Pusta sala
AutorWiadomość
Pusta sala
♫♪ Największe pomieszczenie w Theach Fáel niegdyś stanowiło jego salon, w którym odbywało się niejedno spotkanie towarzyskie oraz rodzinne. Znajdująca się na piętrze w północnym skrzydle sala jako jedyna w całości obłożona jest drewnem na wszystkich czterech ścianach, co nie tylko dodaje jej elegancji, lecz także wygłusza dźwięki wydobywające się z samotnego fortepianu. Odkąd pan domu zaczął zgłębiać tajniki tego instrumentu, bardzo często można go tam spotkać.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Roselyn & Jayden
19 marca 1958
« Ci, którzy wciąż zastanawiają się zanim uczynią jeden krok, spędzają życie, stojąc na jednej nodze »
Tej nocy nie mógł spać, dlatego nawet nie starał się położyć po powrocie z nocnych zajęć w Hogwarcie. Całe szczęście półtorej godziny na szczycie Wieży Astronomicznej odpowiednio go orzeźwiło i na jakiś czas przegoniło niedogodności związane z brakiem snu. Mimo że wiele osób wolało o północy spać, Jayden cieszył się, że praktyczne lekcje wróciły do tygodniowego harmonogramu. Wcześniejsze mrozy niszczyły osprzętowanie, motywacja uczniów była niższa, podobnie jak poziom zdrowotny. Wysunął więc podanie o zaprzestanie na sezon zimowy nocnych zajęć. Teraz już temperatury powoli zaczynały się podnosić, dlatego też dzieci mogły bezpiecznie spędzać kilkadziesiąt minut na świeżym powietrzu, nie martwiąc się o odmrożenia. Co prawda Vane i tak skracał okrągłą godzinę o jedną czwartą wyznaczonego czasu, nie chcąc nadszarpywać cierpliwości swoich studentów. Finalnie o drugiej był już w Irlandii, decydując się na śmiały spacer z Killarney do domu. Pomimo niepogody czuł, że z dnia na dzień stawał się silniejszy w ciele i wcale nie chodziło o gwałtowny przypływ energii — wracał do dawnych, zdawać by się mogło, praktycznie zapomnianych zasobów mięśni oraz wydajności. Po utracie Mii i Pandory całkowicie się rozpadł, a późniejsze perypetie z Pomoną wcale nie unormowały jego stylu życia. Dopiero przy chłopcach nauczył się systematyczności, a wraz z nowym rokiem dostrzegł, jak ważne było to dla nie tylko jego własnego zdrowie, ale zdrowie ich małej rodziny. Musiał być trwałą podporą — nie zaś wiecznie drżącym na wietrze liściem. To zdawało się surrealistyczne. Fakt, że dobrzał, gdy na świecie działo się jeszcze gorzej. Być może był to jednak znak. Znak na to, iż potrzebował sił, aby kontynuować to, czego się podjął. By bronił bliskich i przygotował się na najgorsze — tym razem jednak w całkowitej wydolności. Wiedział, że Anglia nie miała szybko i łatwo wyzdrowieć. Że miał to być kolejny długi rok z oglądaniem się za siebie przy każdym kroku, ale nie bał się go już tak bardzo, jak podczas lata. Jak w momencie, gdy tkwił w otwartych drzwiach Theach Fáel z synami w ramionach, ale bez żony. Bez wsparcia, jakim miała dla niego być. Zaczął więcej rozumieć, godzić się z rzeczywistością, jaka trwała i patrzeć w przyszłość. Nie zaś w przeszłość, gdzie nie czekało go nic prócz zagubienia i tęsknoty. Musiał wyzbyć się rozpaczy ściskającej gardło, a która uniemożliwiała mu poświęcenie się całkowicie minutom dnia bieżącego. Wydawało się to niemożliwe, ale jednak aktualnie znajdował się właśnie w tym miejscu, wierząc, iż był w stanie to zrobić i nie czuć przy tym żalu goryczy. A to napawało go nadzieją na lepsze jutro.
Było przed siódmą rano, gdy siedząc przy fortepianie, usłyszał charakterystyczny dźwięk otwieranych drzwi frontowych, a później tak unikatowy odgłos kroków. Lekkich, acz pewnych. Nieprzyuczonych do poruszania się z gracją charakterystyczną dla dziewcząt z bogatych domów, a mimo to czułych, aby nie pobudzić śpiących jeszcze domowników. Rozpinanie grubego futra. Ściąganie rękawiczek. Ciche westchnienia zmęczonej nocą kobiety. Wiedział, kto wydawał te wszystkie małe dźwięki, składające się na jedną, nierozerwalną całość. Nasłuchiwał kolejnych, jednak brak skupienia spowodował ostrzejsze uderzenie w niewłaściwy klawisz i melodia, którą ćwiczył, została przerwana, by dopiero po uderzeniu serca wrócić na starą trasę. Po chwili również pojawiły się kroki na schodach i Jayden mógł być pewien, że Roselyn usłyszała jego fałsz. Od paru dni byli zajęci swoimi sprawami — on większość czasu spędzał już w domu, zamiast podróżować, rozmawiać z nobilami czy zajmować się przygotowaniami do sympozjum, a ona mogła bez problemu zostawiać z nim Melanie i udawać się do pracy. Profesor jednak też przez ostatnie dwie doby starał się nie wchodzić uzdrowicielce w drogę. Nie wiedział, jak to wyglądało z jej strony, ale czuł się usprawiedliwiony. Poniekąd... Wszak nie chciał, patrząc na nią, przywoływać do siebie snu, jaki nawiedził go na początku tygodnia. Snu, którego mieć nie powinien...
- Została smażona makrela z wczorajszej kolacji, jeśli chcesz. Resztę zająca zjadła twoja córka - powiedział, gdy wyczuł jej obecność, ale nie podniósł spojrzenia. Chciał ukryć zmieszanie, dlatego też uciekł w klawisze. Niestety ponownie jego dłonie nie odnalazły rytmu, gdy zdenerwowanie było nie do opanowania. Astronom porzucił grę, jaka w tym momencie była skazana na porażkę i spojrzał powoli na stojącą w wejściu kobietę. Jej sylwetka pogrążona była w cieniu, jaki panował również w całym pomieszczeniu. Migrena dawała się wszak Vane'owi we znaki mocniej niż kiedykolwiek. Dlatego też okna osnuł grubymi zasłonami, oddzielając się od żywego słońca z zewnątrz. Ostatnie czego potrzebował to silnego bodźca, drażniącego już i tak poirytowane zmysły. A mimo to delikatne dźwięki fortepianu przywoływały spokój. Ręka wciąż mu wahała się w niektórych miejscach, lecz przy codziennych staraniach, szło mu lepiej. Nie wybitnie, lecz lepiej. Teraz nie mógł grać. Nie gdy stała w wejściu. - Rozpraszasz mnie - powiedział cicho, jednak nie impertynencko. Nie w sposób, jaki mogła odebrać za przyganę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 23.01.22 18:33, w całości zmieniany 2 razy
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzask łamanego śniegu nadawał rytmu pośpiesznym krokom. Zmęczone mięśnie bez większego protestu drżały pod naporem złośliwie wkradającego się pod płaszcz wiatru. Napięte niemalże do granic możliwości. Boleśnie przypominające o ciężarze ubiegłej nocy, minionych dni. Myśli pulsujących pod ochroną czaszki, napęczniałych. Wciąż, niezmiennie, domagających się ucieczki spod naruszonej bariery pozornego spokoju. Ten przylgnął do niej, zrósł się z jej skórą jak stopiona ogniem zbroja, która stała się już jej integralną część. Coś obcego stało się częścią jej ciała. Coś osnuło mgłą wyraźną potrzebę odczuwania. Strach wracał jedynie nocą. Szarpał się w niej jak uwięzione zwierzę. Budził ze snu. Wykradał go z powiek. Ilekroć jednak budziła się do życia; rozpoczynała kolejny dzień w lustrze spoglądała na nią maska. Spokojne, czarne oczy osnute cieniem zmęczenia. Te same wargi, te same kąciki ust obciążone zmartwieniami. Ten sam lekko zagięty nos - pomnik szkolnej kłótni z bratem. Te same rysy. Te same włosy. W tym odbiciu krył się jednak ktoś obcy. Ktoś kto odebrał jej twarz. I nosił się zeń jak swoją. Czasami czuła jakby stała się wytworem własnego instynktu. Tym kim być powinna. Zbroją ubitą z niezmąconego spokoju. Panika nie miała prawa wkraść się w nową wojenną monotonią. Nie, gdy w lecznicy zabrakło jej strażnika. Nie gdy cisza i jego nieobecność odbijała się echem o drewniane ściany. Niepewność. Zmartwienie. Strach. Nie było dla nich tam miejsca. Koło musiało się wciąż toczyć, a ona złożyła obietnicę, że zadba o jego bieg. Emocje zostały spędzone przez praktyczność. Mniej rąk do pracy. Więcej sprawunków. Więcej odpowiedzialności. Zagrożenie nawarstwiające się wraz z wciąż nadchodzącymi wieściami o zaognieniu konfliktu, kolejnych bandach szmalcowników, bandytów. O głodzie. Wyniszczającym zimnie. Wszystko to szalonym pędem rozbijało się o ściany umysłu.
Tamten świat. Ten, który pozostawiła za sobą za drzwiami zakradał się za nią do domu Jaydena. Pozostawiał odrzucający posmak. ilekroć próbowała przełknąć kęs jedzenia, ten zdawał się zatrzymywać w gardle, z ciężarem opadać na dno żołądka. Wracał ten zapach. Znana woń rozkładu, wprawiająca w torsje. Wracały obrazy zduszone we wspomnieniach. Nie mogła uciec. Nie mogła stawić im czoła. Nie mogła pozwolić im się kontrolować. W tym wszystkim tkwiła wciąż pomiędzy. Spokojna. Niemalże chora w tym nienormalnym stanie.
Rozmywające się w oddali dźwięki przerywały poranną monotonnie.
Zerknęła w lustro, poprawiając zabłąkane pasma czekoladowych włosów, prostując zawinięty kołnierzyk. Uktwione w nią spojrzenie z odbica niemal skarciło ją za tą obłudę. Uciekła przed jego osadzającym wzrokiem, prowadzona melodią zapraszającą w głąb pomieszczeń.
Kącik ust drgnął, gdy fałszywe brzmienie wdarło się w harmonię. Niemal niekontrolowanie, na zaledwie krótki oddech odrzucając z siebie ciężar. Zaledwie na chwilę, bo gdy stanęła w drzwiach, wargi znów przybrały swą formę. Nieznacznie kiwnęła głową w odpowiedzi na jego słowa. Nie miała ochoty jeść. Nie chciała wzbudzać dyskusji.
Cisza poprowadziłą ją w głąb pomieszczenia. Zatrzymała się dopiero przy fortepianie, opierając się o niego biodrami. Nie musiała zmuszać ust do uśmiechu. On sam zatańczył na ustach w odpowiedzi na jego słowa. Była zbyt zmęczona, by się przed nim bronić. Zbyt zmęczona, by dziś walczyć z własnym rozsądkiem. Zbyt wiele przeciwności, by walczyć z tym co chociaż odrobinę znosiło ciężar z jej barków. Nawet jeśli czuła się winna, po podążając za tymi emocjami. Dziś nie miała zbyt wielu sił, aby wciąż się z tym zmagać. Chciała po prostu coś poczuć. Coś poza ciężarem. Coś poza duszącym nocą strachem, poza dziennym marazmem.
Palce posunęły się delikatnie po drewnianej powierzchni, badając jej gładką teksturę. - Nie pozwól sobie na to - odparła w końcu - Nie wierzę, że zjada cię trema przed publicznością. Lubię, gdy grasz - stwierdziła całkiem szczerze. Lubiła tu wracać, kręcić się po domu, udawać, że nie słyszy, by mógł czuć się swobodnie. Lubiła te fałszywe nuty, które coraz rzadziej wkradały się między palce. Wyraz uporu, który z rzadka przed nią obnażał. Gdy coś mu nie wychodziło, gdy chciał lepiej.
Dopiero bliżej, gdy wzrok przyzwyczaił się do półmroku. Dopiero wtedy dostrzegła rys zmęczenia malujący się na jego twarzy, cienie pogłębiające brak snu odbijający się w jego oczach.
Wiedziała. Że nocami po Thaech Fael oprócz duchów zmarłych, snuły się też te żywych. Nie miała jednak czelności, by burzyć jego spokój. Nie nocą. Nie tam gdzie należała mu się prywatność. Być może również w strachu przed pytaniami i odpowiedziami, które czekały na nią za zamkniętymi drzwiami. W miejscu, w którym być nie powinna.
Uśmiech starł się w wyraz troski. - Znów nie spałeś, prawda? - zapytała, spuszczając spojrzenie, by na powrót skupić je na nim. By podchwycić jego wzrok, by sprowokować go by na nią spojrzał. Dłoń zamarła w nieokreślonym półgeście, na powrót opadając na zimną powierzchnię instrumentu.
Tamten świat. Ten, który pozostawiła za sobą za drzwiami zakradał się za nią do domu Jaydena. Pozostawiał odrzucający posmak. ilekroć próbowała przełknąć kęs jedzenia, ten zdawał się zatrzymywać w gardle, z ciężarem opadać na dno żołądka. Wracał ten zapach. Znana woń rozkładu, wprawiająca w torsje. Wracały obrazy zduszone we wspomnieniach. Nie mogła uciec. Nie mogła stawić im czoła. Nie mogła pozwolić im się kontrolować. W tym wszystkim tkwiła wciąż pomiędzy. Spokojna. Niemalże chora w tym nienormalnym stanie.
Rozmywające się w oddali dźwięki przerywały poranną monotonnie.
Zerknęła w lustro, poprawiając zabłąkane pasma czekoladowych włosów, prostując zawinięty kołnierzyk. Uktwione w nią spojrzenie z odbica niemal skarciło ją za tą obłudę. Uciekła przed jego osadzającym wzrokiem, prowadzona melodią zapraszającą w głąb pomieszczeń.
Kącik ust drgnął, gdy fałszywe brzmienie wdarło się w harmonię. Niemal niekontrolowanie, na zaledwie krótki oddech odrzucając z siebie ciężar. Zaledwie na chwilę, bo gdy stanęła w drzwiach, wargi znów przybrały swą formę. Nieznacznie kiwnęła głową w odpowiedzi na jego słowa. Nie miała ochoty jeść. Nie chciała wzbudzać dyskusji.
Cisza poprowadziłą ją w głąb pomieszczenia. Zatrzymała się dopiero przy fortepianie, opierając się o niego biodrami. Nie musiała zmuszać ust do uśmiechu. On sam zatańczył na ustach w odpowiedzi na jego słowa. Była zbyt zmęczona, by się przed nim bronić. Zbyt zmęczona, by dziś walczyć z własnym rozsądkiem. Zbyt wiele przeciwności, by walczyć z tym co chociaż odrobinę znosiło ciężar z jej barków. Nawet jeśli czuła się winna, po podążając za tymi emocjami. Dziś nie miała zbyt wielu sił, aby wciąż się z tym zmagać. Chciała po prostu coś poczuć. Coś poza ciężarem. Coś poza duszącym nocą strachem, poza dziennym marazmem.
Palce posunęły się delikatnie po drewnianej powierzchni, badając jej gładką teksturę. - Nie pozwól sobie na to - odparła w końcu - Nie wierzę, że zjada cię trema przed publicznością. Lubię, gdy grasz - stwierdziła całkiem szczerze. Lubiła tu wracać, kręcić się po domu, udawać, że nie słyszy, by mógł czuć się swobodnie. Lubiła te fałszywe nuty, które coraz rzadziej wkradały się między palce. Wyraz uporu, który z rzadka przed nią obnażał. Gdy coś mu nie wychodziło, gdy chciał lepiej.
Dopiero bliżej, gdy wzrok przyzwyczaił się do półmroku. Dopiero wtedy dostrzegła rys zmęczenia malujący się na jego twarzy, cienie pogłębiające brak snu odbijający się w jego oczach.
Wiedziała. Że nocami po Thaech Fael oprócz duchów zmarłych, snuły się też te żywych. Nie miała jednak czelności, by burzyć jego spokój. Nie nocą. Nie tam gdzie należała mu się prywatność. Być może również w strachu przed pytaniami i odpowiedziami, które czekały na nią za zamkniętymi drzwiami. W miejscu, w którym być nie powinna.
Uśmiech starł się w wyraz troski. - Znów nie spałeś, prawda? - zapytała, spuszczając spojrzenie, by na powrót skupić je na nim. By podchwycić jego wzrok, by sprowokować go by na nią spojrzał. Dłoń zamarła w nieokreślonym półgeście, na powrót opadając na zimną powierzchnię instrumentu.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
« Ci, którzy wciąż zastanawiają się zanim uczynią jeden krok, spędzają życie, stojąc na jednej nodze »
Ciężkie czasy, wewnętrzna siła, gotowość do wyzwań — to była jedynie część przyczyn oraz skutków zdrowienia, jakie zachodziły w profesorze. Wszak były to kwestie powiązane z działaniami makro. A co z tymi mikro? Co z jego najbliższymi? Egoistyczne byłoby myślenie, gdyby wziął jedynie swoją osobę na pierwszy plan i pod siebie dostosowywał całą przestrzeń wokół. Nie. Zdrowiał nie tylko dla samego siebie, ale także dla innych. Dla Cassiana, Samuela i Ardena. Dla Maeve. Dla Shelty. Dla rodziców. Dla Melanie i dla... Dla Roselyn. Chciał ją wspierać. Chciał, aby miała świadomość, że — nawet w tych najbardziej banalnych sprawach życia codziennego — mogła na nim polegać. Że nie musiała martwić się o to, kto zrobi zakupy. O to, że nie będzie ciepłej wody czy że ubrania nie będą wyprane, a jej córka nie dostanie jedzenia. Nie było to też takie proste w globalnym świetle do zapewnienia, biorąc pod uwagę sytuację kraju, lecz dla Vane'a w tym momencie to były podstawy. W końcu od tych najdrobniejszych rzeczy się zaczynało. Później mogła więc poczuć się bezpieczniej w poważniejszych kwestiach, lecz Jayden nie zamierzał już specjalnie wywierać na niej presji. Jak wtedy z wyprowadzką, gdy pozwolił jej obwiniać się za to, że tego chciała. Nie musiała mu tego mówić, by finalnie zdał sobie z tego sprawę. Że jego zachowanie wybrzmiewało oskarżycielsko. Że egoistycznie chciał ją zatrzymać przy sobie, sądząc, iż właśnie tego potrzebowała. Tego potrzebowała do szczęścia. Ale czy i on sam nie mówił kiedyś, że gdy kogoś się kochało, pozwalało się mu także odejść? A ona tego potrzebowała. Nie oznaczało to przecież śmierci ich relacji, ale zmianę. Nie musiał się przecież jej bać. Pomimo tego, co mówiła o nim w Szkocji. Co on mówił jej samej. Nieważne w końcu co się działo, chciał, aby znalazła swoją tożsamość, o której od długiego czasu zdawała się nie pamiętać. Ani nie zauważać. Czy i on sam nie był podobny? Zatopiony w pracy i chłopcach, nie posiadał własnego trzonu tożsamości. Zupełnie jakby należał do kogoś innego. Nie już samego siebie. I może tak właśnie było. Może już nigdy nie miał być jedynie swój, bo oddawał się swoim bliskim i tylko z nimi razem mógł mówić w pełni o sobie. - Na co dzień moja widownia jest mniej wymagająca - odparł, z trudem powstrzymując cisnący się na usta uśmiech. W końcu chłopcy nie byli jeszcze świadomi braku perfekcji w grze ojca, a Melanie... Nawet jeżeli słyszała i żartowała, to widać było na jej dziecięcej twarzy i w zachowaniu, że sprawiało jej to radość. Słuchanie, obserwowanie. Po prostu cieszenie się tym, co cieszyło Jaydena i bycie częścią jego świata. Vane wiedząc już o zbliżającej się przeprowadzce obu panien Wright, tym bardziej angażował się w spędzanie czasu z córką Rose. Widział, że tego potrzebowała, jak zresztą i on sam. Miesiące milczenia, jakie panowały między nim a uzdrowicielką, odbiły się nie tylko na samych dorosłych i doskonale zdawał sobie sprawę — szkoda, że dopiero teraz... Lubię, gdy grasz. Spojrzał na przyjaciółkę stojącą obok i chociaż panował półmrok, dostrzegł oczywiste zmęczenie. Mimo młodego wieku nie była w stanie ukryć lekko opuchniętych od braku snu oczu czy elektryzujących się od suchego, zimowego powietrza włosów. Smagnięcia pod brodą maści leczniczej, która musiała się tam dostać, gdy zmęczona uzdrowicielka aplikowała ją na ciało pacjenta. Widział też, jak czasami siedziała przy kuchennym stole i zaszywała za luźne już ubrania. Nie wszystkie, bo jeszcze zostawiała sobie kilka par, aby ubrać kilka warstw, ale... Schudła. Nie była to drastyczna zmiana, jednak Jayden obiecał sobie zwracać na nią więcej uwagi, jeżeli dostrzegłby przekroczenie jakiejś dopuszczalnej granicy. Przecież jedzenia im nie brakowało. Dopiero po dłuższym momencie zdał sobie sprawę, że patrzył na jej ciało i się mu przyglądał, dlatego też wrócił wzrokiem ku znajomej twarzy. I zaczął grać w zapętleniu utwór, który potrafił najlepiej. Powolny, niespieszny, ale równocześnie pozwalający oderwać się od rzeczywistości i skupić na melodii. Widział po niej, że tego potrzebowała. Po całej nocy pracy w stresogennych warunkach wygranie jej wciąż rozwijających się melodii było najprostszą rzeczą, którą mógł dla niej zrobić. Nie potraktował tego zadania jednak po omacku. Dlatego też nie odpowiedział jej od razu, gdy odezwała się ponownie. Odczekał na właściwy moment przełożenia rąk i dopiero wówczas zabrał głos. - Jest lepiej niż przez ostatnie półtora roku - przyznał szczerze, nie przestając grać i nie spuszczając spojrzenia z klawiszy. - Czasami uda się zasnąć, jednak jest ciężko. Odstawiłem też eliksir słodkiego snu. - Nie rozmawiali o tym, ale na pewno widziała rozstawione praktycznie po całym domu fiolki. Początkowo pojenie się esencją przynosiło jakąś ulgę, lecz w krótkim czasie stosowania przestał przynosić efekty w normalnych porcjach. - A dzisiaj dokucza mi ból głowy. To akurat moja wina. Przesadziłem z ćwiczeniami na oklumencję. Nie pierwszy raz zresztą. I... - zawahał się, zerkając na czarownicę jedynie na moment. - Mam dziwne sny.
