Prywatne biuro Hectora
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Biuro
Biuro przylega do sypialni Hectora i znajduje się w części niedostępnej dla pacjentów, oraz - w odróżnieniu od biblioteki - niedostępnej dla gości. Vale przechowuje tutaj książki i zapiski, których lepiej, by nikt nie widział. Zmieściły się tu ustawione wzdłuż ścian regały i biurko, mniejsze niż to w oficjalnym gabinecie.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihotsy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 14:02, w całości zmieniany 3 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
16.02
Zawsze musiał być ten pierwszy raz.
Działanie o nieprzewidywalnych skutkach, wkroczenie na zarośniętą ścieżkę bez mapy, podjęcie akcji bez planu ewakuacyjnego, przekroczenie granicy, która miała pozostać niezdobyta - tym przecież było życie, stałym błądzeniem po omacku, podróżą w nieznane, zatopieniem się w niezbadanej głębi, mając nadzieję na pochwycenie jeszcze kilku spazmatycznych oddechów. Adrenalina towarzysząca skrytemu za woalem tajemnic wyzwaniu prowokowała serce do szybszego bicia, a tym samym umysł do skrajnie szybkiego działania. Deirdre Mericourt nienawidziła pierwszych razów. Stanowiły zaprzeczenie perfekcji, uniemożliwiały odpowiednie przygotowanie, obnażały niepewność nowicjusza, czyli stanowiły uosobienie najgorszego koszmaru chorobliwie ambitnej czarownicy, nie wyobrażającej sobie egzystencji bez przejmowania kontroli nad każdą życiową sytuacją. Tym razem musiała przyznać się do porażki jeszcze przed przekroczeniem progu domu przy Rhyl Coast Road - tego przedpołudnia miała stawić czoła czemuś, do czego nie sposób było się przygotować.
Próbowała, Merlin świadkiem, że próbowała. Przeczytała wszystkie dostępne księgi o magipsychiatrii i najnowszych nurtach, zasięgnęła dyskretnego języka - manipulując swych podwładnych - w tym aspekcie, poszukując kogoś doświadczonego i dyskretnego, w końcu zaś nakreśliła konkretne słowa do doktora Vale'a. Polecano go półszeptem, a spętani zaklęciami koledzy zapewniali, że jest on profesjonalistą w całym tego słowa znaczeniu. Mericourt musiała poszukać...może nie pomocy, obrzydzało ją to słowo, ale kogoś, kto w obiektywny sposób oceniłby jej ostatnie doświadczenia, pomagając ustabilizować rozchwiany doświadczeniami umysł. Nienawidziła tracić kontroli, a w ciągu ostatnich tygodni zdarzało się to notorycznie, doprowadzając do wstydliwych, upokarzających wręcz sytuacji. Nie mogła sobie na nie pozwolić, dlatego też przełykała dumę, postanawiając udać się do specjalisty, pewna, że wystarczy wstępna rozmowa, by rozwiać jej wąptliwości. Może to nie była wina wypaczonej psychiki, a jakiegoś eliksiru? Może ktoś ją podtruwał? Tak, to było jedyne rozwiązanie.
Tak, jak jedynym rozwiązaniem wydawało się udanie na wizytę do magipsychiatry. Odpowiedzialnego, na tyle młodego, by być na bieżąco z odkryciami z dziedziny uzdrowicielstwa i na tyle dojrzałego, by móc poszczycić się szeregiem publikacji naukowych oraz zapleczem badawczym.
Stawiła się przed domem punktualnie, śmiało przekraczając kilka schodków prowadzących ku dębowym drzwiom. Zakołatała w nie zdecydowanie, mocno, po męsku; odpowiedź nadeszła niemal natychmiastowo, widocznie lekarz oczekiwał pacjenta; skrzydło zaskrzypiało, obnażając wnętrze korytarza oświetlonego kandelbarami. Zima sprowadzała na Anglię mrok nawet o tej przyzwoitej porze, lecz to nie blask świec przykuł uwagę Deirdre, a fizjonomia uzdrowiciela. Wyobrażała go sobie inaczej, wyglądał zaskakująco młodo, jak stażysta, nie jak magimedyk z wieloletnim doświadczeniem. Nie dała po sobie poznać zdziwienia, spojrzała na niego beznamiętnie, lecz z drapieżną uważnością, sunąc wzdłuż przystojnej, chłopięcej twarzy w dół, przez smukłą sylwetkę i długie ręce, sprawdzając, czy ten nie skrywa w dłoni różdżki. - Uzdrowiciel Vale?- bardziej stwierdziła niż zapytała w ramach powitania, po czym, nie czekając na hojne zaproszenie, prawie arogancko przekroczyła próg, powolnym gestem zsuwając z bladych dłoni długie, skórzane rękawiczki. - Byliśmy umówieni - kontynuowała tym samym oschłym, pozbawionym emocji tonem, ignorując ewentualne pytania, wyrazy szoku oraz niechęci. Dyskretnie przejrzała się w wiszącym w przedpokoju lustrze, wyglądała nienagannie, drogi czarny płaszcz z futrzanymi wyłogami podkreślał bogactwo, wysoko upięte włosy sugerowały dojrzałość, a czarna suknia, widoczna spod rozchełstane kołnierza pozwalała snuć senne marzenia o krągłości zmysłowego ciała. Czerwień ust była jedynym makijażem, ostrym, przyciągajacym uwagę na równi z czernią oczu oraz blaskiem włosów oprószonych śniegiem. - Czy wszystko w porządku, panie Vale? - spytała nieco niecierpliwie, przenosząc wyczekujący wzrok na uzdrowiciela. Przecież się umówili, zjawiła się o konkretnej godzinie w konkretnym miejscu, nie będącym szpitalem: podstawą tej relacji była anonimowośc, nie zamierzała budzić niepotrzebnych plotek ani wątpliwości, a jedynie rozwiać własny lęk o stan umysłu. - Zapłatę mogę uiścić z góry, jeśli taka jest pana wola - dodała swobodnie, bliska wzruszeniu ramion; galeony nie grały roli, mogła i dopłacić, o ile złoto byłoby gwarancją całkowitej dyskrecji. Zmrużyła oczy, przyglądając się wyczekująco Hectorowi, jednocześnie pozwalając sobie na czujne, prawie niegrzeczne objęcie jego ciała we władanie drobiazgowego wzroku; oceniała go, badała, upewniała się, że ma do czynienia z profesjonalistą - i kimś, kto zdoła ją zadowolić swą diagnozą.
Zawsze musiał być ten pierwszy raz.
Działanie o nieprzewidywalnych skutkach, wkroczenie na zarośniętą ścieżkę bez mapy, podjęcie akcji bez planu ewakuacyjnego, przekroczenie granicy, która miała pozostać niezdobyta - tym przecież było życie, stałym błądzeniem po omacku, podróżą w nieznane, zatopieniem się w niezbadanej głębi, mając nadzieję na pochwycenie jeszcze kilku spazmatycznych oddechów. Adrenalina towarzysząca skrytemu za woalem tajemnic wyzwaniu prowokowała serce do szybszego bicia, a tym samym umysł do skrajnie szybkiego działania. Deirdre Mericourt nienawidziła pierwszych razów. Stanowiły zaprzeczenie perfekcji, uniemożliwiały odpowiednie przygotowanie, obnażały niepewność nowicjusza, czyli stanowiły uosobienie najgorszego koszmaru chorobliwie ambitnej czarownicy, nie wyobrażającej sobie egzystencji bez przejmowania kontroli nad każdą życiową sytuacją. Tym razem musiała przyznać się do porażki jeszcze przed przekroczeniem progu domu przy Rhyl Coast Road - tego przedpołudnia miała stawić czoła czemuś, do czego nie sposób było się przygotować.
Próbowała, Merlin świadkiem, że próbowała. Przeczytała wszystkie dostępne księgi o magipsychiatrii i najnowszych nurtach, zasięgnęła dyskretnego języka - manipulując swych podwładnych - w tym aspekcie, poszukując kogoś doświadczonego i dyskretnego, w końcu zaś nakreśliła konkretne słowa do doktora Vale'a. Polecano go półszeptem, a spętani zaklęciami koledzy zapewniali, że jest on profesjonalistą w całym tego słowa znaczeniu. Mericourt musiała poszukać...może nie pomocy, obrzydzało ją to słowo, ale kogoś, kto w obiektywny sposób oceniłby jej ostatnie doświadczenia, pomagając ustabilizować rozchwiany doświadczeniami umysł. Nienawidziła tracić kontroli, a w ciągu ostatnich tygodni zdarzało się to notorycznie, doprowadzając do wstydliwych, upokarzających wręcz sytuacji. Nie mogła sobie na nie pozwolić, dlatego też przełykała dumę, postanawiając udać się do specjalisty, pewna, że wystarczy wstępna rozmowa, by rozwiać jej wąptliwości. Może to nie była wina wypaczonej psychiki, a jakiegoś eliksiru? Może ktoś ją podtruwał? Tak, to było jedyne rozwiązanie.
Tak, jak jedynym rozwiązaniem wydawało się udanie na wizytę do magipsychiatry. Odpowiedzialnego, na tyle młodego, by być na bieżąco z odkryciami z dziedziny uzdrowicielstwa i na tyle dojrzałego, by móc poszczycić się szeregiem publikacji naukowych oraz zapleczem badawczym.
Stawiła się przed domem punktualnie, śmiało przekraczając kilka schodków prowadzących ku dębowym drzwiom. Zakołatała w nie zdecydowanie, mocno, po męsku; odpowiedź nadeszła niemal natychmiastowo, widocznie lekarz oczekiwał pacjenta; skrzydło zaskrzypiało, obnażając wnętrze korytarza oświetlonego kandelbarami. Zima sprowadzała na Anglię mrok nawet o tej przyzwoitej porze, lecz to nie blask świec przykuł uwagę Deirdre, a fizjonomia uzdrowiciela. Wyobrażała go sobie inaczej, wyglądał zaskakująco młodo, jak stażysta, nie jak magimedyk z wieloletnim doświadczeniem. Nie dała po sobie poznać zdziwienia, spojrzała na niego beznamiętnie, lecz z drapieżną uważnością, sunąc wzdłuż przystojnej, chłopięcej twarzy w dół, przez smukłą sylwetkę i długie ręce, sprawdzając, czy ten nie skrywa w dłoni różdżki. - Uzdrowiciel Vale?- bardziej stwierdziła niż zapytała w ramach powitania, po czym, nie czekając na hojne zaproszenie, prawie arogancko przekroczyła próg, powolnym gestem zsuwając z bladych dłoni długie, skórzane rękawiczki. - Byliśmy umówieni - kontynuowała tym samym oschłym, pozbawionym emocji tonem, ignorując ewentualne pytania, wyrazy szoku oraz niechęci. Dyskretnie przejrzała się w wiszącym w przedpokoju lustrze, wyglądała nienagannie, drogi czarny płaszcz z futrzanymi wyłogami podkreślał bogactwo, wysoko upięte włosy sugerowały dojrzałość, a czarna suknia, widoczna spod rozchełstane kołnierza pozwalała snuć senne marzenia o krągłości zmysłowego ciała. Czerwień ust była jedynym makijażem, ostrym, przyciągajacym uwagę na równi z czernią oczu oraz blaskiem włosów oprószonych śniegiem. - Czy wszystko w porządku, panie Vale? - spytała nieco niecierpliwie, przenosząc wyczekujący wzrok na uzdrowiciela. Przecież się umówili, zjawiła się o konkretnej godzinie w konkretnym miejscu, nie będącym szpitalem: podstawą tej relacji była anonimowośc, nie zamierzała budzić niepotrzebnych plotek ani wątpliwości, a jedynie rozwiać własny lęk o stan umysłu. - Zapłatę mogę uiścić z góry, jeśli taka jest pana wola - dodała swobodnie, bliska wzruszeniu ramion; galeony nie grały roli, mogła i dopłacić, o ile złoto byłoby gwarancją całkowitej dyskrecji. Zmrużyła oczy, przyglądając się wyczekująco Hectorowi, jednocześnie pozwalając sobie na czujne, prawie niegrzeczne objęcie jego ciała we władanie drobiazgowego wzroku; oceniała go, badała, upewniała się, że ma do czynienia z profesjonalistą - i kimś, kto zdoła ją zadowolić swą diagnozą.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
16.02
Niegdyś by się na to nie zgodził. Oddzielał życie prywatne od zawodowego grubą ścianą i tęsknił za czasami, gdy miał gabinet w centrum Londynu, z dala od domu i rodziny (a za to niedaleko Wenus). Anomalie i dziejowa zawierucha kruszyły jednak tą ścianę, kawałek po kawałku. Najpierw był zmuszony zamknąć biuro w stolicy i przenieść się do domowego gabinetu, by stamtąd skuteczniej pomagać żonie okiełznać dziecięcą magię Deimosa. Po ustaniu anomalii nie zdążył zorganizować powrotu do stolicy - został samotnym ojcem. Syn nie miał wstępu do gabinetu, a pacjenci do domu i Hector chciał, by tak pozostało... ale wojna utrudniała znalezienie nowych klientów (kto miałby teraz pieniądze i czas na terapię?). By ich pozyskać, chętniej niż kiedykolwiek wcześniej poddawał się ich zachciankom.
