyste, wyrafinowane korytarze. - nawiązałam stosunki oparte na sympatii z lady Burke i lady doyenne Rosier. Bywałam gościem w Chateau Rose i na zamku Durham - od niedawna, ale cóż z tego? - Otrzymałam również zaproszenie na zeszłoroczny Sabat noworoczny. Droga lady Odette ubrała mnie w sposób, który zapewnił mi przychylność - Mimo całej niechęci do Tristana Rosiera, nie mogłaby być teraz bardziej mu wdzięczna za to, że przegnał ją z tego przeklętego przyjęcia w sposób cichy i nieprzyciągający uwagi. Wątpiła, by chodziło mu o jej dobre imię, raczej pragmatyczny zamiar uniknięcia scen, ale teraz przynajmniej bardziej na tym nie cierpiała. - Byłam pokorną sojuszniczką wyższej sfery już od dłuższego czasu, znając swoje miejsce. Dziś, gdy lord Harland zdecydował się obdarzyć mnie uwagą, jestem gotowa, by objąć obowiązki jego żony. Bezwzględnie. Wiem, że pragnie dziedzica, którego zmarła lady małżonka nie zdążyła mu dać. Wiem również, że nie jestem najmłodsza - Słodycz i fałsz lały się z jej ust, ale nie zamierzała krążyć wobec faktów, które były znane im obu. - Dlatego będzie to moim priorytetem - Spokojnie upiła łyk naparu, choć nie była pewna, czy cokolwiek przejdzie jej przez ściśnięte gardło.
Czuła się jak kukła na sznurkach, poddana ocenie zaborczym projektantom, ale nie było szansy, by w tym pałacu zwyciężyła za pomocą podłości, bezwzględności i przemocy; tego, co dotąd tak gładko prowadziło ją przez życie.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Lady Mathilde upiła łyk herbaty — za drogą porcelaną wyłonił się uprzejmy uśmiech, będący jednocześnie odpowiedzią na wyszukane pochlebstwo, którym zaszczyciła ją czarownica. Lady doyenne była próżna, była także pewna siebie i wybredna. Byle komplementy jej nie zachwycały, musiały być równie wyszukane i zachwycające, co stroje, które nosiła, biżuteria, która ją zdobiła i ostatecznie jak ona sama, dlatego pozwoliła sobie z uprzejmości nie dziękować za wyraz podziwu. Zaraz po tym odstawiając filiżankę na spodeczek, który trzymała w drugiej dłoni, by poświęcić jej więcej uwagi, gdy przeszła do konkretów związanych z tematem tego spotkania. Brew nieco drgnęła, gdy wspomniała o oczekiwaniach przedstawionych przez Harlanda. Gest ten zapewne nie umknął Elvirze, ale czy ze sceptycyzmu czy zadowolenia, nie potrafiła stwierdzić. Plotki głosiły jednak, że zadowolenia lady Mathilde Parkinson nie przejawiała zbyt często, nawet wobec najbliższych, że to brak reakcji był wyrazem największej aprobaty.
— Jakim wpływom? — spytała lady Parkinson, wyczuwając drobne zawahanie u Elviry. Zaraz potem uśmiechnęła się, opuszczając wzrok i upiła znowu łyk malinowej herbaty. — Och, Odetta. Cudowna dziewczyna, prawda? — spytała, delikatnym ruchem dłoni odgarniając z czoła idealnie zaokrąglony kosmyk śnieżnobiałych włosów. — W nadchodzącym sezonie będzie błyszczeć jak gwiazda, znalazła idealnego kandydata do swojej ręki — przyznała z dumą i zadowoleniem, bowiem w tym wyborze brała udział. Przez chwilę wydawała się nieobecna i pochłonięta w rozmyślaniach na temat młodej Parkinsonówny. Myślała o niej ciepło i z troską, ale była pewna, że jej się poszczęści. Szybko jednak wróciła bystrym spojrzeniem do blondwłosej czarownicy, która zachwalała swoje przymioty.
— Doskonale — odparła krótko i zwięźle, spoglądając do swojej filiżanki na chwilę. — Guccio!— Podniosła nieco głos, a po chwili u jej boku zmaterializował się skrzat ubrany w idealnie skrojoną, elegancką marynarkę z czerwonego atłasu, dwurzędową zapinaną na złote guziczki. Do tego miał satynowe czarne spodnie, które nieco połyskiwały w blasku świec. — Trzeba przysłać krawca, by zdjął z pani miarę, należy przygotować nową garderobę. Najlepiej będzie jeśli jutro wprowadzi się pani do Broadway Tower. Przekaż służbie, by przygotowała sypialnię gościnną, w bocznym skrzydle. Tą małą, z zieloną tapetą — przypomniała mu, choć skrzat wydawał się nie być zdezorientowany. — Mamy mnóstwo pracy. Lekcje etykiety, rysunku, gry na fortepianie, historia, języki. Trzeba to jakoś upchać w ciągu dnia, by do ślubu jakoś się pani prezentowała. Taniec balowy? Potrafi pani tańczyć? Na balet u pani to już za późno...— Zmierzyła ją nieprzychylnym wzrokiem. — Taniec co najmniej dwa razy dziennie, trzeba popracować nad sylwetką. Po ślubie będziemy mogli troszkę zwolnić. Może jazda konna? Trzeba coś zrobić jeszcze z tą fryzurą, jest niemodna i nieadekwatna do pani wieku. Przed ślubem musi mieć pani długie włosy odpowiednio ułożone. Musi się pani prezentować nienagannie. Odbędzie pani także lekcje stylu. Nauczy się pani wszystkiego o materiałach i o tym, jakie pani pasują, a jakich kategorycznie unikać. — Odłożyła spodeczek z filiżanką na stolik i zwróciła się w stronę skrzata. — Guccio, pani Multon przekaże ci numer skrytki w banku Gringotta i kluczyk. Zajmiesz się przenoszeniem jej zawartości do naszego rodowego skarbca. Pani Multon osobna skrytka nie będzie już potrzebna. Jutro z samego rana udasz się do domu pani i pozbędziesz wszystkich tych okropieństw, które się tam znajdą. Mam na myśli te... — machnęła ręką niedbale w powietrzu. — Paskudztwa uzdrowicielskopodobne. Pani nie będzie sobie tym już brudzić rąk, zostanie damą. Zrobisz to tak, by nikt nie zadawał więcej pytań, kwestię zajęcia żony Harlanda przed ślubem jakoś spróbujemy zatuszować... Może... Ubierzemy to w charytatywną pomoc sierotom i dzieciom— wskazała palcem w stół, spoglądając na skrzata. — Pozbędziesz się wszystkich mebli, albo najlepiej niech służba wystawi ten dom na sprzedaż. Może znajdzie się jakiś zdesperowany kupiec. Byle nie było tam śladów po... — Urwała, dotykając palcami okrytymi rękawiczką ust na moment. — Sprowadzisz sowę pani Multon. Trzeba wybrać odpowiednią papeterię i inkaust. Później suknię ślubną. Guccio, udaj się do domu pani Multon od razu — westchnęła i dotknęła palcami czoła w zamyśleniu i wyrazie wielkiego zmęczenia.
— Jakim wpływom? — spytała lady Parkinson, wyczuwając drobne zawahanie u Elviry. Zaraz potem uśmiechnęła się, opuszczając wzrok i upiła znowu łyk malinowej herbaty. — Och, Odetta. Cudowna dziewczyna, prawda? — spytała, delikatnym ruchem dłoni odgarniając z czoła idealnie zaokrąglony kosmyk śnieżnobiałych włosów. — W nadchodzącym sezonie będzie błyszczeć jak gwiazda, znalazła idealnego kandydata do swojej ręki — przyznała z dumą i zadowoleniem, bowiem w tym wyborze brała udział. Przez chwilę wydawała się nieobecna i pochłonięta w rozmyślaniach na temat młodej Parkinsonówny. Myślała o niej ciepło i z troską, ale była pewna, że jej się poszczęści. Szybko jednak wróciła bystrym spojrzeniem do blondwłosej czarownicy, która zachwalała swoje przymioty.
— Doskonale — odparła krótko i zwięźle, spoglądając do swojej filiżanki na chwilę. — Guccio!— Podniosła nieco głos, a po chwili u jej boku zmaterializował się skrzat ubrany w idealnie skrojoną, elegancką marynarkę z czerwonego atłasu, dwurzędową zapinaną na złote guziczki. Do tego miał satynowe czarne spodnie, które nieco połyskiwały w blasku świec. — Trzeba przysłać krawca, by zdjął z pani miarę, należy przygotować nową garderobę. Najlepiej będzie jeśli jutro wprowadzi się pani do Broadway Tower. Przekaż służbie, by przygotowała sypialnię gościnną, w bocznym skrzydle. Tą małą, z zieloną tapetą — przypomniała mu, choć skrzat wydawał się nie być zdezorientowany. — Mamy mnóstwo pracy. Lekcje etykiety, rysunku, gry na fortepianie, historia, języki. Trzeba to jakoś upchać w ciągu dnia, by do ślubu jakoś się pani prezentowała. Taniec balowy? Potrafi pani tańczyć? Na balet u pani to już za późno...— Zmierzyła ją nieprzychylnym wzrokiem. — Taniec co najmniej dwa razy dziennie, trzeba popracować nad sylwetką. Po ślubie będziemy mogli troszkę zwolnić. Może jazda konna? Trzeba coś zrobić jeszcze z tą fryzurą, jest niemodna i nieadekwatna do pani wieku. Przed ślubem musi mieć pani długie włosy odpowiednio ułożone. Musi się pani prezentować nienagannie. Odbędzie pani także lekcje stylu. Nauczy się pani wszystkiego o materiałach i o tym, jakie pani pasują, a jakich kategorycznie unikać. — Odłożyła spodeczek z filiżanką na stolik i zwróciła się w stronę skrzata. — Guccio, pani Multon przekaże ci numer skrytki w banku Gringotta i kluczyk. Zajmiesz się przenoszeniem jej zawartości do naszego rodowego skarbca. Pani Multon osobna skrytka nie będzie już potrzebna. Jutro z samego rana udasz się do domu pani i pozbędziesz wszystkich tych okropieństw, które się tam znajdą. Mam na myśli te... — machnęła ręką niedbale w powietrzu. — Paskudztwa uzdrowicielskopodobne. Pani nie będzie sobie tym już brudzić rąk, zostanie damą. Zrobisz to tak, by nikt nie zadawał więcej pytań, kwestię zajęcia żony Harlanda przed ślubem jakoś spróbujemy zatuszować... Może... Ubierzemy to w charytatywną pomoc sierotom i dzieciom— wskazała palcem w stół, spoglądając na skrzata. — Pozbędziesz się wszystkich mebli, albo najlepiej niech służba wystawi ten dom na sprzedaż. Może znajdzie się jakiś zdesperowany kupiec. Byle nie było tam śladów po... — Urwała, dotykając palcami okrytymi rękawiczką ust na moment. — Sprowadzisz sowę pani Multon. Trzeba wybrać odpowiednią papeterię i inkaust. Później suknię ślubną. Guccio, udaj się do domu pani Multon od razu — westchnęła i dotknęła palcami czoła w zamyśleniu i wyrazie wielkiego zmęczenia.