Znów skupił się jednak na granej melodii, tym razem kończąc jedną, a zaczynając drugą. Jakby chciał równocześnie odgrodzić ich samych od minionej części rozmowy, by płynnie przejść do kolejnej. Przez moment milczał więc, jakby wpasowywał się w nową symfonię dźwięków, lecz tak naprawdę w oprawie Jeziora Łabędziego zbierał własne myśli. Przegrał tak naprawdę cały utwór i wchodził już w następny, zanim znalazł właściwy moment, by nieco złagodzić uderzenia klawiszy i się odezwać. I powiedzieć to, z czym nosił się od kilku dobrych dni. - Jakiś czas temu dostałem wiadomość od kuzynki Pomony. Okazało się, że to właśnie u niej się zatrzymała wtedy, gdy zniknęła. Dała mi listy, które Mona spisała podczas swojego pobytu. Jeden do mnie, reszta do chłopców. To było ponad tydzień temu - wyjaśnił, patrząc przez chwilę na Roselyn, dobrze wiedząc, że mogła być w lekkim szoku, iż ukrywał to przed nią tyle czasu. Ale nie przerywał wypowiedzi na dłużej. - Wyjaśniła, dlaczego odeszła i nawet nie wiesz, jaką poczułem ulgę. Myślałem, że nigdy... Wiesz. Że nigdy nie poczuję spokoju. Przy świadomości co się z nią stało i jak... Kto w końcu mógłby o tym zapomnieć - urwał na moment, by zmrużyć oczy i zanurzyć się we wspomnieniach czytanych już chyba setki razy słów spisanych na pergaminie. Skontrolował jednak później również i to, co działo się z kobietą obok. Nie chciał, aby została w niedopowiedzeniach. Nie chciał ich między nimi. Jego dłonie przestały także poruszać się po klawiaturze fortepianu, zupełnie jakby chciał, aby skupiła się już jedynie na jego słowach i niczym więcej. - Część mnie zawsze będzie przy niej, ale inna część musi żyć dalej. Chce żyć dalej. Ja chcę żyć dalej. - I tak jak jej palce badały drewnianą powierzchnię instrumentu, jego odnalazły te należące do niej. Ujął kobiecą dłoń i poprowadził jej właścicielkę tak, by usiadła obok. By jego lewe biodro stykało się z jej prawym, a ciepło jednego ciała emanowało na drugie. Jayden rozluźnił także uścisk, chociaż zostawił na skórze Roselyn czułe smagnięcie, nim przeniósł uwagę na fortepian. - Pomożesz mi? W tym fragmencie zawsze pomaga mi twoja córka, ale aktualnie jej nie ma.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Iluzjoniczne uczucie bezpieczeństwa odzyskiwała dopiero tutaj. Wiedziała, że nie istnieje żadna droga ucieczki przed ciężarem emocjonalnym, który przytłaczał jej codzienność. Wiedziała, że nie ma zapomnienia. Że to wszystko co zostało wyryte na kartach jej umysłu, pozostanie tam już na zawsze. Tu jednak łatwiej było uwierzyć w to, że była bezpieczna. Ona i Melanie. Jayden i chłopcy. Że istnieje złudny ratunek od horroru, który rozgrywał się za morzem.
Tu kryły się skrawki ulotnej, prozaicznej codzienności. Obowiązki, za którymi tęskniła. Pewnego rodzaju pokrętna normalność. Coś czego nie doceniała, gdy kiedyś było na wyciągnięcie jej ręki. Tu czasami próbowała zapomnieć. Skupiać się jedynie nad tym co ją otaczało. Nad życiem, które wciąż się toczyło. Nawet jeśli wszędzie wokół była wojna. Wciąż musieli żyć. Tu hodowała nadzieję, a z tej czerpała siłę.
I tu też zaglądał strach. Gdy w półmroku dziecięcego pokoju, obserwowała śpiącą córkę. Rytmicznie unoszącą się klatkę piersiową, pszeniczne włosy rozlane na poduszcze, delikatnie drżące powieki, pod którymi krył się odrębny świat. O czym śniła? Co powodowało, że drobne rączki zaciskały się na pościeli?
Gdy zastanawiała się co będzie jeśli w Wielkiej Brytanii nie będzie już dla nich życia. Zachłanność Anglików nie znała granic. Jeśli miała paść Anglia, zaraza miała rozprzestrzenić się na Walię i północ Wielkiej Brytanii, sięgając nawet nieprzystępnych terenów Starej Szkocji. Jak długo przetrwać mogła wolna Irlandia? Co będzie jeśli nastanie czas, gdy rzeczywiście jedynym wyjściem będzie ucieczka? Europę trawiły kolejne konflikty. Nie znała języków. Jak mogłaby przetrwać we Francji, Hiszpanii czy w Niemczech? Kto potrzebował uzdrowiciela, który nie znał ich mowy? Czy kraje Wspólnoty miały przybrać metodę ich przyszywanej matki? Stany Zjednoczone chociaż wolne od znanych im konfliktów, niechętnie przyjmowały imigrantów. Była też Kanada. Australia. Ziemie tak odległe. Obce. Nie chciała myśleć o takiej przyszłości. Nie chciała zaakceptować takiej możliwości, a jednak musiała się z nią liczyć. Musiała się liczyć z tym, że chociaż było źle, mogło być gorzej. Znacznie gorzej.
Gdy tuliła w ramionach Cassiana, zastanawiała się nad tym co ich czeka. Synów rebeliantki. Jak zmienić miał się Hogwart i jak to miało wpłynąć na profesora astronomii? Bała się o nich tak samo jak o samą siebie. Niepokój powracał, gdy zastawała pusty dom. Gdy zniknął, by ściągnąć do Thaech Fael braci Doe.
Przed obawami nie mogła znaleźć ucieczki. Czaiły się w cieniach, podstępnie atakowały, gdy chociaż na chwilę na usta wkradał się całkiem szczery uśmiech. Wypełniały chwilę milczenia. Drążyły umysł nocą.
Jednak jedynie tu pozostawała chociaż w najmniejszej części sobą.
Te wrażenie pozostawiało dyskomfort. Doskonale wiedziała, że przecież prawdopodobnie wraz z ostatnim śniegiem, opuści dom Jaydena. Snucie planów o odejściu było trudne wtedy, gdy pozostawali w konflikcie. Znacznie trudniejsze jednak gdy ten w pewnym stopniu pozostawili za sobą.
Nie wracali do tego tematu. Ostatnia rozmowa pozostawiła w niej gorycz. Niepewność. Jayden jednak nie pozwalał jej tego odczuć. Dawał to czego podświadomie potrzebowała. Czegoś czego bardzo długo nie dane było jej odczuwać. Troskę. Zajmował się nimi. Czuła to ilekroć wracała do domu pewna, że czeka ją jeszcze nieskończoność zadań, ale część z nich była już wykonana. Był przy Mel, gdy nie było tam jej matki.
- Ja również nie jestem - odparła, słoń nie nadepnął jej na ucho, ale nigdy nie otrzymała muzycznego wykształcenia. Mimo to doceniała harmonię wypływających spod jego palców nut, lubiła obserwować dłonie sunące po klawiszach uczące się precyzji w mieszaninie dźwięków.
Spojrzenie na nowo sięgnęło tego profesora, gdy ten skupiony na utworze, przerwał stan bez słów.. Być może oczekiwała kolejnego uniku. Robili je tak często. Zadawali pytani, aby uzyskać jedynie wymijające odpowiedzi. Ta wypływająca z jego ust, wydawała się równie czysta co brzmienie jego muzyki. - Eliksir słodkiego snu leczy objawy, nie przyczyn - odparła, nie odrywając spojrzenia od jasnych oczu astronoma. Widziała flakoniki po zużytych eliksirach, podobnie jak on jednak postanowiła nie ingerować o ile sprawy nie przybrały niebezpiecznego obrotu. - Na dłuższą metę nie jest rozwiązaniem. Ostatecznie trzeba zmierzyć się z tym co zabiera sen - w głosie nie pobrzmiewała pewność doświadczonego uzdrowiciela. Choroby umysłu wciąż pozostawały zagadką dla wielu z nich, a ich leczenie było w tym wypadku trudniejsze. Słyszała o niepopularnych terapiach, wciąż nie do końca akceptowanych przez środowiska magimedyków - wszakże rozmowy nie leczyły chorób, i także innych metodach, które budziły w niej sporą dozę niepewności względem humanitaryzmu ich stosowania. Bólu nie leczyło się bólem, a tajemnice ludzkiego mózgu były nieodkrytą zagadką. Jeszcze. Jak na ten moment wielu spierało się jak dokładnie powinno się leczyć, a Rose nie była częścią tej dyskusji. Wiedziała jednak to czego nie potrafiła zastosować we własnym życiu. Zszargany emocjami umysł nie chciał odpoczywać. Nie potrafił odnaleźć spokoju, który miał dać odpoczynek. - Jakie sny? - podchwyciła, chcąc zachęcić go do wyjaśnienia. Nie mówiła o oklumencji, nie chciała karmić go krytyką - Uważaj. Powinieneś być ostrożny. Nie strać w tym siebie. Te słowa mogły cisnąć się na usta, ale nie znalazły ujścia. Chciał się bronić, a Rose nie mogła go za to winić. Sama wszakże poszukiwała ucieczki przed emocjami, których nie chciała odczuwać.
Kolejne słowa sprawiły, że dłonie na chwilę zamarły na drewnianej powierzchni, powracając wspomnieniem do sylwetki jego żony. Przez chwilę badała wzrokiem strukturę sinych żył wyraźnie rysujących się na tle własnych dłoni, skupiając uwagę na jego słowach. Z niemym zaskoczeniem przyjmując dotyk ciepłych dłoni, pozwalając by te poprowadziły ją tam gdzie chciał. Usiadła obok niego, zerkając na jego profil - Zasługujesz na to, aby żyć dalej - powiedziała ledwie słyszalnie.
- Co mam zrobić? - zapytała, starając się aby jego bliskość nie sprawiła, że głos stracił swoją pewność. Na chwilę odrywając się od ciężaru jego słów. Ten miał jednak pozostać między nimi. - Co napisała? - zapytała. - Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz. Rozumiem. - spojrzała na niego. Ignorując bliskość, ignorując emocje tlące się w niej od kilku tygodni. Nie chodziło o nią, a o niego. Nie spał. Odnajdywał się w tajemniczej sztuce oklumencji. Zasługiwał na to, aby przestała w tym momencie myśleć o tym co czuje ona, a zaczęła myśleć o tym co czuje on. Skupiła na nim pełnię swojej uwagi, jeśli pierwszy raz od tygodni wychodził jej w tej kwestii naprzeciw. Egoistycznym było po prostu odczuwać - mrowienie na dłoni, tam gdzie we wspomnieniu pozostał jego dotyk i chować się przed nim, bo nie powinna go czuć. Uciekać przed ciepłem jego ciała, gdy jej własna bliskość była jedynym co mogła teraz dać. - Pogodzić się z pewnymi kwestiami, to nie znaczy zapomnieć. Żyjesz. I masz prawo żyć. Nie ma w tym nic złego. Zasługujesz na to, aby doznać jeszcze w życiu bardzo dużo szczęścia - zacisnęła wargi w cienką linię, skupiając spojrzenie na nutach przed nimi. Być może nie mogła być częścią jego szczęścia, ale chciała być jego świadkiem.
Tu kryły się skrawki ulotnej, prozaicznej codzienności. Obowiązki, za którymi tęskniła. Pewnego rodzaju pokrętna normalność. Coś czego nie doceniała, gdy kiedyś było na wyciągnięcie jej ręki. Tu czasami próbowała zapomnieć. Skupiać się jedynie nad tym co ją otaczało. Nad życiem, które wciąż się toczyło. Nawet jeśli wszędzie wokół była wojna. Wciąż musieli żyć. Tu hodowała nadzieję, a z tej czerpała siłę.
I tu też zaglądał strach. Gdy w półmroku dziecięcego pokoju, obserwowała śpiącą córkę. Rytmicznie unoszącą się klatkę piersiową, pszeniczne włosy rozlane na poduszcze, delikatnie drżące powieki, pod którymi krył się odrębny świat. O czym śniła? Co powodowało, że drobne rączki zaciskały się na pościeli?
Gdy zastanawiała się co będzie jeśli w Wielkiej Brytanii nie będzie już dla nich życia. Zachłanność Anglików nie znała granic. Jeśli miała paść Anglia, zaraza miała rozprzestrzenić się na Walię i północ Wielkiej Brytanii, sięgając nawet nieprzystępnych terenów Starej Szkocji. Jak długo przetrwać mogła wolna Irlandia? Co będzie jeśli nastanie czas, gdy rzeczywiście jedynym wyjściem będzie ucieczka? Europę trawiły kolejne konflikty. Nie znała języków. Jak mogłaby przetrwać we Francji, Hiszpanii czy w Niemczech? Kto potrzebował uzdrowiciela, który nie znał ich mowy? Czy kraje Wspólnoty miały przybrać metodę ich przyszywanej matki? Stany Zjednoczone chociaż wolne od znanych im konfliktów, niechętnie przyjmowały imigrantów. Była też Kanada. Australia. Ziemie tak odległe. Obce. Nie chciała myśleć o takiej przyszłości. Nie chciała zaakceptować takiej możliwości, a jednak musiała się z nią liczyć. Musiała się liczyć z tym, że chociaż było źle, mogło być gorzej. Znacznie gorzej.
Gdy tuliła w ramionach Cassiana, zastanawiała się nad tym co ich czeka. Synów rebeliantki. Jak zmienić miał się Hogwart i jak to miało wpłynąć na profesora astronomii? Bała się o nich tak samo jak o samą siebie. Niepokój powracał, gdy zastawała pusty dom. Gdy zniknął, by ściągnąć do Thaech Fael braci Doe.
Przed obawami nie mogła znaleźć ucieczki. Czaiły się w cieniach, podstępnie atakowały, gdy chociaż na chwilę na usta wkradał się całkiem szczery uśmiech. Wypełniały chwilę milczenia. Drążyły umysł nocą.
Jednak jedynie tu pozostawała chociaż w najmniejszej części sobą.
Te wrażenie pozostawiało dyskomfort. Doskonale wiedziała, że przecież prawdopodobnie wraz z ostatnim śniegiem, opuści dom Jaydena. Snucie planów o odejściu było trudne wtedy, gdy pozostawali w konflikcie. Znacznie trudniejsze jednak gdy ten w pewnym stopniu pozostawili za sobą.
Nie wracali do tego tematu. Ostatnia rozmowa pozostawiła w niej gorycz. Niepewność. Jayden jednak nie pozwalał jej tego odczuć. Dawał to czego podświadomie potrzebowała. Czegoś czego bardzo długo nie dane było jej odczuwać. Troskę. Zajmował się nimi. Czuła to ilekroć wracała do domu pewna, że czeka ją jeszcze nieskończoność zadań, ale część z nich była już wykonana. Był przy Mel, gdy nie było tam jej matki.
- Ja również nie jestem - odparła, słoń nie nadepnął jej na ucho, ale nigdy nie otrzymała muzycznego wykształcenia. Mimo to doceniała harmonię wypływających spod jego palców nut, lubiła obserwować dłonie sunące po klawiszach uczące się precyzji w mieszaninie dźwięków.
Spojrzenie na nowo sięgnęło tego profesora, gdy ten skupiony na utworze, przerwał stan bez słów.. Być może oczekiwała kolejnego uniku. Robili je tak często. Zadawali pytani, aby uzyskać jedynie wymijające odpowiedzi. Ta wypływająca z jego ust, wydawała się równie czysta co brzmienie jego muzyki. - Eliksir słodkiego snu leczy objawy, nie przyczyn - odparła, nie odrywając spojrzenia od jasnych oczu astronoma. Widziała flakoniki po zużytych eliksirach, podobnie jak on jednak postanowiła nie ingerować o ile sprawy nie przybrały niebezpiecznego obrotu. - Na dłuższą metę nie jest rozwiązaniem. Ostatecznie trzeba zmierzyć się z tym co zabiera sen - w głosie nie pobrzmiewała pewność doświadczonego uzdrowiciela. Choroby umysłu wciąż pozostawały zagadką dla wielu z nich, a ich leczenie było w tym wypadku trudniejsze. Słyszała o niepopularnych terapiach, wciąż nie do końca akceptowanych przez środowiska magimedyków - wszakże rozmowy nie leczyły chorób, i także innych metodach, które budziły w niej sporą dozę niepewności względem humanitaryzmu ich stosowania. Bólu nie leczyło się bólem, a tajemnice ludzkiego mózgu były nieodkrytą zagadką. Jeszcze. Jak na ten moment wielu spierało się jak dokładnie powinno się leczyć, a Rose nie była częścią tej dyskusji. Wiedziała jednak to czego nie potrafiła zastosować we własnym życiu. Zszargany emocjami umysł nie chciał odpoczywać. Nie potrafił odnaleźć spokoju, który miał dać odpoczynek. - Jakie sny? - podchwyciła, chcąc zachęcić go do wyjaśnienia. Nie mówiła o oklumencji, nie chciała karmić go krytyką - Uważaj. Powinieneś być ostrożny. Nie strać w tym siebie. Te słowa mogły cisnąć się na usta, ale nie znalazły ujścia. Chciał się bronić, a Rose nie mogła go za to winić. Sama wszakże poszukiwała ucieczki przed emocjami, których nie chciała odczuwać.