Gdy otrzymał list od zagadkowego D.M, w pierwszym odruchu chciał wyjaśnić, że wizyta w przydomowym gabinecie jest równie dyskretna, jak gościna w domu. W końcu jednak poddał się, nie chcąc przepłoszyć tajemniczego gościa. Być może inny człowiek nie zaprosiłby tak pochopnie nieznajomego pod własny dach, ale prawdziwy gabinet dzieliło od domowego tylko kilka ścian, a Hector Vale nie miał ani wielkich majętności ani nic do ukrycia ani specjalnych umiejętności w zakresie samoobrony gdyby ktoś zdecydował się go obrabować podczas terapii.
Ten dom nie był nawet w pełni jego - poza biblioteką, biurem i gabinetem. Resztę meblowała Bea, po swojemu. Bez niej było tu dziwnie pusto, ale nawet w jej obecności Hector czuł w tych ścianach tylko chłód i niezręczność.
Zaprosił nieznajomego klienta do prywatnych pokoi, w dniu, w którym Deimos miał być u dziadków. Nikt nie będzie im przeszkadzał, dyskrecja gwarantowana. Sądząc po konkretnym tonie listu, spodziewał się chyba mężczyzny, prawdopodobnie w średnim wieku. Oni zwykle wstydzili się terapii i proszenia o pomoc. Chętnie wysyłali za to na nią swoje córki, żony i kochanki, choć wtedy prosili o usługi magipsychiatry z większą swobodą - władczym tonem patriarchy, mającego w garści innych ludzi.
Poza podejrzeniami odnośnie płci i wieku nadawcy, Hector nie wiedział, kogo się spodziewać. Znanego naukowca, aktora, może nawet lorda? Kogoś zupełnie anonimowego, obsesyjnie dbającego o dyskrecję?
Ubrał się elegancko, choć możliwie nie-ekstrawagancko i konserwatywnie. Biała koszula, proste spodnie, czarna szata, idealnie wypastowane buty. Z niechęcią sięgnął po hebanową laskę - gdy przyjmował pacjentów w gabinecie, leżała za biurkiem, a on otwierał drzwi różdżką. Nie zauważali kalectwa na pierwszy rzut oka, mógł udawać normalnego. Dzisiaj jednak będzie musiał poprowadzić gościa wgłąb korytarzy parterowego domu, a bez laski będzie utykał jeszcze wyraźniej niż z nią.
Oczekiwał nieznajomego w przedpokoju, a gdy otworzył drzwi machnięciem różdżki, przez twarz przemknęło krótkie zaskoczenie. Nie spodziewał się kobiety, w dodatku tak młodej. Możliwe, że widział już gdzieś jej twarz, ale nie umiał sobie przypomnieć, gdzie - gdyby była osobą publiczną, z pewnością budziłaby silniejsze skojarzenia. Była piękna i elegancka, ale to jedyne, co mógłby o niej powiedzieć. Posągowa twarz wydawała się chłodna, ale nie był jeszcze pewien, czy to kwestia zagranicznej kultury (choć akcent miała angielski) czy cecha charakteru. Właściwie przyjął to z pewnym zadowoleniem - znosił wszystkie osobowości i dziwactwa swoich pacjentów, ale odkąd w młodości zbyt pochopnie zaangażował się w relację ze zbyt ekspresyjną i zbyt ciepłą kobietą, przebłyski wspomnień budziły w nim niejasne wyrzuty sumienia. Zresztą Beatrice też była ekspresyjna, dramatyczna i wybuchowa - i szczerze nie znosił tych cech własnej żony.
Szybko pohamował zdziwienie i przybrał neutralny wyraz twarzy. Słuchał w gabinecie najbardziej szokujących historii i spotykał się z różnymi zaskakującymi ludźmi. Niedawno odwiedziła go sama lady Evandra Rosier, a w styczniu o konsultację prosił sam lord Travers. Kimkolwiek była ta nieznajoma, miała takie samo prawo do dyskrecji jak arystokraci. Nie dyskryminował, przyjmował każdego, kto mu płacił. W przeszłości, kierując się młodzieńczym idealizmem, oferował nawet zniżki dla gorzej urodzonych. Odkąd spiżarnia zaczęła świecić pustkami - przestał.
-Dzień dobry. Magipsychiatra Vale. - poprawił ją odruchowo, choć bez śladu pretensji. Dbał o tytuły zawodowe, przez kilka długich lat pracował na to, by nazywać się magipsychiatrą, a nie byle uzdrowicielem. Uśmiechnął się łagodnie, choć nienachalnie - na jego bladej twarzy ten grzecznościowy wyraz sympatii wydawał się zaledwie cieniem prawdziwego uśmiechu.
-Oczywiście, że tak. - potwierdził, że jest w porządku. -Zapraszam do prywatnego biura. Jak pani widzi, okolica jest dość odludna, a wejście do oficjalnego gabinetu znajduje się z drugiej strony domu - ale w razie potrzeby dyskrecji możemy zmyślić dowolną wymówkę dla tej wizyty. - zaproponował konkretnie, bez zbędnych ceregieli. Zarówno w liście, jak i teraz, zdawała się szybko przechodzić do sedna sprawy.
-Jak mogę się do pani zwracać? - zapytał, bowiem to było jedyną niewiadomą, która miała teraz znaczenie. To, i jej problemy, o których pomówią gdy usiądą już w prywatnym biurze. -D.M brzmi dość niezręcznie, ale nie potrzebuję prawdziwych nazwisk - ma pani prawo do anonimowości, a wszystkie słowa jakie dziś padną pozostaną tylko między nami. - doprecyzował. Chciał móc zwracać się do niej po imieniu lub godności i nazwisku, jakkolwiek. Przełamać pierwszy zbudowany przez nią mur. Podświadomie zdecydował się na formę pani, była zbyt pewna siebie na starą pannę.
-Nie będzie takiej potrzeby. - kolejny blady uśmiech, lewa dłoń zaciśnięta na lasce, prawa ręka wskazująca korytarz do bocznych pokoi. Widział elegancki ubiór i skórzane rękawiczki, nie wątpił, że zapłaci. Nie wyglądała też na kogoś, kogo łatwo sprowokować - kiedyś jedna pacjentka uciekła rozhisteryzowana z gabinetu, by ze wstydem donieść pieniądze następnego dnia. Od tamtej pory zawsze miał w kieszeni szaty różdżkę, by rzucić Paxo w razie podobnych okoliczności, ale nie wyjmował jej bez ewidentnej potrzeby. Terapia miała być bezpiecznym miejscem, dla niego i dla pacjentów.
Głównie dla pacjentów.
-Zapraszam. - wskazał na trzecie z rzędu drzwi i poprowadził klientkę do biura. Wysprzątał je przed umówioną wizytą, zadbał aby nie zdradzało żadnych nadmiernie osobistych akcentów, to miała być dziś jej - a nie jego - przestrzeń. Biurko było pedantycznie uporządkowane, na regałach można było dostrzec standardowe pozycje o magipsychiatrii, klasykę czarodziejskiej literatury i najnowsze wydania Horyzontów Zaklęć. Wszelkie bardziej kontrowersyjne książki, nawet te naukowe (na przykład o psychologii sadyzmu), schował dziś do sypialni.
Usiadł za biurkiem, odłożył laskę i spojrzeniem wskazał brunetce fotel.
-Co panią do mnie sprowadza? - zagaił spokojnie, splatając palce na stole i skupiając na niej nienachalny, acz badawczy wzrok. Pozwoli jej mówić - albo milczeć. To drugie też sporo o niej powie.
Niegdyś by się na to nie zgodził. Oddzielał życie prywatne od zawodowego grubą ścianą i tęsknił za czasami, gdy miał gabinet w centrum Londynu, z dala od domu i rodziny (a za to niedaleko Wenus). Anomalie i dziejowa zawierucha kruszyły jednak tą ścianę, kawałek po kawałku. Najpierw był zmuszony zamknąć biuro w stolicy i przenieść się do domowego gabinetu, by stamtąd skuteczniej pomagać żonie okiełznać dziecięcą magię Deimosa. Po ustaniu anomalii nie zdążył zorganizować powrotu do stolicy - został samotnym ojcem. Syn nie miał wstępu do gabinetu, a pacjenci do domu i Hector chciał, by tak pozostało... ale wojna utrudniała znalezienie nowych klientów (kto miałby teraz pieniądze i czas na terapię?). By ich pozyskać, chętniej niż kiedykolwiek wcześniej poddawał się ich zachciankom.
Gdy otrzymał list od zagadkowego D.M, w pierwszym odruchu chciał wyjaśnić, że wizyta w przydomowym gabinecie jest równie dyskretna, jak gościna w domu. W końcu jednak poddał się, nie chcąc przepłoszyć tajemniczego gościa. Być może inny człowiek nie zaprosiłby tak pochopnie nieznajomego pod własny dach, ale prawdziwy gabinet dzieliło od domowego tylko kilka ścian, a Hector Vale nie miał ani wielkich majętności ani nic do ukrycia ani specjalnych umiejętności w zakresie samoobrony gdyby ktoś zdecydował się go obrabować podczas terapii.
Ten dom nie był nawet w pełni jego - poza biblioteką, biurem i gabinetem. Resztę meblowała Bea, po swojemu. Bez niej było tu dziwnie pusto, ale nawet w jej obecności Hector czuł w tych ścianach tylko chłód i niezręczność.
Zaprosił nieznajomego klienta do prywatnych pokoi, w dniu, w którym Deimos miał być u dziadków. Nikt nie będzie im przeszkadzał, dyskrecja gwarantowana. Sądząc po konkretnym tonie listu, spodziewał się chyba mężczyzny, prawdopodobnie w średnim wieku. Oni zwykle wstydzili się terapii i proszenia o pomoc. Chętnie wysyłali za to na nią swoje córki, żony i kochanki, choć wtedy prosili o usługi magipsychiatry z większą swobodą - władczym tonem patriarchy, mającego w garści innych ludzi.
Poza podejrzeniami odnośnie płci i wieku nadawcy, Hector nie wiedział, kogo się spodziewać. Znanego naukowca, aktora, może nawet lorda? Kogoś zupełnie anonimowego, obsesyjnie dbającego o dyskrecję?
Ubrał się elegancko, choć możliwie nie-ekstrawagancko i konserwatywnie. Biała koszula, proste spodnie, czarna szata, idealnie wypastowane buty. Z niechęcią sięgnął po hebanową laskę - gdy przyjmował pacjentów w gabinecie, leżała za biurkiem, a on otwierał drzwi różdżką. Nie zauważali kalectwa na pierwszy rzut oka, mógł udawać normalnego. Dzisiaj jednak będzie musiał poprowadzić gościa wgłąb korytarzy parterowego domu, a bez laski będzie utykał jeszcze wyraźniej niż z nią.