Uśmiech musiał być dobrym znakiem - nawet jeżeli stała za nim wyłącznie uprzejmość, zwykła zimna kalkulacja, to przynajmniej miała podstawy spodziewać się, że komplement był właściwy. W innym wypadku kobieta wpatrywałaby się w nią pewnie równie beznamiętnie co wcześniej - lady na pozycjach miały w sobie tę cechę, że potrafiły okazać niesmak i pogardę bez choćby najmniejszej zmarszczki na twarzy. Godne podziwu. Kiedyś uznawała ekspresyjność bez słów za świetny sposób poniżenia, ale od pewnego czasu preferowała nieprzenikniony chłód. Stanowił barierę nawet przed jej własnymi emocjami.
A ta bariera, jak się okazało, już wkrótce miała okazać się niezbędna. Nie doszlifowała jej do perfekcji, jeszcze nie, więc przyszło jej zbladnąć, zacisnąć zęby - na najkrótszą z chwil. Potem wzięła się w garść, uniosła dumnie głowę. Jej uśmiech się nie zachwiał.
- Politycznym. Jestem blisko związana z najbliższymi poplecznikami naszego Pana. Czarnego Pana. Za swój wkład w formowanie nowego świata zostałam odznaczona Orderem Czaszki i Węża, choć ze względów osobistych nie mogłam pojawić się na uroczystości pierwszokwietniowej. Order, tak czy owak, otrzymałam z rąk własnych lorda nestora Tristana Rosiera. Odwiedził mnie na popołudniową lampkę wina. - upiła łyk herbaty, z nienachalną elegancją, zastanawiając się, dlaczego właściwie sprawia jej to aż tyle satysfakcji; powiedzieć o tym w końcu swojej własnej ciotce, skoro tamtego dnia, w tamtym momencie, była przerażona obecnością śmierciożercy w jej przeciętnym domu, uznała nawet, że zechciał ją ukarać. - Owszem. Lady Odetta to prawdziwa Wenus pośród młodej arystokracji. Gdy widziałyśmy się z lady ostatnim razem, opowiadała mi o tym jak ważne jest dla niej godne zamążpójście. Wiem, że ta decyzja uczyniła ją szczęśliwą - odparła gładko, choć splotła w ten sposób kilka niezależnych rozmów z Odettą, których kuzynka zapewne wcale nie zamierzała łączyć. Zresztą, nie miało to większego znaczenia; odkąd wskazano jej kandydata i rozpoczęto przygotowania ich wspólne lekcje definitywnie się zakończyły, nie miała z nią już stałego kontaktu.
Przed przybyciem do Broadway Tower, tego przepełnionego przepychem pałacu, na który zwykła patrzeć z zazdrością i zawiścią - dziedzictwo, które w jej naiwnym, dziewczęcym mniemaniu zwyczajnie jej się należało - przygotowała się na wiele różnych trudności, jakie mogła napotkać w starciu z lady Mathilde. Na niektóre przygotował ją nawet Harland i, pośrednio, Evandra. Na co natomiast nikt jej nie przygotował to tak nagła i bezprecedensowa zgoda.
I wszystko co nastąpiło później.
Otworzyła usta, potem je zamknęła. Słowotok ciotki Mathilde napierał na nią jak lodowy grad - nie, jak ogień, ogień sypiący się z nieba, ten, o którym mówił Harland. Będę dla ciebie płonąć, powiedziała mu tak niedawno, ale czy nie przeszarżowała? Czy spodziewała się, że skończy podobnie jak po Waltham Forest - i stanie znów na własnych nogach? Czy nie docierało do niej, że być może tym razem nie zostanie jej już nic?
Musiała odczekać na swoją kolej, zdołała ugryźć się w język, nim odważyłaby się przerwać ciotce, chociaż wszystkie instynkty w jej samolubnym, samodzielnym ciele biły na alarm. Nie waż się, nie waż się ty cholerna, przebrzydła, stara prukwo. Kiedy w końcu odczuła, że jest w stanie cokolwiek wtrącić, ostrożnie - nieznacznie tylko drżącą dłonią - odstawiła filiżankę na spodek. Nie zabrzęczał. Ona brzęczała, w środku, w jej własnej głowie przez chwilę wybrzmiewał tylko pisk.
Zacisnęła jedną dłoń kurczowo na podłokietniku fotela, drugą uniosła w łagodnym, ostrożnym geście.
- Jeśli mogę, szanowna lady doyenne... - powiedziała powoli, i jeśli nawet jej głos przycichł nieco, obniżył się do pewnego mrocznego, niebezpiecznego tembru, może to i lepiej. Przynajmniej wciąż się uśmiechała. Uśmiechała się z taką nadzieją i takim ciepłem, że miała wrażenie, iż zaraz z tej słodyczy wypadną jej wszystkie zęby. - Natychmiast przeprowadzę się do Broadway Tower i podejmę się zarządzonych zajęć z pełnym zaangażowaniem. Przekażę także skrzatowi wszystkie niezbędne informacje... Ze szczerością przyznaję, że znam zaledwie podstawy tańca balowego. Jest to fundament, na którym będę budować swoją przyszłą sztukę. - Słowa paliły ją w język, ale jeszcze nie przygryzła policzka do krwi. - Jeżeli jednak chodzi o dom, nie ma potrzeby, aby go sprzedawać, lady. Lord Harland upodobał sobie tę wiejską okolicę nad rzeką, twierdzi, że ziemie Worcester, tamtejsza cisza i aura zapewniają mu natchnienie. Jako, że nie mam majątku, który zrobiłby na nim wrażenie, zażądał domu oraz mojego dawnego gabinetu jako wiana. Kolekcje anatomiczne, biblioteka i zgromadzone ryciny przysłużą mu się w jego karierze. Będzie miał z nich większy pożytek niż ja i zechciał je przejąć. Byłoby szkodą, gdyby cenne pamiątki przepadły na zatracenie. Lord pragnął zachować je jako majątek wiejski, swój gabinet i samotnię. - Nie spuszczała wzroku z oczu lady Mathilde. To była jedyna rzecz, która charakteryzowała ją, niezależnie od okoliczności i pulsującego wraz z sercem strachu w jej piersi. Nigdy nie odpuszczała, nie pozwalała na to, by oponent myślał, że ją zdominował. Jeżeli nawet wyjdzie stąd z niczym i będzie zmuszona powiedzieć Harly'emu, że jego romantyczne wizje były jedynie wizjami; poradzi sobie z tym. I ani razu nie przestanie patrzeć w te pieprzone, żmijowe oczy. Myślała, że uzdrowicielstwo było paskudztwem? Nigdy nie widziałaś paskudztwa, kobieto. Charytatywna pomoc; wszystko co miała, zawdzięczała własnej pracy, na litość cholernej Morgany! - Jestem gotowa. Na wszystko. Natychmiast - powiedziała jednak, prostując plecy, które mimowolnie wychyliła w jej stronę; popatrzyła na lady doyenne spod zmrużonych powiek, jej uśmiech stał się chłodniejszy, choć wciąż do bólu uprzejmy. Prawie tak fałszywy jak ten, którym raczyła ją ta kobieta. - Chciałabym jednak, proszę mi wybaczyć odwagę, prosić lady doyenne o przychylność w jednej sprawie. Jednej, a jakże istotnej - Nie zamierzała przeciągać tematu, ale dała sobie sekundę na złapanie oddechu, by nie stracić nerwów wiszących na włosku. - Wpływy polityczne, o których mówiłam, sięgają dalej niż tylko znajomości. Przez ostatnie lata byłam i jestem Rycerzem Walpurgii. Wsławiłam się wiedzą i umiejętnościami. Jest dla mnie oczywistością, że stawanie do walki ramię w ramię z mężczyznami już mi nie przystoi, proszę jednak o pozwolenie na pozostanie w organizacji i wykonywanie zadań, które Czarny Pan przede mną postawi. Jeżeli będzie trzeba, a będzie to kolidować z moim wizerunkiem, będę korzystać ze zmienionej tożsamości, obiecuję jednak, że przyniesie to korzyść szlachetnemu rodowi Parkinson. W ostatnim miesiącu uczestniczyłam w spotkaniu na szczycie wśród najwyższej socjety w Fantasmagorii, gdzie składałam sprawozdanie z sytuacji w Gloucestershire, Worcestershire i pozostałych ziemiach podległych. Robiłam to tylko i wyłącznie dlatego, że nie było tam nikogo reprezentującego nasz ród. Na spotkaniu, na którym podejmowano kluczowe decyzje w kwestii dalszej polityki kraju, także w aspekcie społecznym. Sama, dla przykładu, zgłosiłam się, by wraz z lady Travers, Burke, Rosier, Avery oraz namiestniczką Londynu pracować nad zmienionym planem edukacji młodych czarownic. - Kwestię segregacji mugoli do służby i walk na arenach na razie przemilczała. Zajmie się tym problemem wtedy, kiedy nadejdzie. Tym i każdym innym. Choć wciąż się uśmiechała, jej oczy zapłonęły pasją. - Lord Harland jest drugim synem i nie ma talentu swego starszego brata. Ja podlegam bezpośrednio Czarnemu Panu i śmierciożercom, mam prawo i przywilej wprowadzenia go do organizacji, dyskretnego i czułego przygotowania go do tej roli, by kiedyś zajął moje miejsce - Tak jakby zamierzała na to pozwolić. - Mam świadomość, że do tej pory wzbraniał się przed obowiązkami, lecz jako kobieta, wybranka serca, mam na niego znaczny wpływ. Wyznanie miłości to jedna rzecz, lecz on oświadczył mi się i poważył zwrócić do nestora, choć wie, kim jestem - Jej uśmiech na ułamek sekundy stał się cieplejszy, prawie prawdziwy. - Proszę, lady doyenne, proszę i zwracam się o możliwość uczynienia z mojego kuzyna, z mojego przyszłego męża, mężczyzny, który zapisze się na kartach historii. Nie jako drugi syn, nie jako lord uzdrowiciel, lecz lord Parkinson, który wraz z innymi wielkimi rodami przewodził rewolucji. - Odetchnęła, nie mając świadomości, że się zaczerwieniła, że jej druga dłoń również kurczowo ściskała fotel. Ignorowała skrzata domowego; przed sobą widziała wyłącznie Mathilde.