Kolejne słowa sprawiły, że dłonie na chwilę zamarły na drewnianej powierzchni, powracając wspomnieniem do sylwetki jego żony. Przez chwilę badała wzrokiem strukturę sinych żył wyraźnie rysujących się na tle własnych dłoni, skupiając uwagę na jego słowach. Z niemym zaskoczeniem przyjmując dotyk ciepłych dłoni, pozwalając by te poprowadziły ją tam gdzie chciał. Usiadła obok niego, zerkając na jego profil - Zasługujesz na to, aby żyć dalej - powiedziała ledwie słyszalnie.
- Co mam zrobić? - zapytała, starając się aby jego bliskość nie sprawiła, że głos stracił swoją pewność. Na chwilę odrywając się od ciężaru jego słów. Ten miał jednak pozostać między nimi. - Co napisała? - zapytała. - Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz. Rozumiem. - spojrzała na niego. Ignorując bliskość, ignorując emocje tlące się w niej od kilku tygodni. Nie chodziło o nią, a o niego. Nie spał. Odnajdywał się w tajemniczej sztuce oklumencji. Zasługiwał na to, aby przestała w tym momencie myśleć o tym co czuje ona, a zaczęła myśleć o tym co czuje on. Skupiła na nim pełnię swojej uwagi, jeśli pierwszy raz od tygodni wychodził jej w tej kwestii naprzeciw. Egoistycznym było po prostu odczuwać - mrowienie na dłoni, tam gdzie we wspomnieniu pozostał jego dotyk i chować się przed nim, bo nie powinna go czuć. Uciekać przed ciepłem jego ciała, gdy jej własna bliskość była jedynym co mogła teraz dać. - Pogodzić się z pewnymi kwestiami, to nie znaczy zapomnieć. Żyjesz. I masz prawo żyć. Nie ma w tym nic złego. Zasługujesz na to, aby doznać jeszcze w życiu bardzo dużo szczęścia - zacisnęła wargi w cienką linię, skupiając spojrzenie na nutach przed nimi. Być może nie mogła być częścią jego szczęścia, ale chciała być jego świadkiem.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
« Ci, którzy wciąż zastanawiają się zanim uczynią jeden krok, spędzają życie, stojąc na jednej nodze »
Nie musiała bez przerwy mieć z nim idealnego kontaktu. Nie musiała wyczekiwać kolejnego spotkania. Nie musiała cieszyć się na jego widok. Nie musiała robić żadnych z tych i wielu innych rzeczy — wystarczyło tylko to, że czuła się bezpiecznie w domu, który chciał zbudować i wciąż budował. Tak ciężko było wszak zaspokoić ową podstawową potrzebę, gdy za oknami migały brutalność, a pod same drzwi docierało rozlane jezioro krwi. Gdy wrogowie jawili się w znajomych, jak i nieznajomych twarzach. Gdy nie można było zasnąć z obawy przed nieznanym... Nie musiała mówić, by wiedział, że się martwiła. Zawsze wszak nosiła wiele rzeczy w sobie i zachowywała je przed światem. Nawet wówczas gdy nie rozmawiali, zdawał sobie sprawę, iż nic, co działo się wokół nich, nie pozostawało bez śladu na kobiecej psychice. Dawane do prania fartuchy z krwawymi stemplami, porwane krańce spódnic opowiadały historie za nią. Cichy płacz przy kuchennym stole, gdy sądziła, że wszyscy domownicy spali. Niezatrzymujące upewnianie się co do bezpieczeństwa oraz dobrego samopoczucia córki. Zaglądanie do chłopców. Wiedział. Współdzielili tę konkretną troskę. W końcu... Nie mógł zliczyć godzin, jakie spędził, wpatrując się w niebyt i zastanawiając się nad tym, co miało nadejść. Jak i czy w ogóle mógł temu zapobiec? Wychowanie dzieci w takim otoczeniu oraz mentalności było bolesnym ryzykiem. Samo ich posiadanie wzbudzało w ludziach kontrowersje — czy tego właśnie chcieli jako rodzice dla kolejnego pokolenia? Dorastania i życia w otoczeniu śmierci, strachu oraz nienawiści? Braku zaufania? W spędzaniu kolejnych godzin z niespokojnym sercem, nie wiedząc, czy nieznane zagrożenie nie miało wedrzeć się znienacka i zaatakować. Tak. Mogli wyjechać. Mogli uciec, nie zatrzymując się ani nie oglądając się za siebie. Może i zrobiliby słusznie — wszak naturalnym było wyrwanie ręki, gdy zanadto zbliżyła się do ognia. Nikt też by nie oceniał ich działań, wiedząc, iż w ramionach nieśli dzieci. Ile jednak innych dzieci zostawiali za sobą? Jeśli wszyscy by uciekli, nie pozostawałby nikt, kto mógł wyrwać upadające społeczeństwo z reżimu terroru. Kto znał jeszcze co to normalność, piękno, dobroć, wytrwałość. Byli czymś więcej nad skórę i kości. Nad ciało. Nieśli w sobie tożsamość i Prawdę. O nie mieli walczyć, o nie się starać. Do nich dążyć i je rozszerzać.I być może tak właśnie było. Być może to, co trwało w Theach Fáel, było jedynie wyimaginowaną wizją bezpieczeństwa. Być może nie było w tym stabilności na wzór tej z czasów pokoju. Czy jednak ich uczucia i przeżycia, jakie posiadali w granicach prowizorycznie bezpiecznego domu, były kłamstwem? Dla Jaydena właśnie to, co mieli tutaj, było prawdziwe. Mała, posklejana z fragmentów innych rodzina była prawdziwa. Przetrwali wszak tak wiele i mieli przetrwać jeszcze wiele więcej. Nic i nikt nie mógł im odebrać urwanych momentów normalności, ciągłości. Tego, co już się wydarzyło, a to, co miało przyjść, mieli wypatrywać i stawić czoła jak do robili to do tej pory. Na razie jednak żyli. Żyli w swojej codzienności. O określonych godzinach wychodził i określonych godzinach wracał, wiedząc, iż uzdrowicielka nie mogła przewidzieć co do minuty czasu pracy. I nawet bez wojny Vane znał ten brak rutyny — jego własny ojciec wciąż to robił. A Jayden to szanował. Medycyna mogła w wielu przypadkach decydować o czyimś życiu i nie ośmieliłby się odrywać od umierających pomocnych dłoni — we wszystkim jednak należało znać umiar i w przepracowaniu również. Dlatego starał się zostawiać jej jak najmniej obowiązków wśród domowych pieleszy. Ten sam cykl odbywał się wraz z jej potrzebami, dlatego nie pytał. Robił to za nią. Ze Śpioszkiem było łatwiej, ale niekiedy i sam profesor zmieniał kobiecie pościel na świeżą, kupował nowe szpułki z nicią, gdy widział, że już się skończyła. W ulubionych miejscach czarownicy Orchideusem przywoływał kwiaty, by chociaż coś przebijało się w śnieżnej, wyzbytej kolorów scenerii. Nie wiedział, dlaczego nie robił tego wcześniej. Nie musiała mu okazywać wdzięczności, bo samo robienie tego dla niej, sprawiało, że przyjemne ciepło rozlewało się we wnętrzu profesora. Drobne gesty, których nie oczekiwał w zamian.
- Masz inną propozycję? - spytał, gdy powiedziała o zmierzeniu się z przyczyną powodującą brak snu. Była uzdrowicielem. Mógł się jej poradzić w sprawie swojego zdrowia i chociaż oboje raczej mieli tak samo mgliste pojęcie o sztuce magipsychiatrii, Vane wierzył, że nie musiał sięgać po tak drastyczne środki. Dzięki ojcu wiedział, że była to brutalna dziedzina, a wiele metod praktykujących w oddziałach zamkniętych nie wzbudzało poczucia bezpieczeństwa. Ani on, ani Roselyn nie mogli też sobie pozwolić na odizolowanie astronoma od innych. Nie był zresztą w tak drastycznym stanie. Zdrowiał, ale wciąż wiele elementów jego umysłu pozostawało zaklętych w niewiadomej. Z kimś u boku jednak zawsze było łatwiej. Musiało być łatwiej przechodzić najgorsze. Znów jednak stracił równowagę, gdy padło pytanie o sny. Zawahał się przy odpowiedzi, lecz nie zamierzał odmawiać odpowiedzi, skoro sam zaczął. Nie chciał jej też kłamać. Ani mówić całej prawdy... - Niemożliwe, ale realne. Mieszają mi w uczuciach. To wszystko - przyznał, chociaż nie mógł przed nią — ani przed sobą samym — ukryć dozy smutku, jaki wiązał się z jego słowami. W końcu wyminąłby się ze szczerością, twierdząc, że to wyobrażenie było nieprzyjemne. Wiedział, że nie powinien był w ogóle tego do siebie dopuszczać. Tylko dlaczego mimo wszystko czuł strapienie w związku z niemożliwością snu?
Zasługujesz na to, aby żyć dalej.
Uśmiechnął się jedynie w niemym podziękowaniu, a gdy usiadła obok, wyciągnął dłoń, by pokazać jej powoli trzy dźwięki, które miał na myśli. Dodał również czwarty nieco oddalony od pozostałych, odpowiednio manewrując ostatnim palcem. - Poradzisz sobie jedną ręką. Mellie zawsze operuje dwoma - wyjaśnił i Roselyn nie musiała na niego patrzeć, by wiedzieć, iż się uśmiechał, gdy mówił. W końcu malutkie dłonie dziewczynki nie miały takiego zasięgu jak dorosłej kobiety, a co dopiero dorosłego mężczyzny, za którym starała się nadążyć. Siedząc z małą Wrightówną, zawsze zastanawiał się, jak miała wyglądać jego przyszłość z chłopcami. Jak oni sami mieli wyglądać. Mieli bardziej przypominać jego samego czy Monę? Nie mówił tego na głos, lecz po przeprowadzce przyjaciółki planował przejrzeć rzeczy, jakie zostały po jego żonie i zastanowić się nad ich segregacją. Większość nie była mu potrzebna — ubrania, szaliki, kosmetyki. Mogły przydać się komuś innemu, a szczególnie w aktualnie trwającej sytuacji. Nie chciał tego robić teraz. Na pewno zarówno Melanie, jak i jej matka z chęcią chciałyby pomóc, ale wiedział, że musiał przez to przejść sam. By dać jej odejść. Co napisała? - Napisała, że nie mam się obwiniać. Że jestem jedyną osobą, którą mają teraz chłopcy i muszę być silny dla nich. I ona chce, abym był dalej. Że odeszła, bo nie widziała innego wyjścia i chciała nas chronić. Że to był jej wybór i tylko jej. Wiedziała, że próbowałbym ją zatrzymać i zrobiłbym to skutecznie, dlatego właśnie zrobiła to wtedy. - Nie bronił przyjaciółce wiedzy. Chciał, żeby wiedziała. - Pisała, że... Że mnie kocha i zawsze będzie. Tęskniła i zdawała sobie sprawę, że odchodząc, mnie skrzywdziła. Dodała też, że... - urwał na chwilę, pozwalając, by krótkie rozbawienie przewędrowało przez jego ciało i wydostało się w szybkim wypuszczeniu powietrza. - Powinienem sobie kogoś znaleźć. Że tego chce. Że nie mam bać się pokochać innej. - Ostatnie zdanie na nowo nasączone było smutkiem i nostalgią, gdy przypominał sobie spisane przez żonę słowa. Jesteś pełen miłości. Nie zmarnuj jej, zostawiając ją jedynie dla mnie.
Pogodzić się z pewnymi kwestiami, to nie znaczy zapomnieć.
Nawet nie zauważył, że w pewnym momencie przestał grać, ale szybko wrócił do urwanej nuty, dając znać Roselyn, by delikatnie naciskała własne klawisze. - Próbowałem. O niej zapomnieć. Próbowałem pozbyć się uczuć do niej, sądząc, że to w oklumencji znajdę odpowiedź - mówił, a w jego głosie uzdrowicielka ewidentnie mogła usłyszeć wstyd. - Ale byłem w błędzie. Cokolwiek bym robił, czegokolwiek bym próbował, emocje zostawały. Jakby były zbyt silne. Lub mój umysł bronił się przede mną. - Nie powiedział nic więcej przez dłuższy moment, prowadząc ich wspólną melodię i chociaż początkowo mogła się wydawać niezręczna i koślawa, im dłużej grali, tym jego palce oraz ucho dostosowały się do rytmu znalezionego przez siedzącą obok czarownicę. A gdy w końcu zsynchronizowali się, oczy Jaydena odnalazły te należące do Roselyn i uśmiechnął się szeroko, ciesząc się z postępów. Wspólnych, krótkotrwałych momentów cenniejszych, tym bardziej że należących do tej wyimaginowanej części bezpieczeństwa.
Pozostawili za sobą Pomonę, rozpacz i szli dalej, nie przejmując się mijającymi minutami trwającej w kółko tej samej muzyki, a gdy wybrzmiał ostatni dźwięk, zdawało się, jakby przebyli maraton. Serce Vane'a biło głośno, szczery uśmiech wykrzywiał wargi, a ciężkość tematu, jaki poruszali, zdawał się nie istnieć. Istnieli tylko oni zanurzeni w tej chwili. Tak cennej, bo właśnie przemijającej. Sam nie wiedział, kiedy wciąż drgające od długotrwałej gry, dotarły do jednego z wysuniętych kosmyków przy kobiecej twarzy i delikatnie przesunęły go za ucho, odkrywając blade oblicze. Oczy zasnute zmęczeniem, wargi spękane wysuszeniem, gęste brwi zarysowane wyraźną kreską. Patrzył na nią śmiało, przesuwając spojrzeniem po każdym elemencie, nie przejmując się, co mogła oznaczać owa bezczelność. Patrzył i chciał patrzeć. Widzieć w tak dobrze znanych sobie rysach nową twarz. Przecież wiedział od dłuższego już czasu, że przyciągała go do siebie. Sprawiała, że podskórne mrowienie odzywało się na nowo. Mówiła o szczęściu, a przecież uspokajał się, odnajdywał sens przy niej. Z nią. Upijała go swoją obecnością, a on... Bronił się przed tym, ale był już zmęczony. Zbyt zmęczony i zbyt radosny w tej jednej chwili, by to analizować. Wiedział dobrze czego chciał, gdy ulokował wzrok na damskich ustach — wytęskniony bliskości, jaką współdzielili jedynie w połowie, urwaną. Był w końcu człowiekiem i potrzebował jej. Potrzebował jej tak bardzo i zdawała się ona naturalnym dopełnienie trwającego momentu. Instynktownie zmniejszył dzielącą ich twarze odległość, pozwalając swojej dłoni zahaczyć o kobiecą szyję i poczuć jej ciepło, gdy oczy utkwione były tylko w tych onyksowych należących do niej. Chciał zakończyć to pragnienie i przyciągnąć ją do siebie. Pozwolić, by zmęczenie, jakie osiadło na nich, przeszło obok i zostawiło ich samych, całkowicie odseperowanych od wszystkiego. Łącznie z rozumem i własnymi powinnościami. Chciał po prostu poddać się szczęśliwej chwili i pozwolić, by trwała jeszcze dłużej...
Zanim osiągnął cel, powstrzymał się jednak. Dlaczego finalnie tego nie zrobił? Czy odnalazł w spojrzeniu przyjaciółki odpowiedź, czy może oddalone skrzypienie pracujących desek domu, sprowadziło go na ziemię? Cokolwiek to było w połowie drogi zrezygnował, zdając sobie sprawę, że nie mógł. Nie teraz, gdy wydawało się to niewłaściwe. To o czym rozmawiali, jej zmęczenie, jego zmęczenie... Nie mógł pozwolić, by impulsy przejęły nad nim kontrolę. By zaburzyły ich na nowo budującą się relacje, a ta była zbyt cenna, by z nią igrać. Zatrzymał się więc, spuszczając wzrok i pozwalając jedynie by przed dłuższy moment jego własny oddech mieszał się z tym ciepłym należącym do niej. By dłoń wciąż odczuwała wibrujące gorąco na kobiecej szyi. Może nie miała zauważyć? Może nie zinterpretowała tego, co zamierzał? Roweno, miał nadzieję, że jej nie uraził w jakikolwiek sposób... Łudził się, że tak właśnie było... Miał przeprosić? Powinien był się odezwać? Delikatnie i z czułością przesunął jeszcze palcami po jej policzku, jakby na zakończenie. Pożegnanie... W wytęsknionym wyrazie własnej, emocjonalnej bezsilności. Jak długo miało to jeszcze trwać? Czy już takie miało pozostać? Niedopowiedziane? W Szkocji mówiła, że nie chciała, by się bał. Czy jednak chodziło również o to? Miał podejmować ryzyko, ale również i takie? A przecież nie chciał jej krzywdzić. Był jej przyjacielem - ostatnie czego chciał to dołożenia jej ciężaru. - Chodź. Musisz się położyć - mruknął zaraz cicho na granicy słyszalności, prostując się w końcu i zabierając dłoń. Gdy wcześniej brał jej rękę w swoją, czuł zimno. Nie zamierzał jej przesadnie i dodatkowo męczyć. Może i jemu samemu udałoby się usnąć chociażby na krótki czas... I zapomnieć o tym, co się wydarzyło... - Jaki będą mieli z ciebie pożytek w lecznicy, jeżeli pomylisz igłę z różdżką? - dodał już z lekką nutą wesołości, ignorując własny ból głowy i chcąc ukryć zmieszanie. Czy może smutną rzeczywistość, jaka jedynie narastała w ostatnim czasie, by dać się w pełni poznać dopiero teraz?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jej świat wirował. Strzępki przeszłości, teraźniejszości i przyszłości krążyły wokół niej, podsycone wojennym sztormem. Burzą, która rozbiła beznamiętną, stabilną codzienność. Teraz wirował cały świat. Złożony z niezliczonego ciągu zmiennych, tego wszystkie co było poza kontrolą. Wszystko zdawało się być ulotne, wszystko zdawało się rozpadać pod naporem dotyku, przesypywało się przez palce. Rzadkie chwilę radości odchodziły w niebyt załamywane ponurą myślą, wciąż powracającymi, odbitymi w lustrze tęczówki obrazami. Więzi rozpadały się, ulegając stopniowej destrukcji. Nadzieją szarpał strach, wstyd i złość, osadzone w karbach zwojów mózgowych, przenikając do wnętrza umysłu. Boleśnie paląc w nim dziury. Thaech Fael nieskładne w swoim chaosie zakonserwowało elementy stabilności. Tu chociaż świat wciąż drżał, wibrował odczuwała ulgę.
