Pracownia jubilerska
AutorWiadomość
Pracownia jubilerska
Pracownia jubilerska to pomieszczenie, w którym każdy członek rodu może odnaleźć nie tylko spokój, ale i odpowiednie narzędzia do wytwarzania rozmaitej biżuterii, od niemagicznych kolczyków rozpoczynając, a kończąc na niezwykle skomplikowanych talizmanach. Przy stanowiskach znajdują się odpowiednie narzędzia, buteleczki do przechowywania substancji, szufladki z eleganckim podziałem na rozmaite kamienie szlachetne, a także odpowiednio umiejscowione świeciorki, pozwalające na nakierowanie światła w jeden punkt. Samo pomieszczenie jest utrzymane w kremowej tonacji, nie odbiegając od wystroju reszty Broadway.
10 XI
Wpatrywałem się przez ramię w oddalającą się sylwetkę Elviry, czując ciężar jej wyznania – tak skąpego, a jednocześnie potężnego. Te dwa słowa, kocham cię, jeszcze przez chwilę zdawały się rezonować w powietrzu jak echo, które nie pozwalało mi myśleć o niczym innym. Całkowicie wyparło wszystko pozostałe; przestrzeń korytarza zdawała się tonąć za mgłą, a miękkie dywany tłumiły dodatkowo kroki i odrealniały otoczenie. Odchodziła z dumą i chłodną determinacją, pozostawiając mnie ze słowami, na które czekałem tyle lat, choć dopiero przed kilkoma tygodniami dotarło do mnie, że właśnie one staną się sensem mojego życia. Wiedziałem, że dla niej to wyznanie było jak wydobycie żywego ognia spod lodu - wątpliwe, czy kiedykolwiek by się na nie zdobyła, gdyby nie zmusiła jej do tego sytuacja.
Wiedziałem, że dla Elviry miłość nie jest czymś prostym ani łagodnym, jak widziałem ją ja sam, że to uczucie budziło w niej obcość i niepewność. Dla niej istniało wyłącznie przywiązanie pełne brutalnej namiętności i chłodu, które wielokrotnie widziałem w jej oczach. Życie nauczyło ją, że to, co ludzie nazywają miłością, jest tylko grą o dominację; ja chciałem w miłości widzieć szansę na wyzwolenie i całkowite oddanie władzy drugiej osobie. Kochać oznaczało dla mnie zaufać bezgranicznie i bezwarunkowo.
Wziąłem głęboki oddech, aby uporządkować sobie głowę w próbie z góry skazanej na porażkę. Moje myśli zajmowała teraz wyłącznie Elvira i skupienie się na czymkolwiek innym było pracą iście syzyfową. Skrzat pośpieszał mnie nieustannie, ale tym razem nie protestowałem i się nie złościłem; było mi całkowicie obojętne, czy nie pozwala sobie na zbyt wiele tym poufałym dźganiem mnie w plecy. Ledwie zarejestrowałem fakt, że otwiera przede mną drzwi, lecz nie usłyszałem już ani zamka, gdy zatrzasnęły się za moimi plecami, ani nie widziałem niczego, co znajdowało się w pomieszczeniu. Otwarte oczy widziały tylko pustkę.
I nawet teraz, mimo gniewu z jakim odeszła, wciąż czułem na policzku jej pocałunek, surowy i chłodny, a jednocześnie przepełniony tą dziką siłą, którą nosiła w sobie. Ten gest, choć tak prosty, przypominał mi, ile lat spędziliśmy, poruszając się wokół siebie jak dwa nieuchwytne cienie, zawsze blisko, ale nigdy naprawdę. Każda chwila, którą dzieliliśmy, była dla mnie dowodem, że jestem dla niej kimś więcej, choć do dzisiaj nigdy nie powiedziała tego na głos.
Minęła dłuższa chwila ciszy i bezruchu, zanim w końcu mogłem się poruszyć i rozejrzeć, czego nie ułatwiał półmrok panujący w pokoju – zapalono jedynie dwie masywne świece, które rzucały migotliwe, złowieszcze światło na ściany, ozdobione kremową tapetą i wytartymi już portretami przodków, którzy karcąco spoglądali z góry na pokolenia Parkinsonów pochylone nad mnogością biżuterii.
Dostrzegłem ją dopiero wtedy, gdy dłużej skupiłem wzrok w jednym miejscu. Wyprostowana, dostojna, wiekowa przypominała mi figurę z kamienia; posągowa sylwetka współgrała z wyrazistością chłodnych oczu, a może to tylko moje życzenie, bym doszukiwał się podobieństw między nią a Elvirą. Co było głupotą, wszak płynęła w nich zupełnie inna krew; ironia losu, że z Elvirą łączyły mnie więzi krwi silniejsze niż z ciotką.
- Chciałaś, abym przyszedł – oznajmiłem, wysupłując z kieszeni chustkę – prawdziwą, z monogramem, najlepszej jakości, a nie to byle co z portu, ten paskudny kawał szmaty, którym posługiwał się tamten chłopak – i wytarłem resztki czekolady z brody. Nie usiadłem, nie chciałem z głuchym mlaśnięciem przykleić się do tapicerki mebla, choć przez chwilę bardzo mnie kusiła wizja tego pieprzonego skrzata, który musiałby to wszystko wyczyścić.
Wpatrywałem się przez ramię w oddalającą się sylwetkę Elviry, czując ciężar jej wyznania – tak skąpego, a jednocześnie potężnego. Te dwa słowa, kocham cię, jeszcze przez chwilę zdawały się rezonować w powietrzu jak echo, które nie pozwalało mi myśleć o niczym innym. Całkowicie wyparło wszystko pozostałe; przestrzeń korytarza zdawała się tonąć za mgłą, a miękkie dywany tłumiły dodatkowo kroki i odrealniały otoczenie. Odchodziła z dumą i chłodną determinacją, pozostawiając mnie ze słowami, na które czekałem tyle lat, choć dopiero przed kilkoma tygodniami dotarło do mnie, że właśnie one staną się sensem mojego życia. Wiedziałem, że dla niej to wyznanie było jak wydobycie żywego ognia spod lodu - wątpliwe, czy kiedykolwiek by się na nie zdobyła, gdyby nie zmusiła jej do tego sytuacja.
Wiedziałem, że dla Elviry miłość nie jest czymś prostym ani łagodnym, jak widziałem ją ja sam, że to uczucie budziło w niej obcość i niepewność. Dla niej istniało wyłącznie przywiązanie pełne brutalnej namiętności i chłodu, które wielokrotnie widziałem w jej oczach. Życie nauczyło ją, że to, co ludzie nazywają miłością, jest tylko grą o dominację; ja chciałem w miłości widzieć szansę na wyzwolenie i całkowite oddanie władzy drugiej osobie. Kochać oznaczało dla mnie zaufać bezgranicznie i bezwarunkowo.
Wziąłem głęboki oddech, aby uporządkować sobie głowę w próbie z góry skazanej na porażkę. Moje myśli zajmowała teraz wyłącznie Elvira i skupienie się na czymkolwiek innym było pracą iście syzyfową. Skrzat pośpieszał mnie nieustannie, ale tym razem nie protestowałem i się nie złościłem; było mi całkowicie obojętne, czy nie pozwala sobie na zbyt wiele tym poufałym dźganiem mnie w plecy. Ledwie zarejestrowałem fakt, że otwiera przede mną drzwi, lecz nie usłyszałem już ani zamka, gdy zatrzasnęły się za moimi plecami, ani nie widziałem niczego, co znajdowało się w pomieszczeniu. Otwarte oczy widziały tylko pustkę.
I nawet teraz, mimo gniewu z jakim odeszła, wciąż czułem na policzku jej pocałunek, surowy i chłodny, a jednocześnie przepełniony tą dziką siłą, którą nosiła w sobie. Ten gest, choć tak prosty, przypominał mi, ile lat spędziliśmy, poruszając się wokół siebie jak dwa nieuchwytne cienie, zawsze blisko, ale nigdy naprawdę. Każda chwila, którą dzieliliśmy, była dla mnie dowodem, że jestem dla niej kimś więcej, choć do dzisiaj nigdy nie powiedziała tego na głos.
Minęła dłuższa chwila ciszy i bezruchu, zanim w końcu mogłem się poruszyć i rozejrzeć, czego nie ułatwiał półmrok panujący w pokoju – zapalono jedynie dwie masywne świece, które rzucały migotliwe, złowieszcze światło na ściany, ozdobione kremową tapetą i wytartymi już portretami przodków, którzy karcąco spoglądali z góry na pokolenia Parkinsonów pochylone nad mnogością biżuterii.
Dostrzegłem ją dopiero wtedy, gdy dłużej skupiłem wzrok w jednym miejscu. Wyprostowana, dostojna, wiekowa przypominała mi figurę z kamienia; posągowa sylwetka współgrała z wyrazistością chłodnych oczu, a może to tylko moje życzenie, bym doszukiwał się podobieństw między nią a Elvirą. Co było głupotą, wszak płynęła w nich zupełnie inna krew; ironia losu, że z Elvirą łączyły mnie więzi krwi silniejsze niż z ciotką.
- Chciałaś, abym przyszedł – oznajmiłem, wysupłując z kieszeni chustkę – prawdziwą, z monogramem, najlepszej jakości, a nie to byle co z portu, ten paskudny kawał szmaty, którym posługiwał się tamten chłopak – i wytarłem resztki czekolady z brody. Nie usiadłem, nie chciałem z głuchym mlaśnięciem przykleić się do tapicerki mebla, choć przez chwilę bardzo mnie kusiła wizja tego pieprzonego skrzata, który musiałby to wszystko wyczyścić.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Lady doyenne stała tyłem do drzwi, ledwie opuszkami palców jednej dłoni wsparta o szklaną, biurkową gablotę. Jej wzrok utkwiony był w atłasowej podkładce, na której znajdował się pierścionek ze szmaragdem.