Niezależnie od odpowiedzi ciotki, była z siebie dumna. Fałsz, jaki wymyśliła na poczekaniu o woli Harlanda, by zachować jej dom, o tym, że zostanie Rycerzem Walpurgii; cóż, tak jak on poinformował ją o ślubie dopiero, gdy już go planował, tak i ona postawi go przed faktem dokonanym. Była jednak przekonana, że gdy przyjdzie co do czego, nie będzie w stanie jej odmówić.
Nie da mu zresztą wyboru. Wet za wet.
A ta bariera, jak się okazało, już wkrótce miała okazać się niezbędna. Nie doszlifowała jej do perfekcji, jeszcze nie, więc przyszło jej zbladnąć, zacisnąć zęby - na najkrótszą z chwil. Potem wzięła się w garść, uniosła dumnie głowę. Jej uśmiech się nie zachwiał.
- Politycznym. Jestem blisko związana z najbliższymi poplecznikami naszego Pana. Czarnego Pana. Za swój wkład w formowanie nowego świata zostałam odznaczona Orderem Czaszki i Węża, choć ze względów osobistych nie mogłam pojawić się na uroczystości pierwszokwietniowej. Order, tak czy owak, otrzymałam z rąk własnych lorda nestora Tristana Rosiera. Odwiedził mnie na popołudniową lampkę wina. - upiła łyk herbaty, z nienachalną elegancją, zastanawiając się, dlaczego właściwie sprawia jej to aż tyle satysfakcji; powiedzieć o tym w końcu swojej własnej ciotce, skoro tamtego dnia, w tamtym momencie, była przerażona obecnością śmierciożercy w jej przeciętnym domu, uznała nawet, że zechciał ją ukarać. - Owszem. Lady Odetta to prawdziwa Wenus pośród młodej arystokracji. Gdy widziałyśmy się z lady ostatnim razem, opowiadała mi o tym jak ważne jest dla niej godne zamążpójście. Wiem, że ta decyzja uczyniła ją szczęśliwą - odparła gładko, choć splotła w ten sposób kilka niezależnych rozmów z Odettą, których kuzynka zapewne wcale nie zamierzała łączyć. Zresztą, nie miało to większego znaczenia; odkąd wskazano jej kandydata i rozpoczęto przygotowania ich wspólne lekcje definitywnie się zakończyły, nie miała z nią już stałego kontaktu.
Przed przybyciem do Broadway Tower, tego przepełnionego przepychem pałacu, na który zwykła patrzeć z zazdrością i zawiścią - dziedzictwo, które w jej naiwnym, dziewczęcym mniemaniu zwyczajnie jej się należało - przygotowała się na wiele różnych trudności, jakie mogła napotkać w starciu z lady Mathilde. Na niektóre przygotował ją nawet Harland i, pośrednio, Evandra. Na co natomiast nikt jej nie przygotował to tak nagła i bezprecedensowa zgoda.
I wszystko co nastąpiło później.
Otworzyła usta, potem je zamknęła. Słowotok ciotki Mathilde napierał na nią jak lodowy grad - nie, jak ogień, ogień sypiący się z nieba, ten, o którym mówił Harland. Będę dla ciebie płonąć, powiedziała mu tak niedawno, ale czy nie przeszarżowała? Czy spodziewała się, że skończy podobnie jak po Waltham Forest - i stanie znów na własnych nogach? Czy nie docierało do niej, że być może tym razem nie zostanie jej już nic?
Musiała odczekać na swoją kolej, zdołała ugryźć się w język, nim odważyłaby się przerwać ciotce, chociaż wszystkie instynkty w jej samolubnym, samodzielnym ciele biły na alarm. Nie waż się, nie waż się ty cholerna, przebrzydła, stara prukwo. Kiedy w końcu odczuła, że jest w stanie cokolwiek wtrącić, ostrożnie - nieznacznie tylko drżącą dłonią - odstawiła filiżankę na spodek. Nie zabrzęczał. Ona brzęczała, w środku, w jej własnej głowie przez chwilę wybrzmiewał tylko pisk.
Zacisnęła jedną dłoń kurczowo na podłokietniku fotela, drugą uniosła w łagodnym, ostrożnym geście.
- Jeśli mogę, szanowna lady doyenne... - powiedziała powoli, i jeśli nawet jej głos przycichł nieco, obniżył się do pewnego mrocznego, niebezpiecznego tembru, może to i lepiej. Przynajmniej wciąż się uśmiechała. Uśmiechała się z taką nadzieją i takim ciepłem, że miała wrażenie, iż zaraz z tej słodyczy wypadną jej wszystkie zęby. - Natychmiast przeprowadzę się do Broadway Tower i podejmę się zarządzonych zajęć z pełnym zaangażowaniem. Przekażę także skrzatowi wszystkie niezbędne informacje... Ze szczerością przyznaję, że znam zaledwie podstawy tańca balowego. Jest to fundament, na którym będę budować swoją przyszłą sztukę. - Słowa paliły ją w język, ale jeszcze nie przygryzła policzka do krwi. - Jeżeli jednak chodzi o dom, nie ma potrzeby, aby go sprzedawać, lady. Lord Harland upodobał sobie tę wiejską okolicę nad rzeką, twierdzi, że ziemie Worcester, tamtejsza cisza i aura zapewniają mu natchnienie. Jako, że nie mam majątku, który zrobiłby na nim wrażenie, zażądał domu oraz mojego dawnego gabinetu jako wiana. Kolekcje anatomiczne, biblioteka i zgromadzone ryciny przysłużą mu się w jego karierze. Będzie miał z nich większy pożytek niż ja i zechciał je przejąć. Byłoby szkodą, gdyby cenne pamiątki przepadły na zatracenie. Lord pragnął zachować je jako majątek wiejski, swój gabinet i samotnię. - Nie spuszczała wzroku z oczu lady Mathilde. To była jedyna rzecz, która charakteryzowała ją, niezależnie od okoliczności i pulsującego wraz z sercem strachu w jej piersi. Nigdy nie odpuszczała, nie pozwalała na to, by oponent myślał, że ją zdominował. Jeżeli nawet wyjdzie stąd z niczym i będzie zmuszona powiedzieć Harly'emu, że jego romantyczne wizje były jedynie wizjami; poradzi sobie z tym. I ani razu nie przestanie patrzeć w te pieprzone, żmijowe oczy. Myślała, że uzdrowicielstwo było paskudztwem? Nigdy nie widziałaś paskudztwa, kobieto. Charytatywna pomoc; wszystko co miała, zawdzięczała własnej pracy, na litość cholernej Morgany! - Jestem gotowa. Na wszystko. Natychmiast - powiedziała jednak, prostując plecy, które mimowolnie wychyliła w jej stronę; popatrzyła na lady doyenne spod zmrużonych powiek, jej uśmiech stał się chłodniejszy, choć wciąż do bólu uprzejmy. Prawie tak fałszywy jak ten, którym raczyła ją ta kobieta. - Chciałabym jednak, proszę mi wybaczyć odwagę, prosić lady doyenne o przychylność w jednej sprawie. Jednej, a jakże istotnej - Nie zamierzała przeciągać tematu, ale dała sobie sekundę na złapanie oddechu, by nie stracić nerwów wiszących na włosku. - Wpływy polityczne, o których mówiłam, sięgają dalej niż tylko znajomości. Przez ostatnie lata byłam i jestem Rycerzem Walpurgii. Wsławiłam się wiedzą i umiejętnościami. Jest dla mnie oczywistością, że stawanie do walki ramię w ramię z mężczyznami już mi nie przystoi, proszę jednak o pozwolenie na pozostanie w organizacji i wykonywanie zadań, które Czarny Pan przede mną postawi. Jeżeli będzie trzeba, a będzie to kolidować z moim wizerunkiem, będę korzystać ze zmienionej tożsamości, obiecuję jednak, że przyniesie to korzyść szlachetnemu rodowi Parkinson. W ostatnim miesiącu uczestniczyłam w spotkaniu na szczycie wśród najwyższej socjety w Fantasmagorii, gdzie składałam sprawozdanie z sytuacji w Gloucestershire, Worcestershire i pozostałych ziemiach podległych. Robiłam to tylko i wyłącznie dlatego, że nie było tam nikogo reprezentującego nasz ród. Na spotkaniu, na którym podejmowano kluczowe decyzje w kwestii dalszej polityki kraju, także w aspekcie społecznym. Sama, dla przykładu, zgłosiłam się, by wraz z lady Travers, Burke, Rosier, Avery oraz namiestniczką Londynu pracować nad zmienionym planem edukacji młodych czarownic. - Kwestię segregacji mugoli do służby i walk na arenach na razie przemilczała. Zajmie się tym problemem wtedy, kiedy nadejdzie. Tym i każdym innym. Choć wciąż się uśmiechała, jej oczy zapłonęły pasją. - Lord Harland jest drugim synem i nie ma talentu swego starszego brata. Ja podlegam bezpośrednio Czarnemu Panu i śmierciożercom, mam prawo i przywilej wprowadzenia go do organizacji, dyskretnego i czułego przygotowania go do tej roli, by kiedyś zajął moje miejsce - Tak jakby zamierzała na to pozwolić. - Mam świadomość, że do tej pory wzbraniał się przed obowiązkami, lecz jako kobieta, wybranka serca, mam na niego znaczny wpływ. Wyznanie miłości to jedna rzecz, lecz on oświadczył mi się i poważył zwrócić do nestora, choć wie, kim jestem - Jej uśmiech na ułamek sekundy stał się cieplejszy, prawie prawdziwy. - Proszę, lady doyenne, proszę i zwracam się o możliwość uczynienia z mojego kuzyna, z mojego przyszłego męża, mężczyzny, który zapisze się na kartach historii. Nie jako drugi syn, nie jako lord uzdrowiciel, lecz lord Parkinson, który wraz z innymi wielkimi rodami przewodził rewolucji. - Odetchnęła, nie mając świadomości, że się zaczerwieniła, że jej druga dłoń również kurczowo ściskała fotel. Ignorowała skrzata domowego; przed sobą widziała wyłącznie Mathilde.