Oczekiwał nieznajomego w przedpokoju, a gdy otworzył drzwi machnięciem różdżki, przez twarz przemknęło krótkie zaskoczenie. Nie spodziewał się kobiety, w dodatku tak młodej. Możliwe, że widział już gdzieś jej twarz, ale nie umiał sobie przypomnieć, gdzie - gdyby była osobą publiczną, z pewnością budziłaby silniejsze skojarzenia. Była piękna i elegancka, ale to jedyne, co mógłby o niej powiedzieć. Posągowa twarz wydawała się chłodna, ale nie był jeszcze pewien, czy to kwestia zagranicznej kultury (choć akcent miała angielski) czy cecha charakteru. Właściwie przyjął to z pewnym zadowoleniem - znosił wszystkie osobowości i dziwactwa swoich pacjentów, ale odkąd w młodości zbyt pochopnie zaangażował się w relację ze zbyt ekspresyjną i zbyt ciepłą kobietą, przebłyski wspomnień budziły w nim niejasne wyrzuty sumienia. Zresztą Beatrice też była ekspresyjna, dramatyczna i wybuchowa - i szczerze nie znosił tych cech własnej żony.
Szybko pohamował zdziwienie i przybrał neutralny wyraz twarzy. Słuchał w gabinecie najbardziej szokujących historii i spotykał się z różnymi zaskakującymi ludźmi. Niedawno odwiedziła go sama lady Evandra Rosier, a w styczniu o konsultację prosił sam lord Travers. Kimkolwiek była ta nieznajoma, miała takie samo prawo do dyskrecji jak arystokraci. Nie dyskryminował, przyjmował każdego, kto mu płacił. W przeszłości, kierując się młodzieńczym idealizmem, oferował nawet zniżki dla gorzej urodzonych. Odkąd spiżarnia zaczęła świecić pustkami - przestał.
-Dzień dobry. Magipsychiatra Vale. - poprawił ją odruchowo, choć bez śladu pretensji. Dbał o tytuły zawodowe, przez kilka długich lat pracował na to, by nazywać się magipsychiatrą, a nie byle uzdrowicielem. Uśmiechnął się łagodnie, choć nienachalnie - na jego bladej twarzy ten grzecznościowy wyraz sympatii wydawał się zaledwie cieniem prawdziwego uśmiechu.
-Oczywiście, że tak. - potwierdził, że jest w porządku. -Zapraszam do prywatnego biura. Jak pani widzi, okolica jest dość odludna, a wejście do oficjalnego gabinetu znajduje się z drugiej strony domu - ale w razie potrzeby dyskrecji możemy zmyślić dowolną wymówkę dla tej wizyty. - zaproponował konkretnie, bez zbędnych ceregieli. Zarówno w liście, jak i teraz, zdawała się szybko przechodzić do sedna sprawy.
-Jak mogę się do pani zwracać? - zapytał, bowiem to było jedyną niewiadomą, która miała teraz znaczenie. To, i jej problemy, o których pomówią gdy usiądą już w prywatnym biurze. -D.M brzmi dość niezręcznie, ale nie potrzebuję prawdziwych nazwisk - ma pani prawo do anonimowości, a wszystkie słowa jakie dziś padną pozostaną tylko między nami. - doprecyzował. Chciał móc zwracać się do niej po imieniu lub godności i nazwisku, jakkolwiek. Przełamać pierwszy zbudowany przez nią mur. Podświadomie zdecydował się na formę pani, była zbyt pewna siebie na starą pannę.
-Nie będzie takiej potrzeby. - kolejny blady uśmiech, lewa dłoń zaciśnięta na lasce, prawa ręka wskazująca korytarz do bocznych pokoi. Widział elegancki ubiór i skórzane rękawiczki, nie wątpił, że zapłaci. Nie wyglądała też na kogoś, kogo łatwo sprowokować - kiedyś jedna pacjentka uciekła rozhisteryzowana z gabinetu, by ze wstydem donieść pieniądze następnego dnia. Od tamtej pory zawsze miał w kieszeni szaty różdżkę, by rzucić Paxo w razie podobnych okoliczności, ale nie wyjmował jej bez ewidentnej potrzeby. Terapia miała być bezpiecznym miejscem, dla niego i dla pacjentów.
Głównie dla pacjentów.
-Zapraszam. - wskazał na trzecie z rzędu drzwi i poprowadził klientkę do biura. Wysprzątał je przed umówioną wizytą, zadbał aby nie zdradzało żadnych nadmiernie osobistych akcentów, to miała być dziś jej - a nie jego - przestrzeń. Biurko było pedantycznie uporządkowane, na regałach można było dostrzec standardowe pozycje o magipsychiatrii, klasykę czarodziejskiej literatury i najnowsze wydania Horyzontów Zaklęć. Wszelkie bardziej kontrowersyjne książki, nawet te naukowe (na przykład o psychologii sadyzmu), schował dziś do sypialni.
Usiadł za biurkiem, odłożył laskę i spojrzeniem wskazał brunetce fotel.
-Co panią do mnie sprowadza? - zagaił spokojnie, splatając palce na stole i skupiając na niej nienachalny, acz badawczy wzrok. Pozwoli jej mówić - albo milczeć. To drugie też sporo o niej powie.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Elegancki ubiór Hectora zrobił dobre pierwsze wrażenie; tak, spodziewała się kogoś bardziej niechlujnego, może oderwanego od rzeczywistości – wszak spędzał większość czasu w świecie ulotnej psychiki. Deirdre przyglądała się uzdrowicielowi z natarczywą uważnością, chwiejąc się gdzieś na krawędzi wręcz niegrzecznej, rozbierającej natarczywości a typowo męskiej arogancji, nadającej wzroku człowieka instynktownej władczości. Jak u drapieżnika, który samym zmrużeniem ślepi bada przeciwnika, okazując swoją wyższość. Pojawiła się tu przecież po pomoc, a sam ten fakt wiązał się ściśle z poczuciem upokorzenia, nadrabiała więc posturą, roztaczając wokół siebie nieprzystępną aurę. Im mniej pewnie się czuła, tym bardziej inspirowała się prezencją Tristana, jego gestami, uformowaniem sylwetki, nawet detalami stroju. Płaszcz, który zamaszyście ściągnęła w przedpokoju, pomimo ściśnięcia w talii był uszyty na męską modłę, z szerokimi klapami i dużymi guzikami; podobnie suknia, czarna, zapięta pod szyję, przypominająca w wyglądzie bardziej prostotę munduru niż piękno wiedźmich kreacji. Deirdre zawsze przybierała maski, ukrywała się za nowymi rolami, lecz tutaj musiała się z nich obnażyć; jedyną obroną pozostawało ubranie oraz zacięta mina, z jaką zakończyła inspekcję rozmówcy. Podsumowaną krótkim skinieniem głowy, ni to w powitaniu ni w akceptacji bladego dżentelmena. Machnęła ręką, niewerbalnie rozkazując, by poprowadził ją do środka, chociaż to on zapraszał ją do biura – kolejny sposób na to, by uspokoić nerwowo bijące serce i wzmocnić swą pozycję. – Dziękuję za pana przezorność, ale wydaje mi się, że to będzie nasze pierwsze i ostatnie spotkanie, nie ma więc potrzeby wymyślania skomplikowanych forteli – skomentowała bezpardonowo racjonalne sposoby na zwiększenie dyskrecji, od razu dając znać, że przyszła tutaj w konkretnym celu. Jednorazowym, czego była absolutnie pewna – i nieświadoma, że podobna deklaracja sporo mówiła o skali jej problemu i była charakterystyczna dla pacjentów wymagających długotrwałej terapii. Gdy zsunęła rękawiczki z nadgarstków, złożyła je razem i w podświadomym geście delikatnie uderzyła nimi o dłonie; niecierpliwość, prymitywna chęć okazania dominacji, oznaka zdenerwowania? – Powiedzmy, że mam na imię – zawiesiła głos, nie zastanowiła się nad tym, nie sądziła, że będzie to potrzebne. Przez sekundę zamierzała przedstawić się jako Evandra, to imię błąkało się w jej umyśle natarczywie od kilku tygodni, ale ostatecznie zrezygnowała. – Danielle – zakończyła zdecydowanie. Brzmiało dojrzale, statecznie, a przy tym melodyjnie; tak, dziś mogła stać się Danielle. Przyjmowanie obcych imion stanowiło do niedawna jej pracę, nie stanowiło więc trudności ani logistycznych ani psychicznych, a miało zagwarantować bezpieczeństwo. Nie wiedziała, że o tym samym aspekcie myśli w tej chwili magipsychiatra Vale. Dla niej zaproszenie pacjentki do domu było czymś oczywistym i ta opinia nie zmieniła się po ujrzeniu nierównego chodu mężczyzny, prowadzącego ją bocznym korytarzem. Szła tuż za nim, przyglądając się uważnie tej specyficznej ułomności, krzywym krokom, niepełnosprawności pasującej raczej do wiekowego czarodzieja niż do tak młodo wyglądającego uzdrowiciela. – Dlaczego nie można tego wyleczyć? – spytała bezpardonowo jeszcze zanim dotarli do gabinetu. Musiał wiedzieć, o co jej chodzi, w ciszy domu stukot laski roznosił się echem, nie dającym miejsca na interpretacje ostrego zapytania. Niegrzecznego, zdawała sobie z tego sprawę, bo choć w jej głosie nie sposób było znaleźć złośliwości czy kpiny, a jedynie chłodną chęć uzyskania informacji, to brutalnie wkraczała na rejony wrażliwe. Zwłaszcza dla przedstawiciela płci brzydkiej; pozornie tacy silni, tak naprawdę gięli się przy jakimkolwiek podważeniu ich potęgi czy nieomylności.
Z jej strony była to kolejna zaczepka, próba okazania dominacji, podkreślenia swej pozycji w tym wyimaginowanym stadzie. Chciała, by zdawał sobie sprawę z tego, że dostrzegła kulejącą jednostkę, lecz tak naprawdę pielęgnowała własną przewagę, bo tylko w ten sposób mogła poczuć się w tej niewygodnej sytuacji względnie komfortowo.
Przeszła przez próg gabinetu pewnie, przesuwając nieśpiesznym spojrzeniem po zadbanym biurku, bogatej bibliotece, nudnych obrazach. Nic w tym pomieszczeniu nie zdradzało zainteresowań, charakteru czy pasji Hectora; nie istniał żaden wizualny haczyk, o który mogłaby zaczepić i pociągnąć, by jeszcze mocniej wykrwawić z przewagi czarodzieja, który za moment miał poznać najbardziej wstydliwe informacje o Mericourt. Czuła lekkie drżenie rąk, ale powstrzymała je, podchodząc do fotela, który jej wskazał.
Zajęła miejsce powolnie, wręcz leniwie, jakby chcąc odłożyć w nieskończoność moment rozpoczęcia terapii, po czym założyła nogę na nogę, wygodnie rozsiadając się na meblu. Udawała rozluźnienie, tak naprawdę zdenerwowana i pełna irytacji. Irytowało ją to bezpłciowe pomieszczenie, irytowała ją lśniąca główka laski, irytowała cała ta sytuacja, irytował też on. Gładki, przystojny, schludny – i w jakiś pokrętny sposób znajomy. Półcień holu oraz zaaferowanie związane z powitaniami nie pozwoliły na dokładne przyjrzenie się rysom twarzy, teraz, gdy siedzieli wprost naprzeciwko siebie, kąt uniesionych warg, linia oczu, profil nosa wydawały się charakterystyczne. Zapadły w pamięć pomimo niekontrowersyjnej urody – dlaczego? Potrzebowała więcej danych, by odświeżyć pamięć: w tym jego głosu, sposobu układania zdań, drobnych gestów, które mogłyby ją doprowadzić do...właśnie, do czego? Do Ministerstwa Magii? Do Wenus? Zacisnęła usta na samą myśl, ale skrytykowała się w duchu, była tu dla siebie. I on również o tym przypominał zadając pierwsze, zadziwiająco trudne pytanie. Jak miała ująć w kilku słowach to, co ją gnębiło?