— Miał być wyjątkowy, a jest kompletnie przeciętny. Nieidealny, niedopracowany. Pozornie piękny choć skromny, ale nieprzyzwoicie fałszywy. Kamień ma skazy, a złoto nawet nie jest złotem. Podobno tombak. Dostałam w podarku urodzinowym od dalekiej kuzynki.— Wzięła go między palce okryte satynową rękawiczką, a później przyrównała do tych, które nosiła na palcu. — Żadna podróbka nigdy nie będzie miała takiej wartości, jak rodowa biżuteria. — Odrzuciła pierścionek z ledwie zauważalną niechęcią i z ciepłym uśmiechem zwróciła się w stronę arystokraty. — Harlandzie — Wyraźnie zamierzała podejść i go powitać, ale niechętnie zmierzyła go wzrokiem, zatrzymuje się wpół kroku. — Cóż to za wypadek? Guccio podaj koniak. Muszę się czegoś napić.
Skrzat skłonił się nisko zarówno lady Mathilde, jak i lordowi Harlandowi i zniknął, by po kilku chwilach zmaterializować się z tacą, na której stała karafka wypełniona bursztynowym alkoholem i dwa kryształowe kieliszki, które za sprawką magii wypełniły się napojem. Gdy lady Parkinson chwyciła w dłoń kieliszek skrzata już nie było. Upiła łyk, a może nawet mniej, ledwie zmoczyła usta wybornym koniakiem i odstawiła kieliszek na gablotę.
— Czy jesteś przekonany co do wybranki? Jesteś młody, przystojny, znalezienie odpowiedniej kandydatki dla ciebie nie jest przecież problemem. Wkrótce odbędzie się sabat u lady Nott, jestem pewna, że znalazłbyś tam kobietę godną takiego mężczyzny, jak ty.— Jej twarz pozostawała nieprzenikniona, głos miała spokojny i jak zawsze nico surowy, ale w tonie dźwięcznie przemykało ciepło i troska. — Miałam okazję poznać panią Multon — zrobiła krótką pauzę, zawieszając oko na męskim profilu. — Kazałam przygotować dla niej gościną sypialnię, by mogła niezwłocznie wprowadzić się tutaj i rozpocząć przygotowania do ślubu, a także roli jaką przyjdzie jej pełnić, niestety pani Multon odrzuciła rodowe plany wobec niej. Co gorsza, zdecydowała się mnie obrazić. I ciebie również, Harlandzie. Zasugerowała mi, że ma cię w garści i zrobisz wszystko, co ci każe. — Zaśmiała się krótko. — Lord Parkinson je z ręki kobiecie bez nazwiska, bez ziemi, bez tytułu. Mam nadzieję, że nie napoiła cię amortencją — westchnęła. — Przyznała się, że jest z tobą w ciąży. Wiesz o tym? — Zatrzymała się na moment, podchodząc do mężczyzny bliżej. — Czy to twoje dziecko, Harlandzie, czy to zwykła naciągaczka? Tak czy inaczej, chcę żebyś to przemyślał wszystko. Zastanów się, czy aby na pewno ona musi zostać twoją żoną, kiedy wokół tyle pięknych i godnych dam. Zajmiemy się dzieckiem. — Stanęła blisko niego, oglądając brudne ubranie i zamiast ująć go pod ramię, ruchem dłoni zaprosiła go bliżej gabloty. Harland mógł poczuć intensywniej jej woń perfum — idealnie zrównoważonych, pasujących do jej wieku i pozycji. Spojrzała na niego z dołu i w kilku krokach podprowadziła go do karafki z alkoholem. — Zapewnimy mu wszystko, co będzie potrzebne dla... krwi z twojej krwi. Otrzyma wychowanie, środki do życia, możliwości adekwatne do jego pozycji. I sytuacji. Będziesz mógł dbać o nie stąd, nie nadszarpując swojego dobrego imienia. — Podała mu kieliszek z koniakiem. Sama też wzięła swój i ponownie zwilżyła usta. Zrobiła krótką pauzę, pozwalającą mu na przemyślenie jej słów, nim zdecyduje się odpowiedzieć.— Pani Multon się zapomniała, a nestor nie zaakceptuje w rodzinie kobiety tak bezczelnej i lekceważącej wyznawane przez nas wartości. Dlatego proszę cię byś przemyślał swoją decyzję bardzo poważnie, ponieważ od niej nie będzie już odwrotu.— Odsunęła się od niego i odstawiwszy kieliszek na blat przeszła się po pomieszczeniu. — Jeśli jednak będziesz się upierał przy swojej decyzji możecie zamieszkać w domku letniskowym pod Bristolem. Od bardzo dawna żaden z Parkinsonów tam nie bywa. Otrzymacie klucze na własność. Ale decydując się na ślub z tą kobietą, Harlandzie, będziesz musiał zrezygnować z rodowych przywilejów, tytułu i nazwiska. Nie chcemy być powiązani z tą kobietą. Jesteś dorosły, wiesz na czym ten świat polega i nie muszę ci tłumaczyć jak młokosowi przed pierwszym sabatem, dlaczego tak, a nie inaczej. Mój mąż nie poprze tego związku. Przynajmniej nie oficjalnie. Wiesz, że darzy cię sympatią. — Zapewniła go, spoglądając na niego przez ramię. — Wiesz dlaczego Dom Mody Parkinson jest haute couture? Ponieważ każda nasza kreacja wykonana jest z pietyzmem. Jest sztuką, nie tylko częścią garderoby. Każda marynarka, każda suknia pozbawiona jest wad i niedoskonałości. Jest oryginalna, piękna, imponująca. I elitarna. My tacy jesteśmy, Harlandzie. A pani Multon byłaby jak ten pierścionek.— Zakończyła, zatrzymuje się w końcu znów bliżej arystokraty.
— Miał być wyjątkowy, a jest kompletnie przeciętny. Nieidealny, niedopracowany. Pozornie piękny choć skromny, ale nieprzyzwoicie fałszywy. Kamień ma skazy, a złoto nawet nie jest złotem. Podobno tombak. Dostałam w podarku urodzinowym od dalekiej kuzynki.— Wzięła go między palce okryte satynową rękawiczką, a później przyrównała do tych, które nosiła na palcu. — Żadna podróbka nigdy nie będzie miała takiej wartości, jak rodowa biżuteria. — Odrzuciła pierścionek z ledwie zauważalną niechęcią i z ciepłym uśmiechem zwróciła się w stronę arystokraty. — Harlandzie — Wyraźnie zamierzała podejść i go powitać, ale niechętnie zmierzyła go wzrokiem, zatrzymuje się wpół kroku. — Cóż to za wypadek? Guccio podaj koniak. Muszę się czegoś napić.
Skrzat skłonił się nisko zarówno lady Mathilde, jak i lordowi Harlandowi i zniknął, by po kilku chwilach zmaterializować się z tacą, na której stała karafka wypełniona bursztynowym alkoholem i dwa kryształowe kieliszki, które za sprawką magii wypełniły się napojem. Gdy lady Parkinson chwyciła w dłoń kieliszek skrzata już nie było. Upiła łyk, a może nawet mniej, ledwie zmoczyła usta wybornym koniakiem i odstawiła kieliszek na gablotę.
— Czy jesteś przekonany co do wybranki? Jesteś młody, przystojny, znalezienie odpowiedniej kandydatki dla ciebie nie jest przecież problemem. Wkrótce odbędzie się sabat u lady Nott, jestem pewna, że znalazłbyś tam kobietę godną takiego mężczyzny, jak ty.— Jej twarz pozostawała nieprzenikniona, głos miała spokojny i jak zawsze nico surowy, ale w tonie dźwięcznie przemykało ciepło i troska. — Miałam okazję poznać panią Multon — zrobiła krótką pauzę, zawieszając oko na męskim profilu. — Kazałam przygotować dla niej gościną sypialnię, by mogła niezwłocznie wprowadzić się tutaj i rozpocząć przygotowania do ślubu, a także roli jaką przyjdzie jej pełnić, niestety pani Multon odrzuciła rodowe plany wobec niej. Co gorsza, zdecydowała się mnie obrazić. I ciebie również, Harlandzie. Zasugerowała mi, że ma cię w garści i zrobisz wszystko, co ci każe. — Zaśmiała się krótko. — Lord Parkinson je z ręki kobiecie bez nazwiska, bez ziemi, bez tytułu. Mam nadzieję, że nie napoiła cię amortencją — westchnęła. — Przyznała się, że jest z tobą w ciąży. Wiesz o tym? — Zatrzymała się na moment, podchodząc do mężczyzny bliżej. — Czy to twoje dziecko, Harlandzie, czy to zwykła naciągaczka? Tak czy inaczej, chcę żebyś to przemyślał wszystko. Zastanów się, czy aby na pewno ona musi zostać twoją żoną, kiedy wokół tyle pięknych i godnych dam. Zajmiemy się dzieckiem. — Stanęła blisko niego, oglądając brudne ubranie i zamiast ująć go pod ramię, ruchem dłoni zaprosiła go bliżej gabloty. Harland mógł poczuć intensywniej jej woń perfum — idealnie zrównoważonych, pasujących do jej wieku i pozycji. Spojrzała na niego z dołu i w kilku krokach podprowadziła go do karafki z alkoholem. — Zapewnimy mu wszystko, co będzie potrzebne dla... krwi z twojej krwi. Otrzyma wychowanie, środki do życia, możliwości adekwatne do jego pozycji. I sytuacji. Będziesz mógł dbać o nie stąd, nie nadszarpując swojego dobrego imienia. — Podała mu kieliszek z koniakiem. Sama też wzięła swój i ponownie zwilżyła usta. Zrobiła krótką pauzę, pozwalającą mu na przemyślenie jej słów, nim zdecyduje się odpowiedzieć.— Pani Multon się zapomniała, a nestor nie zaakceptuje w rodzinie kobiety tak bezczelnej i lekceważącej wyznawane przez nas wartości. Dlatego proszę cię byś przemyślał swoją decyzję bardzo poważnie, ponieważ od niej nie będzie już odwrotu.— Odsunęła się od niego i odstawiwszy kieliszek na blat przeszła się po pomieszczeniu. — Jeśli jednak będziesz się upierał przy swojej decyzji możecie zamieszkać w domku letniskowym pod Bristolem. Od bardzo dawna żaden z Parkinsonów tam nie bywa. Otrzymacie klucze na własność. Ale decydując się na ślub z tą kobietą, Harlandzie, będziesz musiał zrezygnować z rodowych przywilejów, tytułu i nazwiska. Nie chcemy być powiązani z tą kobietą. Jesteś dorosły, wiesz na czym ten świat polega i nie muszę ci tłumaczyć jak młokosowi przed pierwszym sabatem, dlaczego tak, a nie inaczej. Mój mąż nie poprze tego związku. Przynajmniej nie oficjalnie. Wiesz, że darzy cię sympatią. — Zapewniła go, spoglądając na niego przez ramię. — Wiesz dlaczego Dom Mody Parkinson jest haute couture? Ponieważ każda nasza kreacja wykonana jest z pietyzmem. Jest sztuką, nie tylko częścią garderoby. Każda marynarka, każda suknia pozbawiona jest wad i niedoskonałości. Jest oryginalna, piękna, imponująca. I elitarna. My tacy jesteśmy, Harlandzie. A pani Multon byłaby jak ten pierścionek.— Zakończyła, zatrzymuje się w końcu znów bliżej arystokraty.