Niezależnie od odpowiedzi ciotki, była z siebie dumna. Fałsz, jaki wymyśliła na poczekaniu o woli Harlanda, by zachować jej dom, o tym, że zostanie Rycerzem Walpurgii; cóż, tak jak on poinformował ją o ślubie dopiero, gdy już go planował, tak i ona postawi go przed faktem dokonanym. Była jednak przekonana, że gdy przyjdzie co do czego, nie będzie w stanie jej odmówić.
Nie da mu zresztą wyboru. Wet za wet.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Lady Parkinson masowała przez chwilę skroń w pewien sposób wyrażając jak wiele tematów jest do przemyślenia — oczywiście wyłącznie przez nią, bo sposób w jaki zwracała się do skrzata wyraźnie pomijając przy tym obecność Elviry jawnie sugerowała, że nie zamierzała z nią o nich dyskutować. Kiedy czarownica odstawiła filiżankę i odezwała się, spojrzała na nią, przypominając sobie o jej obecności i zadarłszy brodę uniosła brwi wyczekująco.
— Nie przypominam sobie, by była pani wyczytana podczas wręczania orderów. Zawieruszyło się zaproszenie, pani Multon? — spytała, przyglądając się kobiecie sceptycznie. — Jeśli jednak taki pani posiada to zawiśnie na ścianie w formie bardzo miłej pamiątki. Gdy w trakcie ciąży zrobi się pani sentymentalna na pewno doda otuchy, ale nic więcej — odparła, zanim jeszcze zdołała powiedzieć o wszystkim innym. — Co za nonsens — skwitowała od razu zasłyszane słowa na temat domu. — Harland nigdy nie upodobałby sobie rozpadającego się starego domu z zapuszczonym ogrodem w takim miejscu. Tutaj żyje mu się wygodnie, kocha luksus, przepych i dotąd miał dobry gust— dodała oschle i cierpko, wpatrując się w przesłodzone oblicze Elviry. Nie umknęło jej, że ton kobiety się zniżył i nabrał mocy, ale nie wyglądała na kogoś, kto ugiąłby się przed podobnym naciskiem. Przedłużające się spojrzenie sugerowało, że chętnie powiedziałaby więcej, ale Elvira nie była osobą, która miała prawo podobne oceny słyszeć. Przez dłuższą chwilę nie odejmowała od niej wzroku, dostrzegając zmiany zachodzące w jej twarzy. Zmiana postawy, zmrużone powieki, zmiana tonu głosu. I spojrzenie Mathilde Parkinson znacząco się wyostrzyło.
— Nie posiada pani żadnych wpływów, który mnie interesują, pani Multon. Być może moje pytanie odebrała pani jako ubytek w wiedzy na pani temat, lecz obawiam się, że źle mnie pani zrozumiała. Pani osiągnięcia i możliwości w taktyce wojennej mnie nie interesują i mi nie imponują. Zależy mi jedynie na wartości jaką posiada pani jako kandydatka na żonę lorda Parkinsona. Rozmawiamy o obowiązkach pani wobec męża, nie kraju. Jeśli wiążą panią inne zobowiązania to z oczywistych powodów o ślubie nie może być mowy. Lord Parkinson może wziąć za żonę kobietę wolną i gotową na swoją rolę, a rolą żony jest służyć mężowi. Nie wspomnę o tym, że to żona powinna reprezentować męża, nie odwrotnie. Musi to czynić w sposób godny i należyty, służyć mu radą i pomocą, wsparciem. Żona świadczy o mężu, a pani jak będzie świadczyć o Harlandzie? — Była spokojna, opanowana, ale surowa. Jej poza zmieniła się jednak diametralnie, gdy zaśmiała się perliście, z gracją przysłaniając usta dłonią. O tym, co tak bardzo rozśmieszyło lady doyenne Elvira mogła dowiedzieć się już po chwili. — Zapewniam panią, że nie było to spotkanie najwyższej socjety jeśli nie brałam w nim udziału.— Zmierzyła Elvirę wzrokiem i spojrzała w stronę regału z książkami, z większym spokojem i rezerwą wysłuchując jej kolejnych słów. Spojrzała na nią chłodno dopiero, gdy wspomniała o talentach Harlanda. Zdawać się mogło, że nie była zadowolona z krytyki przyszłego męża przez Elvirę.
— Harland nie potrzebuje żony by wtajemniczała go w świat walki o dobro kraju. Potrzebuje żony by rodziła mu dzieci i spełniała jego zachcianki — dodała z lekkim znużeniem i zniecierpliwieniem. — I jeśli myśli pani, że kobieta z gminu będzie dyrygować lordem Parkinsonem to obawiam się, że się pani prędko rozczaruje — dodała lodowatym tonem, podnosząc się, choć bez nerwowej gwałtowności. — Wykazuje się pani nie tylko wielką odwagą, ale także bezczelnością grożąc manipulacją lordem Parkinsonem przed lady doyenne. Miriam była niepoważna, widzę, że odziedziczyła pani to po matce. Nie mamy o czym już rozmawiać, pani Multon. — Spojrzawszy na nią z góry minęła stoliczek z herbatą, zmierzając w stronę wyjścia. — Guccio, zapomnij o wszystkim o czym mówiłam. Zmieniłam zdanie.
— Nie przypominam sobie, by była pani wyczytana podczas wręczania orderów. Zawieruszyło się zaproszenie, pani Multon? — spytała, przyglądając się kobiecie sceptycznie. — Jeśli jednak taki pani posiada to zawiśnie na ścianie w formie bardzo miłej pamiątki. Gdy w trakcie ciąży zrobi się pani sentymentalna na pewno doda otuchy, ale nic więcej — odparła, zanim jeszcze zdołała powiedzieć o wszystkim innym. — Co za nonsens — skwitowała od razu zasłyszane słowa na temat domu. — Harland nigdy nie upodobałby sobie rozpadającego się starego domu z zapuszczonym ogrodem w takim miejscu. Tutaj żyje mu się wygodnie, kocha luksus, przepych i dotąd miał dobry gust— dodała oschle i cierpko, wpatrując się w przesłodzone oblicze Elviry. Nie umknęło jej, że ton kobiety się zniżył i nabrał mocy, ale nie wyglądała na kogoś, kto ugiąłby się przed podobnym naciskiem. Przedłużające się spojrzenie sugerowało, że chętnie powiedziałaby więcej, ale Elvira nie była osobą, która miała prawo podobne oceny słyszeć. Przez dłuższą chwilę nie odejmowała od niej wzroku, dostrzegając zmiany zachodzące w jej twarzy. Zmiana postawy, zmrużone powieki, zmiana tonu głosu. I spojrzenie Mathilde Parkinson znacząco się wyostrzyło.
— Nie posiada pani żadnych wpływów, który mnie interesują, pani Multon. Być może moje pytanie odebrała pani jako ubytek w wiedzy na pani temat, lecz obawiam się, że źle mnie pani zrozumiała. Pani osiągnięcia i możliwości w taktyce wojennej mnie nie interesują i mi nie imponują. Zależy mi jedynie na wartości jaką posiada pani jako kandydatka na żonę lorda Parkinsona. Rozmawiamy o obowiązkach pani wobec męża, nie kraju. Jeśli wiążą panią inne zobowiązania to z oczywistych powodów o ślubie nie może być mowy. Lord Parkinson może wziąć za żonę kobietę wolną i gotową na swoją rolę, a rolą żony jest służyć mężowi. Nie wspomnę o tym, że to żona powinna reprezentować męża, nie odwrotnie. Musi to czynić w sposób godny i należyty, służyć mu radą i pomocą, wsparciem. Żona świadczy o mężu, a pani jak będzie świadczyć o Harlandzie? — Była spokojna, opanowana, ale surowa. Jej poza zmieniła się jednak diametralnie, gdy zaśmiała się perliście, z gracją przysłaniając usta dłonią. O tym, co tak bardzo rozśmieszyło lady doyenne Elvira mogła dowiedzieć się już po chwili. — Zapewniam panią, że nie było to spotkanie najwyższej socjety jeśli nie brałam w nim udziału.— Zmierzyła Elvirę wzrokiem i spojrzała w stronę regału z książkami, z większym spokojem i rezerwą wysłuchując jej kolejnych słów. Spojrzała na nią chłodno dopiero, gdy wspomniała o talentach Harlanda. Zdawać się mogło, że nie była zadowolona z krytyki przyszłego męża przez Elvirę.