- Ostatnio zachowuję się irracjonalnie. Niezgodnie z tym, kim jestem i co sobą reprezentuję. Miewam ataki skrajnej agresji, rzadziej – absurdalnych zachowań – odpowiedziała po męczącej chwili ciszy. Zazwyczaj ją lubiła, grała z milczeniem, prowokowała, manipulowała, ale teraz, postawiona w roli pacjentki, cierpiała, musząc tkwić w tym niewygodnym milczeniu. Zresztą, im szybciej wydusi z siebie wątpliwości, tym szybciej magipsychiatra uzna jej problemy za nieistniejące, a ona – wróci do La Fantasmagorie zdrowa pewna siebie. – Przeszkadza mi to w pracy, która wymaga odpowiedzialności i nienagannej prezencji. Nie mogę nad sobą nie panować – podkreśliła to z mocą, mając na myśli nie tylko magiczny balet, ale przede wszystkim: swoje działania jako Śmierciożerczyni.
Z jej strony była to kolejna zaczepka, próba okazania dominacji, podkreślenia swej pozycji w tym wyimaginowanym stadzie. Chciała, by zdawał sobie sprawę z tego, że dostrzegła kulejącą jednostkę, lecz tak naprawdę pielęgnowała własną przewagę, bo tylko w ten sposób mogła poczuć się w tej niewygodnej sytuacji względnie komfortowo.
Przeszła przez próg gabinetu pewnie, przesuwając nieśpiesznym spojrzeniem po zadbanym biurku, bogatej bibliotece, nudnych obrazach. Nic w tym pomieszczeniu nie zdradzało zainteresowań, charakteru czy pasji Hectora; nie istniał żaden wizualny haczyk, o który mogłaby zaczepić i pociągnąć, by jeszcze mocniej wykrwawić z przewagi czarodzieja, który za moment miał poznać najbardziej wstydliwe informacje o Mericourt. Czuła lekkie drżenie rąk, ale powstrzymała je, podchodząc do fotela, który jej wskazał.
Zajęła miejsce powolnie, wręcz leniwie, jakby chcąc odłożyć w nieskończoność moment rozpoczęcia terapii, po czym założyła nogę na nogę, wygodnie rozsiadając się na meblu. Udawała rozluźnienie, tak naprawdę zdenerwowana i pełna irytacji. Irytowało ją to bezpłciowe pomieszczenie, irytowała ją lśniąca główka laski, irytowała cała ta sytuacja, irytował też on. Gładki, przystojny, schludny – i w jakiś pokrętny sposób znajomy. Półcień holu oraz zaaferowanie związane z powitaniami nie pozwoliły na dokładne przyjrzenie się rysom twarzy, teraz, gdy siedzieli wprost naprzeciwko siebie, kąt uniesionych warg, linia oczu, profil nosa wydawały się charakterystyczne. Zapadły w pamięć pomimo niekontrowersyjnej urody – dlaczego? Potrzebowała więcej danych, by odświeżyć pamięć: w tym jego głosu, sposobu układania zdań, drobnych gestów, które mogłyby ją doprowadzić do...właśnie, do czego? Do Ministerstwa Magii? Do Wenus? Zacisnęła usta na samą myśl, ale skrytykowała się w duchu, była tu dla siebie. I on również o tym przypominał zadając pierwsze, zadziwiająco trudne pytanie. Jak miała ująć w kilku słowach to, co ją gnębiło?
- Ostatnio zachowuję się irracjonalnie. Niezgodnie z tym, kim jestem i co sobą reprezentuję. Miewam ataki skrajnej agresji, rzadziej – absurdalnych zachowań – odpowiedziała po męczącej chwili ciszy. Zazwyczaj ją lubiła, grała z milczeniem, prowokowała, manipulowała, ale teraz, postawiona w roli pacjentki, cierpiała, musząc tkwić w tym niewygodnym milczeniu. Zresztą, im szybciej wydusi z siebie wątpliwości, tym szybciej magipsychiatra uzna jej problemy za nieistniejące, a ona – wróci do La Fantasmagorie zdrowa pewna siebie. – Przeszkadza mi to w pracy, która wymaga odpowiedzialności i nienagannej prezencji. Nie mogę nad sobą nie panować – podkreśliła to z mocą, mając na myśli nie tylko magiczny balet, ale przede wszystkim: swoje działania jako Śmierciożerczyni.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przywykł do tego, że to on jako ostatni odwraca wzrok od swoich pacjentów, do nieustannego poszukiwania balansu pomiędzy uważnością i natarczywością spojrzenia. Jedni peszyli się szybciej, inni później. Nie chciał nikogo spłoszyć, ale zarazem nie mógł sobie pozwolić na przeoczenie jakiegoś kluczowego gestu lub tiku. Choć pracował w gabinecie prywatnym, a nie na oddziale zamkniętym, i w teorii pacjenci przychodzili do niego z własnej woli, to w praktyce wielu z nich miało opory przed terapią, a przez ich słowa przebijała nieufność. Mowa ciała potrafiła powiedzieć mu więcej.
Tym razem to kruczowłosa klientka uporczywie nie odrywała od niego czarnych jak węgiel oczu. Przez moment przemknęło mu przez myśl, że teraz rozumie jak czują się pacjenci pod ostrzałem jego spojrzenia - ale podtrzymał kontakt wzrokowy, nie zdradzając zażenowania. Rozumiał, jeśli chciała go poznać, wybadać, zyskać iluzję kontroli aby przełamać mury nieufności.
Lewa brew lekko drgnęła, gdy pewnym siebie głosem uznała, że to będzie ich jedyne spotkanie. Wolałby sam to ocenić, przedstawić jej własne sugestie dotyczące terapii - ale zachowywała się normalnie, próżno było w jej gestach szukać nadmiernej emocjonalności, a na twarzy nie malowało się nawet zmęczenie. Może faktycznie skończy się na prostej konsultacji?
-Jak pani wygodniej. - zgodził się. Nie będzie się spierał, nie dopóki nie zajmie miejsca za biurkiem - dopiero tam czuł pełnię władzy jaką miał we własnym gabinecie.
-Miło panią poznać, Danielle. - dodał, by przekonać się jak jej fałszywe (zdradziła to chwila zawahania przed ostatecznym wyborem) imię brzmi na języku. Miękko, łagodnie. Jak nie ona. Czy właśnie taka chciała dzisiaj być, delikatna? Nie, zachowywała się wręcz odwrotnie. Nie powiązał jej manier ze sposobem bycia lordów, których mijał w Wenus i których władcze głosy słyszał w części publicznej lokalu. Ostry ton nie przystawał do tej pięknej kobiety, w jej ustach brzmiał obco i wydawał się jeszcze bardziej egzotyczny niż jej posągowe rysy twarzy.
Jeszcze mniej przystawały do niej kolejne słowa - bezpardonowe i niedelikatne. Był akurat odwrócony plecami, więc nie zauważyła chyba, jak przymyka na moment oczy i bierze głębszy wdech. Gdy zerknął na nią przez ramię, był już opanowany, jakby jej pytanie o kalectwo wcale nie zabolało.
-Nie wszystko da się całkowicie wyleczyć. - obwieścił spokojnie, jakby nie czuł się dotknięty, jakby nie chował urazy. Czuł się dotknięty, ale faktycznie nie miał jej pytania za złe. Słyszał je już wielokrotnie, może mógł się spodziewać podobnych zabiegów od kogoś, kto wcale nie chciał tu być. Otworzył drzwi, zajął wreszcie miejsce za biurkiem, odłożył laskę i...
...wcale nie urwał tematu, jak można się spodziewać.
-Nawet w magipsychiatrii nie da się całkowicie wyeliminować wszystkich... zranień lub zakrzywień na ludzkim umyśle. - kontynuował, porównując fizyczne kalectwo do dziedziny, którą zajmował się profesjonalnie. Odwracał kota ogonem, odciągając uwagę od siebie aby opowiedzieć więcej o swoich metodach leczenia. -Niektórzy specjaliści sądzą nawet, że nic nie jest prawdziwym zaburzeniem dopóki jawnie nie utrudnia codziennego funkcjonowania, dopóki człowiek jest w stanie z nim żyć. - rekompensować suche oczy kwiatami na grobie żony, planować z wyprzedzeniem wizyty w Wenus, od razu leczyć magią ślady po zbyt ciężkim uderzeniu, płacić tylko za przyjemność, a nie za blizny prostytutek.
Nie powiedział jeszcze wprost, że jest jednym z tych specjalistów, ale ich książki do niego przemówiły. Bez podobnego podejścia nie mógłby znieść samego siebie.
-Prowadzę prywatny gabinet, dlatego moje metody różnią się od oddziałów zamkniętych w szpitalach. Klienci trafiają do mnie z własnej woli i sami decydują, jak intensywnej pomocy im trzeba - ja wydaję tylko rekomendacje, od mikstur po terapię behawioralną. Na wstępie pragnę zastrzec, że zwykle polecam tą drugą - alchemia potrafi zaszkodzić nadmiernie rozchwianej psychice, uzależnić. - opowiadał spokojnie, z jednej strony chcąc uśmierzyć obawy pacjentki, a z drugiej jasno wyłożyć karty na stół. Ostatnio jedna z klientek zażądała leczniczych mikstur zanim opowiedziała cokolwiek o sobie, a na taki układ nie mógł się zgodzić. Nie istniała mieszanka ziół, która od ręki i na stałe zaleczy poważną traumę lub zaburzenia. Eliksiry uspokajające miały pomagać, ale nie były ostatecznym środkiem.
Położył dłonie na stole i uważnie wysłuchał pacjentki, nie przerywając, nie oceniając. Spojrzenie pozostawało nieruchome i spokojne, twarz bez żadnego wyrazu.
-Ostatnio. - powtórzył wreszcie po niej, powoli i cicho. -Jak długo to trwa? - dopytał, jak długo się z tym męczyłaś zanim uznałaś za rozwiązanie m n i e i przyszłaś tutaj, dumna, anonimowa i niechętna?
-Co pragnęłaby sobą pani reprezentować? - dopytał, ciekaw, co jest tym celem, fasadą, którą próbowała utrzymać. Nie pragnął szczegółów, raczej przymiotników - opanowanie, spokój, duma, nienaganna prezencja? To od niej wyczuwał, czy słusznie?
-Czasem... - zaczął ostrożnie, wbijając wzrok w jej oczy. -...skumulowany stres i tłumione emocje znajdują nagłe ujście. Na przykład w agresji. - wiedział coś o tym, wiedział to bardzo dobrze. -W takich sytuacjach warto pilnować balansu pomiędzy pracą, a przyjemnością, pomiędzy sytuacjami wymagającymi opanowania i kontekstem prywatnym, w którym można pozwolić sobie na większą swobodę. - zasugerował. Pierwsza lekarska rada, boleśnie oczywista.
-Zanim powiem coś więcej, chciałbym przeprowadzić krótki wywiad uzdrowicielski. Ciało i umysł współpracują, chciałbym się upewnić, że pani psychika nie reaguje na innego rodzaju obciążenia. Czy miewa pani problemy ze snem, czy sypia pani regularnie i znajduje czas na sen? Czy dopisuje pani apetyt i pani menu jest... - niedotknięte wojną i brakami w zaopatrzeniu? -...urozmaicone? Wreszcie, czy miesiączkuje pani regularnie? - urwał, choć wyglądał jakby chciał spytać o coś jeszcze. Beatrice wpadała w chwiejne nastroje po urodzeniu Deimosa, a po każdej otrzymanej od drogiego męża dawce Rue robiła się marudna i łatwo się złościła - choć przecież mieli układ, choć wytrwale czuwał nad jej dochodzeniem do zdrowia. Przekonał się przy niej, że macierzyństwo i związane z nim kwestie silnie odciskają się na kobiecej psychice, leczył też kilka pacjentek o podobnych problemach. Chyba nie wahałby się zadać tego pytania komuś innemu, ale przy Danielle czuł, że stąpa na cienkim lodzie. Ugryzł się więc w język, najpierw zbada inne możliwości.