- Problemy z dostawami jedwabiu. - Wyjaśniłem, wracając niechętnie do wspomnień sprzed zaledwie... godziny? Czterdziestu minut? Miałem wrażenie, że upływ czasu zmienił się drastycznie, odkąd przekroczyłem próg rezydencji. Inny świat, inna rzeczywistość. - Sytuacja opanowana. - Czułem się okropnie w zabrudzonym ubraniu, jakbym stracił część swojej codziennej zbroi, chroniącej mnie przed światem, który mnie nie znał. Wygodniej było grywać frywolnego lubieżnika w eleganckim stroju i z urokiem osobistym; wygodniej było się dostosowywać przez te trzy dekady.
Zastanawiałem się, czy ciotka kiedykolwiek kogoś zabiła. Ze wszystkich myśli, które mogłem do siebie teraz dopuścić, a które nie krążyły wokół Elviry i jej słów, te były jedyne, które przedarły się do mojej świadomości. Czy umiała odebrać komuś życie, tak naprawdę, realnie, celowo pozbawiając go ostatniego oddechu? Patrzeć, jak chrapliwie łapie powietrze, gdy płuca zalewane są krwią? Jak gaśnie na oczach wraz z kolejnymi pulsującymi wypływami krwi z rany? Widziałem jak Elvira zabiła, znałem jej historie, którymi się ze mną podzieliła, najciemniejsze, najmroczniejsze opowieści o morderstwach, bólu i śmierci. Dla medyka było to niewyobrażalne: pokonać granicę, której przysięgało się strzec, mogłem się jedynie domyślać, ile ją to kosztowało. Jaką siłą musiała się wykazać i ile poświęcić. A jednak gdy wyszła ze spotkania z ciotką, powiedziała, że mnie kocha. Ktoś mający w rękach ludzkie życie i odbierający je ku chwale wyższej sprawy nie mówi czegoś takiego bez powodu.
- Miałem już odpowiednią kandydatkę i było to bardzo pouczające... doświadczenie małżeńskie – przypomniałem, ledwie powstrzymując się od zgrzytnięcia zębami jak zawsze, gdy choćby wspominałem przelotnie o byłej żonie. Martwej żonie. Spoczywającej sześć stóp pod ziemią, która nie mogła już mi zaszkodzić. Chyba nikt z mojego najbliższego otoczenia nie miał wątpliwości, że nie byliśmy szczęśliwi; trudno było zresztą nie zauważyć, że brylować na salonach zacząłem właśnie po jej śmierci. - Wybrałem Elvirę w pełni świadomy. Nauczony doświadczeniem pierwszego małżeństwa. Znam ją zbyt długo, by mój wybór był przypadkowy i nieprzemyślany. Wiem, jaka jest i nie spodziewałem się po niej innego zachowania niż to, które opisałaś. Wybacz, że cię nie uprzedziłem. - Powiodłem spojrzeniem po pracowni. Nie spędzałem tu zbyt wiele czasu, zaglądałem raczej przelotnie, by poszukać inspiracji do doboru dodatków do stroju. Czy to pomieszczenie zawsze było takie wielkie i ciasne jednocześnie? Miałem wrażenie, jakby ściany przybliżały się oddalały, a wszystko wokół lekko falowało. Położyłem dłoń na obiciu jednego z krzeseł na wypadek, gdyby wszystko zaraz miało się odwrócić do góry nogami. - Ale wiem też, że ma coś, czego nie będzie miała nigdy żadna inna kobieta, którą mógłbym poślubić. Ma w żyłach krew Parkinsonów. Taką samą, jaką będzie miało nasze dziecko. - Dodałem spokojnie, ciesząc się w duchu, że praca w szpitalu nauczyła mnie opanowania. Z moją emocjonalnością i naturalnością ciężko byłoby zajmować się pacjentami i nie mówić im prosto w twarz, że za trzy godziny umrą, bo są idiotami zadzierającymi z nieodpowiednim magicznym stworzeniem. Musiałem wyćwiczyć umiejętność zachowywania spokoju i przywoływania na twarz stonowanego wyrazu, aby już z daleka nie krzyczeć, jak bardzo jest źle.
Bez niej trzasnąłbym drzwiami w momencie, gdy skrzat zniknął i nic nie stało mi na przeszkodzie opuszczenia tego miejsca.
Nogi same ruszyły w ślad za kobietą, a dłoń sięgnęła po kieliszek, pamiętając nauki z dzieciństwa, że starszym należy się szacunek i wypełnianie ich żądań. Chociaż nie byłem już dzieckiem, echo tych zasadach rozbrzmiewało cichą nutą, która chwilę później przemieniła się w lekki uśmiech goryczy. Elvira znała mnie krócej, nie bywała ze mną na balach i przyjęciach, nie jadaliśmy wspólnie rodzinnych kolacji, przebywała ze mną rzadziej niż ciotka, a jednak mimo to wiedziała, że nie cierpię koniaku. Czyżby ten jeden kryształowy kieliszek miał być przelaną czarą? Oczywiście, szlachta też musiała mieć swoje cholerne metafory.
- Jest nieobyta, nieokrzesana i nieprzystosowana do wyższych sfer, nie rozumie wielu rzeczy, które dla nas są oczywistością – zacząłem, obracając kieliszek w dłoniach i skupiając spojrzenie na wędrującej ciotce. Nie patrzyłem jednak na nią, lecz bardziej przez nią, jakby była przeszkodą dla mojego wzroku, który chciał sięgać dalej. - Nic z tego jednak nie wynika z jej winy, jest raczej winą jej matki i ojca, którzy zdawali się na siłę wypleniać z niej jej pochodzenie. Wykazuje się krnąbrnością, jest impulsywna i zawzięta, niekiedy na bakier z manierami. Nie zna pojęcia subtelności i pragnie pewnej niezależności w swojej służbie Czarnemu Panu, co z oczywistych względów nie jest możliwe bez pewnego ograniczenia jej działalności. - Nie miałem złudzeń - patrząc na ciotkę i po raz pierwszy próbując dostrzec na jej twarzy jakieś emocje - że Elvira była wszystkim tym, czym nie powinna być dobra żona wedle lady doyenne, a teraz wszystko wszystko, co mówiłem jedynie potwierdzało jej obawy. Podejrzewałem, że ciotka doskonale wyobraża sobie te sytuacje, w których Elvira staje się burzliwa i impulsywna, jak nas kompromituje w socjecie i pewnie każdy taki obraz w jej głowie umacniał tylko decyzję o odmowie ślubu.
- Brak jej cierpliwości - dodałem, chłodną obiektywnością wymieniając kolejne rzeczy, które same cisnęły się na usta. - Zbyt często pokazuje swoje zdanie bez zahamowań, czasem wręcz wybucha, co przy twojej reputacji, ciociu, byłoby nie do pomyślenia. - Coś jakby błysk aprobaty mignęło w oczach kobiety, ale zrzuciłem to na grę świateł ze świec. Nie mogłem się teraz rozpraszać. - Nie przywiązuje wagi do drobiazgów, które dla nas są istotne. Nie zna się na sztuce konwersacji, jakiej wymaga się od członków rodziny, o czym sama się przekonałaś. Bywa zbyt bezpośrednia, pozbawiona tej... dworskiej subtelności, która dla ciebie, dla mnie jest naturalna. Niekiedy nie potrafi ukryć swojego niezadowolenia, jeśli coś jej się nie podoba i łatwo wpada w gniew, nie zważając na to, czy wzbudza w towarzystwie sensację. - Z każdą kolejną wadą, którą wypowiadałem na głos, czułem, jak serce zaciska mi się boleśnie. Wiedziałem, że te słowa, choć nie były całkowicie bezpodstawne, nie oddawały całej prawdy. Elvira była nieprzewidywalna, pełna sprzeczności, buntownicza, ale to właśnie te cechy przyciągnęły mnie do niej i sprawiły, że kochałem ją bez pamięci. Była tak inna od wszystkiego, czego doświadczyłem i co mnie unieszczęśliwiło. - Jest... belą surowego materiału, który na nas wyglądałby jak zniszczona szmata. - Porównanie do naszego rodowego dziedzictwa nasunęło się samo.
Poczułem nagły ciężar wyrzutów sumienia, które wdarły się do mojego serca niczym zimne ostrze. Każde słowo, które wypowiadałem, odbijało się echem w umyśle, wracając po chwili z brutalną jasnością. Czy ciotka słuchała uważnie, czerpiąc pewną satysfakcję z tego, że ja sam podważałem wartość Elviry? Być może w tej rodzinie nigdy nie zaakceptują kogoś takiego jak Elvira; deprecjonujący jej pochodzenie, skupieni na tym, co złe. Była dzika, nieokrzesana, to prawda, ale czyż nie była też pełna życia, odwagi i nieustępliwości? Czy jej bezpośredniość nie była tak naprawdę oznaką szczerości, na którą sam nie miałem odwagi przez całe swoje życie? Na którą większość z arystokracji nie miała?