— Harland nie potrzebuje żony by wtajemniczała go w świat walki o dobro kraju. Potrzebuje żony by rodziła mu dzieci i spełniała jego zachcianki — dodała z lekkim znużeniem i zniecierpliwieniem. — I jeśli myśli pani, że kobieta z gminu będzie dyrygować lordem Parkinsonem to obawiam się, że się pani prędko rozczaruje — dodała lodowatym tonem, podnosząc się, choć bez nerwowej gwałtowności. — Wykazuje się pani nie tylko wielką odwagą, ale także bezczelnością grożąc manipulacją lordem Parkinsonem przed lady doyenne. Miriam była niepoważna, widzę, że odziedziczyła pani to po matce. Nie mamy o czym już rozmawiać, pani Multon. — Spojrzawszy na nią z góry minęła stoliczek z herbatą, zmierzając w stronę wyjścia. — Guccio, zapomnij o wszystkim o czym mówiłam. Zmieniłam zdanie.
Czy nienawiść dało się obłaskawić? Czy monstrum spętane płonącymi łańcuchami, które od najwcześniejszych lat żyło w jej piersiach, w jej myślach, dało się jeszcze poskromić? Czy karmiła je czarną magią, arogancją i dumą zbyt długo i stało się w końcu nieśmiertelne? Najchętniej zamknęłaby oczy, schowała twarz w dłoniach i w zimnej ciszy dała sobie czas, by zapanować nad obrzydliwą, żrącą niechęcią, którą czuła wobec ciotki, jej egzaltowanie cierpiętniczego zmęczenia i politowania. Zesztywniała jednak, by nie dać mięśniom szansy na niewłaściwy ruch. Patrzyła Mathilde w oczy, wyobrażając sobie, że krwawią. Przez chwilę, między jednym mrugnięciem a drugim, niemal sobie to uroiła.
- Wyczytanie kogoś, kto nie mógł przybyć mijałoby się z celem i naruszyło integralność uroczystości - odparła natychmiast, a choć lód i ogień walczyły o dominację w jej gardle, słowa wciąż były miękkie. Podobnie jak kłamstwo; - Nie jestem osobą kapryśną, lady, nie unosiłam się zawiścią z tej przyczyny - Oczywiście, że się unosiła, oczywiście, że wykręcała sobie palce, samotnie w domu, nie mając ochoty nawet spoglądać we własne odbicie, by w przypływie furii nie rozbić lustra. Najchętniej rozbiłaby je na twarzy Valerie Sallow, ale te emocje już ją opuściły. Teraz, gdy odzyskała choć tę część szacunku, była skłonna tolerować jej obecność, może nawet jej pomagać, jeżeli przyjdzie im wykonywać jedno zadanie.
Ale szacunek był ostatnią rzeczą, jaką zamierzała jej okazać Mathilde, to jasne. Mimo faktu, że była dzieckiem siostry jej męża, że była piękną, potężną i nieustraszoną czarownicą - zawsze istniało coś, w czym im nie dorównywała. Coś, za co mogli ją wykpić, poniżyć lub stłamsić. Była skłonna ofiarować im tak wiele z siebie, tyle oddać dla Harlanda z szacunku do tego, że przy niej trwał; swoją karierę, swój cięty język, swoją osobowość, swój czas i pot, które musiałaby poświęcić na te wszystkie męczące obowiązki. Ale nazwisko, miłość, pieniądze, nic nigdy nie mogło stać wyżej niż Czarny Pan i jej wobec niego obsesja.
Co za śmieszny pomysł, że mogłaby oddać im z siebie więcej niż oddała Jemu. Zawsze będzie za Nim podążać, za Jego władzą i mocą.
- Oczywiście, lady doyenne ma rację. Niech lord sam podejmie decyzję, zna go lady najlepiej - skwitowała kwestię domu sucho, choć na myśl o tym skrzacie myszkującym w jej rzeczach miała ochotę wyć. Ale Harland wiedział, ile to dla niej znaczyło, sama mu o tym powiedziała; mógł wziąć to na siebie i udowodnić, że zrobi dla niej tyle, ile ona zamierzała zrobić dla niego.
Wyostrzenie tonu ciotki pierwotnie wzbudziło w niej bliźniaczą wolę dominacji; uginała karku przed ludźmi, którzy byli tego warci, którym dobrowolnie się poddała. Mogła to zrobić też przed Harlandem. Ufała mu. Wcześniej lady Mathilde zdawała się silną kobietą, kimś, kogo mogłaby postrzegać jako wzór, ale nie wówczas, gdy traktowała ją i wszystko czym była jak nic niewarte plotki.
Co za farsa.
- Służenie mężowi jest dla mnie najważniejsze - powiedziała, prawie cedząc słowa. Kłamstwo, ale słodsze. Harlanda wybrała, chciała do niego należeć, bo wiedziała, że oboje się nawzajem szanują. Naprawdę służyła tylko Czarnemu Panu i jego poplecznikom. - Dlatego szanuję jego pragnienia i opinie. Wiem, czego ode mnie oczekuje, w jaki sposób być jego towarzyszką i ostoją, bo już o tym rozmawialiśmy. Harland nie chce, bym ryzykowała życiem, ale pragnie, bym zachowała pozycję. Ponieważ jest ze mnie dumny - Stwierdzenie było twarde, pozbawione niepewności; słyszała to wystarczająco wiele razy, widziała w jego spojrzeniu, by móc w to wątpić. W innym wypadku nigdy by go do siebie nie dopuściła, ani teraz ani lata wcześniej. - Będę go reprezentować jako żona, która jest go godna.
Uniosła brew, gdy lady Mathilde zaśmiała się, jakże pięknie i mdło. Uśmiech poszerzył się także na jej własnych ustach, bardziej wyniosły niż wcześniej, zanim również go zasłoniła, opuszczając dłoń dopiero wówczas, gdy znów wygładziła twarz do uprzejmości. Nie zaszczyciła jej żelaznej pewności odpowiedzią. Jeżeli była na tyle ślepa, by w to wierzyć, by nie widzieć tego co działo się poza murami ich wieży; kimże była, by wyprowadzać ją z błędu? Na pewno nie kobietą, której chciałaby słuchać.
- Znam jego zachcianki - szepnęła za to, przechylając nieco głowę. Dopiła ostatni łyk naparu i odstawiła filiżankę, nie wracając do ściskania fotela; zamiast tego, złożyła luźno dłonie na kolanach. - Znam jego pragnienia, ambicje i plany. Jak dobra żona powinna. To nie manipulacja; pragnę być jego podporą i towarzyszką w najtrudniejszych chwilach. Bo tego właśnie ode mnie oczekuje i tego nie dała mu poprzednia małżonka - Pokręciła głową. - Miriam była ślepa. - uzupełniła opinię lady doyenne, która bynajmniej nie robiła na niej wrażenia. Stosunki Elviry z matką były skomplikowane, ale zwykle była pierwsza do tego, by wytykać jej wady. Nie musiała dodawać, że ślepota najwyraźniej była jej cechą rodzinną. Mathilde nie potrzebowała tego słyszeć, wystarczy, że to dziś udowadniała.
Pochyliła nieco głowę, słysząc o zmienionym zdaniu. Rumieniec wstąpił na jej policzki wraz z żółcią, która podeszła do gardła. Nie tak dawno temu Harland wypomniał jej, że będzie musiała wziąć go całego; także jako arystokratę, dziedzica. I choć obiecała mu, że nie odejdzie, nie była dłużej pewna, czy znów nie zostaną rozdzieleni siłą. Była skłonna o niego walczyć, zażądała od niego wszystkiego - ale tu, teraz, pod ostrzałem oceniającego spojrzenia lady doyenne nie była wcale pewna, czy będzie na tyle śmiały, aby jej to dać.
Dlaczego wciąż tak mu nie ufała? Nie dał jej wszak powodu. Mogła postawić wszystko na jedną kartę, zachować twarz i uwierzyć, że nie pogrąży jej, nie poniży jeszcze bardziej, gdy przyjdzie mu zabrać głos.
Ale był tego warty, choćby dlatego, że tak naprawdę już do niej należał.
Kiedy ciotka wstała i ruszyła do wyjścia, zrobiła to samo; ale zamiast iść, oparła dłoń na krawędzi fotela i oblizała usta.
- Pragnę okazać wdzięczność za poświęcony czas, lady doyenne. Mimo wszystko. Nie będę występować przeciwko lady decyzji, nie mam możliwości. Gdy nasz syn się urodzi, wychowam go w Worcestershire - Głos jej nie zadrżał, gdy kładła dłoń na wciąż smukłym brzuchu. Nie miała łez w oczach, nie czuła rozpaczy. Jak zawsze, gnieździła się w niej wyłącznie trująca wściekłość.
A dla tego bękarta lepiej, by prawdziwie okazał się synem.
Teraz musiała znaleźć Harlanda. Znaleźć go, przeprosić i pożegnać.
- Wyczytanie kogoś, kto nie mógł przybyć mijałoby się z celem i naruszyło integralność uroczystości - odparła natychmiast, a choć lód i ogień walczyły o dominację w jej gardle, słowa wciąż były miękkie. Podobnie jak kłamstwo; - Nie jestem osobą kapryśną, lady, nie unosiłam się zawiścią z tej przyczyny - Oczywiście, że się unosiła, oczywiście, że wykręcała sobie palce, samotnie w domu, nie mając ochoty nawet spoglądać we własne odbicie, by w przypływie furii nie rozbić lustra. Najchętniej rozbiłaby je na twarzy Valerie Sallow, ale te emocje już ją opuściły. Teraz, gdy odzyskała choć tę część szacunku, była skłonna tolerować jej obecność, może nawet jej pomagać, jeżeli przyjdzie im wykonywać jedno zadanie.