-Czy ostatnio w pani życiu, prywatnym lub profesjonalnym, zaszły jakieś nagłe zmiany, nowe stresy?
Tym razem to kruczowłosa klientka uporczywie nie odrywała od niego czarnych jak węgiel oczu. Przez moment przemknęło mu przez myśl, że teraz rozumie jak czują się pacjenci pod ostrzałem jego spojrzenia - ale podtrzymał kontakt wzrokowy, nie zdradzając zażenowania. Rozumiał, jeśli chciała go poznać, wybadać, zyskać iluzję kontroli aby przełamać mury nieufności.
Lewa brew lekko drgnęła, gdy pewnym siebie głosem uznała, że to będzie ich jedyne spotkanie. Wolałby sam to ocenić, przedstawić jej własne sugestie dotyczące terapii - ale zachowywała się normalnie, próżno było w jej gestach szukać nadmiernej emocjonalności, a na twarzy nie malowało się nawet zmęczenie. Może faktycznie skończy się na prostej konsultacji?
-Jak pani wygodniej. - zgodził się. Nie będzie się spierał, nie dopóki nie zajmie miejsca za biurkiem - dopiero tam czuł pełnię władzy jaką miał we własnym gabinecie.
-Miło panią poznać, Danielle. - dodał, by przekonać się jak jej fałszywe (zdradziła to chwila zawahania przed ostatecznym wyborem) imię brzmi na języku. Miękko, łagodnie. Jak nie ona. Czy właśnie taka chciała dzisiaj być, delikatna? Nie, zachowywała się wręcz odwrotnie. Nie powiązał jej manier ze sposobem bycia lordów, których mijał w Wenus i których władcze głosy słyszał w części publicznej lokalu. Ostry ton nie przystawał do tej pięknej kobiety, w jej ustach brzmiał obco i wydawał się jeszcze bardziej egzotyczny niż jej posągowe rysy twarzy.
Jeszcze mniej przystawały do niej kolejne słowa - bezpardonowe i niedelikatne. Był akurat odwrócony plecami, więc nie zauważyła chyba, jak przymyka na moment oczy i bierze głębszy wdech. Gdy zerknął na nią przez ramię, był już opanowany, jakby jej pytanie o kalectwo wcale nie zabolało.
-Nie wszystko da się całkowicie wyleczyć. - obwieścił spokojnie, jakby nie czuł się dotknięty, jakby nie chował urazy. Czuł się dotknięty, ale faktycznie nie miał jej pytania za złe. Słyszał je już wielokrotnie, może mógł się spodziewać podobnych zabiegów od kogoś, kto wcale nie chciał tu być. Otworzył drzwi, zajął wreszcie miejsce za biurkiem, odłożył laskę i...
...wcale nie urwał tematu, jak można się spodziewać.
-Nawet w magipsychiatrii nie da się całkowicie wyeliminować wszystkich... zranień lub zakrzywień na ludzkim umyśle. - kontynuował, porównując fizyczne kalectwo do dziedziny, którą zajmował się profesjonalnie. Odwracał kota ogonem, odciągając uwagę od siebie aby opowiedzieć więcej o swoich metodach leczenia. -Niektórzy specjaliści sądzą nawet, że nic nie jest prawdziwym zaburzeniem dopóki jawnie nie utrudnia codziennego funkcjonowania, dopóki człowiek jest w stanie z nim żyć. - rekompensować suche oczy kwiatami na grobie żony, planować z wyprzedzeniem wizyty w Wenus, od razu leczyć magią ślady po zbyt ciężkim uderzeniu, płacić tylko za przyjemność, a nie za blizny prostytutek.
Nie powiedział jeszcze wprost, że jest jednym z tych specjalistów, ale ich książki do niego przemówiły. Bez podobnego podejścia nie mógłby znieść samego siebie.
-Prowadzę prywatny gabinet, dlatego moje metody różnią się od oddziałów zamkniętych w szpitalach. Klienci trafiają do mnie z własnej woli i sami decydują, jak intensywnej pomocy im trzeba - ja wydaję tylko rekomendacje, od mikstur po terapię behawioralną. Na wstępie pragnę zastrzec, że zwykle polecam tą drugą - alchemia potrafi zaszkodzić nadmiernie rozchwianej psychice, uzależnić. - opowiadał spokojnie, z jednej strony chcąc uśmierzyć obawy pacjentki, a z drugiej jasno wyłożyć karty na stół. Ostatnio jedna z klientek zażądała leczniczych mikstur zanim opowiedziała cokolwiek o sobie, a na taki układ nie mógł się zgodzić. Nie istniała mieszanka ziół, która od ręki i na stałe zaleczy poważną traumę lub zaburzenia. Eliksiry uspokajające miały pomagać, ale nie były ostatecznym środkiem.
Położył dłonie na stole i uważnie wysłuchał pacjentki, nie przerywając, nie oceniając. Spojrzenie pozostawało nieruchome i spokojne, twarz bez żadnego wyrazu.
-Ostatnio. - powtórzył wreszcie po niej, powoli i cicho. -Jak długo to trwa? - dopytał, jak długo się z tym męczyłaś zanim uznałaś za rozwiązanie m n i e i przyszłaś tutaj, dumna, anonimowa i niechętna?
-Co pragnęłaby sobą pani reprezentować? - dopytał, ciekaw, co jest tym celem, fasadą, którą próbowała utrzymać. Nie pragnął szczegółów, raczej przymiotników - opanowanie, spokój, duma, nienaganna prezencja? To od niej wyczuwał, czy słusznie?
-Czasem... - zaczął ostrożnie, wbijając wzrok w jej oczy. -...skumulowany stres i tłumione emocje znajdują nagłe ujście. Na przykład w agresji. - wiedział coś o tym, wiedział to bardzo dobrze. -W takich sytuacjach warto pilnować balansu pomiędzy pracą, a przyjemnością, pomiędzy sytuacjami wymagającymi opanowania i kontekstem prywatnym, w którym można pozwolić sobie na większą swobodę. - zasugerował. Pierwsza lekarska rada, boleśnie oczywista.
-Zanim powiem coś więcej, chciałbym przeprowadzić krótki wywiad uzdrowicielski. Ciało i umysł współpracują, chciałbym się upewnić, że pani psychika nie reaguje na innego rodzaju obciążenia. Czy miewa pani problemy ze snem, czy sypia pani regularnie i znajduje czas na sen? Czy dopisuje pani apetyt i pani menu jest... - niedotknięte wojną i brakami w zaopatrzeniu? -...urozmaicone? Wreszcie, czy miesiączkuje pani regularnie? - urwał, choć wyglądał jakby chciał spytać o coś jeszcze. Beatrice wpadała w chwiejne nastroje po urodzeniu Deimosa, a po każdej otrzymanej od drogiego męża dawce Rue robiła się marudna i łatwo się złościła - choć przecież mieli układ, choć wytrwale czuwał nad jej dochodzeniem do zdrowia. Przekonał się przy niej, że macierzyństwo i związane z nim kwestie silnie odciskają się na kobiecej psychice, leczył też kilka pacjentek o podobnych problemach. Chyba nie wahałby się zadać tego pytania komuś innemu, ale przy Danielle czuł, że stąpa na cienkim lodzie. Ugryzł się więc w język, najpierw zbada inne możliwości.
-Czy ostatnio w pani życiu, prywatnym lub profesjonalnym, zaszły jakieś nagłe zmiany, nowe stresy?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wcale nie sądziła, by uzdrowicielowi naprawdę miło było ją poznać, zapewne traktował ją jedynie jako opakowany w ciało i kolejną nudną historyjkę o szaleństwie worek galeonów, lecz skwitowała jego powitanie nieco wymuszonym uśmiechem. Wystarczyło, że odgrywała spokojną i morderczo pewną siebie, odgrywanie przyjaznej czarownicy mijało się z celem, który zamierzała osiągnąć wszelkimi środkami. W tym inwazyjnymi pytaniami o najintymniejsze słabości: werbalny cios poniżej pasa, także dosłownie, miał zapewnić dodatkowe punkty przewagi oraz załagodzić drżącą nerwowość serca. Powiodło się, podkreślając niepełnosprawność przeciwnika - na Merlina, Deirdre, przyszłaś tu po pomoc, nie po to, by walczyć, czyż nie? - na kilka chwil naprawdę poczuła się lżej. Na tyle, by naprawdę docenić wygodę fotela, na którym zasiadła oraz uznać uporządkowane wnętrze za kolejny dowód na profesjonalizm magipsychiatry.
O dziwo, nie reagującego na bezpardonowe pytanie oburzeniem czy karcącym prychnięciem. Odpowiedział od razu, ze spokojem, a gdy już zasiedli naprzeciwko siebie, oddzieleni dębowym biurkiem niczym buforem bezpieczeństwa, kontynuował odpowiedź. Nie zostawiał jej z byle ochłapem informacji, wypowiadał się wyczerpująco, nie dając się sprowokować. Stał jednak - nomen omen - twardo na gruncie bezosobowości, nie zdradzając przyczyny kalectwa. W sumie o to przecież nie zapytała. Deirdre zmrużyła lekko oczy, słuchając psychologicznej opowieści, starając się dostrzec w niej jakąś rysę, w którą mogłaby wbić paznokcie, zdejmując z tego statecznego magimedyka wierzchnią warstwę. - Magia powinna poradzić sobie z fizycznymi urazami - odparła od razu, nie mając zielonego pojęcia o czarach leczniczych, za to zaślepiona siłą magii, której była tak wierna. Skoro jej różdżka potrafiła zagotować krew w żyłach, rozszarpać kończynę i wywinąć jelita na drugą stronę, dlaczego nikt nie odnalazł skutecznego przeciwieństwa, nie zapanował nad magią na tyle dobrze, by znaleźć odpowiednią inkantację na wszystko? Mericourt nieświadomie szukała ucieczki od tematu swojego zdrowia, koncentrowała się na tym, co nieistotne: i nie potrafiła zapanować nad chęcią przejęcia władczej roli w tej konwersacji. - Dla mnie to brzmi jak przyznanie się do porażki, jak wymówki, doktorze Vale. Myślałam, że magipsychiatria to konkretna nauka przynosząca realną pomoc - skwitowała bez pogardy, za to z nieco sarkastycznym błyskiem w oku wypowiedzi o niemożliwym wyleczeniu czy akceptowanych skrzywieniach. Ona nie tolerowała żadnych wypaczeń. - Co się panu stało? - dorzuciła jeszcze niemalże na tym samym wydechu, wprost, sugestywnie przenosząc wzrok niżej, pod blat biurka, gdzie skryła się jego noga, po czym podniosła go w górę, śmiało spoglądając w oczy. Gdzieś już widziała to spojrzenie, ten profil; poczucie znajomości frustrowało ją coraz bardziej. - Wolałabym spożywać eliksir, bardziej wierzę alchemii niż bezproduktywnym rozmową, które równie dobrze mogę przeprowadzić z przyjacielem bądź lustrem - znów weszła mu w słowo, coraz bardziej poddenerwowana, czego w pełni nie mogła ukryć. Zdradzały ją głównie słowa, bo ciało pozostawało złudnie spokojne, rozluźnione, a twarz śmiała w swym egzotycznym pięknie. Właściwie na to liczyła, na uspokajający eliksir, który sprawi, że jej zachowanie się unormuje.