- Cały talent krawieckiego kunsztu przypadł Bradfordowi. Pozostała mi umiejętność odczytywania modowych trendów i wtrącania pomysłów, które niekiedy realizował – wspomnienie o bracie było pierwszym, które wywołało nikły uśmiech na mojej twarzy. - Ale jest we mnie złość, że zrobiłem za mało. Że nie potrafiłem się całkowicie wykazać. To odwieczne rodowe pragnienie, aby surowy materiał uczynić czymś pięknym i doskonałym. Czymś, jak sama mówisz, bez skazy, imponującym, wzbudzającym zachwyt. Przekształcić kawał bezbarwnego materiału w coś wspaniałego. Mogę uformować z Elviry najdoskonalszy klejnot - dotknąłem przelotnie jednej a gablot, oszukując wzrokiem błysk złota w środku. - Nienaganny strój w garderobie męża, będący ozdobą na miarę Parkinsonów – szepnąłem, widząc w wyobraźni cały proces jej przemiany. Trudny, męczący, niemal niewyobrażalny. Czymże z drugiej strony były wady Elviry w porównaniu do wad ich świata, tego zdominowanego przez zakłamanie, pozory i zasady narzucone dawno temu przez przodków? Nie byłem już pewien, czy potrafiłbym dalej grać w tę arystokratyczną grę. Czy po tym, czego zakosztowałem, po haustach wolności, mogłem wrócić do złotej klatki? Słowa ciotki kusiły. Wabiły. Syczący wąż w Edenie miałby w niej poważną konkurencję.
- Parkinsonowie zmieniają świat. Dokonują cudów przekształcając brzydotę w piękno. Ze zwykłej nici szyją stroje godne władców, prostotę niewyprawionego materiału czyniąc jego zaletą i doskonałością. - Westchnąłem, odkładając w końcu pełen kieliszek, jakby mnie parzył. Płyn zafalował w środku, ale nie uroniłem ani jednej kropli, chociaż miałem wrażenie, że stawiam kryształ z głuchym uderzeniem. - Jednakże skoro nie wierzysz, że potrafię wydusić z niej posłuszeństwo, nauczyć pokory i oddania, jeśli nie ufasz, że poradzę sobie z misją mojego rodu, aby ten świat zmieniać i przekuć surowy materiał w piękno ludzkiego stroju, choćby w osobie jednej kobiety... że nie dam rady dokonać tego w czasie mojego małżeństwa z Elvirą – pokręciłem głową zawiedziony tym, jak niskie miała o mnie przekonanie; czego jednak się spodziewałem? Przez tyle lat będąc posłusznym pionkiem bez charakteru? Wada, której powinienem nienawidzić, a która teraz okazywała się zbawienna. – Jeśli we mnie nie wierzysz, obawiam się, że to nie ja tutaj dokonałem wyboru o mojej przyszłości, lecz ty zdecydowałaś, że nie dam rady być Parkinsonem i nie podołam zadaniu, jakim byłoby zmienienie panny Multon. - Zaciągnąłem lekko rękawy i skłoniłem się uprzejmie w stronę ciotki, dając jej do zrozumienia, że przyjmuję jej decyzję bez sprzeciwu. - Dziękuję za twoją szczerość i za poświęcony czas – powiedziałem spokojnie, z ledwo wyczuwalnym tonem rozczarowania. Nie jej odmową, lecz jej brakiem wiary we mnie. – Szanuję twoją opinię, nawet jeśli nie jest taka, jakiej bym chciał. - Jeszcze raz skinąłem głową, czując coś, co było słodko-gorzką odmianą pyrrusowego zwycięstwa.
Zastanawiałem się, czy ciotka kiedykolwiek kogoś zabiła. Ze wszystkich myśli, które mogłem do siebie teraz dopuścić, a które nie krążyły wokół Elviry i jej słów, te były jedyne, które przedarły się do mojej świadomości. Czy umiała odebrać komuś życie, tak naprawdę, realnie, celowo pozbawiając go ostatniego oddechu? Patrzeć, jak chrapliwie łapie powietrze, gdy płuca zalewane są krwią? Jak gaśnie na oczach wraz z kolejnymi pulsującymi wypływami krwi z rany? Widziałem jak Elvira zabiła, znałem jej historie, którymi się ze mną podzieliła, najciemniejsze, najmroczniejsze opowieści o morderstwach, bólu i śmierci. Dla medyka było to niewyobrażalne: pokonać granicę, której przysięgało się strzec, mogłem się jedynie domyślać, ile ją to kosztowało. Jaką siłą musiała się wykazać i ile poświęcić. A jednak gdy wyszła ze spotkania z ciotką, powiedziała, że mnie kocha. Ktoś mający w rękach ludzkie życie i odbierający je ku chwale wyższej sprawy nie mówi czegoś takiego bez powodu.
- Miałem już odpowiednią kandydatkę i było to bardzo pouczające... doświadczenie małżeńskie – przypomniałem, ledwie powstrzymując się od zgrzytnięcia zębami jak zawsze, gdy choćby wspominałem przelotnie o byłej żonie. Martwej żonie. Spoczywającej sześć stóp pod ziemią, która nie mogła już mi zaszkodzić. Chyba nikt z mojego najbliższego otoczenia nie miał wątpliwości, że nie byliśmy szczęśliwi; trudno było zresztą nie zauważyć, że brylować na salonach zacząłem właśnie po jej śmierci. - Wybrałem Elvirę w pełni świadomy. Nauczony doświadczeniem pierwszego małżeństwa. Znam ją zbyt długo, by mój wybór był przypadkowy i nieprzemyślany. Wiem, jaka jest i nie spodziewałem się po niej innego zachowania niż to, które opisałaś. Wybacz, że cię nie uprzedziłem. - Powiodłem spojrzeniem po pracowni. Nie spędzałem tu zbyt wiele czasu, zaglądałem raczej przelotnie, by poszukać inspiracji do doboru dodatków do stroju. Czy to pomieszczenie zawsze było takie wielkie i ciasne jednocześnie? Miałem wrażenie, jakby ściany przybliżały się oddalały, a wszystko wokół lekko falowało. Położyłem dłoń na obiciu jednego z krzeseł na wypadek, gdyby wszystko zaraz miało się odwrócić do góry nogami. - Ale wiem też, że ma coś, czego nie będzie miała nigdy żadna inna kobieta, którą mógłbym poślubić. Ma w żyłach krew Parkinsonów. Taką samą, jaką będzie miało nasze dziecko. - Dodałem spokojnie, ciesząc się w duchu, że praca w szpitalu nauczyła mnie opanowania. Z moją emocjonalnością i naturalnością ciężko byłoby zajmować się pacjentami i nie mówić im prosto w twarz, że za trzy godziny umrą, bo są idiotami zadzierającymi z nieodpowiednim magicznym stworzeniem. Musiałem wyćwiczyć umiejętność zachowywania spokoju i przywoływania na twarz stonowanego wyrazu, aby już z daleka nie krzyczeć, jak bardzo jest źle.
Bez niej trzasnąłbym drzwiami w momencie, gdy skrzat zniknął i nic nie stało mi na przeszkodzie opuszczenia tego miejsca.
Nogi same ruszyły w ślad za kobietą, a dłoń sięgnęła po kieliszek, pamiętając nauki z dzieciństwa, że starszym należy się szacunek i wypełnianie ich żądań. Chociaż nie byłem już dzieckiem, echo tych zasadach rozbrzmiewało cichą nutą, która chwilę później przemieniła się w lekki uśmiech goryczy. Elvira znała mnie krócej, nie bywała ze mną na balach i przyjęciach, nie jadaliśmy wspólnie rodzinnych kolacji, przebywała ze mną rzadziej niż ciotka, a jednak mimo to wiedziała, że nie cierpię koniaku. Czyżby ten jeden kryształowy kieliszek miał być przelaną czarą? Oczywiście, szlachta też musiała mieć swoje cholerne metafory.
- Jest nieobyta, nieokrzesana i nieprzystosowana do wyższych sfer, nie rozumie wielu rzeczy, które dla nas są oczywistością – zacząłem, obracając kieliszek w dłoniach i skupiając spojrzenie na wędrującej ciotce. Nie patrzyłem jednak na nią, lecz bardziej przez nią, jakby była przeszkodą dla mojego wzroku, który chciał sięgać dalej. - Nic z tego jednak nie wynika z jej winy, jest raczej winą jej matki i ojca, którzy zdawali się na siłę wypleniać z niej jej pochodzenie. Wykazuje się krnąbrnością, jest impulsywna i zawzięta, niekiedy na bakier z manierami. Nie zna pojęcia subtelności i pragnie pewnej niezależności w swojej służbie Czarnemu Panu, co z oczywistych względów nie jest możliwe bez pewnego ograniczenia jej działalności. - Nie miałem złudzeń - patrząc na ciotkę i po raz pierwszy próbując dostrzec na jej twarzy jakieś emocje - że Elvira była wszystkim tym, czym nie powinna być dobra żona wedle lady doyenne, a teraz wszystko wszystko, co mówiłem jedynie potwierdzało jej obawy. Podejrzewałem, że ciotka doskonale wyobraża sobie te sytuacje, w których Elvira staje się burzliwa i impulsywna, jak nas kompromituje w socjecie i pewnie każdy taki obraz w jej głowie umacniał tylko decyzję o odmowie ślubu.
- Brak jej cierpliwości - dodałem, chłodną obiektywnością wymieniając kolejne rzeczy, które same cisnęły się na usta. - Zbyt często pokazuje swoje zdanie bez zahamowań, czasem wręcz wybucha, co przy twojej reputacji, ciociu, byłoby nie do pomyślenia. - Coś jakby błysk aprobaty mignęło w oczach kobiety, ale zrzuciłem to na grę świateł ze świec. Nie mogłem się teraz rozpraszać. - Nie przywiązuje wagi do drobiazgów, które dla nas są istotne. Nie zna się na sztuce konwersacji, jakiej wymaga się od członków rodziny, o czym sama się przekonałaś. Bywa zbyt bezpośrednia, pozbawiona tej... dworskiej subtelności, która dla ciebie, dla mnie jest naturalna. Niekiedy nie potrafi ukryć swojego niezadowolenia, jeśli coś jej się nie podoba i łatwo wpada w gniew, nie zważając na to, czy wzbudza w towarzystwie sensację. - Z każdą kolejną wadą, którą wypowiadałem na głos, czułem, jak serce zaciska mi się boleśnie. Wiedziałem, że te słowa, choć nie były całkowicie bezpodstawne, nie oddawały całej prawdy. Elvira była nieprzewidywalna, pełna sprzeczności, buntownicza, ale to właśnie te cechy przyciągnęły mnie do niej i sprawiły, że kochałem ją bez pamięci. Była tak inna od wszystkiego, czego doświadczyłem i co mnie unieszczęśliwiło. - Jest... belą surowego materiału, który na nas wyglądałby jak zniszczona szmata. - Porównanie do naszego rodowego dziedzictwa nasunęło się samo.