Ale szacunek był ostatnią rzeczą, jaką zamierzała jej okazać Mathilde, to jasne. Mimo faktu, że była dzieckiem siostry jej męża, że była piękną, potężną i nieustraszoną czarownicą - zawsze istniało coś, w czym im nie dorównywała. Coś, za co mogli ją wykpić, poniżyć lub stłamsić. Była skłonna ofiarować im tak wiele z siebie, tyle oddać dla Harlanda z szacunku do tego, że przy niej trwał; swoją karierę, swój cięty język, swoją osobowość, swój czas i pot, które musiałaby poświęcić na te wszystkie męczące obowiązki. Ale nazwisko, miłość, pieniądze, nic nigdy nie mogło stać wyżej niż Czarny Pan i jej wobec niego obsesja.
Co za śmieszny pomysł, że mogłaby oddać im z siebie więcej niż oddała Jemu. Zawsze będzie za Nim podążać, za Jego władzą i mocą.
- Oczywiście, lady doyenne ma rację. Niech lord sam podejmie decyzję, zna go lady najlepiej - skwitowała kwestię domu sucho, choć na myśl o tym skrzacie myszkującym w jej rzeczach miała ochotę wyć. Ale Harland wiedział, ile to dla niej znaczyło, sama mu o tym powiedziała; mógł wziąć to na siebie i udowodnić, że zrobi dla niej tyle, ile ona zamierzała zrobić dla niego.
Wyostrzenie tonu ciotki pierwotnie wzbudziło w niej bliźniaczą wolę dominacji; uginała karku przed ludźmi, którzy byli tego warci, którym dobrowolnie się poddała. Mogła to zrobić też przed Harlandem. Ufała mu. Wcześniej lady Mathilde zdawała się silną kobietą, kimś, kogo mogłaby postrzegać jako wzór, ale nie wówczas, gdy traktowała ją i wszystko czym była jak nic niewarte plotki.
Co za farsa.
- Służenie mężowi jest dla mnie najważniejsze - powiedziała, prawie cedząc słowa. Kłamstwo, ale słodsze. Harlanda wybrała, chciała do niego należeć, bo wiedziała, że oboje się nawzajem szanują. Naprawdę służyła tylko Czarnemu Panu i jego poplecznikom. - Dlatego szanuję jego pragnienia i opinie. Wiem, czego ode mnie oczekuje, w jaki sposób być jego towarzyszką i ostoją, bo już o tym rozmawialiśmy. Harland nie chce, bym ryzykowała życiem, ale pragnie, bym zachowała pozycję. Ponieważ jest ze mnie dumny - Stwierdzenie było twarde, pozbawione niepewności; słyszała to wystarczająco wiele razy, widziała w jego spojrzeniu, by móc w to wątpić. W innym wypadku nigdy by go do siebie nie dopuściła, ani teraz ani lata wcześniej. - Będę go reprezentować jako żona, która jest go godna.
Uniosła brew, gdy lady Mathilde zaśmiała się, jakże pięknie i mdło. Uśmiech poszerzył się także na jej własnych ustach, bardziej wyniosły niż wcześniej, zanim również go zasłoniła, opuszczając dłoń dopiero wówczas, gdy znów wygładziła twarz do uprzejmości. Nie zaszczyciła jej żelaznej pewności odpowiedzią. Jeżeli była na tyle ślepa, by w to wierzyć, by nie widzieć tego co działo się poza murami ich wieży; kimże była, by wyprowadzać ją z błędu? Na pewno nie kobietą, której chciałaby słuchać.
- Znam jego zachcianki - szepnęła za to, przechylając nieco głowę. Dopiła ostatni łyk naparu i odstawiła filiżankę, nie wracając do ściskania fotela; zamiast tego, złożyła luźno dłonie na kolanach. - Znam jego pragnienia, ambicje i plany. Jak dobra żona powinna. To nie manipulacja; pragnę być jego podporą i towarzyszką w najtrudniejszych chwilach. Bo tego właśnie ode mnie oczekuje i tego nie dała mu poprzednia małżonka - Pokręciła głową. - Miriam była ślepa. - uzupełniła opinię lady doyenne, która bynajmniej nie robiła na niej wrażenia. Stosunki Elviry z matką były skomplikowane, ale zwykle była pierwsza do tego, by wytykać jej wady. Nie musiała dodawać, że ślepota najwyraźniej była jej cechą rodzinną. Mathilde nie potrzebowała tego słyszeć, wystarczy, że to dziś udowadniała.
Pochyliła nieco głowę, słysząc o zmienionym zdaniu. Rumieniec wstąpił na jej policzki wraz z żółcią, która podeszła do gardła. Nie tak dawno temu Harland wypomniał jej, że będzie musiała wziąć go całego; także jako arystokratę, dziedzica. I choć obiecała mu, że nie odejdzie, nie była dłużej pewna, czy znów nie zostaną rozdzieleni siłą. Była skłonna o niego walczyć, zażądała od niego wszystkiego - ale tu, teraz, pod ostrzałem oceniającego spojrzenia lady doyenne nie była wcale pewna, czy będzie na tyle śmiały, aby jej to dać.
Dlaczego wciąż tak mu nie ufała? Nie dał jej wszak powodu. Mogła postawić wszystko na jedną kartę, zachować twarz i uwierzyć, że nie pogrąży jej, nie poniży jeszcze bardziej, gdy przyjdzie mu zabrać głos.
Ale był tego warty, choćby dlatego, że tak naprawdę już do niej należał.
Kiedy ciotka wstała i ruszyła do wyjścia, zrobiła to samo; ale zamiast iść, oparła dłoń na krawędzi fotela i oblizała usta.
- Pragnę okazać wdzięczność za poświęcony czas, lady doyenne. Mimo wszystko. Nie będę występować przeciwko lady decyzji, nie mam możliwości. Gdy nasz syn się urodzi, wychowam go w Worcestershire - Głos jej nie zadrżał, gdy kładła dłoń na wciąż smukłym brzuchu. Nie miała łez w oczach, nie czuła rozpaczy. Jak zawsze, gnieździła się w niej wyłącznie trująca wściekłość.
A dla tego bękarta lepiej, by prawdziwie okazał się synem.
Teraz musiała znaleźć Harlanda. Znaleźć go, przeprosić i pożegnać.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Lady Mathilde uśmiechnęła się skąpo, nie odpowiadając Elvirze na wyjaśnienia nic, ale czarownica, która uważnie przyglądała się dumnej lady Parkinson widziała wyraźnie, że Mathilde nie wierzyła w żadne jej słowo i jeśli wcześniej miała ku temu wątpliwości, teraz mogła być pewna, że nie stało się to teraz. Mathilde miała swoje lata i ogrom doświadczenia za sobą z podobnymi sytuacjami. Wyraźnie nie zamierzała poświęcić Elvirze więcej czasu niż było to konieczne.
— Już ustaliłyśmy, że nie posiada pani żadnej pozycji, która interesowałaby Parkinsonów, pani Multon— odparła zimno, upominająco, obniżając brodę, by zawiesić na niej spojrzenie. — Pani pozycja w innych miejscach niż socjeta zapewne jest dla niektórych mężczyzn pociągająca, jak każda nowość i każda egzotyka, ale nie traktowałabym tego poważnie, pani Multon. To tylko chwilowy kaprys i fanaberia. — zakończyła. Nie dawała po sobie poznać, że jest zdenerwowana, ale jej reakcja mogła świadczyć o tym, że Elvirze udało się wyprowadzić z ją równowagi. Nie odwracała się w stronę czarownicy, nie zamierzała się żegnać wyraźniej niż uczyniła to wstając z miejsca, lecz nim zupełnie opuściła bibliotekę zatrzymała się tuż przed drzwiami, powoli z uniesioną brwią odwracając się przez ramię do gościa. Podążyła spojrzeniem za ruchem dłoni Elviry, przez chwilę patrząc na jej brzuch, ale i wtedy nie zdecydowała się do niej odezwać. Już wyraźnie urażona tą rozmową odwróciła i czekając aż drzwi się przed nią uchylą, Elvira mogła jeszcze usłyszeć na odchodne słowa, które lady doyenne kierowała do swojego skrzata:
— Wezwij Harlanda do pracowni jubilerskiej. Nie interesuje mnie, czy jest w szpitalu, czy w alkowie jakiejś czarownicy z gminu. Masz go ściągnąć.
Opuściła bibliotekę, znikając w korytarzu nieco żwawszym krokiem. Guccio, jak na wiernego skrzata przystało pstryknął palcami i zniknął tuż za plecami swojej litościwej pani, by zmaterializować się u boku Harlanda Parkinsona i przekazać mu, że lady doyenne oczekuje go natychmiast.
| Mistrz Gry kontynuuje rozgrywkę tutaj, ale już z Harlandem, o ile się zjawi. Mistrz Gry będzie czekał na post w pracowni do 15 listopada.