Tak. Tutaj było prawdziwe. Wśród ścian starej posiadłości, łapała oddech, czuła, że żyje. Nie jedynie egzystuje, żyje. Doznawała tu czułego dotyku troski zaklętego w małych, czasami ledwie dostrzegalnych gestach pozostawiających po sobie miękki, szczery uśmiech. Dominał on płochliwy impuls, by odsunąć to od siebie. Uciec, by oszczędzić sobie rozrywającej serce tęsknoty. By nie pozwolić, by jego brak zagnieździł w sercu pustkę. Jeśli miała ją jednak poczuć, jeśli przyszłość miała rozlać się tym odcieniem bólu, to wiedziała, że ten jeden wart był odczuwania. Tęsknota za czymś prawdziwym. Czymś dlaczego nie istniał żaden inny zamiennik. Wiedziała, że ich więź nie rozsypie się w proch, że nie znikną, jeśli wciąż będą o siebie dbać. To miał być jednak inny rodzaj rozłąki.
Tu chciała być lepsza. Dla siebie. Dla nich. Wyrwać się z marazmu otępiającego emocje spokoju. Doznawać uśmiechów, codziennych złości, małych frustracji. Emocji dobrych, złych, sięgających w swojej prostocie do głębin serca. Chciała dawać to samo co otrzymywała. Nawet jeśli nie było jej już tak wiele. Angażować się w prozaiczne, domowe czynności. Być. Zdążyć zebrać komplet wspomnień, zdążyć przed niepewnym jutrem. Czasami jednak własne ciało buntowało się przed tym czego pragnęło serce. Zmęczenie malowało się ścieżką napiętych mięśni, bólem kręgosłupa, nóg, dłoni głowy. Cichym szumem rozpraszającym uwagę. Umysł nadwyrężony długo godzinnym skupieniem, niezliczoną ilością wyszeptanych inkantacji, czasami po prostu poddawał się. Czasami nie potrafiła się skupić nad tu i teraz.
Tego poranka jednak zmęczenie rozproszyło się, wciąż odczuwalne, jednak wcale nie chciała odcinać się od tej chwili. Tracić jej. Pozwalać, by znów uciekła jej przez palce. Minąć się jak każdego z wielu poranków. Było jej tęskno, chociaż w tym momencie był tuż obok. Zaledwie kilka kroków, a dzielącą ich barierę tworzył jedynie fortepian. Brakło jej czegoś czego nie potrafiła nazwać, czegoś czego tak naprawdę nigdy w żaden sposób nie należało do niej. Czegoś co podążało za nimi, wypełniało przestrzeń, a jednak pozostawało niewypowiedziane. I tak miało pozostać, prawda? Wiedziała, że tak. Na szali było zbyt wiele. Chciała mieć po prostu to. Ten moment. To wspomnienie. Tak zakończyć tą noc. Tak rozpocząć dzień.
Chrząknęła krótko, próbując zebrać, dobrać odpowiednie słowa. Radził się jej w kwestiach, które były dość odległe od tego czym zajmowała się na co dzień. Miała wiedzę, tej jednak nie praktykowała od wielu, wielu lat. W zasadzie większośc jej kariery pozostawała poza sferą jej głównego zainteresowania. Niemniej jednak, niezależnie od doświadczenia dobrze było rozumieć jak działały mechanizmu własnego organizmu - W zasadzie problem w walce z bezsennością nie zawsze polega na walczeniu z samą bezsennością, nie jeśli występuje ona znacznie dłużej - spojrzała na niego krótko. Nie musiał jej tego mówić - dostrzegała, że to nie był problem ostatnich dni czy nawet ostatnich tygodni. Nie wiedziała jak długo to trwało, jak bardzo jego stan się pogłębiał. Pierwszy raz mówił o tym na głos, pierwszy raz czuła, że mogła o to pytać. - Zazwyczaj problem z bezsennością jest pochodną innej dolegliwości, jej objawem, jej towarzyszącym schorzeniem. W takim wypadku leczenie środkami nasennymi, jedynie pogłębia problem. Uzależniasz się od nich psychicznie. Pijesz eliksir, by zasnąć. Zaczynasz wierzyć, że bez tego nie będziesz w stanie zasnąć… Czujesz, że twój organizm przestaje być samodzielny. Możesz być niespokojny. Ostatecznie skupiasz się na objawie, a nie nad tym co go wywołuje - rozwinęła swoją poprzednią myśl - Zazwyczaj w takich wypadkach należy skupić nad poszukiwaniami przyczyny. Postarać się poprawić jakoś swojego życie. Dbać o siebie. Wyrobić zdrowe nawyki. Wiem, że to brzmi trywialnie, ale to ważne. To mogą to być zaburzenia w twoim organizmie, zwykłe błędy w jego funkcjonowaniu lub melancholia, ciągły niepokój, stres… - powiedziała na nowo skupiając spojrzenie na twarzy astronoma. Oboje to wiedzieli. Było mu ciężko. Nawet przed tym co stało się z Pomoną. Przed nią również poznał stratę. Wszystkich ich dotykało to co działo się wokół. Reagowali na to. Chłonęli, by to ostatecznie pozostawiało po sobie ślad na ich psychice. - Myślę, że powinieneś z kimś porozmawiać. Ze mną. Jeśli chcesz. Lub z kimkolwiek innym komu gotowy jesteś o tym opowiedzieć. Spróbować się z tym zmierzyć, powiedzieć pewne rzeczy na głos. Nie mówię, że dzięki temu wszystko po prostu zniknie, ale być może dzięki temu łatwiej będzie ci odzyskać równowagę - kącik warg wygiął się w niewdzięcznym uśmiechu. Kim była, by dawać komukolwiek te rady? Sama nie była okazem zdrowia psychicznego. Sama trzymała w sobie wszystko dopóty to w niej nie wybuchło. W tym momencie jednak nie chodziło, o nią, a o niego. - Istnieje tak wiele teorii snów, że ciężko jest wierzyć w jedną słuszną. Właściwie ciężko jest uwierzyć w jakąkolwiek. Uzdrowiciele, magipsychiatrzy, numerolodzy, astrolodzy… Każdy ma w tej kwestii coś do powiedzenia. Zazwyczaj każdy co innego - uśmiechnęła się krzywo - Uważam jednak, że to o czym śnimy zazwyczaj jest obrazem tego co doświadczamy. Pragnieniem. Przestrogą, a może to po prostu wyobraźnia? Najważniejszym jest jednak to jak to na ciebie wpływa. Czy burzą one twój cykl. Czy obawiasz się zasnąć, bo wiesz, że do ciebie wrócą?
Dłonie niepewnie sięgnęły klawisze, podążając za jego ruchem. Niewiedza wywoływała pewnego rodzaju dyskomfort. Nie umiała grać. Nie wiedziała w jakim tempie, nie wiedziała w jakiej kolejności naciskać klawisze, nie znała języka nut. Nie czuła się pewna siebie. Wszakże nią nie rządziła dziecięca ciekawość, ani niewinna chęć poznania. Ona po prostu wiedziała, że nie umie. Nie wie jak. Nie wie co ma zrobić. Przyjęła to jednak w milczeniu, oczekując kolejnych instrukcji, zanim jednak miały nadejść, pozwoliła mu mówić. Nie przerywała, uważnie śledząc zmiany rysujące się na jego twarzy. Wsłuchując się w spokojny ton, badając słowo po słowie. Zasługiwał na wyjaśnienia. Zasługiwał, aby wiedzieć dlaczego. Być pewnym tego, że ucieczka żony nie była jego winą, a jej decyzją. Zasługiwał na pożegnanie.
Nie potrafiła znaleźć słów, które były odpowiednie. Czy istniały jakiekolwiek? Czy musiały w ogóle zostać wypowiedziane? Ręka mimowolnie odnalazła drogę, by sięgnąć tej jego. Odnajdując moment, gdy palce nie były zajęte melodią. Na chwilę pozwoliła, by ich dłonie się ze sobą splotły. Podbródek oparł się o jego ramię, w krótkim geście wsparcia. Pozwoliła, aby jego zapach wypełnił nozdrza. To nie powinno być trudne. Nie było. Pragnęła jedynie okazać mu wsparcie, wypełnić to czego słowa nie potrafiły. Jednak w pewien sposób nie było to też łatwe. Tam gdzie kończył się on, zaczynała ona. Tam gdzie w sercu gnieździło się to co czuła do niego. Tam rodził się żal, bo zdawała sobie sprawę z tego, że kochał Pomonę i będzie kochał ją zawsze. Nie poszukiwała winnych, nie formowała oskarżeń, nie hodowała gniewu, nie czuła niesprawiedliwości - to była osobliwie bolesna świadomość tego, że tak po prostu było.
- Nie chciałeś o niej zapomnieć. Każdy na swój sposób próbuje pozbyć się bólu, co może być lepszego niż odczuwanie go w ogóle? Wszyscy przed nim uciekamy - ciemne oczy nie przybrały odcieni krytki, nie miała zamiaru osądzać, ani też chwalić jego metody. Poszukiwał ulgi. Poszukiwał ucieczki przed cierpieniem. Ludzkim było błądzić, szukać odpowiedzi, poznawać samego siebie. Sam fakt, że o tym mówił, że był świadom tego co działo się w jego umyślę, świadczył o tym, że nie stał w miejscu, że stopniowo radził sobie z żałobą, ze stratą i wierzyła, miała nadzieję, że ostatecznie odnajdzie to czego szukał.
Pozwoliła, aby pokierował ruchem jej dłoni. Szło jej opornie. Raz za razem myliła dźwięki, a gdy w końcu odnalazła ich kolejność, gubiła ich rytm. Nie potrafiła odnaleźć tego jego. Palce nieporadnie pędziły po klawiaturze, czasami zbyt delikatnie naciskając na klawisze, czasami w wyrazie małej frustracji bębniąc w nie złośliwie. Wtedy spojrzenie zaczepnie sięgało tego jego. Uśmiechała się. Nie miała zamiaru tracić cierpliwości. Brzmienie po brzmieniu odnaleźli harmonię. Przez kilka długich chwil, pozwoliła by właśnie to nią kierowało, to całkowicie pochłonęła rzeczywistość wokół. By trwało jak najdłużej. By każdy oddech ciągnął się w nieskończoność. By czas zatrzymał się w miejscu. Na chwilę po prostu przestał ich gonić. Gdy rozbrzmiała ostatnia nuta, dopiero wtedy poczuła utkwione w sobie spojrzenie. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że jej serce obija się o żebra, że ledwie była w stanie złapać oddech jakby przestrzeń między nimi wypełniła się masą gęstego powietrza i nie mogła w pełni go zaczerpnąć. Wcale go nie potrzebowała.
Umysł buntował się przed tym czemu poddawało się ciało. Potrzeba. Pragnienie. Co zduszonego w środku, ale tak silnego, że nie potrafiła tego powstrzymać. Chciała tego. I nie mogła uciec przed myślą, że chciała, aby zbliżył się jeszcze bardziej, by mogła poczuć jego oddech na policzku. Nie mogła się oszukiwać. Nie mogła być ślepa. Widziała. Dostrzegła moment, gdy spojrzenie błękitnych oczu opadło na jej usta, poczuła dotyk dłoni na delikatnej, wrażliwej skórze szyi. Czuła palące ślady je skóry, niemal przyprawiające o szaleństwo mrowienie skóry. Wiedziała, że nie ma w tym nic niewinnego. I wcale nie chciała być niewinna. Chciała poczuć, sprawdzić, poznać. Pocałować go tak, aby nie mógł o tym zapomnieć. Już nie chciała, aby to trwało, by czas rozciągnął się w nieskończoność. Chciała ukraść ten moment, zanim przemówić miał rozum. Głos rozsądku, który wierzgał się pod powłoką omówionych zmysłów. To był instynkt samozachowawczy, próbujący odwieść ją od popełnienia błędu, ocalić przed bólem. Przecież wiedziała jak to jest kochać kogoś, kto kochał coś innego. Wiedziała czym jest ból, z czym wiąże się porzucenie, uświadomienie sobie tego co przecież jak do tej pory było namacalne, a jedynie ona nie chciała tego dostrzec. Wiedziała to wszystko i to odebrało jej jakąkolwiek wolę. Rozerwana między tym co wiedziała, a tym czego chciała, zastygła. Oddając kontrolę nad tym co miało się stać. Nie zbliżyła się. Nie odsunęła się. Nie mogła. Straciła rezon i straciła rozsądek.
Oddech opuścił płuca z impetem, gdy poczuła, że to już koniec walki. Że pozostali jedynie ze świadomością tego co miało się zdarzyć. Od niej przecież nie mogli uciec. Była jedynie niewiedza. Dlaczego. Dlaczego teraz. Co sprawiło, że zapędzili się tak bardzo. Co czuł? Co myślał? Czego chciał? Co to miało znaczyć? Powinna zapytać. Powinna wyrwać się z niepokoju, który na nowo zaczął targać serce. To znów wróciło. Echo wypowiedzianych słów. Na powrót słyszała jak mówił o Pomonie. I nie mogła po nim oczekiwać niczego innego.
Próbowałem. O niej zapomnieć. Próbowałem pozbyć się uczuć do niej, sądząc, że to w oklumencji znajdę odpowiedź. Ale byłem w błędzie. Cokolwiek bym robił, czegokolwiek bym próbował, emocje zostawały. Jakby były zbyt silne. Lub mój umysł bronił się przede mną.
Wszystko inne było ledwie dostrzegalne. Jego słowa. Palący skórę gorąc, który pozostawił po sobie na policzku. Zapach. Jego zapach jeszcze przed chwilą, dominujący wszystko inne.
Pokiwała głową, unosząc się, mijając fortepian. - Tak, muszę się położyć - bąknęła pod nosem. Zaledwie kilka kroków dzieliło ją od wyjścia, gdy myśli uformowały się w słowa. Odwróciła się, sięgając wzrokiem sylwetki Jaydena, próbując złapać jego spojrzenie. - Myślę, że zanim zdecydujesz, że jesteś gotowy żyć dalej, że poczujesz, że jesteś w ogóle w stanie pokochać jakąkolwiek kobietę, powinieneś być pewien, że zostawiłeś to w pełni za sobą. Inaczej spowodujesz komuś wiele bólu, a sam nigdy w pełni nie będziesz szczęśliwy - starała się, aby głos nie sączył się goryczą. Taka jednak była. Gorzka. Nie skłonna, by wierzyć w to, że świat jest piękniejszy niż taki jakim rzeczywiście go widziała. I czuła, że on również powinien to zobaczyć. Że chociaż przynosiła ze sobą chwilę radości, to więcej w niej było goryczy.
Tak. Tutaj było prawdziwe. Wśród ścian starej posiadłości, łapała oddech, czuła, że żyje. Nie jedynie egzystuje, żyje. Doznawała tu czułego dotyku troski zaklętego w małych, czasami ledwie dostrzegalnych gestach pozostawiających po sobie miękki, szczery uśmiech. Dominał on płochliwy impuls, by odsunąć to od siebie. Uciec, by oszczędzić sobie rozrywającej serce tęsknoty. By nie pozwolić, by jego brak zagnieździł w sercu pustkę. Jeśli miała ją jednak poczuć, jeśli przyszłość miała rozlać się tym odcieniem bólu, to wiedziała, że ten jeden wart był odczuwania. Tęsknota za czymś prawdziwym. Czymś dlaczego nie istniał żaden inny zamiennik. Wiedziała, że ich więź nie rozsypie się w proch, że nie znikną, jeśli wciąż będą o siebie dbać. To miał być jednak inny rodzaj rozłąki.
Tu chciała być lepsza. Dla siebie. Dla nich. Wyrwać się z marazmu otępiającego emocje spokoju. Doznawać uśmiechów, codziennych złości, małych frustracji. Emocji dobrych, złych, sięgających w swojej prostocie do głębin serca. Chciała dawać to samo co otrzymywała. Nawet jeśli nie było jej już tak wiele. Angażować się w prozaiczne, domowe czynności. Być. Zdążyć zebrać komplet wspomnień, zdążyć przed niepewnym jutrem. Czasami jednak własne ciało buntowało się przed tym czego pragnęło serce. Zmęczenie malowało się ścieżką napiętych mięśni, bólem kręgosłupa, nóg, dłoni głowy. Cichym szumem rozpraszającym uwagę. Umysł nadwyrężony długo godzinnym skupieniem, niezliczoną ilością wyszeptanych inkantacji, czasami po prostu poddawał się. Czasami nie potrafiła się skupić nad tu i teraz.
Tego poranka jednak zmęczenie rozproszyło się, wciąż odczuwalne, jednak wcale nie chciała odcinać się od tej chwili. Tracić jej. Pozwalać, by znów uciekła jej przez palce. Minąć się jak każdego z wielu poranków. Było jej tęskno, chociaż w tym momencie był tuż obok. Zaledwie kilka kroków, a dzielącą ich barierę tworzył jedynie fortepian. Brakło jej czegoś czego nie potrafiła nazwać, czegoś czego tak naprawdę nigdy w żaden sposób nie należało do niej. Czegoś co podążało za nimi, wypełniało przestrzeń, a jednak pozostawało niewypowiedziane. I tak miało pozostać, prawda? Wiedziała, że tak. Na szali było zbyt wiele. Chciała mieć po prostu to. Ten moment. To wspomnienie. Tak zakończyć tą noc. Tak rozpocząć dzień.
Chrząknęła krótko, próbując zebrać, dobrać odpowiednie słowa. Radził się jej w kwestiach, które były dość odległe od tego czym zajmowała się na co dzień. Miała wiedzę, tej jednak nie praktykowała od wielu, wielu lat. W zasadzie większośc jej kariery pozostawała poza sferą jej głównego zainteresowania. Niemniej jednak, niezależnie od doświadczenia dobrze było rozumieć jak działały mechanizmu własnego organizmu - W zasadzie problem w walce z bezsennością nie zawsze polega na walczeniu z samą bezsennością, nie jeśli występuje ona znacznie dłużej - spojrzała na niego krótko. Nie musiał jej tego mówić - dostrzegała, że to nie był problem ostatnich dni czy nawet ostatnich tygodni. Nie wiedziała jak długo to trwało, jak bardzo jego stan się pogłębiał. Pierwszy raz mówił o tym na głos, pierwszy raz czuła, że mogła o to pytać. - Zazwyczaj problem z bezsennością jest pochodną innej dolegliwości, jej objawem, jej towarzyszącym schorzeniem. W takim wypadku leczenie środkami nasennymi, jedynie pogłębia problem. Uzależniasz się od nich psychicznie. Pijesz eliksir, by zasnąć. Zaczynasz wierzyć, że bez tego nie będziesz w stanie zasnąć… Czujesz, że twój organizm przestaje być samodzielny. Możesz być niespokojny. Ostatecznie skupiasz się na objawie, a nie nad tym co go wywołuje - rozwinęła swoją poprzednią myśl - Zazwyczaj w takich wypadkach należy skupić nad poszukiwaniami przyczyny. Postarać się poprawić jakoś swojego życie. Dbać o siebie. Wyrobić zdrowe nawyki. Wiem, że to brzmi trywialnie, ale to ważne. To mogą to być zaburzenia w twoim organizmie, zwykłe błędy w jego funkcjonowaniu lub melancholia, ciągły niepokój, stres… - powiedziała na nowo skupiając spojrzenie na twarzy astronoma. Oboje to wiedzieli. Było mu ciężko. Nawet przed tym co stało się z Pomoną. Przed nią również poznał stratę. Wszystkich ich dotykało to co działo się wokół. Reagowali na to. Chłonęli, by to ostatecznie pozostawiało po sobie ślad na ich psychice. - Myślę, że powinieneś z kimś porozmawiać. Ze mną. Jeśli chcesz. Lub z kimkolwiek innym komu gotowy jesteś o tym opowiedzieć. Spróbować się z tym zmierzyć, powiedzieć pewne rzeczy na głos. Nie mówię, że dzięki temu wszystko po prostu zniknie, ale być może dzięki temu łatwiej będzie ci odzyskać równowagę - kącik warg wygiął się w niewdzięcznym uśmiechu. Kim była, by dawać komukolwiek te rady? Sama nie była okazem zdrowia psychicznego. Sama trzymała w sobie wszystko dopóty to w niej nie wybuchło. W tym momencie jednak nie chodziło, o nią, a o niego. - Istnieje tak wiele teorii snów, że ciężko jest wierzyć w jedną słuszną. Właściwie ciężko jest uwierzyć w jakąkolwiek. Uzdrowiciele, magipsychiatrzy, numerolodzy, astrolodzy… Każdy ma w tej kwestii coś do powiedzenia. Zazwyczaj każdy co innego - uśmiechnęła się krzywo - Uważam jednak, że to o czym śnimy zazwyczaj jest obrazem tego co doświadczamy. Pragnieniem. Przestrogą, a może to po prostu wyobraźnia? Najważniejszym jest jednak to jak to na ciebie wpływa. Czy burzą one twój cykl. Czy obawiasz się zasnąć, bo wiesz, że do ciebie wrócą?