Poczułem nagły ciężar wyrzutów sumienia, które wdarły się do mojego serca niczym zimne ostrze. Każde słowo, które wypowiadałem, odbijało się echem w umyśle, wracając po chwili z brutalną jasnością. Czy ciotka słuchała uważnie, czerpiąc pewną satysfakcję z tego, że ja sam podważałem wartość Elviry? Być może w tej rodzinie nigdy nie zaakceptują kogoś takiego jak Elvira; deprecjonujący jej pochodzenie, skupieni na tym, co złe. Była dzika, nieokrzesana, to prawda, ale czyż nie była też pełna życia, odwagi i nieustępliwości? Czy jej bezpośredniość nie była tak naprawdę oznaką szczerości, na którą sam nie miałem odwagi przez całe swoje życie? Na którą większość z arystokracji nie miała?
- Cały talent krawieckiego kunsztu przypadł Bradfordowi. Pozostała mi umiejętność odczytywania modowych trendów i wtrącania pomysłów, które niekiedy realizował – wspomnienie o bracie było pierwszym, które wywołało nikły uśmiech na mojej twarzy. - Ale jest we mnie złość, że zrobiłem za mało. Że nie potrafiłem się całkowicie wykazać. To odwieczne rodowe pragnienie, aby surowy materiał uczynić czymś pięknym i doskonałym. Czymś, jak sama mówisz, bez skazy, imponującym, wzbudzającym zachwyt. Przekształcić kawał bezbarwnego materiału w coś wspaniałego. Mogę uformować z Elviry najdoskonalszy klejnot - dotknąłem przelotnie jednej a gablot, oszukując wzrokiem błysk złota w środku. - Nienaganny strój w garderobie męża, będący ozdobą na miarę Parkinsonów – szepnąłem, widząc w wyobraźni cały proces jej przemiany. Trudny, męczący, niemal niewyobrażalny. Czymże z drugiej strony były wady Elviry w porównaniu do wad ich świata, tego zdominowanego przez zakłamanie, pozory i zasady narzucone dawno temu przez przodków? Nie byłem już pewien, czy potrafiłbym dalej grać w tę arystokratyczną grę. Czy po tym, czego zakosztowałem, po haustach wolności, mogłem wrócić do złotej klatki? Słowa ciotki kusiły. Wabiły. Syczący wąż w Edenie miałby w niej poważną konkurencję.
- Parkinsonowie zmieniają świat. Dokonują cudów przekształcając brzydotę w piękno. Ze zwykłej nici szyją stroje godne władców, prostotę niewyprawionego materiału czyniąc jego zaletą i doskonałością. - Westchnąłem, odkładając w końcu pełen kieliszek, jakby mnie parzył. Płyn zafalował w środku, ale nie uroniłem ani jednej kropli, chociaż miałem wrażenie, że stawiam kryształ z głuchym uderzeniem. - Jednakże skoro nie wierzysz, że potrafię wydusić z niej posłuszeństwo, nauczyć pokory i oddania, jeśli nie ufasz, że poradzę sobie z misją mojego rodu, aby ten świat zmieniać i przekuć surowy materiał w piękno ludzkiego stroju, choćby w osobie jednej kobiety... że nie dam rady dokonać tego w czasie mojego małżeństwa z Elvirą – pokręciłem głową zawiedziony tym, jak niskie miała o mnie przekonanie; czego jednak się spodziewałem? Przez tyle lat będąc posłusznym pionkiem bez charakteru? Wada, której powinienem nienawidzić, a która teraz okazywała się zbawienna. – Jeśli we mnie nie wierzysz, obawiam się, że to nie ja tutaj dokonałem wyboru o mojej przyszłości, lecz ty zdecydowałaś, że nie dam rady być Parkinsonem i nie podołam zadaniu, jakim byłoby zmienienie panny Multon. - Zaciągnąłem lekko rękawy i skłoniłem się uprzejmie w stronę ciotki, dając jej do zrozumienia, że przyjmuję jej decyzję bez sprzeciwu. - Dziękuję za twoją szczerość i za poświęcony czas – powiedziałem spokojnie, z ledwo wyczuwalnym tonem rozczarowania. Nie jej odmową, lecz jej brakiem wiary we mnie. – Szanuję twoją opinię, nawet jeśli nie jest taka, jakiej bym chciał. - Jeszcze raz skinąłem głową, czując coś, co było słodko-gorzką odmianą pyrrusowego zwycięstwa.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Lady Mathilde westchnęła usłyszawszy przeprosiny ze strony Harlanda, a potem westchnęła znacznie ciszej, gdy zaczął mówić. Sięgnęła dłonią do naszyjnika i palcami wygładziła drobne kamienie. Zogniskowała jednak na nim spojrzenie, w którym z każdym wypowiadanym słowem coraz mocnij widoczne było współczucie. Ilość przytoczonych przywar i wad była przytłaczająca, wyraz twarzy lady doyenne nie zmieniał się. Wyraźnie było widać, że te wszystkie cechy, które przytaczał arystokrata były dla niej oczywiste od samego początku.
— Jak więc sam widzisz, nie pasuje — skwitowała to krótko i z lekką nutą zmęczenia w głosie. Nie było widać wahania u lady doyenne. Zachowywała wciąż nienaganną postawę, a jej sylwetka wydawała się przez chwilę kamienną rzeźbą wyciosaną przez wybitnego artystę. — Brak ci wrażeń, Harlandzie. Twoja poprzednia żona cię nie zadowoliła. Potrafię zrozumieć, że uciech i emocji możesz szukać wśród takich ludzi. Ale nie rozumiem, że chcesz skazywać się na taki los— dodała w pośpiechu z nutą irytacji, machając przy tym dłonią z nonszalancją. — Jesteś znużony. Znużony monotonią, rutyną, codziennymi rytuałami. — Spojrzała na niego. — Każdego z nas to spotyka. Wychowałeś się tutaj, znasz wszystkich nas bardzo dobrze. Jesteśmy ulepieni z tej samej gliny, a zachowujesz się jak rozkapryszony chłopiec, który się nudzi, gdy niania poświęca mu mniej uwagi niż zawsze — dodała surowo. — Fascynuje cię to co nowe, co obce, co z innego świata. To co niedostępne lub zakazane, to oczywiste, ale co cię skłoniło do takich nierozsądnych decyzji? Chyba nie powiesz mi, że coś tak trywialnego jak porywy serca? Nie pozwól mi wierzyć, że straciłeś rozum dla jakiejś niewychowanej dziewuchy. Wiesz jaki los cię czeka z nią? Jesteś tego tak samo świadomy, jak tego wyboru? — Dotknęła palcami skroni, ale zaraz je odjęła od twarzy, jakby ten gest miał być oznaką słabości, której nie zamierzała okazywać. — Miałeś żonę, Harlandzie, którą mogłeś ukształtować pod siebie wedle własnej woli. Nie uczyniłeś tego. A jednak próbujesz wziąć mnie pod włos i zrzucić to na brak wiary w ciebie. Choć nigdy nie przejawiałeś wcześniej ani pragnień ani predyspozycji do tego, by to uczynić. Pozwoliłeś jej przyjść na rozmowę ze mną nieprzygotowaną, dałeś jej ciche prawo do bycia sobą. Jesteś niewzruszony tym, że twoja wybranka uraziła ciebie, mężczyznę z rodu Parkinson, zupełnie tak jakbyś tylko pragnął tego, by miała nad tobą władzę i kontrolę. Jesteś niewzruszony tym, że twoja oblubienica obraziła mnie, lady doyenne, twoją ciotkę, całą naszą rodzinę, dzięki której przez trzydzieści lat miałeś co chciałeś. Dzięki której wyrosłeś na kogo wyrosłeś. Wezmę to jednak za jeden z tych męskich kaprysów, iście fundamentalnych samczych dramatów przed czterdziestką, przez które wyrywacie sobie włosy z głowy i nie możecie znaleźć miejsca w ciepłym łóżku, tęskniąc za młodzieńczą wolnością, frywolnością i brakiem obowiązków. W ten sposób nie uciekniesz przed konsekwencjami, Harlandzie. — Zamilkła na moment, zamyślona utkwiła wzrok w gablocie. — Twoja oblubienica odda dziecko. Wychowamy twojego bękarta, otrzyma swoje zadanie na dworze, gdy podrośnie. Oczywiście adekwatne dla pozycji nieślubnego dziecka. A ty weźmiesz ślub z tą swoją Elvirą, dopiero kiedy ten twój eksperyment z przekształcaniem brzydoty w piękno się powiedzie. Skoro jesteś pewny swoich umiejętności i możliwości wobec jej krnąbrności, fatalnego wychowania, skoro jesteś w stanie wymusić na niej posłuszeństwo. Bardzo proszę, mój drogi. Będę się przyglądać twoim próbom bardzo uważnie. I z przyjemnością wam pobłogosławię, gdy dopniesz swego, a Elvira stanie się godną tytułu lady Parkinson.