- Kilkanaście tygodni - odpowiedziała, ciesząc się, że przeszli do konkretów. Względnych, bo kolejne poruszane przez Vale'a kwestie nieco się rozmywały. - Spokój. Odpowiedzialność. Stateczność. Siłę. Profesjonalizm- wymieniała powoli, z powagą, dziwnie czując się z werbalizowaniem tak intymnych pragnień. Lub faktów, tak przecież prezentowała się wśród Rycerzy Walpurgii i w La Fantasmagorii, w tym drugim przypadku manewrując swym wizerunkiem w celu zadowolenia gości i zaspokojenia artystycznych potrzeb rozkapryszonej śmietanki towarzyskiej. Zawsze chwiała się gdzieś pośrodku, balansowała pomiędzy, wypełniając co do joty radę serwowaną przez uzdrowiciela. Umiar, równowaga, elastyczność; w to również wierzyła, chociaż w ostatnim czasie miała zdecydowanie mniej czasu na przyjemności. Zastanowiła się w ciszy nad jego słowami, w zamyśleniu odgarniając kosmyk czarnych włosów za ramię. - Więcej swobody i przyjemności sprawi, że moje zachowanie będzie bardziej przewidywalne? - upewniła się z lekkim niedowierzaniem: czy rozwiązanie jej problemu mogło być aż tak proste? A może winnym był sen, o jakim wspominał w pierwszych słowach wnikliwego wywiadu?
Bo czy sypiała regularnie? To zależało, zazwyczaj zrywała się skoro świt do La Fantasmagorii, pierwsza pojawając się w balecie i opuszczając go jako jedna z ostatnich, poświęcała też noce na wypełnianie obowiązków Śmierciożerczyni oraz, coraz rzadziej, niestety, poświęcała resztki wolnego czasu na krwawe rozrywki. - Sypiam bardzo dobrze - odparła pewnym tonem, z którego nie sposób było wyczytać kłamstwa: potrafiła ukrywać prawdę, barwić ją na subtelne półodcienie. Znajdowała się u uzdrowiciela, powinna mówić szczerze, wiedziała o tym, tak należało uczynić, lecz coś ją powstrzymywało. Zresztą, czy sen był naprawdę aż tak istotny? Słyszała wyjaśnienia Hectora, ba, spodobało się jej konkretne uzasadnienie zadawania intymnych pytań, lecz wewnętrzna przekora nie pozwalała obnażyć się całkowicie - nawet jeśłi jedynym okryciem mialo być okłamanie magipsychiatry w kwestii tak nieistotnej jak sprawy łóżkowe. - Jadam jeszcze lepiej, niczego mi nie brakuje - kontynuowała zabawę w dwie prawdy i kłamstwo, nie obawiała się głodu, syciła go najlepiej od lat, żyjąc w dostatku, otoczona frykasami gwarantowanymi poprzez galeony i koneksje Rosiera. Trudno było uwierzyć, że kilka lat temu ważyła dziesięć kilogramów mniej, będąc wychudzoną i wyczerpaną dziewczyną z burdelu.
Tam również zadawano pytania o krwawe dni; brew Deirdre drgnęła, po raz pierwszy zdradzając poddenerwowanie lub zaskoczenie takim pytaniem. - Każdej pacjentce zadaje pan tak niedyskretne pytania? - spytała beznamiętnie, spokojnie, choć znaczenie słów mogło brzmieć napastliwie lub wręcz oskarżycielsko. I znów, niegdyś rozmowa na ten zakazany, wstydliwy temat z obcym mężczyzną sprawiłaby, że Dei zapadłaby się pod ziemię ze wstydu, teraz zaś nie okazała żadnego skrępowania, choć jego cień odczuwała gdzieś w głębi dobrze wychowanego w skromności jestestwa. - Tak - odpowiedziała tym razem krótko, odrobinę zniecierpliwiona tym wywiadem. I sfrustrowana...sobą. Sądziła, że rozmowa przyjdzie jej z łatwością, że potraktuje wizytę u specjalisty tak, jak u każdego innego uzdrowiciela, gdzie odpowiadała szczerze, konkretnie, bez mącenia, licząc po prostu na rzeczową diagnozę usprawniającą mechanizm ciała. W tej sytuacji, na którą sama się przecież zdecydowała, ciągle toczyła wewnętrzną walkę między sprzecznymi pragnieniami i wyznawanymi zasadami. Dać sobie pomóc, zaryzykować, odsłaniając miękkie podbrzusze - czy za wszelką cenę obronić nietykalności i bastionu prawdy?
- Około półtora roku temu zostałam matką. Ciąża nie była planowana ani chciana. Teraz potomstwo jest już prawie samodzielne, więc nie jest przyczyną tak wielu komplikacji, jak miało to miejsce wcześniej- ciągnęła z śmiertelną powagą; nie karmiła już piersią, lecz - paradoksalnie - spędzała z bliźniętami więcej czasu, z własnej woli. Zdarzało się, że wchodziła do ich pokoju i pochylała się nad główką Myssleine, zaciągając się głęboko tym dziwnym, boleśnie bliskim zapachem. Czasem przenosiła się z lekturą do fotela przy kołysce Marcusa, czytając na głos aktualną lekturę. Absolutnie nie dla dzieci, lecz i tak przecież nic z tego nie rozumiał...a mimo to instynktownie łaknęła kontaktu, nieporadnie próbując znaleźć miejsce dla krwi z jej krwi w normalnym życiu. Odkryła nawet, z pewnym przerażeiem, że gdy widzi uśmiech dziecka wywołany usłyszeniem jej głosu, wypełnia ją...radość. Prymitywna, wstydliwa, naiwna radość, do której nigdy by się nie przyznała. - Właściwie w tym samym czasie zaszły w moim życiu inne duże zmiany, lecz od kilku miesięcy towarzyszy mi bezpieczna rutyna - kontynuowała w lekkim zamyśleniu, szczerze. Ot, brylowanie na salonach la Fantasmagorii, tłumienie zazdrości o pewnego wpływowego nestora, którego nienawidziła równie mocno, co kochała; specyficzna gra w kotka i myszkę z jego żoną, a w międzyczasie: mordowanie szlamu, zastraszanie i manipulowanie ludźmi, torturowanie dzieci w Gwiezdnym Proroku, używki i pełna przemocy i nieprzewidywalości szarpana namiętność. Tak, to była jej nudna codzienność. - Czymś, co wyróżniało się ze schematu było tylko... - zawiesiła głos, powracając wspomnieniami do mroków Locus Nihil, walki z Aongusem, mocy kamienia, wibrującego słabiej, ale skutecznie. - Powiedzmy, że napotkałam ducha. Złośliwego. Silnego. Mam wrażenie, że mnie nawiedza, że czasem kieruje mymi poczynaniami. Że towarzyszy mi na każdym kroku, tylko czekając na moje potknięcie, na wyrwę w opanowaniu, a wtedy sprawia, że tracę kontrolę - wyznała w końcu szczerze, mocno zmieniając faktyczną historię i stan rzeczy; moc kamieni i pradawnych bytów musiała pozostać tajemnicą. - Chciałabym więc dowiedzieć się, jak mogę uczynić moją psychikę silniejszą, tak, by nie zagrażały mi wpływy innych...istot. Albo choroby - spojrzała na Hectora wyczekująco, jakby mógł zaserwować jej konkretne wytyczne, rozwiązując ten dość absurdalnie opisany problem. Nie wspominała o przemocy, jakiej doznawała, o trudnych, toksycznych relacjach, o wyniszczającej ją relacji; szukała przyczyn rozchwianego nastroju w czynniku poniekąd zewnętrznym, mogącym zostać odebrany jako wręcz schizofreniczny. Tak było łatwiej. I dla niej, i jak podejrzewała, dla uzdrowiciela również.
O dziwo, nie reagującego na bezpardonowe pytanie oburzeniem czy karcącym prychnięciem. Odpowiedział od razu, ze spokojem, a gdy już zasiedli naprzeciwko siebie, oddzieleni dębowym biurkiem niczym buforem bezpieczeństwa, kontynuował odpowiedź. Nie zostawiał jej z byle ochłapem informacji, wypowiadał się wyczerpująco, nie dając się sprowokować. Stał jednak - nomen omen - twardo na gruncie bezosobowości, nie zdradzając przyczyny kalectwa. W sumie o to przecież nie zapytała. Deirdre zmrużyła lekko oczy, słuchając psychologicznej opowieści, starając się dostrzec w niej jakąś rysę, w którą mogłaby wbić paznokcie, zdejmując z tego statecznego magimedyka wierzchnią warstwę. - Magia powinna poradzić sobie z fizycznymi urazami - odparła od razu, nie mając zielonego pojęcia o czarach leczniczych, za to zaślepiona siłą magii, której była tak wierna. Skoro jej różdżka potrafiła zagotować krew w żyłach, rozszarpać kończynę i wywinąć jelita na drugą stronę, dlaczego nikt nie odnalazł skutecznego przeciwieństwa, nie zapanował nad magią na tyle dobrze, by znaleźć odpowiednią inkantację na wszystko? Mericourt nieświadomie szukała ucieczki od tematu swojego zdrowia, koncentrowała się na tym, co nieistotne: i nie potrafiła zapanować nad chęcią przejęcia władczej roli w tej konwersacji. - Dla mnie to brzmi jak przyznanie się do porażki, jak wymówki, doktorze Vale. Myślałam, że magipsychiatria to konkretna nauka przynosząca realną pomoc - skwitowała bez pogardy, za to z nieco sarkastycznym błyskiem w oku wypowiedzi o niemożliwym wyleczeniu czy akceptowanych skrzywieniach. Ona nie tolerowała żadnych wypaczeń. - Co się panu stało? - dorzuciła jeszcze niemalże na tym samym wydechu, wprost, sugestywnie przenosząc wzrok niżej, pod blat biurka, gdzie skryła się jego noga, po czym podniosła go w górę, śmiało spoglądając w oczy. Gdzieś już widziała to spojrzenie, ten profil; poczucie znajomości frustrowało ją coraz bardziej. - Wolałabym spożywać eliksir, bardziej wierzę alchemii niż bezproduktywnym rozmową, które równie dobrze mogę przeprowadzić z przyjacielem bądź lustrem - znów weszła mu w słowo, coraz bardziej poddenerwowana, czego w pełni nie mogła ukryć. Zdradzały ją głównie słowa, bo ciało pozostawało złudnie spokojne, rozluźnione, a twarz śmiała w swym egzotycznym pięknie. Właściwie na to liczyła, na uspokajający eliksir, który sprawi, że jej zachowanie się unormuje.
- Kilkanaście tygodni - odpowiedziała, ciesząc się, że przeszli do konkretów. Względnych, bo kolejne poruszane przez Vale'a kwestie nieco się rozmywały. - Spokój. Odpowiedzialność. Stateczność. Siłę. Profesjonalizm- wymieniała powoli, z powagą, dziwnie czując się z werbalizowaniem tak intymnych pragnień. Lub faktów, tak przecież prezentowała się wśród Rycerzy Walpurgii i w La Fantasmagorii, w tym drugim przypadku manewrując swym wizerunkiem w celu zadowolenia gości i zaspokojenia artystycznych potrzeb rozkapryszonej śmietanki towarzyskiej. Zawsze chwiała się gdzieś pośrodku, balansowała pomiędzy, wypełniając co do joty radę serwowaną przez uzdrowiciela. Umiar, równowaga, elastyczność; w to również wierzyła, chociaż w ostatnim czasie miała zdecydowanie mniej czasu na przyjemności. Zastanowiła się w ciszy nad jego słowami, w zamyśleniu odgarniając kosmyk czarnych włosów za ramię. - Więcej swobody i przyjemności sprawi, że moje zachowanie będzie bardziej przewidywalne? - upewniła się z lekkim niedowierzaniem: czy rozwiązanie jej problemu mogło być aż tak proste? A może winnym był sen, o jakim wspominał w pierwszych słowach wnikliwego wywiadu?