Dłonie niepewnie sięgnęły klawisze, podążając za jego ruchem. Niewiedza wywoływała pewnego rodzaju dyskomfort. Nie umiała grać. Nie wiedziała w jakim tempie, nie wiedziała w jakiej kolejności naciskać klawisze, nie znała języka nut. Nie czuła się pewna siebie. Wszakże nią nie rządziła dziecięca ciekawość, ani niewinna chęć poznania. Ona po prostu wiedziała, że nie umie. Nie wie jak. Nie wie co ma zrobić. Przyjęła to jednak w milczeniu, oczekując kolejnych instrukcji, zanim jednak miały nadejść, pozwoliła mu mówić. Nie przerywała, uważnie śledząc zmiany rysujące się na jego twarzy. Wsłuchując się w spokojny ton, badając słowo po słowie. Zasługiwał na wyjaśnienia. Zasługiwał, aby wiedzieć dlaczego. Być pewnym tego, że ucieczka żony nie była jego winą, a jej decyzją. Zasługiwał na pożegnanie.
Nie potrafiła znaleźć słów, które były odpowiednie. Czy istniały jakiekolwiek? Czy musiały w ogóle zostać wypowiedziane? Ręka mimowolnie odnalazła drogę, by sięgnąć tej jego. Odnajdując moment, gdy palce nie były zajęte melodią. Na chwilę pozwoliła, by ich dłonie się ze sobą splotły. Podbródek oparł się o jego ramię, w krótkim geście wsparcia. Pozwoliła, aby jego zapach wypełnił nozdrza. To nie powinno być trudne. Nie było. Pragnęła jedynie okazać mu wsparcie, wypełnić to czego słowa nie potrafiły. Jednak w pewien sposób nie było to też łatwe. Tam gdzie kończył się on, zaczynała ona. Tam gdzie w sercu gnieździło się to co czuła do niego. Tam rodził się żal, bo zdawała sobie sprawę z tego, że kochał Pomonę i będzie kochał ją zawsze. Nie poszukiwała winnych, nie formowała oskarżeń, nie hodowała gniewu, nie czuła niesprawiedliwości - to była osobliwie bolesna świadomość tego, że tak po prostu było.
- Nie chciałeś o niej zapomnieć. Każdy na swój sposób próbuje pozbyć się bólu, co może być lepszego niż odczuwanie go w ogóle? Wszyscy przed nim uciekamy - ciemne oczy nie przybrały odcieni krytki, nie miała zamiaru osądzać, ani też chwalić jego metody. Poszukiwał ulgi. Poszukiwał ucieczki przed cierpieniem. Ludzkim było błądzić, szukać odpowiedzi, poznawać samego siebie. Sam fakt, że o tym mówił, że był świadom tego co działo się w jego umyślę, świadczył o tym, że nie stał w miejscu, że stopniowo radził sobie z żałobą, ze stratą i wierzyła, miała nadzieję, że ostatecznie odnajdzie to czego szukał.
Pozwoliła, aby pokierował ruchem jej dłoni. Szło jej opornie. Raz za razem myliła dźwięki, a gdy w końcu odnalazła ich kolejność, gubiła ich rytm. Nie potrafiła odnaleźć tego jego. Palce nieporadnie pędziły po klawiaturze, czasami zbyt delikatnie naciskając na klawisze, czasami w wyrazie małej frustracji bębniąc w nie złośliwie. Wtedy spojrzenie zaczepnie sięgało tego jego. Uśmiechała się. Nie miała zamiaru tracić cierpliwości. Brzmienie po brzmieniu odnaleźli harmonię. Przez kilka długich chwil, pozwoliła by właśnie to nią kierowało, to całkowicie pochłonęła rzeczywistość wokół. By trwało jak najdłużej. By każdy oddech ciągnął się w nieskończoność. By czas zatrzymał się w miejscu. Na chwilę po prostu przestał ich gonić. Gdy rozbrzmiała ostatnia nuta, dopiero wtedy poczuła utkwione w sobie spojrzenie. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że jej serce obija się o żebra, że ledwie była w stanie złapać oddech jakby przestrzeń między nimi wypełniła się masą gęstego powietrza i nie mogła w pełni go zaczerpnąć. Wcale go nie potrzebowała.
Umysł buntował się przed tym czemu poddawało się ciało. Potrzeba. Pragnienie. Co zduszonego w środku, ale tak silnego, że nie potrafiła tego powstrzymać. Chciała tego. I nie mogła uciec przed myślą, że chciała, aby zbliżył się jeszcze bardziej, by mogła poczuć jego oddech na policzku. Nie mogła się oszukiwać. Nie mogła być ślepa. Widziała. Dostrzegła moment, gdy spojrzenie błękitnych oczu opadło na jej usta, poczuła dotyk dłoni na delikatnej, wrażliwej skórze szyi. Czuła palące ślady je skóry, niemal przyprawiające o szaleństwo mrowienie skóry. Wiedziała, że nie ma w tym nic niewinnego. I wcale nie chciała być niewinna. Chciała poczuć, sprawdzić, poznać. Pocałować go tak, aby nie mógł o tym zapomnieć. Już nie chciała, aby to trwało, by czas rozciągnął się w nieskończoność. Chciała ukraść ten moment, zanim przemówić miał rozum. Głos rozsądku, który wierzgał się pod powłoką omówionych zmysłów. To był instynkt samozachowawczy, próbujący odwieść ją od popełnienia błędu, ocalić przed bólem. Przecież wiedziała jak to jest kochać kogoś, kto kochał coś innego. Wiedziała czym jest ból, z czym wiąże się porzucenie, uświadomienie sobie tego co przecież jak do tej pory było namacalne, a jedynie ona nie chciała tego dostrzec. Wiedziała to wszystko i to odebrało jej jakąkolwiek wolę. Rozerwana między tym co wiedziała, a tym czego chciała, zastygła. Oddając kontrolę nad tym co miało się stać. Nie zbliżyła się. Nie odsunęła się. Nie mogła. Straciła rezon i straciła rozsądek.
Oddech opuścił płuca z impetem, gdy poczuła, że to już koniec walki. Że pozostali jedynie ze świadomością tego co miało się zdarzyć. Od niej przecież nie mogli uciec. Była jedynie niewiedza. Dlaczego. Dlaczego teraz. Co sprawiło, że zapędzili się tak bardzo. Co czuł? Co myślał? Czego chciał? Co to miało znaczyć? Powinna zapytać. Powinna wyrwać się z niepokoju, który na nowo zaczął targać serce. To znów wróciło. Echo wypowiedzianych słów. Na powrót słyszała jak mówił o Pomonie. I nie mogła po nim oczekiwać niczego innego.
Próbowałem. O niej zapomnieć. Próbowałem pozbyć się uczuć do niej, sądząc, że to w oklumencji znajdę odpowiedź. Ale byłem w błędzie. Cokolwiek bym robił, czegokolwiek bym próbował, emocje zostawały. Jakby były zbyt silne. Lub mój umysł bronił się przede mną.
Wszystko inne było ledwie dostrzegalne. Jego słowa. Palący skórę gorąc, który pozostawił po sobie na policzku. Zapach. Jego zapach jeszcze przed chwilą, dominujący wszystko inne.
Pokiwała głową, unosząc się, mijając fortepian. - Tak, muszę się położyć - bąknęła pod nosem. Zaledwie kilka kroków dzieliło ją od wyjścia, gdy myśli uformowały się w słowa. Odwróciła się, sięgając wzrokiem sylwetki Jaydena, próbując złapać jego spojrzenie. - Myślę, że zanim zdecydujesz, że jesteś gotowy żyć dalej, że poczujesz, że jesteś w ogóle w stanie pokochać jakąkolwiek kobietę, powinieneś być pewien, że zostawiłeś to w pełni za sobą. Inaczej spowodujesz komuś wiele bólu, a sam nigdy w pełni nie będziesz szczęśliwy - starała się, aby głos nie sączył się goryczą. Taka jednak była. Gorzka. Nie skłonna, by wierzyć w to, że świat jest piękniejszy niż taki jakim rzeczywiście go widziała. I czuła, że on również powinien to zobaczyć. Że chociaż przynosiła ze sobą chwilę radości, to więcej w niej było goryczy.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
« Ci, którzy wciąż zastanawiają się zanim uczynią jeden krok, spędzają życie, stojąc na jednej nodze »
Mogło się to wydawać śmieszne. Mały świat na irlandzkiej wyspie. Suwerenny i niezależny. Nieznany tak wielu, którzy wciąż pozostawali blisko ognia i uciekali tam, gdzie nie sięgał wzrok uzurpatora. Irlandia była wciąż za blisko. Uchodźcy zmierzali na zachód, by z krańców wyspy wyemigrować ku Stanom Zjednoczonym. Daleko za oceanem, gdzie mogliby wieść życie odległe od wojny. Praktycznie zapominając o konflikcie. Nadając mu status jakby dawno zapomnianego snu. Niemożliwego do spełnienia w prawdziwym życiu. Ruszając dalej z nowym życiem, łatwo było zapomnieć o przeszłości tak skrajnie odmiennej od aktualnej monotonii. Szczęśliwej i nietrwożącej, by postąpić krok poza względnie bezpieczne mury domu. O ile w ogóle taki budynek jeszcze stał... Być może tego właśnie tak wielu chciało — ucieczki i zniknięcia. By świat po prostu o nich zapomniał i już nigdy się nie dopominał. I Jayden także chciałby spokoju, lecz zdecydowanie nie był stworzony do ciszy — nie widział się w rogu i czekającego na koniec. Nawet jeżeli nie znał reperkusji, chciał podejmować ryzyko. Stawiać krok naprzód, by zrobić dwa do tyłu ciskany przeciwnościami losu, lecz iść. Nie stać w miejscu. Nie pozwolić, by paradygmat stał się dogmatem niewzruszonym i nie do przesunięcia. Zmieniać, badać, odkrywać. Poruszać. Nie dla własnych ambicji, lecz dla ogółu. Dla prawdy, jaką człowiek mógł odkrywać, odkąd tylko zdołał stać się istotą gotową poznawać, doświadczać, analizować. Nie tylko poprzez zmysły jak głosił irracjonalizm. Nie tylko przez rozum, jak głosili racjonaliści. Pełnią swoich możliwości, idąc arystotelewskim tropem realizmu. Materia oraz idea miały być motorem działania i właśnie to zamierzał spełniać. I propagować bez względu jak daleko miały sięgać jego słowa — krótko czy długodystansowe. Ale by to robić, potrzebował stałego domu. Irlandia była więc wszystkim, czego mógł pragnąć, a świadomość kultywowania rodzinnego dziedzictwa jedynie zwiększała zaangażowania oraz satysfakcję otrzymywaną z małych kroków, jakie postępowały przy remoncie oraz oporządzaniu. W końcu ogród sam nie miał doprowadzić się do porządku, a chętne dłonie — nawet jeżeli się na tym nie znały — próbowały uczynić, co tylko mogły. Roztopy i ocieplenie dopiero zezwalały na dostrzeżenie stanu po ostrej zimie, ale Jayden nie chciał czekać. Musiał się czymś zająć. Czymś, co pozwalało pozostawić zaaferowane ciało oraz umysł, mimo że daleko było mu do pracownika fizycznego. Całe życie spędzone pod krawatem było luksusem, o który wielu zabiegało, lecz tak mało zdążyło osiągnąć. W końcu nawet Roselyn zdawała się być silniejsza od niego pod tym względem, gdy tak wiele godzin służyła nieprzerwaną pomocą nie tylko umysłową, ale czysto techniczną. Praktyczną. Manualną. Tak wiele się jednak zmieniało... Kiedyś ogrom pragnął mieć jego pracę, a teraz jeszcze więcej marzyło o zmartwieniach zajmowania się terenem wokół domu. Budynku, który stał. Walczyli o przetrwanie i chociaż Vane nie był w podobnej sytuacji, gdzie żebranie o jedzenie było czymś codziennym, musiał szybko dojrzeć i dostosować się do warunków przetrwalnikowych, by nie poddać się naciskowi. Problemy oraz wartości zmieniały swoje miejsce gwałtownie i niespodziewanie. Trzeba było wykazać się ogromną mobilnością, elastycznością, aby nie zginąć pod naporem. Dlatego tym bardziej walczył o spokojny dom, w którym chłopcy mogliby dorastać nienękani reperkusjami energii z Wielkiej Brytanii. I chociaż zdawał sobie sprawę, iż nie było to możliwe w pełni, czy to złe, że chciał, aby trwało to jak najdłużej? Patrząc po Melanie, również odczuwał większy spokój, gdy nie chowała się na niebezpiecznych ulicach stolicy czy w niewiadomym miejscu z wątpliwą przeszłością. Oraz przyszłością... Nie potrafił pozostawać obojętny. Nigdy nie potrafił. Nieważne co by się wydarzyło, nie potrafił nie poczuwać się do odpowiedzialności za tą małą dziewczynkę, w której dorastaniu brał udział. Nieważne jak i nieważne co skłóciłoby go z jej matką, dla niej, dla czarownicy o pszenicznych włosach, wciąż pozostawałby tym samym człowiekiem. Dlatego świadomość jej wyprowadzki była bolesna. Bardziej niż mógłby przypuszczać, ale nie zamierzał mówić tego na głos — nie było niczym nowym, że kolejne przenosiny, nawet do rodzinnej wioski Roselyn, niosły ze sobą wątpliwości oraz niepewność. Mellie widziała i wiedziała więcej, niż dorośli zdawali sobie sprawę. Niestety wojna nie oszczędzała nikogo... Bez względu na to, jak wiele w niej zawinił.
Dlatego przyjemnie było współdzielić z nią te urwane momenty wspólnej gry. Skradzione w przerwach obiadowych czy wyrwane wręcz Morfeuszowi, gdy mama nakazała spać. Tym razem nie był jednak sam. Nie, gdy kobieca sylwetka pojawiła się w drzwiach, igrając z półcieniem oraz opowiadając o medycynie. Tak cienkiej granicy świadomości. Słuchał jej więc z uwagą, nie przestając delikatnie grać, pozwalając, by początkowa niepewność, powoli odchodziła w niebyt wypychana przez własny warsztat. Dźwięk za dźwiękiem, melodia za melodią. Słowo za słowem. Sny. Pragnienia. Rozmowy. Ciężar. Odpowiedzialność. - Ludzki umysł nigdy nie przestanie fascynować, ale równocześnie obawiamy się go najbardziej - powiedział cicho, zastanawiając się nad własnym stanem oraz możliwościami. Za tym szły także zagrożenia. Najsilniejszy z organów wydawał się równocześnie najbardziej kruchy i podatny na zranienia. - Ale masz rację. Czasami wypowiedzenie czegoś na głos, sprawia, że boimy się tego mniej. - Może także działało to w przypadku psychicznych obciążeń? Może wypowiedzenie miało przegonić je na dalszy plan? Odsunąć, zniwelować, ułągodnić.
Na pewno. Poczuł to już, teraz gdy słowa o żonie oraz wiadomości od niej opuszczały jego usta, a bagaż stawał się lżejszy. Bo niesiony również z nią — siedzącą u jego boku kobietą, której nie bał się zawierzyć. Jako jedynej na świecie już się nie bał powiedzieć tego, co ukrywał nawet przed samym sobą. Pozwolił na ponowne splecenie ich dłoni, które w ostatnim czasie odnajdywały siebie częściej niż wcześniej, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Uwielbiał ich fakturę, cienką budowę, nawet ten chłód, który mógł rozgrzewać własnym ciepłem. Uwielbiał jej defekty, które mógł uzupełniać i które mogły uzupełniać jego samego. Gdy poczuł również ciężar podbródka na ramieniu, instynktownie obrócił twarzy, by złożyć na czubku kobiecej głowy krótki pocałunek i oprzeć w chwilę później o to samo miejsce policzek. Nie musiała nic mówić. Nie musiała komentować. Co nawet miałaby powiedzieć? Jak zareagować? To on opowiadał historię, a ona słuchała. Zdawał sobie sprawę, że dla niej także to nie było łatwe. Przyjemne. Słuchanie o rzeczach intymnych przekazanych przez jedno z małżonków do drugiego. Jak zresztą też czułby się on, gdyby słuchał tego samego, lecz padającego z jej strony? Nigdy też przesadnie nie rozmawiali o jej relacji z Anthonym, ale był tam z nią. Nawet jeżeli udawała, że nie czuła się osłabiona, znał prawdę. Relacje były trudne, związki jeszcze bardziej — te mające trwać, budowane musiały być na kamieniu. A tymczasem Skamander oferował jedynie piasek.
A on? Jak wyglądało jego małżeństwo? Czy cokolwiek w ogóle było pewne? Czy w ogóle to, co działo się aktualnie, można było nazwać trwałym? Co się w ogóle działo? Co? Raz grali jedną melodię, a później... Później wszystko wydarzyło się zarówno tak wolno, jak i niesamowicie szybko, że zdążył rozpaść się na kawałki i utworzyć na nowo, lecz kosztem, którego nie chciałby przeżywać. Nie odsunęła się. Nie przysunęła się również. Ale gdy to on się wycofał, poczuł bolesny brak pod palcami, w ciele, w duszy, które wyrywały się praktycznie materialnie ku niej z powrotem. By pozwolił, aby promieniowanie oraz gorąc, jakie w nim odżyły, przeszły i na nią. By fala zimna zmroziła go, sparaliżowała na równi ze wzrastającym w głowie napięciem. Słowa wyleciały z ust. Głupie. Bezimienne. Bez wartości. Okrutne. Jak bardzo okrutne przekonał się, gdy tylko wstała. Chciał złapać ją za rękę, lecz nie zdążył. Chciał ją zawrócić, lecz zawróciła się sama. Gdy odwróciła się ku niemu, a ich spojrzenia spotkały się, wiedział, że widział ją taką po raz pierwszy. W grymasie czegoś mu wcześniej nieznanego, z głosem, jakiego jeszcze nie słyszał. Ze słowami, jakie nie były wypowiedziane w tonie, jaki dla niego posiadała. Coś się zmieniło. Coś było innego i to coś, wdarło się boleśnie w jego klatkę piersiową, utrudniając oddech. I być może puściłby ją bez słowa. Może pozwoliłby jej znowu odejść, nie odpowiadając. Pozwolić sobie być cicho, zostając z własną wojną myśli. Nie mógł jednak milczeć, gdy usłyszał coś, co nie było prawdziwe. Co wcale nie potwierdzało tego, co czuł. Co nie było prawdą.
Zanim... Zdecydujesz. Zanim... Poczujesz. Powinieneś być pewien, że zostawiłeś to w pełni za sobą.