— Jak więc sam widzisz, nie pasuje — skwitowała to krótko i z lekką nutą zmęczenia w głosie. Nie było widać wahania u lady doyenne. Zachowywała wciąż nienaganną postawę, a jej sylwetka wydawała się przez chwilę kamienną rzeźbą wyciosaną przez wybitnego artystę. — Brak ci wrażeń, Harlandzie. Twoja poprzednia żona cię nie zadowoliła. Potrafię zrozumieć, że uciech i emocji możesz szukać wśród takich ludzi. Ale nie rozumiem, że chcesz skazywać się na taki los— dodała w pośpiechu z nutą irytacji, machając przy tym dłonią z nonszalancją. — Jesteś znużony. Znużony monotonią, rutyną, codziennymi rytuałami. — Spojrzała na niego. — Każdego z nas to spotyka. Wychowałeś się tutaj, znasz wszystkich nas bardzo dobrze. Jesteśmy ulepieni z tej samej gliny, a zachowujesz się jak rozkapryszony chłopiec, który się nudzi, gdy niania poświęca mu mniej uwagi niż zawsze — dodała surowo. — Fascynuje cię to co nowe, co obce, co z innego świata. To co niedostępne lub zakazane, to oczywiste, ale co cię skłoniło do takich nierozsądnych decyzji? Chyba nie powiesz mi, że coś tak trywialnego jak porywy serca? Nie pozwól mi wierzyć, że straciłeś rozum dla jakiejś niewychowanej dziewuchy. Wiesz jaki los cię czeka z nią? Jesteś tego tak samo świadomy, jak tego wyboru? — Dotknęła palcami skroni, ale zaraz je odjęła od twarzy, jakby ten gest miał być oznaką słabości, której nie zamierzała okazywać. — Miałeś żonę, Harlandzie, którą mogłeś ukształtować pod siebie wedle własnej woli. Nie uczyniłeś tego. A jednak próbujesz wziąć mnie pod włos i zrzucić to na brak wiary w ciebie. Choć nigdy nie przejawiałeś wcześniej ani pragnień ani predyspozycji do tego, by to uczynić. Pozwoliłeś jej przyjść na rozmowę ze mną nieprzygotowaną, dałeś jej ciche prawo do bycia sobą. Jesteś niewzruszony tym, że twoja wybranka uraziła ciebie, mężczyznę z rodu Parkinson, zupełnie tak jakbyś tylko pragnął tego, by miała nad tobą władzę i kontrolę. Jesteś niewzruszony tym, że twoja oblubienica obraziła mnie, lady doyenne, twoją ciotkę, całą naszą rodzinę, dzięki której przez trzydzieści lat miałeś co chciałeś. Dzięki której wyrosłeś na kogo wyrosłeś. Wezmę to jednak za jeden z tych męskich kaprysów, iście fundamentalnych samczych dramatów przed czterdziestką, przez które wyrywacie sobie włosy z głowy i nie możecie znaleźć miejsca w ciepłym łóżku, tęskniąc za młodzieńczą wolnością, frywolnością i brakiem obowiązków. W ten sposób nie uciekniesz przed konsekwencjami, Harlandzie. — Zamilkła na moment, zamyślona utkwiła wzrok w gablocie. — Twoja oblubienica odda dziecko. Wychowamy twojego bękarta, otrzyma swoje zadanie na dworze, gdy podrośnie. Oczywiście adekwatne dla pozycji nieślubnego dziecka. A ty weźmiesz ślub z tą swoją Elvirą, dopiero kiedy ten twój eksperyment z przekształcaniem brzydoty w piękno się powiedzie. Skoro jesteś pewny swoich umiejętności i możliwości wobec jej krnąbrności, fatalnego wychowania, skoro jesteś w stanie wymusić na niej posłuszeństwo. Bardzo proszę, mój drogi. Będę się przyglądać twoim próbom bardzo uważnie. I z przyjemnością wam pobłogosławię, gdy dopniesz swego, a Elvira stanie się godną tytułu lady Parkinson.
Uniosłem wzrok na lady doyenne, ale tym razem moje spojrzenie pozbawione było rozczarowania i chłodu porażki, lecz ślizgało się po niej zamyślone i niedowierzające. Słowa, które padły, pozostawiły we mnie ślad, jednak nie taki, który przygnębiał. Raczej taki, który zmuszał do refleksji, nawet jeśli chwila była wyjątkowo nieodpowiednia do wewnętrznych filozoficznych wywodów. Sekundy mojego milczenia i jej troskliwy wywód objęły w posiadanie każdą moją myśl. Skupiłem się na gablocie za plecami ciotki, gdzie równo ustawione jubilerskie bibeloty odbijały światło świec. Każdy z nich był idealny, perfekcyjnie wykonany, nieskazitelny, lśniący; był symbolem wszystkiego, co Parkinsonowie cenili najwyżej: piękna, harmonii, elegancji. Tak było od pokoleń, bo w tym rodzie piękno nigdy nie było tylko kwestią estetyki, ale także manifestacją naszego statusu, smaku, władzy nad chaosem.
Dla Parkinsonów piękno było czymś więcej niż tylko cechą – było fundamentem. Od najmłodszych lat uczono mnie, że świat można, a nawet trzeba kształtować, by był doskonały – według naszego wzoru doskonałości. Idealna linia szycia na ubraniu, wykwintność kompozycji kwiatowej, nawet barwa światła padającego na porcelanę – wszystko musiało być harmonijne. W Broadway Tower nie było miejsca na chaos. Piękno oznaczało kontrolę, brzydota była zaś równoznaczna z porażką i niedoskonałością, czymś, co należało naprawić albo ukryć. Piękno wykraczało poza sztukę, ubrania i wystrój wnętrz. Było sposobem bycia, wyznacznikiem wartości człowieka.
Dla ciotki Elvira była zaprzeczeniem tego rodowego ideału. W jej oczach brakowało jej polotu, finezji, wdzięku. Miała nieodpowiednie pochodzenie, koszmarne maniery i predyspozycje do zostania symbolem wojennych barykad a nie szlacheckich salonów; zbyt żywiołowa, nieustępliwa i złożona, by pasować do arystokratycznego wzoru. Dla Parkinsonów piękno oznaczało kontrolę – nad sobą, nad światem, nad każdym szczegółem i każdym człowiekiem. Elvira ze swoją brzydotą nie była skora do oddania kontroli i najwyraźniej ciotka zdążyła się już o tym przekonać, a teraz ja przekonywałem ją do tego, że jestem w stanie zapanować nad swoją wybranką i zepchnąć ją na posłuszne kolana.
- Ze znużeniem można sobie poradzić – odezwałem się lekko zachrypniętym głosem, choć chwilę temu nie miałem problemu z wydobywaniem z siebie słów. - Można je przekuć w coś wartościowego, o czym się sam przekonałem, gdy moja podróż do Peru otworzyła mi oczy na kwestie naszych interesów. Nie sądziłem, że można czerpać taką satysfakcję z negocjacyjnych zwycięstw, a jednak... - wzruszyłem ramionami, kręcąc przy tym lekko głową, jakbym sam nie dowierzał, że akurat ja odkryłem w sobie zainteresowanie do rodzinnego biznesu. Co prawda dość dalekie od siedzenia z nicią, ale bez wątpienia konieczne, by w ogóle można było coś szyć. - Nie zaprzeczę, że panna Multon jest wyzwaniem, możliwe że kaprysem i zachcianką – przyznałem jej rację, czując jednocześnie wewnętrzny sprzeciw i pragnienie, by wykrzyczeć, że Elvira nigdy nie będzie dla mnie kaprysem i chwilową rozrywką - ale nigdy wcześniej w swoim życiu nie czułem tak wielkiej pewności siebie jak w tej jednej kwestii. Jeśli okażę się zbyt słaby, poniosę tego konsekwencje, lecz jeśli nie spróbuję, nigdy się nie dowiem, czy jest we mnie coś więcej niż ładny uśmiech i nienaganny styl. - Patrząc na lady doyenne wiedziałem, że jej spojrzenie na świat może nigdy się nie zmieni. Piękno dla niej, jak dla większości arystokratów, było czymś zimnym, stałym i bezpiecznym. Czymś, co można było zamknąć w kryształowej gablocie, nadać mu granice i opisywać znanymi dobrze słowami. Dla mnie najczystsze piękno kryło się w emocjach, w tych chwilach, gdy serce człowieka wypełniała miłość, nadzieja i pasja; chwilach, w których nie można było udawać, w których pokazywało się tę część siebie, która w nas samych budziła przerażenie. Elvira była tego kwintesencją, posiadając tę cudowną nieustępliwość, złożoność, a także pewną surowość, która mogła być fundamentem czegoś naprawdę wyjątkowego. Której tak gwałtownie, tak szalenie jej zazdrościłem.
Wziąłem głęboki oddech, pozwalając sobie na chwilę spokoju. Czy to było istotnie szaleństwo, że chciałem wierzyć, iż miłość – uczucie tak nieprzewidywalne i nieujarzmione – mogło być najczystszą formą piękna? Czy to nie ono dawało światu blask, którego żadne kryształowe naczynie nie mogło odzwierciedlić? Tak, to była ta forma piękna, której Parkinsonowie nie dostrzegali lub nie chcieli uznać; w niczym nie różnili się od socjety, która wyżej stawiała tradycję, zasady i konwenanse. W tym świecie żyłem i do niego byłem przyzwyczajony; nie chciałem wywracać go do góry nogami, nie chciałem okazywać braku szacunku do wiekowych obyczajów, lecz pragnąłem być szczęśliwy. Choć raz w życiu, choć przez krótki czas chciałem trzymać szczęście w ramionach i zakosztować tej rozkosznej lekkości. Może ciotka nie zrozumie mnie teraz. Może nigdy. Ale to, co odnalazłem w Elvirze, chaos uczuć, trud, ale też potencjał prawdziwego szczęścia, było warte każdej ceny. Było warte zrzucenia nazwiska. Miłość mogła być chaotyczna, niewygodna, czasem brzydka w swoim wyrazie – ale czy nie właśnie to czyniło ją najdoskonalszą? W miłości nie było potrzeby kontrolowania ani poprawiania. Była, jaka była, a jej piękno tkwiło w tym, że istniała wbrew wszelkim oczekiwaniom.