— Już ustaliłyśmy, że nie posiada pani żadnej pozycji, która interesowałaby Parkinsonów, pani Multon— odparła zimno, upominająco, obniżając brodę, by zawiesić na niej spojrzenie. — Pani pozycja w innych miejscach niż socjeta zapewne jest dla niektórych mężczyzn pociągająca, jak każda nowość i każda egzotyka, ale nie traktowałabym tego poważnie, pani Multon. To tylko chwilowy kaprys i fanaberia. — zakończyła. Nie dawała po sobie poznać, że jest zdenerwowana, ale jej reakcja mogła świadczyć o tym, że Elvirze udało się wyprowadzić z ją równowagi. Nie odwracała się w stronę czarownicy, nie zamierzała się żegnać wyraźniej niż uczyniła to wstając z miejsca, lecz nim zupełnie opuściła bibliotekę zatrzymała się tuż przed drzwiami, powoli z uniesioną brwią odwracając się przez ramię do gościa. Podążyła spojrzeniem za ruchem dłoni Elviry, przez chwilę patrząc na jej brzuch, ale i wtedy nie zdecydowała się do niej odezwać. Już wyraźnie urażona tą rozmową odwróciła i czekając aż drzwi się przed nią uchylą, Elvira mogła jeszcze usłyszeć na odchodne słowa, które lady doyenne kierowała do swojego skrzata:
— Wezwij Harlanda do pracowni jubilerskiej. Nie interesuje mnie, czy jest w szpitalu, czy w alkowie jakiejś czarownicy z gminu. Masz go ściągnąć.
Opuściła bibliotekę, znikając w korytarzu nieco żwawszym krokiem. Guccio, jak na wiernego skrzata przystało pstryknął palcami i zniknął tuż za plecami swojej litościwej pani, by zmaterializować się u boku Harlanda Parkinsona i przekazać mu, że lady doyenne oczekuje go natychmiast.
| Mistrz Gry kontynuuje rozgrywkę tutaj, ale już z Harlandem, o ile się zjawi. Mistrz Gry będzie czekał na post w pracowni do 15 listopada.
Głuchy trzask oznajmił nasze pojawienie się w holu głównym rezydencji. W jednej chwili próbowałem nie udusić nieznajomego chłopaka za to, że zniszczył mi ubranie, dostawę jedwabiu i odebrał przyjemność zjedzenia żaby, w drugiej stałem w domu w płaszczem i spodniami ufajdanymi czekoladą, a nasz skrzat dźgał mnie palcem.
- Pani kazała natychmiast – marudził, chociaż z pewnością zdawał sobie sprawę ze stanu, w jakim się znajdowałem. Zdenerwowanie i wściekłość były zbyt nieznaczącymi słowami, by oddawały w pełni moje samopoczucie. Z obrzydzeniem dotknąłem klejącego się materiału, po czym ściągnąłem z siebie płaszcz i rzuciłem go skrzatowi. Miałem gdzieś, czy go złapie, czy może był tak zafiksowany na zleconym zadaniu, że nawet nie ruszy palcem; nie zamierzałem się tym przejmować, lecz umyć, zmywając z siebie brud ostatnich wydarzeń. Dosłownie i w przenośni. Ruszyłem schodami na piętro, ku mojej sypialni, po drodze spoglądając na koszulę, która niestety też ucierpiała w starciu z wielką czekoladową żabą. Za sobą słyszałem kroki; najwyraźniej nawet skrzat pojął, że pewnych norm ubioru nie należało łamać przy rodzinnych spotkaniach, a strój w połowie oblepiony kakaową mazią nie należał do najnowszych trendów modowych.
Myliłem się. Szedł za mną tylko dlatego, że kierowałem się w stronę pracowni jubilerskiej; gdy zamierzałem skręcić w korytarz prowadzący do części sypialnianej, poczułem szarpnięcie i ledwie ustałem na nogach. Warknąłem pod nosem wcale nie ciche przekleństwo, ale skrzat pozostawał nieugięty. Zmierzyłem go zirytowanym spojrzeniem, ale nawet nie drgnął, za to ja poczułem, jak rośnie we mnie coraz większa wściekłość. Na chłopaka z portu, na skrzata, na swoje życie, gdzie przez trzydzieści lat pozostawałem kukiełką, a teraz nawet nie miałem prawa się umyć, bo marionetkarz pociągający za sznurki postanowił inaczej.
- To jakiś pieprzony żart – przez moment na poważnie rozważałem wyciągnięcie różdżki i zrobienie krzywdy jeśli nie temu cholernemu skrzatowi, to samemu sobie. - Całkowicie... Elvira? - zapytałem nagle, gdy w mijanych drzwiach pojawiła się znana mi sylwetka, choć ubrana zupełnie inaczej niż przywykłem ją widywać. - Nie miałaś być tu jutro? - zatrzymałem się, nie bacząc na protesty skrzata; ten zresztą znów wbił mi palec w plecy w pośpieszającym geście, a gdy nawet nie drgnąłem o centymetr, tak jak on wcześniej, pstryknął palcami i nogi same poniosły mnie znów do przodu. Tych kilka sekund postoju wystarczyło jednak, by Elvira nachyliła się do mojego ucha, a jej dłonie zacisnęły na moment na moim ramieniu, zanim zniknęła mi z oczu.
z/t Harland
- Pani kazała natychmiast – marudził, chociaż z pewnością zdawał sobie sprawę ze stanu, w jakim się znajdowałem. Zdenerwowanie i wściekłość były zbyt nieznaczącymi słowami, by oddawały w pełni moje samopoczucie. Z obrzydzeniem dotknąłem klejącego się materiału, po czym ściągnąłem z siebie płaszcz i rzuciłem go skrzatowi. Miałem gdzieś, czy go złapie, czy może był tak zafiksowany na zleconym zadaniu, że nawet nie ruszy palcem; nie zamierzałem się tym przejmować, lecz umyć, zmywając z siebie brud ostatnich wydarzeń. Dosłownie i w przenośni. Ruszyłem schodami na piętro, ku mojej sypialni, po drodze spoglądając na koszulę, która niestety też ucierpiała w starciu z wielką czekoladową żabą. Za sobą słyszałem kroki; najwyraźniej nawet skrzat pojął, że pewnych norm ubioru nie należało łamać przy rodzinnych spotkaniach, a strój w połowie oblepiony kakaową mazią nie należał do najnowszych trendów modowych.
Myliłem się. Szedł za mną tylko dlatego, że kierowałem się w stronę pracowni jubilerskiej; gdy zamierzałem skręcić w korytarz prowadzący do części sypialnianej, poczułem szarpnięcie i ledwie ustałem na nogach. Warknąłem pod nosem wcale nie ciche przekleństwo, ale skrzat pozostawał nieugięty. Zmierzyłem go zirytowanym spojrzeniem, ale nawet nie drgnął, za to ja poczułem, jak rośnie we mnie coraz większa wściekłość. Na chłopaka z portu, na skrzata, na swoje życie, gdzie przez trzydzieści lat pozostawałem kukiełką, a teraz nawet nie miałem prawa się umyć, bo marionetkarz pociągający za sznurki postanowił inaczej.
- To jakiś pieprzony żart – przez moment na poważnie rozważałem wyciągnięcie różdżki i zrobienie krzywdy jeśli nie temu cholernemu skrzatowi, to samemu sobie. - Całkowicie... Elvira? - zapytałem nagle, gdy w mijanych drzwiach pojawiła się znana mi sylwetka, choć ubrana zupełnie inaczej niż przywykłem ją widywać. - Nie miałaś być tu jutro? - zatrzymałem się, nie bacząc na protesty skrzata; ten zresztą znów wbił mi palec w plecy w pośpieszającym geście, a gdy nawet nie drgnąłem o centymetr, tak jak on wcześniej, pstryknął palcami i nogi same poniosły mnie znów do przodu. Tych kilka sekund postoju wystarczyło jednak, by Elvira nachyliła się do mojego ucha, a jej dłonie zacisnęły na moment na moim ramieniu, zanim zniknęła mi z oczu.
z/t Harland
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie posiadała żadnej pozycji, która interesowałaby Parkinsonów. Była w ich oczach bezwartościowa. Nie wiedziała o tym od dzisiaj, a jednak coś w sposobie, w jaki ciotka wyrzuciła jej to prosto w twarz sprawiło, że odchyliła się mimowolnie, jakby ktoś spróbował ją uderzyć. Trudno było Elvirze powstrzymać zgrzytanie zębami; i w pewnym momencie przestała próbować. Bo dlaczego miałaby się starać, jeżeli opinia rodziny na jej temat była już ugruntowana? Nie oczekiwała, by zrobił na nich wrażenie fakt, że bez wsparcia finansowego rodziców ukończyła kurs uzdrowicielski, że była cholernie dobra w tym co robi, wystarczająco, by kupić w końcu własny dom - sama, bez skrytki bankowej jakiegoś mężczyzny. Samodzielność i kariera nie były cechami lady, fakt. Z jakiegoś jednak powodu trzymała się naiwnej nadziei, że walka o czystą krew, o bezpieczeństwo i wolność ich dzieci, ich pieprzonych, leniwych tyłków gnieżdżących się na jedwabiach i atłasach przyniesie jej jakiś szacunek. Była potężną czarownicą, która byłaby w stanie ochronić i siebie, i męża, i własne dzieci, i wszystkich tych bezużytecznych projektantów z domu mody. Była nieustraszona, zdeterminowana i nigdy się nie poddawała. I doceniał to sam Czarny Pan - ale nie oni, banda ślepych, słabych i infantylnych głupców.
Jej rodzina. Jej dziedzictwo. Jej nazwisko, którego pożądała przez całe życie.
Nigdy chyba jeszcze nie czuła się tak zdradzona.
Nie odpowiedziała Mathilde już nic, nie miała słów, które mogłyby wyrazić to co o nich teraz myślała; w każdym razie na pewno nie takich, które wypadałoby powiedzieć w tej bibliotece, w tym pałacu. Nie potrzebowała kolejnych plotek o swoim nieokrzesaniu. Nie była nieokrzesana, była wiedźmą.
Skrzyżowała ramiona na piersi i obejrzała się na pozostawione filiżanki. Musiała zacisnąć palce na miękkim materiale własnej koszuli, żeby powstrzymać chęć ciśnięcia nimi o ścianę. Dotarło do niej co lady powiedziała skrzatowi na korytarzu, imię Harlanda nieprzyjemnie zakuło ją pod żebrami.