- To nie tak. - Nie. Nie poznawał swojego tonu. Nie wiedział nawet, że zaprotestował momentalnie, nie pozwalając nawet ucichnąć jej ostatnim zgłoskom. Nie wiedział nawet kiedy wbił w nią spojrzenie, które nabrało stalowego wyrazu. Jego głos był szorstki, a zmarszczone brwi jedynie wpisywały się we wcześniej łagodne, aktualnie marsowe już czoło. - To nie jest prawda. - Niemal wywarczał te słowa zza zaciśniętego gardła. Kiedy? Jak podniósł się zza fortepianu i obszedł instrument, by stanąć naprzeciwko kobiety, lecz bez niczego pomiędzy. Z jedynie pustą przestrzenią ich oddzielającą. Kilkoma krokami, które teraz wydawały się przepaścią nie do przekroczenia. Bliscy. A jednak odlegli nieprzerwanie na siebie patrzący. - To, co ci mówiłem, jest prawdą. Nie chcę tkwić w miejscu. Pomona zawsze będzie ważna w moim życiu, zawsze będzie, bo urodziła naszych synów, ale nigdy nie pozwoliłbym sobie, żeby otwierać się na kogoś, nie będąc pewnym, czego chcę. - Jej gorzka prawda przeciw temu, co działo się naprawdę. Dość miał niedomówień. Dość miał już ściany. Dość... - Powiedziałem ci o tym wszystkim, bo w końcu mogę o tym mówić. Nie dlatego, że uważam to za jakąś grę. Myślisz, że tego bym chciał? Żeby bawić się twoimi uczuciami albo kogokolwiek innego? Że przypomniałem sobie o tobie, bo zmarła mi żona? - Nie wiedział już, co się działo ani jakie myśli, czy powody sprawiły, że zabrał głos. Był zmęczony swoją niewiedzą. Jej niewiedzą. Ich niewiedzą. - To nie Pomona. To po prostu... - Westchnął z rezygnacją, uciekając spojrzeniem w bok, wiedząc, że i tak nie miał już powrotu. Że zabrnął za daleko, aby się wycofać. Że nie chciał nawet wracać, jeśli mógł. Zrobił to przed momentem, siedząc u jej boku i jak to się skończyło? Co to w ogóle było? Teraz? Z nimi? - Przyjaźnimy się tyle lat... Masz się wyprowadzać, masz własne plany, chcesz budować własny dom. Jak mógłbym chcieć to zniszczyć? - Jego ton osrzejszy, głośniejszy, wyraźniejszy złagodniał, a rysy twarzy mężczyzny wyprostowały się i chociaż nie patrzył w kierunku Roselyn, wschodzące słońce docierające zza kotar mogło delikatnie oświetlić znajomy jej profil. Zmartwiony. Wymęczony. Wewnętrznie skonfliktowany co do wyboru drogi. Może się powtarzał. Może mówił to samo co w Szkocji i może nie dotarli do porozumienia, ale jakie to miało w sumie teraz znaczenie? Jakie cokolwiek miało znaczenie, gdy po prostu... - Nie rozumiesz? - powiedział cicho, jakby obawiał się naruszyć spokój panujący w domu, ale i tak każde słowo było wyraźnie słyszalnie i mógłby przyrzec, że dźwięczało również bijące ciężko serce. Gardło odmawiało posłuszeństwa, a kąciki oczu zmrużyły się, jakby powstrzymywały prawdziwy wyraz. - Roselyn... Ja... Nie mogę przestać o tobie myśleć. - Wciąż nie mógł na nią patrzeć. Uśmiechnął się blado, smutno, po czym spuścił wzrok. Bo co miał powiedzieć? Po co miał patrzeć na wyraz jej twarzy? Nawet jeżeli miała odejść, nie mógł już dłużej z tym się nosić. Pewna ulga również miała nadejść nawet po najgorszym. Że już dość. Że już nie mógł wytrzymać. Dość. Rozejdźmy się. Po prostu dość już tej gry... Proszę.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy ostre brzmienie słów przecięło przestrzeń, gdy malowany blaskiem marcowego poranka światłocień załamał łagodny odcień błękitu, by ten przybrał barwę zimnej stali, gdy dźwięk zamarł na jej wargach, by dać początek jego odpowiedzi… Wiedziała. Wiedziała już, że nie będzie odwrotu. Ucieczki. Schronienia pod otoczką nieporozumienia, nadinterpretacji. Zasiała sugestię, by ta napęczniała, wypełniła dzielący ich dystans.
Umysł odcinał się od udzielenia jej odpowiedzi. Sama już nie poznawała tonu własnego głosu, nie czuła precyzji wypowiadanych słów. Czy uczyniła to całkowicie świadomie, by ukrócić mordęgę niedomówień, sprowokować reakcję? Poczuć grunt pod stopami nawet jeśli miał być niestabilny? Czy może słowa bezwiednie opuściły usta nie zdając sobie sprawy z tego, że spotkają się z odzewem? Czy miały jedynie wyznaczyć niewymowną granicę? Wskazać mu miejsce, do którego nie chciała trafić.
Nie wiedziała.
W tym momencie zdawała sobie sprawę, że wie tak bardzo niewiele. O sobie. O nim. O nich. O tym w jakiej sytuacji się właśnie znaleźli. To wszystko było tak bardzo inne od tego co znała. Od tego co dzielili przez te wszystkie lata i chociaż rozsądek, rozum starały się stłumić te emocje. Uciszyć głosy, które domagały się tego, aby zostać usłyszane. To jedno wiedziała. Nic nie było takim jakim znała to niegdyś. Wiedziała, że nie czuje tego samego co wcześniej. Przed tym też nie mogła uciec. Nie mogła odrzucić od siebie tego, że jeszcze chwilę temu pragnęła jedynie tego, aby zrobił to co sądziła, że zamierzał uczynić i że wcale nie chciała być tego bierną częścią. Że chociaż zawahanie, które osnuło cieniem jego spojrzenie przyniosło niemal namacalną ulgę, przyniosło również nieznany jak do tej pory - nowy - rodzaj bólu. Niespełnionej tęsknoty. Zawahania. Wstydu. Czy żałował? Czy dostrzegł to, że zamiast rozsądnie wycofać się, ona wciąż tkwiła w zawieszeniu? Niezdecydowana, ani nie zgorszona. Z pewnością nie taka jaką powinna być, gdyby wszystko między nimi pozostało takim jakim było kiedyś. Co teraz o niej myślał? Czego od niej chciał? Czego oczekiwał?
Niepewność, dotąd jej nie znana, nie w starciu z Jaydenem - drżała w jej mięśniach. Próbowała to pojąć. Chłonąć każde wypowiedziane słowo, brzmienie tonu jakie mu towarzyszyło, spojrzenie, najmniejsze drgnięcie mięśni, najbardziej ulotny gest. Wszystko to, aby po prostu móc go zrozumieć. Go. To czym się stali. Samą siebie.
Czy właśnie tego rodzaju oskarżenie chciała uformować? Że bawił się jej kosztem? Że bawił się jej uczuciami? Że był nieostrożny? Świadomie lub nieświadomie okrutny? Czy może to wcale nie była winna, którą chciała go obarczyć, a jej własny strach. Ten, który zalęgł się w umyśle lata temu. Strach przed ponownym odczuciem emocji, które już poznała i przez wiele lat nie potrafiła się z nimi poradzić.
Mocno trzymała się myśli, że w jej życiu nie było już miejsca dla innego mężczyzny. Potrafiła stworzyć jej uzasadnienie. Nie przez wzgląd na uczucia jakimi darzyła Anthony’ego, ale przez to, że w jej życiu nie było już na to miejsca. W jej życiu. W jej sercu. W życiu Mel, bo pozwalając sobie na to, aby kogokolwiek dopuścić do swojego świata przede wszystkim musiała myśleć o niej. Nie by znaleźć zamiennik tego kim powinien być Tony, a kogoś kto skłonny był ją zaakceptować, pokochać, nie odrzucić na drugi plan jako niechciane dziecko, hańbę z przeszłości Rose. Czy jednak logiki tej decyzji nie zatruł strach? Najzwyklejsza przezorność? Upewniając się co do tego, że w jej życiu nie ma na to miejsca. jednocześnie świadomie chroniła się przed bolesnymi reperkusjami. Nie mogła cierpieć przez to czego nie było. Nie musiała mierzyć się z tym co nie istniało. Aż w końcu nie mógł jej zawieść ktoś komu sama nie dała mocy, by mógł jej to zrobić.
I to w pewien sposób przerażało najbardziej. Nie jej decyzją było by dać mu tą władzę. Miał ją.
Miał ją.
Nie mogła. Nie potrafiła mu tego odebrać. Był tak ważną częścią jej życia. Był tak ważny dla niej.
Czuła, że straciła swoją obronę. Była obdarta ze swoich zbroi i przerażał ją ten strach. To, że właśnie nim się stała. Że ten miał wpływ na relację z jedną z najważniejszych osób w jej życiu. Że do kości przenikała ją trwoga przed tym, że mógłby ją zranić. Że ona mogłaby zranić jego. Nie chciała go stracić. Nie chciała trzymać go przy sobie w zawieszeniu. Sama nie chciała w nim tkwić. Oboje potrzebowali w swoim życiu czegoś stabilnego. Nie tylko ona. Wiedziała, że on również tego potrzebuje. Że nie był już tym kim był kiedyś. Teraz odpowiedzialny był za swoją rodzinę, za swoich synów. Wiedziała, że nie tego potrzebuje. Nie jej. Miotającej wśród wojennej burzy, gdy ta jeszcze przed kilkoma miesiącami odebrała mu żonę. Na cóż były mu jej motywacje, poglądy, rozterki, gdy zaburzały spokój domu, który tworzył.
Jego wahania, był jej wahaniem. Przyjaźnimy się tyle lat. Chcesz budować dom. Masz własne plany.
Jak mogłabym chcieć to zniszczyć?
Nie rozumiesz?
- Nie
Słowa zastygły na wargach w jedynej szczerej odpowiedzi jaką była w stanie mu w tym momencie dać.
Nie rozumiała.
Zrozumienie nie przyszło też chwilę później, gdy jego wzrok odmawiał jej spotkania. Gdy sama nie wiedziała co powinna zrobić z dłońmi, z całym ciałem. Te pragnęło jedynie tego, aby zrobić krok - jeden, a potem następny. By myśl przestała być tylko myślą.
Serce biło szybciej niż powinno. Czuła jak wyrywa się z jej piersi. Była winna temu, że chociaż nie potrafiła uformować tego w słowa, nie miała na tyle odwagi, by rozbrzmiało między nimi. Chciała by o niej myślał. Że to właśnie czuła było odwzajemnione. To niczego nie upraszczało. Czyniło jednak realnym. Nie wymysłem jej wyobraźni. Nie czymś co niesłusznie wykradało sen z powiek. Balansowało w podświadomosci ilekroć był blisko, ilekroć próbowała rozgryźć wiodące za nią spojrzenie.
Chciała znać odpowiednią odpowiedź. Czuła, że milczenie każdej kolejnej sekundy było okrutniejsze od poprzedniej. Nie mogła milczeć, prawda? Nie mogła pozostawić tego w ciszy. To było po prostu niesprawiedliwe. Okrutne. Tchórzliwe. Pozwolić by myślał, że nie mierzy się z tym samym co on. Świadomie zataić to w momencie szczerości.
To niemal samo pokierowało jej ruchami. Wiedziała, że są zbyt rozchwiani, aby zachować rozsądek. Że sama naraża się na to, aby stracić kontrolę. Miała go jednak dość. Rozsądku. Rysował granicę tam gdzie nie chciała, żeby ta była. Przekroczyła ją, czując ciepło bijące od ciała Jaydena. Ciepło, którego teraz potrzebowała.
- Nie wiem co się z nami dzieje.
Postąpiła kolejny krok. Nie potrafiła na niego spojrze, nie potrafiła zdobyć się na to, aby unieść podbródek i zajrzeć w jego oczy. Wyczytać z nich reakcje. Dojrzeć odbicie własnej desperacji. Dłonie zamarły w bezsilnym geście. Nie wiedziała gdzie było ich miejsce. Opadły wzdłuż tułowia, by za chwilę sięgnąć jego nadgarstków, by krańce palców w końcu natrafiły tam gdzie kończył się materiał koszuli, a gdzie czuła dotyk jego skóry.
- Nie rozumiem tego co się między nami dzieje.
Oparła czoło o jego piersi. Świadoma tego, że to w żaden sposób nie pomagało oczyścić jej myśli. Że z każdym krokiem, z każdym gestem dąży do jeszcze większego chaosu.
- I nie rozumiem tego co czuje - pokręciła głową.
Nie, to nie było to.
- Wiem co czuje.
- Nie rozumiem tego co się dzieje. Jak do tego doszło. - parsknęła cicho - Gdy tylko usłyszałam, że tu jesteś. Spojrzałam w lustro. Poprawiłam włosy. I poczułam się winna, wiesz? Bo chociaż mimowolnie, wiedziałam dlaczego to zrobiłam. I wiedziałam, że w jakiś sposób to głupie. Ale cały czas się na tym przyłapuję. Że szukam cię. Że chce twojej uwagi. Że gdy mówisz, że o mnie myślisz, to chcę, żeby właśnie tak było. Chociaż to egoistyczne. Nie w porządku. Nie powinnam tego chcieć, ale tak jest. I nie wiem co mam z tym zrobić.
Czuła to. Jak wiele kosztuje każde kolejne słowo. Jak każdy następny krok wiódł bardziej ku temu czego nie mogła już odwrócić. Nie mogła tego cofnąć. Tego, że przyszła tu. Że nie odsunęła się. Że powiedziała to co powiedziała, a teraz sprawiała, że to wszystko było jeszcze bardziej pogmatwane. Zasługiwał jednak, żeby wiedzieć.
Każdego dnia życie innych ludzi przemykało jej przez palce. Obserwowała, chłonęła ich ból. Widziała wojenne pogorzeliska. Tych, którzy przetrwali. Rozkładające się ciała mugoli, którzy uciekali przed czarodziejami. Nie chciała przynosić tego ze sobą. Co dzień walczyła. Walczyła z tym, żeby emocje nie wytrąciły jej ze spokoju. By strach nie odebrał jej zmysłów, człowieczeństwa. By potrafiła zachować zimną krew, gdy sytuacja wymagała od niej pełnego skupienia. By mimo przytłaczającego ciężaru, przeć do przodu, nie pozwolić, by ten ją dominował. Prowadzić sprawy lecznicy, oczekując powrotu Alexa. Wracać do Melanie i starać się, aby nie dostrzegła tego, że cały świat wokół nich się sypie. Zadbać o to, żeby w tym szaleństwie miała szansę, aby mieć swoje dzieciństwo.
Dziś jednak była zbyt zmęczona, żeby zmusić się do bronienia też przed tym. Przed nim. Przed tym co się między nimi działo. By opierać się jego słowom. Udawać, że nie miały dla niej znaczenia. Udawać, że nie było w niej strachu. Że nie obawiała się ciężaru wypowiadanych w emocjach słów. Nawet teraz czuła niepokój. Nie będąc w stanie unieść wzroku. Teraz potrzebowała po prostu tego, żeby tu był. Blisko. Bliżej. Nie odpychał od siebie. Stawienie temu czoła, miało przyjść później. Teraz jedynie chciała jego.
Umysł odcinał się od udzielenia jej odpowiedzi. Sama już nie poznawała tonu własnego głosu, nie czuła precyzji wypowiadanych słów. Czy uczyniła to całkowicie świadomie, by ukrócić mordęgę niedomówień, sprowokować reakcję? Poczuć grunt pod stopami nawet jeśli miał być niestabilny? Czy może słowa bezwiednie opuściły usta nie zdając sobie sprawy z tego, że spotkają się z odzewem? Czy miały jedynie wyznaczyć niewymowną granicę? Wskazać mu miejsce, do którego nie chciała trafić.
Nie wiedziała.
W tym momencie zdawała sobie sprawę, że wie tak bardzo niewiele. O sobie. O nim. O nich. O tym w jakiej sytuacji się właśnie znaleźli. To wszystko było tak bardzo inne od tego co znała. Od tego co dzielili przez te wszystkie lata i chociaż rozsądek, rozum starały się stłumić te emocje. Uciszyć głosy, które domagały się tego, aby zostać usłyszane. To jedno wiedziała. Nic nie było takim jakim znała to niegdyś. Wiedziała, że nie czuje tego samego co wcześniej. Przed tym też nie mogła uciec. Nie mogła odrzucić od siebie tego, że jeszcze chwilę temu pragnęła jedynie tego, aby zrobił to co sądziła, że zamierzał uczynić i że wcale nie chciała być tego bierną częścią. Że chociaż zawahanie, które osnuło cieniem jego spojrzenie przyniosło niemal namacalną ulgę, przyniosło również nieznany jak do tej pory - nowy - rodzaj bólu. Niespełnionej tęsknoty. Zawahania. Wstydu. Czy żałował? Czy dostrzegł to, że zamiast rozsądnie wycofać się, ona wciąż tkwiła w zawieszeniu? Niezdecydowana, ani nie zgorszona. Z pewnością nie taka jaką powinna być, gdyby wszystko między nimi pozostało takim jakim było kiedyś. Co teraz o niej myślał? Czego od niej chciał? Czego oczekiwał?
Niepewność, dotąd jej nie znana, nie w starciu z Jaydenem - drżała w jej mięśniach. Próbowała to pojąć. Chłonąć każde wypowiedziane słowo, brzmienie tonu jakie mu towarzyszyło, spojrzenie, najmniejsze drgnięcie mięśni, najbardziej ulotny gest. Wszystko to, aby po prostu móc go zrozumieć. Go. To czym się stali. Samą siebie.
Czy właśnie tego rodzaju oskarżenie chciała uformować? Że bawił się jej kosztem? Że bawił się jej uczuciami? Że był nieostrożny? Świadomie lub nieświadomie okrutny? Czy może to wcale nie była winna, którą chciała go obarczyć, a jej własny strach. Ten, który zalęgł się w umyśle lata temu. Strach przed ponownym odczuciem emocji, które już poznała i przez wiele lat nie potrafiła się z nimi poradzić.
Mocno trzymała się myśli, że w jej życiu nie było już miejsca dla innego mężczyzny. Potrafiła stworzyć jej uzasadnienie. Nie przez wzgląd na uczucia jakimi darzyła Anthony’ego, ale przez to, że w jej życiu nie było już na to miejsca. W jej życiu. W jej sercu. W życiu Mel, bo pozwalając sobie na to, aby kogokolwiek dopuścić do swojego świata przede wszystkim musiała myśleć o niej. Nie by znaleźć zamiennik tego kim powinien być Tony, a kogoś kto skłonny był ją zaakceptować, pokochać, nie odrzucić na drugi plan jako niechciane dziecko, hańbę z przeszłości Rose. Czy jednak logiki tej decyzji nie zatruł strach? Najzwyklejsza przezorność? Upewniając się co do tego, że w jej życiu nie ma na to miejsca. jednocześnie świadomie chroniła się przed bolesnymi reperkusjami. Nie mogła cierpieć przez to czego nie było. Nie musiała mierzyć się z tym co nie istniało. Aż w końcu nie mógł jej zawieść ktoś komu sama nie dała mocy, by mógł jej to zrobić.
I to w pewien sposób przerażało najbardziej. Nie jej decyzją było by dać mu tą władzę. Miał ją.
Miał ją.
Nie mogła. Nie potrafiła mu tego odebrać. Był tak ważną częścią jej życia. Był tak ważny dla niej.