Żadne z tych słów nie wydostało się spomiędzy moich warg, gdy ciotka wypowiedziała ostatnie zdanie. Były tak samo martwe i nieruchome jak ja sam, gdy stojąc przy drzwiach wpatrywałem się w lady doyenne wzrokiem, którego żaden poeta nie umiałby nazwać. Patrzyłem na nią i widziałem lodowatą perfekcję, monumentalność posągu rzeźbionego latami tradycji, uporządkowany świat zasad. Moje odbicie migotało w pobliskiej gablocie, gra świateł ze świec rozpraszała, a cisza wdzierała się w każdy fragment mojej skóry, dręcząc ją drobnymi nacięciami i prowokując do otworzenia ust, do zrobienia jednego chociaż kroku. W przód czy do tyłu? Czy jeśli zmuszę mięśnie nóg do posłuszeństwa, padnę na kolana czy wybiegnę z pokoju? Pociągną mnie do znajomego chłodu, w którym zostałem wychowany, czy obejmą żywym żarem świeżości? Może właśnie dlatego byłem gotów na ryzyko, rzucenie wszystkiego, skok do nieznanej wody, bo wierzyłem, że prawdziwe piękno nie mieści się w ramach – ono te ramy rozsadza i przekracza. Porwałem kielich z gabloty i wypiłem duszkiem całą zawartość, żałując, że nie zrobiłem tego wcześniej; do tego momentu alkohol zacząłby już działać i służyć za rozsądną wymówkę na nierozsądne postępowanie. Teraz czułem jedynie jego palące gorąco rozlewające się w gardle, gorzki posmak niezdecydowania.
Zamknąłem oczy na najdłuższe trzy sekundy w moim życiu.
- Piękno to fundament naszego rodu, ciociu – powiedziałem cicho, choć mój głos i tak wyraźnie drżał od emocji. Tych widocznych, słyszalnych i namacalnych, jak i tych tłumionych od lat. - Chciałbym pozostać mu wiernym i udowodnić, że to potrafię, jeśli dajesz mi taką szansę. - Bardziej wyczułem, niż zapanowałem nad uśmiechem, który pojawił się na mojej twarzy. Nogi same ruszyły przed siebie, dwoma szybkimi krokami doprowadzając mnie do ciotki. Pusty kieliszek upadł gdzieś po drodze, gdy wyciągałem ręce, aby objąć ją w entuzjastycznym geście szczęścia i nieokiełznanego szaleństwa znanego tylko dzieciom, które nie doświadczyły jeszcze trosk i problemów. Chciałem złapać ją w pasie i zawirować dookoła, pogodzić jej umiłowanie tradycji z moim kaprysem. Mięśnie pod koszulą napięły się w oczekiwaniu jak wtedy, gdy wirowałem w tańcu ze swoją partnerką na balu, lecz zamarłem nagle centymetry od jej ramion, gdy przypomniałem sobie, w jakim jestem stanie. - Czekolada. - Mruknąłem pod nosem, cofając się o krok. Cholerna czekolada, która właśnie mogła uratować mi życie, bo nie byłem pewien, czy ciotce przypadłaby do gustu moja nagła swoboda. Odchrząknąłem i ująłem jej dłoń między swoje palce. - Dziękuję za twoją łaskawą propozycję, nie zawiodę cię. - Moje słowa wybrzmiały szczerze i pewnie, rozciągając się między nami jak niewidoczna lina; nić porozumienia, cienka i delikatna, ale dająca nadzieję na przyszłość. Wiedziałem, że to nie moment na kolejne wyznania czy zapewnienia; raz powiedziane słowo miało większą wartość niż składane na gorąco obietnice. Wyprostowałem się, puszczając jej dłoń i pozwalając sobie na krótki, lecz wyraźny ukłon, deklarację lojalności i podjętej odpowiedzialności. - Dziecko nie powinno być większym problemem, natomiast... czy panna Multon powinna pozostać w odosobnieniu w swoim domu, zanim nie będzie gotowa do prezentacji? Jest całkiem uroczy choć absolutnie marnej prezencji w porównaniu z Broadway Tower – skrzywiłem się lekko, bynajmniej nie z powodu wyglądu domu zajmowanego przez Elvirę, co świadomości, że ciotka mogłaby ją tam odwiedzać, aby śledzić postępy w nauce. - Bez wątpienia wygodniej dla mnie byłoby, gdyby zamieszkała tutaj, pod moim czujnym okiem, lecz plotki... - tym razem zmarszczyłem brwi i spojrzałem na ciotkę wyczekująco. Jakkolwiek sam byłem przyzwyczajony do łączenia mojego imienia z różnymi imionami kobiecymi w nie zawsze przyjemnym kontekście, nawet mi sprawiałoby duży dyskomfort, gdyby socjeta wzięła na języki wszystkich Parkinsonów z powodu nagłego zamieszkania w rezydencji ich zapomnianej i pomijanej latami kuzynki. Z drugiej strony świadomość, że Elvira znajdowałaby się nie dziesiątki mil ode mnie, ale kilka korytarzy i zakrętów dalej... Musiałem zacisnąć usta, aby nie westchnąć z rozmarzeniem.
Pokój wstrzymał oddech, ale ja nie czułem już ciężaru, który towarzyszył mi wcześniej. Myśli o Elvirze, o jej surowym pięknie i chaotycznej duszy, były jak latarnia na wzburzonym morzu. Przy niej czułem się prawdziwy, a to było ważniejsze niż wszystko inne. Nie zamierzałem zawieść ciotki – nie tylko dlatego, że byłem Parkinsonem – bo wiązałoby się to z zawiedzeniem samego mnie. Chciałem czegoś więcej. Życia, które nie sprowadzało się do zimnej doskonałości, ale pulsowało pasją i tą nieprzewidywalnością, która nadawała istnieniu sens. Chciałem spróbować połączyć te dwie rzeczy, bo dla mnie miłość pozostawała formą piękna, której nie sposób ulepszyć.
Dla Parkinsonów piękno było czymś więcej niż tylko cechą – było fundamentem. Od najmłodszych lat uczono mnie, że świat można, a nawet trzeba kształtować, by był doskonały – według naszego wzoru doskonałości. Idealna linia szycia na ubraniu, wykwintność kompozycji kwiatowej, nawet barwa światła padającego na porcelanę – wszystko musiało być harmonijne. W Broadway Tower nie było miejsca na chaos. Piękno oznaczało kontrolę, brzydota była zaś równoznaczna z porażką i niedoskonałością, czymś, co należało naprawić albo ukryć. Piękno wykraczało poza sztukę, ubrania i wystrój wnętrz. Było sposobem bycia, wyznacznikiem wartości człowieka.
Dla ciotki Elvira była zaprzeczeniem tego rodowego ideału. W jej oczach brakowało jej polotu, finezji, wdzięku. Miała nieodpowiednie pochodzenie, koszmarne maniery i predyspozycje do zostania symbolem wojennych barykad a nie szlacheckich salonów; zbyt żywiołowa, nieustępliwa i złożona, by pasować do arystokratycznego wzoru. Dla Parkinsonów piękno oznaczało kontrolę – nad sobą, nad światem, nad każdym szczegółem i każdym człowiekiem. Elvira ze swoją brzydotą nie była skora do oddania kontroli i najwyraźniej ciotka zdążyła się już o tym przekonać, a teraz ja przekonywałem ją do tego, że jestem w stanie zapanować nad swoją wybranką i zepchnąć ją na posłuszne kolana.
- Ze znużeniem można sobie poradzić – odezwałem się lekko zachrypniętym głosem, choć chwilę temu nie miałem problemu z wydobywaniem z siebie słów. - Można je przekuć w coś wartościowego, o czym się sam przekonałem, gdy moja podróż do Peru otworzyła mi oczy na kwestie naszych interesów. Nie sądziłem, że można czerpać taką satysfakcję z negocjacyjnych zwycięstw, a jednak... - wzruszyłem ramionami, kręcąc przy tym lekko głową, jakbym sam nie dowierzał, że akurat ja odkryłem w sobie zainteresowanie do rodzinnego biznesu. Co prawda dość dalekie od siedzenia z nicią, ale bez wątpienia konieczne, by w ogóle można było coś szyć. - Nie zaprzeczę, że panna Multon jest wyzwaniem, możliwe że kaprysem i zachcianką – przyznałem jej rację, czując jednocześnie wewnętrzny sprzeciw i pragnienie, by wykrzyczeć, że Elvira nigdy nie będzie dla mnie kaprysem i chwilową rozrywką - ale nigdy wcześniej w swoim życiu nie czułem tak wielkiej pewności siebie jak w tej jednej kwestii. Jeśli okażę się zbyt słaby, poniosę tego konsekwencje, lecz jeśli nie spróbuję, nigdy się nie dowiem, czy jest we mnie coś więcej niż ładny uśmiech i nienaganny styl. - Patrząc na lady doyenne wiedziałem, że jej spojrzenie na świat może nigdy się nie zmieni. Piękno dla niej, jak dla większości arystokratów, było czymś zimnym, stałym i bezpiecznym. Czymś, co można było zamknąć w kryształowej gablocie, nadać mu granice i opisywać znanymi dobrze słowami. Dla mnie najczystsze piękno kryło się w emocjach, w tych chwilach, gdy serce człowieka wypełniała miłość, nadzieja i pasja; chwilach, w których nie można było udawać, w których pokazywało się tę część siebie, która w nas samych budziła przerażenie. Elvira była tego kwintesencją, posiadając tę cudowną nieustępliwość, złożoność, a także pewną surowość, która mogła być fundamentem czegoś naprawdę wyjątkowego. Której tak gwałtownie, tak szalenie jej zazdrościłem.
Wziąłem głęboki oddech, pozwalając sobie na chwilę spokoju. Czy to było istotnie szaleństwo, że chciałem wierzyć, iż miłość – uczucie tak nieprzewidywalne i nieujarzmione – mogło być najczystszą formą piękna? Czy to nie ono dawało światu blask, którego żadne kryształowe naczynie nie mogło odzwierciedlić? Tak, to była ta forma piękna, której Parkinsonowie nie dostrzegali lub nie chcieli uznać; w niczym nie różnili się od socjety, która wyżej stawiała tradycję, zasady i konwenanse. W tym świecie żyłem i do niego byłem przyzwyczajony; nie chciałem wywracać go do góry nogami, nie chciałem okazywać braku szacunku do wiekowych obyczajów, lecz pragnąłem być szczęśliwy. Choć raz w życiu, choć przez krótki czas chciałem trzymać szczęście w ramionach i zakosztować tej rozkosznej lekkości. Może ciotka nie zrozumie mnie teraz. Może nigdy. Ale to, co odnalazłem w Elvirze, chaos uczuć, trud, ale też potencjał prawdziwego szczęścia, było warte każdej ceny. Było warte zrzucenia nazwiska. Miłość mogła być chaotyczna, niewygodna, czasem brzydka w swoim wyrazie – ale czy nie właśnie to czyniło ją najdoskonalszą? W miłości nie było potrzeby kontrolowania ani poprawiania. Była, jaka była, a jej piękno tkwiło w tym, że istniała wbrew wszelkim oczekiwaniom.