Bo czy sypiała regularnie? To zależało, zazwyczaj zrywała się skoro świt do La Fantasmagorii, pierwsza pojawając się w balecie i opuszczając go jako jedna z ostatnich, poświęcała też noce na wypełnianie obowiązków Śmierciożerczyni oraz, coraz rzadziej, niestety, poświęcała resztki wolnego czasu na krwawe rozrywki. - Sypiam bardzo dobrze - odparła pewnym tonem, z którego nie sposób było wyczytać kłamstwa: potrafiła ukrywać prawdę, barwić ją na subtelne półodcienie. Znajdowała się u uzdrowiciela, powinna mówić szczerze, wiedziała o tym, tak należało uczynić, lecz coś ją powstrzymywało. Zresztą, czy sen był naprawdę aż tak istotny? Słyszała wyjaśnienia Hectora, ba, spodobało się jej konkretne uzasadnienie zadawania intymnych pytań, lecz wewnętrzna przekora nie pozwalała obnażyć się całkowicie - nawet jeśłi jedynym okryciem mialo być okłamanie magipsychiatry w kwestii tak nieistotnej jak sprawy łóżkowe. - Jadam jeszcze lepiej, niczego mi nie brakuje - kontynuowała zabawę w dwie prawdy i kłamstwo, nie obawiała się głodu, syciła go najlepiej od lat, żyjąc w dostatku, otoczona frykasami gwarantowanymi poprzez galeony i koneksje Rosiera. Trudno było uwierzyć, że kilka lat temu ważyła dziesięć kilogramów mniej, będąc wychudzoną i wyczerpaną dziewczyną z burdelu.
Tam również zadawano pytania o krwawe dni; brew Deirdre drgnęła, po raz pierwszy zdradzając poddenerwowanie lub zaskoczenie takim pytaniem. - Każdej pacjentce zadaje pan tak niedyskretne pytania? - spytała beznamiętnie, spokojnie, choć znaczenie słów mogło brzmieć napastliwie lub wręcz oskarżycielsko. I znów, niegdyś rozmowa na ten zakazany, wstydliwy temat z obcym mężczyzną sprawiłaby, że Dei zapadłaby się pod ziemię ze wstydu, teraz zaś nie okazała żadnego skrępowania, choć jego cień odczuwała gdzieś w głębi dobrze wychowanego w skromności jestestwa. - Tak - odpowiedziała tym razem krótko, odrobinę zniecierpliwiona tym wywiadem. I sfrustrowana...sobą. Sądziła, że rozmowa przyjdzie jej z łatwością, że potraktuje wizytę u specjalisty tak, jak u każdego innego uzdrowiciela, gdzie odpowiadała szczerze, konkretnie, bez mącenia, licząc po prostu na rzeczową diagnozę usprawniającą mechanizm ciała. W tej sytuacji, na którą sama się przecież zdecydowała, ciągle toczyła wewnętrzną walkę między sprzecznymi pragnieniami i wyznawanymi zasadami. Dać sobie pomóc, zaryzykować, odsłaniając miękkie podbrzusze - czy za wszelką cenę obronić nietykalności i bastionu prawdy?
- Około półtora roku temu zostałam matką. Ciąża nie była planowana ani chciana. Teraz potomstwo jest już prawie samodzielne, więc nie jest przyczyną tak wielu komplikacji, jak miało to miejsce wcześniej- ciągnęła z śmiertelną powagą; nie karmiła już piersią, lecz - paradoksalnie - spędzała z bliźniętami więcej czasu, z własnej woli. Zdarzało się, że wchodziła do ich pokoju i pochylała się nad główką Myssleine, zaciągając się głęboko tym dziwnym, boleśnie bliskim zapachem. Czasem przenosiła się z lekturą do fotela przy kołysce Marcusa, czytając na głos aktualną lekturę. Absolutnie nie dla dzieci, lecz i tak przecież nic z tego nie rozumiał...a mimo to instynktownie łaknęła kontaktu, nieporadnie próbując znaleźć miejsce dla krwi z jej krwi w normalnym życiu. Odkryła nawet, z pewnym przerażeiem, że gdy widzi uśmiech dziecka wywołany usłyszeniem jej głosu, wypełnia ją...radość. Prymitywna, wstydliwa, naiwna radość, do której nigdy by się nie przyznała. - Właściwie w tym samym czasie zaszły w moim życiu inne duże zmiany, lecz od kilku miesięcy towarzyszy mi bezpieczna rutyna - kontynuowała w lekkim zamyśleniu, szczerze. Ot, brylowanie na salonach la Fantasmagorii, tłumienie zazdrości o pewnego wpływowego nestora, którego nienawidziła równie mocno, co kochała; specyficzna gra w kotka i myszkę z jego żoną, a w międzyczasie: mordowanie szlamu, zastraszanie i manipulowanie ludźmi, torturowanie dzieci w Gwiezdnym Proroku, używki i pełna przemocy i nieprzewidywalości szarpana namiętność. Tak, to była jej nudna codzienność. - Czymś, co wyróżniało się ze schematu było tylko... - zawiesiła głos, powracając wspomnieniami do mroków Locus Nihil, walki z Aongusem, mocy kamienia, wibrującego słabiej, ale skutecznie. - Powiedzmy, że napotkałam ducha. Złośliwego. Silnego. Mam wrażenie, że mnie nawiedza, że czasem kieruje mymi poczynaniami. Że towarzyszy mi na każdym kroku, tylko czekając na moje potknięcie, na wyrwę w opanowaniu, a wtedy sprawia, że tracę kontrolę - wyznała w końcu szczerze, mocno zmieniając faktyczną historię i stan rzeczy; moc kamieni i pradawnych bytów musiała pozostać tajemnicą. - Chciałabym więc dowiedzieć się, jak mogę uczynić moją psychikę silniejszą, tak, by nie zagrażały mi wpływy innych...istot. Albo choroby - spojrzała na Hectora wyczekująco, jakby mógł zaserwować jej konkretne wytyczne, rozwiązując ten dość absurdalnie opisany problem. Nie wspominała o przemocy, jakiej doznawała, o trudnych, toksycznych relacjach, o wyniszczającej ją relacji; szukała przyczyn rozchwianego nastroju w czynniku poniekąd zewnętrznym, mogącym zostać odebrany jako wręcz schizofreniczny. Tak było łatwiej. I dla niej, i jak podejrzewała, dla uzdrowiciela również.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pacjenci nie wiedzieli - i tak powinno pozostać. Nie wiedzieli, że szczerze cieszył się z wizyty każdego z nich. Nie tylko dlatego, że potrzebował pieniędzy. Był ciekawy ich problemów, ciekawy ich samych, zdeterminowany by pomóc. Zależało mu i może dlatego był tak dobrym magipsychiatrą, w pełni zaangażowanym w swoją pracę. Zarazem starannie ukrywał tą słabość, świadom potrzeby profesjonalizmu i dystansu, który zdawał się uspokajać jego pacjentów. Niech nie wiedzą. Niech nie wiedzą, że Hectorowi Vale łatwiej martwić się ich problemami niż opłakiwać własną żonę. W czterech ścianach gabinetu zaangażowanie przychodziło mu stokroć łatwiej niż w relacjach interpersonalnych i czasami miał wrażenie, że to w tym sztucznym środowisku, za biurkiem i w fotelu, wszystko jest prawdziwsze.
Zachowanie spokoju przychodziło mu łatwo, gdy był odwrócony plecami i miał sekundę na przybranie pokerowej twarzy. Wyćwiczył opanowanie również w relacjach z pacjentami, choć ten temat nie przewijał się w rozmowach często, ani równie bezpardonowo. Nie bez powodu przyjmował ich, siedząc już za biurkiem, z laską ukrytą za blatem. Godząc się na wizytę w mniejszym prywatnym biurze, obnażył własną prywatność i własne kalectwo. Nie spodziewał się tylko, że pacjentka będzie drążyć ten temat tak uporczywie.
Przełknął ślinę i zamrugał szybciej, gdy wytknęła, że magia leczy fizyczne urazy. Pamiętał rozmowę z doświadczonym uzdrowicielem z Munga, sprzed kilku lat. Wszyscy kręcili głową na słabe i wielokrotnie złamane kości, ale starszy mężczyzna upierał się, że nogę można złamać i nastawić jeszcze raz - a gdyby to nie przyniosło rezultatów, dosłownie wyhodować nową. Transplantacja zawsze niesie za sobą pewne ryzyko, ale ile korzyści! - tłumaczył, a udo przeszył fantomowy ból, wspomnienie medyków, którzy próbowali znowu łamać i nastawiać nogę w dzieciństwie (wyraźniejsze i stokroć boleśniejsze od pierwszego złamania pod schodami, gdy adrenalina zagłuszyła ból, a w pamięć mocniej wbiły się łzy matki). Hector przeprosił medyka iuciekł pokuśtykał do łazienki, rozpoznając pierwsze oznaki ataku paniki, a potem nie pojawił się w tamtym gabinecie nigdy więcej. Wspomnienie zaoferowanego sposobu nawiedzało go czasem, gdy wyjątkowo się zmęczył, ale zawsze niosło ze sobą lodowaty strach - może był tchórzem, ale nie chciał znowu znaleźć się na szpitalnym łóżku, spędzić długich tygodni albo miesięcy na łasce uzdrowicieli, nie chciał znów czuć się tak bezradny i słaby (nawet kosztem słabości), nigdy więcej.
-Powinna. Ludzki umysł też powinien radzić sobie z emocjami, wspomnieniami i uczuciami, a jednak pracy mi nie brakuje. - odciął się, głos - choć nadal spokojny - zabrzmiał nieco chłodniej. Na samą myśl o ponownym leczeniu i brutalnych metodach proponowanych przez specjalistów (nie da się nic odratować, nowa noga to najpewniejsze wyjście...) poczuł znajome ukłucie lęku i prędko wycofał się za gruby mur opanowania. Profesjonalizmu. -Nasza rozmowa nie powinna wyglądać jak te poza murami gabinetu, nie musi się pani odwzajemniać ciekawością. Płaci pani za mój czas. - przypomniał łagodnie, zmuszając się do tej łagodności. Pytała natarczywie o przyczynę urazu, nie wyglądała na osobę, która łatwo odpuszcza. -A referencje, dzięki którym mogła pani tu trafić, mówią o mnie więcej niż... stare kontuzje. - nie przyzna się, że był dzieckiem, nie pragnął litości. Ani, że spadł ze schodów. Żałosne i śmieszne. Żałosny, słaby, Hector.
-Mam licencję alchemika, mogę również polecić innych. Oprócz rozmów ze mną, polecam te z przyjaciółmi i bliskimi, terapia nie zastąpi codziennego wsparcia. Lustro też nie. - odpowiedział prędko, jakby krytyka jego metod wcale go nie obeszła. Prawdę mówiąc, tak było - kalectwo było wrażliwszym tematem, do oceny własnych metod i kompetencji zdążył przywyknąć. -Terapia przynosi realną pomoc, ale jej skutek zależy od problemu i od współpracy i woli samego pacjenta. - dodał, spoglądając Danielle prosto w oczy. Wymownie. Wiedział, jak to jest budować mury i ryglować wrota własnej psychiki - ze spokoju lub władczości, co za różnica. Nie mógł jednak pomagać w pełni efektywnie, jeśli choć nie uchyli przed nim drzwi.
Kiwał głową, gdy wyliczyła, kim pragnęłaby być. Część z tych cech mógłby dopasować do samego siebie. Niektóre w niej rozpoznawał, innych nie. Próbowała zachować spokój, ale nie wydawała się spokojna, nie w jego obecności, nie w stresującym dla niej z jakiegoś powodu kontekście gabinetu. Intuicja go nie myliła, gdy czytał list - podobnie jak mężczyźni, zdawała się utożsamiać kontrolę z siłą, a zaufanie ze słabością.
-Nie w bezpośredni sposób, ale da pani ujście dla stresu, zmęczenia i emocji. Proszę wyobrazić sobie naciągnięty łuk - jeśli łucznik naciąga cięciwę przez długi czas, mięśnie rąk się męczą i może wystrzelić w niezamierzonym momencie lub niecelnie. Pani psychika jest jak mięśnie, jak cięciwa- poluzowanie napięcia raz na jakiś czas może pomóc w precyzji i opanowaniu w kluczowych i stresujących momentach. Zmęczenie i stres mogą się zaś nawarstwiać - coś, co kilkanaście tygodni temu przyjmowała pani ze spokojem może się stawać coraz trudniejsze do zniesienia. - wyjaśnił wyczerpująco w odpowiedzi na jej zdziwione pytanie.