Czuła, że straciła swoją obronę. Była obdarta ze swoich zbroi i przerażał ją ten strach. To, że właśnie nim się stała. Że ten miał wpływ na relację z jedną z najważniejszych osób w jej życiu. Że do kości przenikała ją trwoga przed tym, że mógłby ją zranić. Że ona mogłaby zranić jego. Nie chciała go stracić. Nie chciała trzymać go przy sobie w zawieszeniu. Sama nie chciała w nim tkwić. Oboje potrzebowali w swoim życiu czegoś stabilnego. Nie tylko ona. Wiedziała, że on również tego potrzebuje. Że nie był już tym kim był kiedyś. Teraz odpowiedzialny był za swoją rodzinę, za swoich synów. Wiedziała, że nie tego potrzebuje. Nie jej. Miotającej wśród wojennej burzy, gdy ta jeszcze przed kilkoma miesiącami odebrała mu żonę. Na cóż były mu jej motywacje, poglądy, rozterki, gdy zaburzały spokój domu, który tworzył.
Jego wahania, był jej wahaniem. Przyjaźnimy się tyle lat. Chcesz budować dom. Masz własne plany.
Jak mogłabym chcieć to zniszczyć?
Nie rozumiesz?
- Nie
Słowa zastygły na wargach w jedynej szczerej odpowiedzi jaką była w stanie mu w tym momencie dać.
Nie rozumiała.
Zrozumienie nie przyszło też chwilę później, gdy jego wzrok odmawiał jej spotkania. Gdy sama nie wiedziała co powinna zrobić z dłońmi, z całym ciałem. Te pragnęło jedynie tego, aby zrobić krok - jeden, a potem następny. By myśl przestała być tylko myślą.
Serce biło szybciej niż powinno. Czuła jak wyrywa się z jej piersi. Była winna temu, że chociaż nie potrafiła uformować tego w słowa, nie miała na tyle odwagi, by rozbrzmiało między nimi. Chciała by o niej myślał. Że to właśnie czuła było odwzajemnione. To niczego nie upraszczało. Czyniło jednak realnym. Nie wymysłem jej wyobraźni. Nie czymś co niesłusznie wykradało sen z powiek. Balansowało w podświadomosci ilekroć był blisko, ilekroć próbowała rozgryźć wiodące za nią spojrzenie.
Chciała znać odpowiednią odpowiedź. Czuła, że milczenie każdej kolejnej sekundy było okrutniejsze od poprzedniej. Nie mogła milczeć, prawda? Nie mogła pozostawić tego w ciszy. To było po prostu niesprawiedliwe. Okrutne. Tchórzliwe. Pozwolić by myślał, że nie mierzy się z tym samym co on. Świadomie zataić to w momencie szczerości.
To niemal samo pokierowało jej ruchami. Wiedziała, że są zbyt rozchwiani, aby zachować rozsądek. Że sama naraża się na to, aby stracić kontrolę. Miała go jednak dość. Rozsądku. Rysował granicę tam gdzie nie chciała, żeby ta była. Przekroczyła ją, czując ciepło bijące od ciała Jaydena. Ciepło, którego teraz potrzebowała.
- Nie wiem co się z nami dzieje.
Postąpiła kolejny krok. Nie potrafiła na niego spojrze, nie potrafiła zdobyć się na to, aby unieść podbródek i zajrzeć w jego oczy. Wyczytać z nich reakcje. Dojrzeć odbicie własnej desperacji. Dłonie zamarły w bezsilnym geście. Nie wiedziała gdzie było ich miejsce. Opadły wzdłuż tułowia, by za chwilę sięgnąć jego nadgarstków, by krańce palców w końcu natrafiły tam gdzie kończył się materiał koszuli, a gdzie czuła dotyk jego skóry.
- Nie rozumiem tego co się między nami dzieje.
Oparła czoło o jego piersi. Świadoma tego, że to w żaden sposób nie pomagało oczyścić jej myśli. Że z każdym krokiem, z każdym gestem dąży do jeszcze większego chaosu.
- I nie rozumiem tego co czuje - pokręciła głową.
Nie, to nie było to.
- Wiem co czuje.
- Nie rozumiem tego co się dzieje. Jak do tego doszło. - parsknęła cicho - Gdy tylko usłyszałam, że tu jesteś. Spojrzałam w lustro. Poprawiłam włosy. I poczułam się winna, wiesz? Bo chociaż mimowolnie, wiedziałam dlaczego to zrobiłam. I wiedziałam, że w jakiś sposób to głupie. Ale cały czas się na tym przyłapuję. Że szukam cię. Że chce twojej uwagi. Że gdy mówisz, że o mnie myślisz, to chcę, żeby właśnie tak było. Chociaż to egoistyczne. Nie w porządku. Nie powinnam tego chcieć, ale tak jest. I nie wiem co mam z tym zrobić.
Czuła to. Jak wiele kosztuje każde kolejne słowo. Jak każdy następny krok wiódł bardziej ku temu czego nie mogła już odwrócić. Nie mogła tego cofnąć. Tego, że przyszła tu. Że nie odsunęła się. Że powiedziała to co powiedziała, a teraz sprawiała, że to wszystko było jeszcze bardziej pogmatwane. Zasługiwał jednak, żeby wiedzieć.
Każdego dnia życie innych ludzi przemykało jej przez palce. Obserwowała, chłonęła ich ból. Widziała wojenne pogorzeliska. Tych, którzy przetrwali. Rozkładające się ciała mugoli, którzy uciekali przed czarodziejami. Nie chciała przynosić tego ze sobą. Co dzień walczyła. Walczyła z tym, żeby emocje nie wytrąciły jej ze spokoju. By strach nie odebrał jej zmysłów, człowieczeństwa. By potrafiła zachować zimną krew, gdy sytuacja wymagała od niej pełnego skupienia. By mimo przytłaczającego ciężaru, przeć do przodu, nie pozwolić, by ten ją dominował. Prowadzić sprawy lecznicy, oczekując powrotu Alexa. Wracać do Melanie i starać się, aby nie dostrzegła tego, że cały świat wokół nich się sypie. Zadbać o to, żeby w tym szaleństwie miała szansę, aby mieć swoje dzieciństwo.
Dziś jednak była zbyt zmęczona, żeby zmusić się do bronienia też przed tym. Przed nim. Przed tym co się między nimi działo. By opierać się jego słowom. Udawać, że nie miały dla niej znaczenia. Udawać, że nie było w niej strachu. Że nie obawiała się ciężaru wypowiadanych w emocjach słów. Nawet teraz czuła niepokój. Nie będąc w stanie unieść wzroku. Teraz potrzebowała po prostu tego, żeby tu był. Blisko. Bliżej. Nie odpychał od siebie. Stawienie temu czoła, miało przyjść później. Teraz jedynie chciała jego.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
« Ci, którzy wciąż zastanawiają się zanim uczynią jeden krok, spędzają życie, stojąc na jednej nodze »
Pokój, w którym się znajdowali, przestał być miejscem fizycznie egzystującym. A przynajmniej był metafizycznym odwzorowaniem każdego z detali pustej sali, bo w tej prawdziwej nie znajdowało się nic prócz starego fortepianu i ciszy. Wszak ich tam po prostu nie było. Przenieśli się w miejsce, gdzie nie było nikogo poza nimi samymi, a transcendencja, jaką osiągnęli, nie miała swojego odpowiednika na Ziemi. Umysły wraz z ciałami zlewały się w jedno, przelewały razem z emocjami, numerologiczne zasady nie obowiązywały. Po prostu były jednością zawieszoną w nierozerwalnym apeironie. W antycznej arché. Praprzyczynie z czasów przed narodzinami pojmowania. Tam, gdzie znajdowały się pozostałości tych wielkich sił i istot sprzed pierwszego uderzenia kosmicznego zegara. Pozostałości bardzo odległego okresu, kiedy świadomość wyrażała się, być może, w kształtach i formach dawno już zanikłych, jeszcze przed zalewem rozwijającej się ludzkości. Tam, gdzie czaiły się formy, o których tylko poezja i legenda zachowały przelotne wspomnienie, zwąc je bogami, potworami, mitycznymi istotami wszelkiego gatunku i rodzaju... Tam też byli i oni. Z szybko bijącymi sercami, niedopowiedzeniami, słowami, jakie padały, by zakończyć spiralę nieporozumień. Z ziejącą chłodem przestrzenią, która oddzielała dwa dorosłe ciała. Pragnące znaleźć się na nowo tak blisko siebie, lecz równocześnie tkwiące w miejscu. W końcu bał się. Bał się tego, co miało nadejść i co krył umysł przyjaciółki. Przyjaciółki wciąż czy już nie? Kobiety, którą uwielbiał i którą znał na tak wielu płaszczyznach. Cierpliwie znoszącą jego życiową plątaninę i znajdującą zawsze czas, aby po prostu obdarzyć go uśmiechem. Odkąd nakierowała ten nieszczęśliwy tłuczek w jego kierunku, nie rozstawali się na dłużej. Byli niczym idealnie zlepione, dwie części tego samego wazonu. Tracące na funkcjonalności, gdy bywały rozdzielone. Niebędące w stanie utrzymać we wnętrzu upragnionej wody, gdy roztłuczone. Podczas ich sierpniowej kłótni to właśnie miało miejsce — pęknięcie, przez które kropla po kropli uciekał płyn dający życie ich relacji. Pojednanie miało być niczym nałożenie ochronnej warstwy — niewidzialnej i przywracającej stan sprzed skazy. Tak się jednak nie wydarzyło, bo i same elementy składowej były już inne. Z lekka obtłuczone w paru miejscach, wytarte w innych. A więc i dopasowane musiały być inaczej. Niby po staremu, lecz równocześnie w całkowicie nowy, nieznany wcześniej sposób. Dopasowane tak, by mogły ponownie łapać w swoje wnętrze życiodajną wodę. Nie. Nie wiem.
Myślał, że potrzebowałby czasu. Że potrzebowałby zrozumienia sytuacji w sposób, w jaki nie byłoby wątpliwości co do tego, co się działo i co mogło się wydarzyć. Że nie poszedłby dalej bez pewności. W końcu to wszystko było takie delikatne. Oni sami wobec siebie byli delikatni, gdy z niewiadomych przyczyn między dawnymi przyjaciółmi pojawiło się inne porozumienie. Dojrzałe porozumienie, w które wkradło się coś więcej. Coś, czego się nie spodziewali. W końcu mieli siebie całe lata, a nigdy wcześniej — pomimo możliwości — nie pojawiło się spięcie podyktowane wzajemną fascynacją. A przecież szans na to mieli na każdym kroku, lecz granica nigdy nie została złamana. Nie potrzebowali, by widzieć siebie takimi. By nie przejmować się zasadami, jakie obowiązywały dziewczynki i chłopców w ich wieku. Które obowiązywały młodych dorosłych. Które obowiązywały panny i kawalerów. Które obowiązywały uzdrowicieli i profesorów. Które obowiązywały samotne matki i wdowców. Mentalnie nigdy nie postrzegali się w sposób typowy dla kobiety i mężczyzny — w końcu byli dla siebie kimś więcej. Znajdowali się ponad tą sferą. Ponad sferą komplikującą wszystko. Wcześniej byli nieskomplikowani. W wieku nastoletnim a później także młodych dorosłych pomimo oczywistych teraz słów innych wiedzieli, kim byli. Byli Roselyn i Jaydenem i nikim więcej. Tylko sobą i aż sobą.
Nie poruszył się, gdy podeszła. Gdy była tak blisko, że jedyne czego chciał to znaleźć się bliżej. O czym myślała? Czego pragnęła ona sama? O czym mówiła? Ze wzrokiem spuszczonym ku podłodze i tak natrafił na jej sylwetkę przed sobą — stojącą tuż tuż. Nie protestującą przed tym, co właśnie od niego usłyszała. Nie oddalającą się. Nie zaprzeczającą. Gdy poczuł jej delikatny dotyk na swojej skórze, drgnął, a dreszcz przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa. W końcu opuszki jej palców parzyły. Jednak nie w nieprzyjemności. Były niczym rozgrzane palenisko, które chciał przyjmować, któremu chciał się poddać, lecz był zbyt przytłoczony, by zareagować. Oszołomienie sprawiło, że krew przyspieszyła swego przepływu, a w uszach mężczyzny słychać było jedynie jej szum. Tętnienie rozedrganego gwałtownie serca, które już na pewno mogła wyczuć nawet przez materiał ubrania, gdy oparła czoło na odpowiedniej wysokości. Gdy razem z tym gestem, na klatce piersiowej mężczyzny osiadło coś ciężkiego. Coś, co nie wiązało się z czarownicą.
Nie rozumiem.
Wiem, co czuję. Nie rozumiem tego, co się dzieje.
Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała, pracując i falując niczym rozpalony piec. Wciąż z jej na niej czołem i nieznanym ciężarem. Z dłońmi błądzącymi na odkrytych skrawkach jego skóry. Ze słowami rozbrzmiewającymi w jego umyśle niczym dzwon, niesiony dalekim echem po nieprzebranej tafli wody. Nawołujący go z oddali. Ciągnący ku sobie.
Szukam cię. Chcę twojej uwagi.
Wiem, co czuję. I nie wiem, co mam z tym zrobić.
Cisza zapadła między nimi, a on zdawał się jakby nieobecny. Wciąż niereagujący na wędrujące powoli palce na swoich nadgarstkach. Nieporuszony zasłyszanymi słowami. Niczym puste naczynie wyzbyte duszy. Prawda była jednak zgoła całkowicie odmienna. Serce wciąż pracowało, klatka pracowała, ciepło biło ku kobiecie, a chaos... Oh, ten słodki chaos nie pozwalał mu ozdrowieć. Wszystko działo się wszak w jego wnętrzu, słuchając i doświadczając ogołoconej prawdy. On także nie znał odpowiedzi. Jak i dlaczego tak się działo. W końcu może powinien był czekać jeszcze całymi latami. Zupełnie jakby tak prędkie spojrzenie ku komuś innemu sprawiało, że szkalował pamięć i podkopywał prawdziwość uczucia, jakie miał w stosunku do Pomony. Powinien. Musiał. Może. Nie planował jednak tego. Nie zasadzał się. Nie zamierzał. Nie planował także tracić żony, a mimo to zdarzało się to. Tak jak i to, czego nie powinien, a mimo wszystko miało miejsce. Tak jak i ona nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na pytanie, co dalej, tak i on gubił się w nowych doznaniach, wyznaniach. Czując, jak na piersi osiadał mu ciężki głaz, utrudniając oddech, gdy patrzył na tak dobrze znane sobie czekoladowe włosy uchwycone w nieskładnym koku. Ale przecież...
Ja też się boję, ale to tylko my. Przecież wiesz.
Tylko my...
Zdawało się, że po całej wieczności jego mięśnie się poruszyły. W końcu męska dłoń powoli przesunęła się w przód i dotknęła biodra ukrytego pod grubym materiałem roboczej sukni, pozwalając, by dotyk na jego własnych nadgarstkach zelżał, nie wiedząc, co miało wydarzyć się dalej. Badała je, poznawała i chociaż ręka wyczuwała uwypuklenie kobiecej sylwetki, nie zatrzymała się na nim. To nie tego rodzaju bliskości szukała. Nie w tym konkretnym momencie. Przesunęła się więc na plecy, zahaczając po drodze o zapięte tam guziki. Nie one były jednak celem — dłoń zakończyła swoją wędrówkę, zawiązując się z drugą w splocie ramy stworzonej przez ramiona otaczające powoli jak do tej pory samotne kobiece ciało. Głos zagubił się gdzieś w gardle, a ramię silniej przyciągnęło do siebie drobniejszą sylwetkę, nie zważając na zbliżone do siebie bardziej niż zwykle biodra. Twarz wtuliła się w damski bark, zatapiając się w plątaninie materiału, ciepła skóry na szyi, zapachu tak dobrze znanego. Czuł, jak cała ta nagromadzona pula emocji rozpadła się, a to, co z niej zostało, zaczęło wypływać wraz z powolnym zawilgoceniem przykrytych powiekami oczu. Wiedział w końcu, że razem z uwolnieniem, upadała równocześnie ostatnia z barier, pod którymi kryła się cała prawda i tylko prawda. Pod którą krył się on sam. Spragniony bliskości zdawał się nią tętnić. Myśli nie układały się już w zdania, a uczucia wręcz się z niego wylewały. Chciał, aby to poczuła. Aby poczuła, że to nie ona była w tym wszystkim drobna, lecz on. W końcu nie umiał wyartykułować tego wszystkiego, co odczuwał, ale jego ramiona oplatające jej ciało, twarz ukryta w załamaniu szyi, siła, jak i na równi delikatność, którą ją obdarzał w tym wszystkim, musiały mówić za niego. Znała go za dobrze, aby pominęła, jak istotna dla niego była bliskość. I może z chłopca stał się kimś innym, może wydarzenia ukształtowały go w całkowitą inną formę, lecz to, to się nie zmieniło. Uczucie pełne miłości, gdy przyciągał ją do siebie w smutku, w radości, w poruszeniu. I chociaż nie widziała jego twarzy, a on jej, słyszała stłumione drżenie głosu, czuła drżenie mięśni. Czuła przejęcie, jakie z niego epatowało. Aż w końcu...
- Tęsknię za tobą. - Nawet teraz, gdy znajdowała się tak blisko. Gdy czuł na twarzy jej ciepło. Gdy teoretycznie nie powinien był mieć podstawy, by tęsknić teraz. A jednak tak właśnie było i tęsknił za tym, że nie musieli przy sobie udawać. Że pomimo braku rozmowy i tak potrafili się porozumiewać. Że byli wsparciem tam, gdzie wszyscy inni zawodzili. Że po prostu mogła być przy nim, a on przy niej nie bojąc się niczego. Nie bojąc się samych siebie. Mimo że byli na drodze naprawienia tego, co zostało nadwyrężone, szli zupełnie inną ścieżką i chociaż sądzili, że nie musieli się ograniczać, robili to. Był tym zmęczony. Granicami, pilnowaniem się, aby nie zdmuchnąć chybiącego się sojuszu. Aby przybierać uśmiech tam, gdzie po prostu panował smutek. Przecież wiedział, że coś miał stracić razem z nadejściem wiosny, razem z końcem miesiąca. Kogoś. Kogoś, kogo kochał. Dlaczego oni wszyscy musieli odchodzić? Nie otwierając oczu, wyprostował się lekko, by być w stanie oprzeć rozgrzane czoło o to, które należało do niej. By oddychać tym samym powietrzem, które opuszczało jej usta. Jego dłonie nie pozostały w stagnacji, gdy obie znalazły swoje miejsce na odsłoniętej, damskiej szyi, eksplorując krańce brody. - Zostań ze mną. - W ferworze odkryć i bombardujących jego umysł boźdźców nie miał na myśli dalekiej przyszłości. Nie dochodziły do niego owe momenty przyszłe. Było tylko tu. Tu i teraz. Z nią i nikim innym. Chciał, żeby została i była blisko. By pozwoliła mu na siebie patrzeć. Czuć jej zapach. Dotknąć spracowanego długą nocą ciała. By moment stał się zawsze. Na zawsze.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Milczał. Oczekiwanie rozciągnęło się w całą wieczność. Jakby jej słowa rozlały się w otchłań, która pochłonęła ich całych. Ją. Zatapiając pod falami niewiadomych. Słów, które chciała usłyszeć. Tych, których się bała. Niepewności.
Ta ciągnęło ją w głąb otchłani. Głębiej i głębiej. Sięgając po nią z miejsc, do których nie chciała wracać. Które miały przestać być jej częścią. Które przestały być jej częścią. Które czyniły ją kimś innym. Kimś kogo nie lubiła. Nie chciała taką być się.