Odwróciła się i podeszła do najbliższego okna, wyglądając przez nie przez chwilę. Wiedziała, że nie jest tu mile widziana, że robi to po raz ostatni. Mnóstwo myśli krążyło jej po głowie, ale zdążyła odsiać te, które były wyłącznie podszeptami mroku, furii i ognia. Odchyliła głowę i zamknęła oczy, wyobrażając sobie, że krew krążąca w jej żyłach ochładza się i tężeje jak lodowiec. Musiała wziąć się w garść, wyrównać oddech i zacząć planować.
Wiedziała, że Harland będzie nią zawiedziony, ale nie mogła zmusić się do tego, by czuć wyrzuty sumienia. Sam wepchnął ją w tę przepaść i powinien wiedzieć jak to się skończy. Obiecała sobie, że nie będzie z tego powodu płakać. Nie żartowała też, gdy zapewniała go, że nie odejdzie, nie zamierzała go sobie odpuścić, nie teraz, gdy w końcu się znów odnaleźli. Jego serce, dusza i ciało należały do niej. Ona również mu się oddała i myśl o utracie tej namiastki bliskości i komfortu, których zaznała wreszcie po latach samotności była nie do przyjęcia. Będą jednak zmuszeni zrewidować plany.
Ciotka zapewne chciała go widzieć, żeby natychmiast ożenić go z kimś innym. Elvira wiedziała, że tym razem nie będzie skora tego znieść. Zaakceptować. Ale co właściwie mogła zrobić? Przecież ich wszystkich nie wyrżnie. Położyła dłoń na własnym brzuchu i zmarszczyła brwi. Po jej plecach zaczynał już wspinać się dreszcz wyrzutu do samej siebie. Nie powinna wspominać o tej pieprzonej ciąży - teraz wszyscy będą już wiedzieć, że nosi bękarta. Chyba, że się go pozbędzie. Jeżeli nigdy się nie urodzi, być może uznają, że skłamała, że próbowała ich tym szantażować.
Żałosne.
Schowała twarz w dłoniach, jej oddech stał się chrapliwy z napięcia, ale powieki pozostały suche. Wściekłość w jej płucach mieszała się z desperacją. Musiała stąd wyjść. Ściągnąć do domu te zlecenie z domu pogrzebowego, któremu dwa dni wcześniej odmówiła przez wzgląd na niejasność najbliższych tygodni.
W prosektorium zawsze myślało jej się łatwiej.
Zamierzała wyjść z uniesioną głową i wyprostowanymi plecami, nie spoglądając ani nie odzywając się do nikogo, ale już za progiem zamarła i zbladła, gdy wpadła na niego. Nie wyglądał dobrze; był wściekły, cały brudny i śmierdział czekoladą, i nie miała pojęcia co mu się do cholery stało, ale skrzat dreptał mu po piętach i wiedziała, że nie ma wiele czasu.
Pokręciła głową z zaciśniętymi ustami i schwyciła go za łokieć, gdy się mijali. Ten gest powinien powiedzieć mu wszystko, ale i tak wspięła się na palce, by szepnąć:
- Wybacz mi, Harly. - A potem, w przypływie dziwnej pewności, a może surowej i zimnej woli przetrwania: - Kocham cię - I pocałowała go w policzek, posyłając przy tym skrzatowi jadowite, pełne pogardy spojrzenie.
Odchodząc trzymała się sztywno i dumnie jak królowa, którą nigdy nie była i nigdy nie będzie.
Dopiero na świeżym powietrzu jej zaciśnięte usta w końcu wygięły się w krzywy, nieszczęśliwy uśmiech. Nadal czuła na języku echo tych słów; słów, których Harland nigdy jeszcze, we wszystkich spędzonych razem zaułkach, chwilach i snach, od niej nie usłyszał. Być może stracił nawet nadzieję na to, że kiedykolwiek usłyszy. Zawsze reagowała czule na jego komplementy, ale sama była oszczędna w okazywaniu uczuć.
Nie była pewna, czy to co kwitło między nimi od lat, a teraz wybuchło płomieniem było prawdziwą miłością. Znała wyłącznie miłość obsesyjną, okrutną i brutalną. Nie umiała nazwać tego poczucia zupełnej przynależności, które przytłaczało ją, gdy zasypiała u jego boku. Gdy kładł dłonie na jej policzkach i siłą przyciągał ją do pocałunku. Wiedziała przynajmniej, że jest to dla niej ważne, że nie wyobraża sobie żyć dalej bez tego.
I jeżeli te dwa słowa, to wyznanie, ułatwią Harlandowi wybranie właśnie jej - oferowała mu je bez zawahania.
/zt
Jej rodzina. Jej dziedzictwo. Jej nazwisko, którego pożądała przez całe życie.
Nigdy chyba jeszcze nie czuła się tak zdradzona.
Nie odpowiedziała Mathilde już nic, nie miała słów, które mogłyby wyrazić to co o nich teraz myślała; w każdym razie na pewno nie takich, które wypadałoby powiedzieć w tej bibliotece, w tym pałacu. Nie potrzebowała kolejnych plotek o swoim nieokrzesaniu. Nie była nieokrzesana, była wiedźmą.
Skrzyżowała ramiona na piersi i obejrzała się na pozostawione filiżanki. Musiała zacisnąć palce na miękkim materiale własnej koszuli, żeby powstrzymać chęć ciśnięcia nimi o ścianę. Dotarło do niej co lady powiedziała skrzatowi na korytarzu, imię Harlanda nieprzyjemnie zakuło ją pod żebrami.
Odwróciła się i podeszła do najbliższego okna, wyglądając przez nie przez chwilę. Wiedziała, że nie jest tu mile widziana, że robi to po raz ostatni. Mnóstwo myśli krążyło jej po głowie, ale zdążyła odsiać te, które były wyłącznie podszeptami mroku, furii i ognia. Odchyliła głowę i zamknęła oczy, wyobrażając sobie, że krew krążąca w jej żyłach ochładza się i tężeje jak lodowiec. Musiała wziąć się w garść, wyrównać oddech i zacząć planować.
Wiedziała, że Harland będzie nią zawiedziony, ale nie mogła zmusić się do tego, by czuć wyrzuty sumienia. Sam wepchnął ją w tę przepaść i powinien wiedzieć jak to się skończy. Obiecała sobie, że nie będzie z tego powodu płakać. Nie żartowała też, gdy zapewniała go, że nie odejdzie, nie zamierzała go sobie odpuścić, nie teraz, gdy w końcu się znów odnaleźli. Jego serce, dusza i ciało należały do niej. Ona również mu się oddała i myśl o utracie tej namiastki bliskości i komfortu, których zaznała wreszcie po latach samotności była nie do przyjęcia. Będą jednak zmuszeni zrewidować plany.
Ciotka zapewne chciała go widzieć, żeby natychmiast ożenić go z kimś innym. Elvira wiedziała, że tym razem nie będzie skora tego znieść. Zaakceptować. Ale co właściwie mogła zrobić? Przecież ich wszystkich nie wyrżnie. Położyła dłoń na własnym brzuchu i zmarszczyła brwi. Po jej plecach zaczynał już wspinać się dreszcz wyrzutu do samej siebie. Nie powinna wspominać o tej pieprzonej ciąży - teraz wszyscy będą już wiedzieć, że nosi bękarta. Chyba, że się go pozbędzie. Jeżeli nigdy się nie urodzi, być może uznają, że skłamała, że próbowała ich tym szantażować.
Żałosne.
Schowała twarz w dłoniach, jej oddech stał się chrapliwy z napięcia, ale powieki pozostały suche. Wściekłość w jej płucach mieszała się z desperacją. Musiała stąd wyjść. Ściągnąć do domu te zlecenie z domu pogrzebowego, któremu dwa dni wcześniej odmówiła przez wzgląd na niejasność najbliższych tygodni.
W prosektorium zawsze myślało jej się łatwiej.
Zamierzała wyjść z uniesioną głową i wyprostowanymi plecami, nie spoglądając ani nie odzywając się do nikogo, ale już za progiem zamarła i zbladła, gdy wpadła na niego. Nie wyglądał dobrze; był wściekły, cały brudny i śmierdział czekoladą, i nie miała pojęcia co mu się do cholery stało, ale skrzat dreptał mu po piętach i wiedziała, że nie ma wiele czasu.
Pokręciła głową z zaciśniętymi ustami i schwyciła go za łokieć, gdy się mijali. Ten gest powinien powiedzieć mu wszystko, ale i tak wspięła się na palce, by szepnąć:
- Wybacz mi, Harly. - A potem, w przypływie dziwnej pewności, a może surowej i zimnej woli przetrwania: - Kocham cię - I pocałowała go w policzek, posyłając przy tym skrzatowi jadowite, pełne pogardy spojrzenie.
Odchodząc trzymała się sztywno i dumnie jak królowa, którą nigdy nie była i nigdy nie będzie.
Dopiero na świeżym powietrzu jej zaciśnięte usta w końcu wygięły się w krzywy, nieszczęśliwy uśmiech. Nadal czuła na języku echo tych słów; słów, których Harland nigdy jeszcze, we wszystkich spędzonych razem zaułkach, chwilach i snach, od niej nie usłyszał. Być może stracił nawet nadzieję na to, że kiedykolwiek usłyszy. Zawsze reagowała czule na jego komplementy, ale sama była oszczędna w okazywaniu uczuć.
Nie była pewna, czy to co kwitło między nimi od lat, a teraz wybuchło płomieniem było prawdziwą miłością. Znała wyłącznie miłość obsesyjną, okrutną i brutalną. Nie umiała nazwać tego poczucia zupełnej przynależności, które przytłaczało ją, gdy zasypiała u jego boku. Gdy kładł dłonie na jej policzkach i siłą przyciągał ją do pocałunku. Wiedziała przynajmniej, że jest to dla niej ważne, że nie wyobraża sobie żyć dalej bez tego.
I jeżeli te dwa słowa, to wyznanie, ułatwią Harlandowi wybranie właśnie jej - oferowała mu je bez zawahania.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Biblioteka
Szybka odpowiedź