Żadne z tych słów nie wydostało się spomiędzy moich warg, gdy ciotka wypowiedziała ostatnie zdanie. Były tak samo martwe i nieruchome jak ja sam, gdy stojąc przy drzwiach wpatrywałem się w lady doyenne wzrokiem, którego żaden poeta nie umiałby nazwać. Patrzyłem na nią i widziałem lodowatą perfekcję, monumentalność posągu rzeźbionego latami tradycji, uporządkowany świat zasad. Moje odbicie migotało w pobliskiej gablocie, gra świateł ze świec rozpraszała, a cisza wdzierała się w każdy fragment mojej skóry, dręcząc ją drobnymi nacięciami i prowokując do otworzenia ust, do zrobienia jednego chociaż kroku. W przód czy do tyłu? Czy jeśli zmuszę mięśnie nóg do posłuszeństwa, padnę na kolana czy wybiegnę z pokoju? Pociągną mnie do znajomego chłodu, w którym zostałem wychowany, czy obejmą żywym żarem świeżości? Może właśnie dlatego byłem gotów na ryzyko, rzucenie wszystkiego, skok do nieznanej wody, bo wierzyłem, że prawdziwe piękno nie mieści się w ramach – ono te ramy rozsadza i przekracza. Porwałem kielich z gabloty i wypiłem duszkiem całą zawartość, żałując, że nie zrobiłem tego wcześniej; do tego momentu alkohol zacząłby już działać i służyć za rozsądną wymówkę na nierozsądne postępowanie. Teraz czułem jedynie jego palące gorąco rozlewające się w gardle, gorzki posmak niezdecydowania.
Zamknąłem oczy na najdłuższe trzy sekundy w moim życiu.
- Piękno to fundament naszego rodu, ciociu – powiedziałem cicho, choć mój głos i tak wyraźnie drżał od emocji. Tych widocznych, słyszalnych i namacalnych, jak i tych tłumionych od lat. - Chciałbym pozostać mu wiernym i udowodnić, że to potrafię, jeśli dajesz mi taką szansę. - Bardziej wyczułem, niż zapanowałem nad uśmiechem, który pojawił się na mojej twarzy. Nogi same ruszyły przed siebie, dwoma szybkimi krokami doprowadzając mnie do ciotki. Pusty kieliszek upadł gdzieś po drodze, gdy wyciągałem ręce, aby objąć ją w entuzjastycznym geście szczęścia i nieokiełznanego szaleństwa znanego tylko dzieciom, które nie doświadczyły jeszcze trosk i problemów. Chciałem złapać ją w pasie i zawirować dookoła, pogodzić jej umiłowanie tradycji z moim kaprysem. Mięśnie pod koszulą napięły się w oczekiwaniu jak wtedy, gdy wirowałem w tańcu ze swoją partnerką na balu, lecz zamarłem nagle centymetry od jej ramion, gdy przypomniałem sobie, w jakim jestem stanie. - Czekolada. - Mruknąłem pod nosem, cofając się o krok. Cholerna czekolada, która właśnie mogła uratować mi życie, bo nie byłem pewien, czy ciotce przypadłaby do gustu moja nagła swoboda. Odchrząknąłem i ująłem jej dłoń między swoje palce. - Dziękuję za twoją łaskawą propozycję, nie zawiodę cię. - Moje słowa wybrzmiały szczerze i pewnie, rozciągając się między nami jak niewidoczna lina; nić porozumienia, cienka i delikatna, ale dająca nadzieję na przyszłość. Wiedziałem, że to nie moment na kolejne wyznania czy zapewnienia; raz powiedziane słowo miało większą wartość niż składane na gorąco obietnice. Wyprostowałem się, puszczając jej dłoń i pozwalając sobie na krótki, lecz wyraźny ukłon, deklarację lojalności i podjętej odpowiedzialności. - Dziecko nie powinno być większym problemem, natomiast... czy panna Multon powinna pozostać w odosobnieniu w swoim domu, zanim nie będzie gotowa do prezentacji? Jest całkiem uroczy choć absolutnie marnej prezencji w porównaniu z Broadway Tower – skrzywiłem się lekko, bynajmniej nie z powodu wyglądu domu zajmowanego przez Elvirę, co świadomości, że ciotka mogłaby ją tam odwiedzać, aby śledzić postępy w nauce. - Bez wątpienia wygodniej dla mnie byłoby, gdyby zamieszkała tutaj, pod moim czujnym okiem, lecz plotki... - tym razem zmarszczyłem brwi i spojrzałem na ciotkę wyczekująco. Jakkolwiek sam byłem przyzwyczajony do łączenia mojego imienia z różnymi imionami kobiecymi w nie zawsze przyjemnym kontekście, nawet mi sprawiałoby duży dyskomfort, gdyby socjeta wzięła na języki wszystkich Parkinsonów z powodu nagłego zamieszkania w rezydencji ich zapomnianej i pomijanej latami kuzynki. Z drugiej strony świadomość, że Elvira znajdowałaby się nie dziesiątki mil ode mnie, ale kilka korytarzy i zakrętów dalej... Musiałem zacisnąć usta, aby nie westchnąć z rozmarzeniem.
Pokój wstrzymał oddech, ale ja nie czułem już ciężaru, który towarzyszył mi wcześniej. Myśli o Elvirze, o jej surowym pięknie i chaotycznej duszy, były jak latarnia na wzburzonym morzu. Przy niej czułem się prawdziwy, a to było ważniejsze niż wszystko inne. Nie zamierzałem zawieść ciotki – nie tylko dlatego, że byłem Parkinsonem – bo wiązałoby się to z zawiedzeniem samego mnie. Chciałem czegoś więcej. Życia, które nie sprowadzało się do zimnej doskonałości, ale pulsowało pasją i tą nieprzewidywalnością, która nadawała istnieniu sens. Chciałem spróbować połączyć te dwie rzeczy, bo dla mnie miłość pozostawała formą piękna, której nie sposób ulepszyć.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Mathilde Parkinson przyglądała się Harlandowi spokojnie, ale palce lekko uniesionych w dostojniej pozie dłoni przesuwały się po sobie, zdradzając niecierpliwe wyczekiwanie skrywane pod nieprzeniknioną twarzą. Była kobietą, której nade wszystko zależało na dobru rodziny i rodu, a Harland był wciąż jego członkiem. Kiedy ruszył w jej kierunku nie drgnęła dopóki nie wyciągnął ku niej ramion. Krótkie och wyrwało się spomiędzy jej warg, a dłonie niemalże w geście protestu znalazły się między nimi, choć nie dotknęły nawet jego umazanego z czekolady torsu. W przeciwieństwie do niego pamiętała o jego stanie i brudzie, nie spuszczała z niego wzroku. Podała mu dłoń i z aprobatą skinęła głową, a wyraźne zadowolenie nieco rozjaśniło jej twarzy. Wysłuchała też jego słów i klasnęła w dłonie. Po chwili w rogu pomieszczenia zmaterializował się elegancko ubrany skrzat, który od razu, jakby czytając lady w myślach, zabrał się za sprzątanie rozbitego z podłogi szkła.
— Pani Multon będzie mogła zamieszkać w naszym domu dopiero po ślubie. Nie jesteście także zaręczeni i nie będziecie dopóki nie udowodnisz swoich racji, a twoja wybranka nie spełni naszych wymagań. Chciałeś przekuć brzydotę w piękno, liczę, że wiesz ile będzie kosztować cię to pracy i wysiłku bo czasu masz aż nadto. I do tej pory także nie chcę was widzieć razem publicznie. Nie chcę skandalu ani plotek. Jeśli to nastąpi, mój drogi, zmuszona będę się wszystkiego wyprzeć. Mam nadzieję, że nie dopuścisz do takiej sytuacji — zniżyła nico głos, ogniskując na nim spojrzenie. — Nie zawiedziesz. Wiem o tym — przytaknęła jego słowom i skinęła mu głową uprzejmie na jego ukłon, dając tym samym znak, że powiedziała już wszystko, co miała do powiedzenia i zamierzała się oddalić. — Guccio będzie ją miał na oku, ostrzegam cię, byś nie był zdziwiony. Nie chcę by zajmowała się... martwymi ludźmi. Załatw to w pierwszej kolejności. — Machnęła ręką niedbale na skrzata i wygładziła mankiety sukienki. — Bądź zdrów, mój drogi. I zrób coś z tym, proszę. To był piękny strój — dodała z nutą melancholii i opuściła pracownię, pozostawiając Harlanda samego ze skrzatem i swoimi myślami.
Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki
— Pani Multon będzie mogła zamieszkać w naszym domu dopiero po ślubie. Nie jesteście także zaręczeni i nie będziecie dopóki nie udowodnisz swoich racji, a twoja wybranka nie spełni naszych wymagań. Chciałeś przekuć brzydotę w piękno, liczę, że wiesz ile będzie kosztować cię to pracy i wysiłku bo czasu masz aż nadto. I do tej pory także nie chcę was widzieć razem publicznie. Nie chcę skandalu ani plotek. Jeśli to nastąpi, mój drogi, zmuszona będę się wszystkiego wyprzeć. Mam nadzieję, że nie dopuścisz do takiej sytuacji — zniżyła nico głos, ogniskując na nim spojrzenie. — Nie zawiedziesz. Wiem o tym — przytaknęła jego słowom i skinęła mu głową uprzejmie na jego ukłon, dając tym samym znak, że powiedziała już wszystko, co miała do powiedzenia i zamierzała się oddalić. — Guccio będzie ją miał na oku, ostrzegam cię, byś nie był zdziwiony. Nie chcę by zajmowała się... martwymi ludźmi. Załatw to w pierwszej kolejności. — Machnęła ręką niedbale na skrzata i wygładziła mankiety sukienki. — Bądź zdrów, mój drogi. I zrób coś z tym, proszę. To był piękny strój — dodała z nutą melancholii i opuściła pracownię, pozostawiając Harlanda samego ze skrzatem i swoimi myślami.
Ramsey Mulciber
Pracownia jubilerska
Szybka odpowiedź