Opierała się na sobie. Na decyzjach, które podejmowała. Ufała swoim dłoniom - mocy i wiedzy, która wiodła ruchem magnoliowego drewna. Ważyła nimi śmierć i życie. Musiała im ufać. Sobie. Wierzyć w siebie. We własną zdolność i talent. We swój umysł. I chociaż to nie było wszystkim. Nie wszystkim czym była. Stanowiło jednak silny filar, pryzmat przez który widziała własne odbicie. Nie to było wszystkim, nie to o niej stanowiło. Jednak tworzyło wyraźny kontur jej postaci. Wierzyła, że potrafi. Że jest w stanie. To i to wszystko inne. Wychować córkę. Przełamać zmęczenie. Przetrwać. Okazać siłę, gdy łatwiej było kruszeć.
Pewność siebie dziś topniała w tumanach ciszy. Oczekiwania. Na słowo. Gest. Reakcję na wyznanie, które zaczęło przerażać ją samą. Okrywać szczerość słów wstydem. Czuła żałosność własnej desperacji - potrzeby pozytywnego odzewu, potrzeby odwzajemnienia, która zalęgła się w niej niepostrzeżenie. Zdawać się mogło nie potrzebowała jej wcześniej, gdy to wszystko trwało w milczeniu. Dziś zaś potrzebowała to usłyszeć. Skończyć osobliwą udrękę.
Osobliwą, bo nigdy nie sądziła, że obnaży ją właśnie on. Nie w taki sposób. Nie on. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek ktoś mógłby obudzić w niej takie emocje, że ktoś obedrze ją to z własnej dumy. Tego, że wierzyła w to, że owszem - była wystarczająca. Może nie dla Anthony’ego, ale dla niego już nie musiała. Mimo to te uczucie narodziło się w niej ponownie. Właśnie teraz, gdy słowa wypłynęły spomiędzy warg, gdy odkryła część tego co skrywała przed Jaydenem całymi tygodniami. Że to wszystko to będzie zbyt mało. Że ona - to było po prostu zbyt mało i że mógł mieć chcieć więcej niż to wszystko co oferowała. Czy właściwie oferowała cokolwiek? Nie była w niej świeżości, powiewu młodości, obietnicy nowych początków. Było zmęczenie i gorycz. Tak wiele strachu i frustracji. Nie była romantyczką. Wiedziała, że nie tego mężczyźni oczekiwali od kobiet. I chociaż pozostawał wciąż sobą. Nim. Jaydenem. Który nigdy nie wymuszał na niej, by była kimś innym niż w rzeczywistości była. Mógł ją kochać kiedyś, uczyć się kochać osobę, którą się stała… Miał prawo pragnąć dla siebie czegoś innego. Miała prawo nie akceptować takiego stanu rzeczy.
Bała się, że ją odepchnie. Nie stanowczo, w gniewie. Delikatnie, nie chcąc sprawiać jej wstydu i przykrości. Litościwie.
Bała się, że powiedziała zbyt wiele. Zbyt mało. Że teraz ważył słowa, by włożyć w nie jak najwięcej uprzejmości. Że wymyśliła sobie to wszystko. Ten moment. Słowa, które wypłynęły spomiędzy jego warg. Jego spojrzenie. Nieznaczny gest, gdy zdawał się chcieć sięgnąć jej ust.
Bała się w ten nienaturalny dla nich sposób.
Dziś wszystko było jednak inne. Nie tylko dziś. Oni byli zupełnie inni. Przez ostatnie tygodnie. Miesiące. Tak wiele energii poświęciła na to, aby się tego wyprzeć, że nie znalazła jej na to, aby to poznać. Zrozumieć. To co nieznane zaś od zawsze budziło strach.
Dziś potrzebowała tego, by poczuć się bezpieczną.
I owszem, minęła cała wieczność zanim poczuła, gdy jego dłoń sięgnęła jej biodra. Otumaniającą świadomość, że nie tak ją dotykał. Nie w sposób w jaki robił to wcześniej. Zamarła w cichym oczekiwaniu, gdy jego dłoń zdawała się przemierzać niekończącą się wędrówkę - cal po calu. Jakby jego najdrobniejszy ruch rozciągał się na całą wieczność.
Nie znała jej celu. Pozwoliła na to, aby to przejęło nad nią kontrolę. Pragnęła tego, aby palce zacisnęły się, zbliżyły ją do siebie i chciała tego, aby był po prostu czuły i okazał jej szacunek. Pragnęła, aby guziki poddały się naporowi jego dłoni i chciała tego, aby wszystko pozostało na swoim miejscu - by nie zmącić tej chwili, tego ciepła, by nie postąpić pochopnie. Aż w końcu nie pragnęła już niczego więcej, gdy zamknął ją w uścisku. Gdy sama przywarła do niego, bez żadnego oporu, bo podobnie jak on chciała tego samego - bliskości. Tej jego. Czuła ciężkich oddech gubiący się we włosach, delikatnie łaskocząc skórę. Czuła go. Jedynie go, bo niepewności, strach i obawy zdawały się opuścić jej ciało. Byli tylko oni. Spleceni w tym nowym porozumieniu. I gdyby była w stanie żałować teraz czegokolwiek to tego, że broniła się przed nim. Przed uczuciami jakimi go darzyła. Wszystkim tym czego starała się wyprzeć, bo właśnie teraz wszystko zdawało się odnaleźć porządek. Porządek zaklęty w dwóch ciałach, które zdawały pasować do siebie mimo różnic.
Tęsknie za tobą.
Wiem, ja za tobą też.
Rysowali granice tam gdzie nie powinni. Kontrolując każdy swój ruch, niemal wydzierała z siebie część siebie. Tą nierozerwalnie połączoną z Jaydenem. Od niemal zawsze. Na zawsze. Rok temu czy teraz. Wydawało jej się, że chroniąc się przed tym dąży do naprawy. Nie taki porządek zdawały się dyktować ich serca. I właśnie taki musieli zaakceptować.
Tym razem to Rose milczała. Topiąc się w jego ramionach. Nie próbując szukać odpowiedzi na to jak będzie wyglądało jutro, pojutrze czy za tydzień, a nawet miesiąc. Jak zareagują na siebie, gdy spotkają się za kilka godzin, jak miną się w korytarzu, co będzie gdy do zamkniętej teraz przestrzeni wkradną się inni mieszkańcy domu. Nie musieli składać sobie żadnych obietnic, podejmować decyzji. W tym małym świecie potrzebowała jedynie wiedzieć. Być świadomą. Pozwolić sobie przepracować te emocje później. Teraz jedynie być.
Zdawało jej się, że potrzebuje tylko tego, jednak gdy jego dłonie na nowo poruszyły się, gdy czuła ich szorstką fakturę na szyi. Gdy czuła, że oddech muska policzki, że jego usta są tak blisko, że wystarczy jedynie po nie sięgnąć. Odkryła, że nawet teraz pragnie więcej. Rysując wargami ich kontur, niemal po nie sięgając, niemal czując ich dotyk.
Ciemne oczy rozszerzyły się w wyrazie rozproszenia, gdy prychnięcie skrzata domowego rozbiło ciszę.
Kolejny raz Thaech Fael przypomniało im, że nie byli tu sami. Niemalże nigdy. Że kryli się ze swoimi uczuciami w cieniach, a wystawione na światło dzienne tworzyły chaos. Odsunęła się od niego, nie dlatego że chciała. Musiała.
Śpioszek bąkał coś pod nosem, ale dla niej nie było to już ważne.
Jedynie cicha prośba - Zostań ze mną. Chciała ją spełnić, ale wiedziała że nie mogła. Nie mogła zostać tu z nim, nie mogła prosić, by poszedł za nią do sypialni.
Powietrze z impetem opuściła płuca. Była rozproszona, spłoszona. Teraz zdawało jej się, że potrzebuje być daleko od niego. Bo jedynie tam mogła złapać oddech, zrozumieć i przeanalizować. Teraz on ją rozpraszał, płoszył. Zaburzał jej proces pojmowania.
- Jestem. Będę tu - wyszeptała, przelotnie sięgając spojrzeniem jego oczu. Chociaż nie w taki sposób w jaki tego teraz pragnęli. W jednej z sypialni tego domu. Kilka kroków dalej. Przy tym samym stole, grzejąc się przy tym samym kominku. Nie miało być to stanem permanentnym, dziś jednak jedynym co mieli. Musieli wrócić do rzeczywistości, a ta rysowała między nimi przestrzeń.
- Wrócimy do tego - uśmiechnęła się krótko, szybko jednak pojmując znaczenie tych słów. Nie chciała sugerować mu niczego zdrożnego. Kontynuacji. - Porozmawiamy - poprawiła się pośpiesznie, czując jak zakłopotanie wykrzywia uśmiech. Potrafiła przywołać do siebie tą scenę sprzed kilku chwil, gdy opuściło ich skrępowanie. Gdy nie było zmieszania. Gdy każdy gest prowadzony był jedynie potrzebą, pragnieniem, był kolejnym krokiem bliskości. Teraz jednak przestrzeń napęczniała wszystkim tym co było logiczne. Logicznym był czas, którego potrzebowała by przemyśleć to wszystko. Logicznym było pozwolenie sobie na dystans. By oboje mogli znaleźć na to wszystko miejsce w swoich skomplikowanych życiach.
Tęsknili za światem, w którym nie było tego wszystkiego. Tam gdzie mogli po prostu być. Jednak prawdą było, że musieli liczyć się z tym wszystkim co było dookoła. Byli dorośli. Dojrzali. Poddawanie się porywom, nie było już dla nich. Dlatego nawet jeśli nie chciała odrywać się od niego, być dalej, dawać sobie czas na myślenie, to doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że właśnie to było potrzebne. Musieli zaufać sobie nawzajem na tyle, aby pozwolić sobie na to. Że przestrzeń i czas nie rozerwie, nie przeinaczy dzisiejszych zdarzeń.
|zt
Ta ciągnęło ją w głąb otchłani. Głębiej i głębiej. Sięgając po nią z miejsc, do których nie chciała wracać. Które miały przestać być jej częścią. Które przestały być jej częścią. Które czyniły ją kimś innym. Kimś kogo nie lubiła. Nie chciała taką być się.
Opierała się na sobie. Na decyzjach, które podejmowała. Ufała swoim dłoniom - mocy i wiedzy, która wiodła ruchem magnoliowego drewna. Ważyła nimi śmierć i życie. Musiała im ufać. Sobie. Wierzyć w siebie. We własną zdolność i talent. We swój umysł. I chociaż to nie było wszystkim. Nie wszystkim czym była. Stanowiło jednak silny filar, pryzmat przez który widziała własne odbicie. Nie to było wszystkim, nie to o niej stanowiło. Jednak tworzyło wyraźny kontur jej postaci. Wierzyła, że potrafi. Że jest w stanie. To i to wszystko inne. Wychować córkę. Przełamać zmęczenie. Przetrwać. Okazać siłę, gdy łatwiej było kruszeć.
Pewność siebie dziś topniała w tumanach ciszy. Oczekiwania. Na słowo. Gest. Reakcję na wyznanie, które zaczęło przerażać ją samą. Okrywać szczerość słów wstydem. Czuła żałosność własnej desperacji - potrzeby pozytywnego odzewu, potrzeby odwzajemnienia, która zalęgła się w niej niepostrzeżenie. Zdawać się mogło nie potrzebowała jej wcześniej, gdy to wszystko trwało w milczeniu. Dziś zaś potrzebowała to usłyszeć. Skończyć osobliwą udrękę.
Osobliwą, bo nigdy nie sądziła, że obnaży ją właśnie on. Nie w taki sposób. Nie on. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek ktoś mógłby obudzić w niej takie emocje, że ktoś obedrze ją to z własnej dumy. Tego, że wierzyła w to, że owszem - była wystarczająca. Może nie dla Anthony’ego, ale dla niego już nie musiała. Mimo to te uczucie narodziło się w niej ponownie. Właśnie teraz, gdy słowa wypłynęły spomiędzy warg, gdy odkryła część tego co skrywała przed Jaydenem całymi tygodniami. Że to wszystko to będzie zbyt mało. Że ona - to było po prostu zbyt mało i że mógł mieć chcieć więcej niż to wszystko co oferowała. Czy właściwie oferowała cokolwiek? Nie była w niej świeżości, powiewu młodości, obietnicy nowych początków. Było zmęczenie i gorycz. Tak wiele strachu i frustracji. Nie była romantyczką. Wiedziała, że nie tego mężczyźni oczekiwali od kobiet. I chociaż pozostawał wciąż sobą. Nim. Jaydenem. Który nigdy nie wymuszał na niej, by była kimś innym niż w rzeczywistości była. Mógł ją kochać kiedyś, uczyć się kochać osobę, którą się stała… Miał prawo pragnąć dla siebie czegoś innego. Miała prawo nie akceptować takiego stanu rzeczy.
Bała się, że ją odepchnie. Nie stanowczo, w gniewie. Delikatnie, nie chcąc sprawiać jej wstydu i przykrości. Litościwie.
Bała się, że powiedziała zbyt wiele. Zbyt mało. Że teraz ważył słowa, by włożyć w nie jak najwięcej uprzejmości. Że wymyśliła sobie to wszystko. Ten moment. Słowa, które wypłynęły spomiędzy jego warg. Jego spojrzenie. Nieznaczny gest, gdy zdawał się chcieć sięgnąć jej ust.
Bała się w ten nienaturalny dla nich sposób.
Dziś wszystko było jednak inne. Nie tylko dziś. Oni byli zupełnie inni. Przez ostatnie tygodnie. Miesiące. Tak wiele energii poświęciła na to, aby się tego wyprzeć, że nie znalazła jej na to, aby to poznać. Zrozumieć. To co nieznane zaś od zawsze budziło strach.
Dziś potrzebowała tego, by poczuć się bezpieczną.
I owszem, minęła cała wieczność zanim poczuła, gdy jego dłoń sięgnęła jej biodra. Otumaniającą świadomość, że nie tak ją dotykał. Nie w sposób w jaki robił to wcześniej. Zamarła w cichym oczekiwaniu, gdy jego dłoń zdawała się przemierzać niekończącą się wędrówkę - cal po calu. Jakby jego najdrobniejszy ruch rozciągał się na całą wieczność.
Nie znała jej celu. Pozwoliła na to, aby to przejęło nad nią kontrolę. Pragnęła tego, aby palce zacisnęły się, zbliżyły ją do siebie i chciała tego, aby był po prostu czuły i okazał jej szacunek. Pragnęła, aby guziki poddały się naporowi jego dłoni i chciała tego, aby wszystko pozostało na swoim miejscu - by nie zmącić tej chwili, tego ciepła, by nie postąpić pochopnie. Aż w końcu nie pragnęła już niczego więcej, gdy zamknął ją w uścisku. Gdy sama przywarła do niego, bez żadnego oporu, bo podobnie jak on chciała tego samego - bliskości. Tej jego. Czuła ciężkich oddech gubiący się we włosach, delikatnie łaskocząc skórę. Czuła go. Jedynie go, bo niepewności, strach i obawy zdawały się opuścić jej ciało. Byli tylko oni. Spleceni w tym nowym porozumieniu. I gdyby była w stanie żałować teraz czegokolwiek to tego, że broniła się przed nim. Przed uczuciami jakimi go darzyła. Wszystkim tym czego starała się wyprzeć, bo właśnie teraz wszystko zdawało się odnaleźć porządek. Porządek zaklęty w dwóch ciałach, które zdawały pasować do siebie mimo różnic.
Tęsknie za tobą.
Wiem, ja za tobą też.
Rysowali granice tam gdzie nie powinni. Kontrolując każdy swój ruch, niemal wydzierała z siebie część siebie. Tą nierozerwalnie połączoną z Jaydenem. Od niemal zawsze. Na zawsze. Rok temu czy teraz. Wydawało jej się, że chroniąc się przed tym dąży do naprawy. Nie taki porządek zdawały się dyktować ich serca. I właśnie taki musieli zaakceptować.
Tym razem to Rose milczała. Topiąc się w jego ramionach. Nie próbując szukać odpowiedzi na to jak będzie wyglądało jutro, pojutrze czy za tydzień, a nawet miesiąc. Jak zareagują na siebie, gdy spotkają się za kilka godzin, jak miną się w korytarzu, co będzie gdy do zamkniętej teraz przestrzeni wkradną się inni mieszkańcy domu. Nie musieli składać sobie żadnych obietnic, podejmować decyzji. W tym małym świecie potrzebowała jedynie wiedzieć. Być świadomą. Pozwolić sobie przepracować te emocje później. Teraz jedynie być.
Zdawało jej się, że potrzebuje tylko tego, jednak gdy jego dłonie na nowo poruszyły się, gdy czuła ich szorstką fakturę na szyi. Gdy czuła, że oddech muska policzki, że jego usta są tak blisko, że wystarczy jedynie po nie sięgnąć. Odkryła, że nawet teraz pragnie więcej. Rysując wargami ich kontur, niemal po nie sięgając, niemal czując ich dotyk.
Ciemne oczy rozszerzyły się w wyrazie rozproszenia, gdy prychnięcie skrzata domowego rozbiło ciszę.
Kolejny raz Thaech Fael przypomniało im, że nie byli tu sami. Niemalże nigdy. Że kryli się ze swoimi uczuciami w cieniach, a wystawione na światło dzienne tworzyły chaos. Odsunęła się od niego, nie dlatego że chciała. Musiała.
Śpioszek bąkał coś pod nosem, ale dla niej nie było to już ważne.
Jedynie cicha prośba - Zostań ze mną. Chciała ją spełnić, ale wiedziała że nie mogła. Nie mogła zostać tu z nim, nie mogła prosić, by poszedł za nią do sypialni.
Powietrze z impetem opuściła płuca. Była rozproszona, spłoszona. Teraz zdawało jej się, że potrzebuje być daleko od niego. Bo jedynie tam mogła złapać oddech, zrozumieć i przeanalizować. Teraz on ją rozpraszał, płoszył. Zaburzał jej proces pojmowania.
- Jestem. Będę tu - wyszeptała, przelotnie sięgając spojrzeniem jego oczu. Chociaż nie w taki sposób w jaki tego teraz pragnęli. W jednej z sypialni tego domu. Kilka kroków dalej. Przy tym samym stole, grzejąc się przy tym samym kominku. Nie miało być to stanem permanentnym, dziś jednak jedynym co mieli. Musieli wrócić do rzeczywistości, a ta rysowała między nimi przestrzeń.
- Wrócimy do tego - uśmiechnęła się krótko, szybko jednak pojmując znaczenie tych słów. Nie chciała sugerować mu niczego zdrożnego. Kontynuacji. - Porozmawiamy - poprawiła się pośpiesznie, czując jak zakłopotanie wykrzywia uśmiech. Potrafiła przywołać do siebie tą scenę sprzed kilku chwil, gdy opuściło ich skrępowanie. Gdy nie było zmieszania. Gdy każdy gest prowadzony był jedynie potrzebą, pragnieniem, był kolejnym krokiem bliskości. Teraz jednak przestrzeń napęczniała wszystkim tym co było logiczne. Logicznym był czas, którego potrzebowała by przemyśleć to wszystko. Logicznym było pozwolenie sobie na dystans. By oboje mogli znaleźć na to wszystko miejsce w swoich skomplikowanych życiach.
Tęsknili za światem, w którym nie było tego wszystkiego. Tam gdzie mogli po prostu być. Jednak prawdą było, że musieli liczyć się z tym wszystkim co było dookoła. Byli dorośli. Dojrzali. Poddawanie się porywom, nie było już dla nich. Dlatego nawet jeśli nie chciała odrywać się od niego, być dalej, dawać sobie czas na myślenie, to doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że właśnie to było potrzebne. Musieli zaufać sobie nawzajem na tyle, aby pozwolić sobie na to. Że przestrzeń i czas nie rozerwie, nie przeinaczy dzisiejszych zdarzeń.
|zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Pusta sala
Szybka odpowiedź