Obserwował ją badawczo, gdy przeszli do wywiadu medycznego. Odpowiadała konkretnie, skąpo. Maskowała emocje lepiej niż wielu pacjentów, nie był w stanie ocenić, czy kłamie i ile przed nim zataja.
-Dla uzdrowiciela nie są niedyskretne, a konieczne. - uśmiechnął się blado. -Próbuję wychwycić symptomy problemu, czy fizyczne, czy psychiczne. - wyjaśnił.
Zdziwiła go nieco wiadomość, że ta chłodna i władcza kobieta jest młodą matką, ale postarał się nie okazać zaskoczenia. Zwrócił też uwagę na sposób, w jaki wyrażała się o dzieciach: niechciane, potomstwo, komplikacje.
-Jeśli pojawienie się dzieci na świecie było stresujące, a teraz towarzyszy pani bezpieczna rutyna, to... właściwie naturalne, że stres i tłumione emocje mogły zamanifestować się właśnie, gdy dzieci podrosły, a sytuacja życiowa się ustabilizowała. - zwrócił uwagę. -To jak adrenalina - ranny wojownik jest w stanie ustać na polu bitwy jeszcze przez chwilę, zanim się wykrwawi. Matki kierowane są instynktem przetrwania - swoim i swojego potomstwa. To mogło dać pani siłę, a teraz - gdy czuje się pani bezpieczniej - dawne zmęczenie daje o sobie znać. - hipotetyzował i wyjaśniał, uważnie przyglądając się Danielle. Trafił, czy nie?
Może nie (a może tak), bo zmieniła temat - wspominając coś o... duchu? Uniósł lekko brwi, wiedząc, że musi bardzo ostrożnie poprowadzić tą rozmowę. Z jednej strony mogła naprawdę paść ofiarą opętania, klątwy, lub poltergeista, ale z drugiej zagrożenie mogło istnieć tylko w jej psychice. Nie mógł wykluczyć żadnej możliwości.
-Czy poza mną, rozważała pani konsultację z łamaczami klątw lub medium? Czy ktoś poza panią natknął się na tego... ducha? - zapytał. -Czy to duch jest agresywny, a pani - spokojna? - dodał, chcąc się przekonać, jak Danielle widzi siebie. Sam długo tłumił własną agresję, ale w końcu - w kontrolowanych warunkach - ją zaakceptował. A Danielle, czy musi tłumaczyć duchem wszystkie momenty, gdy trudno jej zachować spokój?
-Regularny sen, zdrowa dieta, odpoczynek, zminimalizowanie stresu - jeśli na stałe jest niemożliwe, to chociaż chwilowe, aby pani psychika zdążyła się zregenerować. Regularne kontakty towarzyskie, znalezienie systemu wsparcia wśród bliskich, ale i czas na ciszę i samotność. - wyrecytował w odpowiedzi na jej prośbę. -To podstawy dbałości o psychikę, które ją wzmocnią. Można zaopatrzyć się w talizmany poprawiające odporność stricte magiczną, mogę polecić kilka kontaktów. Przepiszę też kilka eliksirów antydepresyjnych, ale najlepszy skutek odniosą razem ze zmianą trybu życia - w przeciwnym razie będą jedynie doraźnym remedium.
Zachowanie spokoju przychodziło mu łatwo, gdy był odwrócony plecami i miał sekundę na przybranie pokerowej twarzy. Wyćwiczył opanowanie również w relacjach z pacjentami, choć ten temat nie przewijał się w rozmowach często, ani równie bezpardonowo. Nie bez powodu przyjmował ich, siedząc już za biurkiem, z laską ukrytą za blatem. Godząc się na wizytę w mniejszym prywatnym biurze, obnażył własną prywatność i własne kalectwo. Nie spodziewał się tylko, że pacjentka będzie drążyć ten temat tak uporczywie.
Przełknął ślinę i zamrugał szybciej, gdy wytknęła, że magia leczy fizyczne urazy. Pamiętał rozmowę z doświadczonym uzdrowicielem z Munga, sprzed kilku lat. Wszyscy kręcili głową na słabe i wielokrotnie złamane kości, ale starszy mężczyzna upierał się, że nogę można złamać i nastawić jeszcze raz - a gdyby to nie przyniosło rezultatów, dosłownie wyhodować nową. Transplantacja zawsze niesie za sobą pewne ryzyko, ale ile korzyści! - tłumaczył, a udo przeszył fantomowy ból, wspomnienie medyków, którzy próbowali znowu łamać i nastawiać nogę w dzieciństwie (wyraźniejsze i stokroć boleśniejsze od pierwszego złamania pod schodami, gdy adrenalina zagłuszyła ból, a w pamięć mocniej wbiły się łzy matki). Hector przeprosił medyka i
-Powinna. Ludzki umysł też powinien radzić sobie z emocjami, wspomnieniami i uczuciami, a jednak pracy mi nie brakuje. - odciął się, głos - choć nadal spokojny - zabrzmiał nieco chłodniej. Na samą myśl o ponownym leczeniu i brutalnych metodach proponowanych przez specjalistów (nie da się nic odratować, nowa noga to najpewniejsze wyjście...) poczuł znajome ukłucie lęku i prędko wycofał się za gruby mur opanowania. Profesjonalizmu. -Nasza rozmowa nie powinna wyglądać jak te poza murami gabinetu, nie musi się pani odwzajemniać ciekawością. Płaci pani za mój czas. - przypomniał łagodnie, zmuszając się do tej łagodności. Pytała natarczywie o przyczynę urazu, nie wyglądała na osobę, która łatwo odpuszcza. -A referencje, dzięki którym mogła pani tu trafić, mówią o mnie więcej niż... stare kontuzje. - nie przyzna się, że był dzieckiem, nie pragnął litości. Ani, że spadł ze schodów. Żałosne i śmieszne. Żałosny, słaby, Hector.
-Mam licencję alchemika, mogę również polecić innych. Oprócz rozmów ze mną, polecam te z przyjaciółmi i bliskimi, terapia nie zastąpi codziennego wsparcia. Lustro też nie. - odpowiedział prędko, jakby krytyka jego metod wcale go nie obeszła. Prawdę mówiąc, tak było - kalectwo było wrażliwszym tematem, do oceny własnych metod i kompetencji zdążył przywyknąć. -Terapia przynosi realną pomoc, ale jej skutek zależy od problemu i od współpracy i woli samego pacjenta. - dodał, spoglądając Danielle prosto w oczy. Wymownie. Wiedział, jak to jest budować mury i ryglować wrota własnej psychiki - ze spokoju lub władczości, co za różnica. Nie mógł jednak pomagać w pełni efektywnie, jeśli choć nie uchyli przed nim drzwi.
Kiwał głową, gdy wyliczyła, kim pragnęłaby być. Część z tych cech mógłby dopasować do samego siebie. Niektóre w niej rozpoznawał, innych nie. Próbowała zachować spokój, ale nie wydawała się spokojna, nie w jego obecności, nie w stresującym dla niej z jakiegoś powodu kontekście gabinetu. Intuicja go nie myliła, gdy czytał list - podobnie jak mężczyźni, zdawała się utożsamiać kontrolę z siłą, a zaufanie ze słabością.
-Nie w bezpośredni sposób, ale da pani ujście dla stresu, zmęczenia i emocji. Proszę wyobrazić sobie naciągnięty łuk - jeśli łucznik naciąga cięciwę przez długi czas, mięśnie rąk się męczą i może wystrzelić w niezamierzonym momencie lub niecelnie. Pani psychika jest jak mięśnie, jak cięciwa- poluzowanie napięcia raz na jakiś czas może pomóc w precyzji i opanowaniu w kluczowych i stresujących momentach. Zmęczenie i stres mogą się zaś nawarstwiać - coś, co kilkanaście tygodni temu przyjmowała pani ze spokojem może się stawać coraz trudniejsze do zniesienia. - wyjaśnił wyczerpująco w odpowiedzi na jej zdziwione pytanie.
Obserwował ją badawczo, gdy przeszli do wywiadu medycznego. Odpowiadała konkretnie, skąpo. Maskowała emocje lepiej niż wielu pacjentów, nie był w stanie ocenić, czy kłamie i ile przed nim zataja.
-Dla uzdrowiciela nie są niedyskretne, a konieczne. - uśmiechnął się blado. -Próbuję wychwycić symptomy problemu, czy fizyczne, czy psychiczne. - wyjaśnił.
Zdziwiła go nieco wiadomość, że ta chłodna i władcza kobieta jest młodą matką, ale postarał się nie okazać zaskoczenia. Zwrócił też uwagę na sposób, w jaki wyrażała się o dzieciach: niechciane, potomstwo, komplikacje.
-Jeśli pojawienie się dzieci na świecie było stresujące, a teraz towarzyszy pani bezpieczna rutyna, to... właściwie naturalne, że stres i tłumione emocje mogły zamanifestować się właśnie, gdy dzieci podrosły, a sytuacja życiowa się ustabilizowała. - zwrócił uwagę. -To jak adrenalina - ranny wojownik jest w stanie ustać na polu bitwy jeszcze przez chwilę, zanim się wykrwawi. Matki kierowane są instynktem przetrwania - swoim i swojego potomstwa. To mogło dać pani siłę, a teraz - gdy czuje się pani bezpieczniej - dawne zmęczenie daje o sobie znać. - hipotetyzował i wyjaśniał, uważnie przyglądając się Danielle. Trafił, czy nie?
Może nie (a może tak), bo zmieniła temat - wspominając coś o... duchu? Uniósł lekko brwi, wiedząc, że musi bardzo ostrożnie poprowadzić tą rozmowę. Z jednej strony mogła naprawdę paść ofiarą opętania, klątwy, lub poltergeista, ale z drugiej zagrożenie mogło istnieć tylko w jej psychice. Nie mógł wykluczyć żadnej możliwości.
-Czy poza mną, rozważała pani konsultację z łamaczami klątw lub medium? Czy ktoś poza panią natknął się na tego... ducha? - zapytał. -Czy to duch jest agresywny, a pani - spokojna? - dodał, chcąc się przekonać, jak Danielle widzi siebie. Sam długo tłumił własną agresję, ale w końcu - w kontrolowanych warunkach - ją zaakceptował. A Danielle, czy musi tłumaczyć duchem wszystkie momenty, gdy trudno jej zachować spokój?
-Regularny sen, zdrowa dieta, odpoczynek, zminimalizowanie stresu - jeśli na stałe jest niemożliwe, to chociaż chwilowe, aby pani psychika zdążyła się zregenerować. Regularne kontakty towarzyskie, znalezienie systemu wsparcia wśród bliskich, ale i czas na ciszę i samotność. - wyrecytował w odpowiedzi na jej prośbę. -To podstawy dbałości o psychikę, które ją wzmocnią. Można zaopatrzyć się w talizmany poprawiające odporność stricte magiczną, mogę polecić kilka kontaktów. Przepiszę też kilka eliksirów antydepresyjnych, ale najlepszy skutek odniosą razem ze zmianą trybu życia - w przeciwnym razie będą jedynie doraźnym remedium.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie doczekała się wyczerpującej odpowiedzi. Żadnych krwawych szczegółów, bohaterskiego chełpienia się niebezpieczną przygodą lub egzotyczną podróżą. Prawie ją to zdziwiło, zazwyczaj mężczyźni uwielbiali kreować się na herosów, odmalowując swe dokonania lub doznane obrażenia w przesadzonych barwach, lecz Hector zachowywał chłodny profesjonalizm, rezygnując z niepowtarzalnej szansy zachwycenia pacjentki swą odwagą oraz wytrzymałością. A szkoda, chciała go poznać, czułaby się wtedy w tym posępnym gabinecie bezpieczniej, jak na równoważni, po której obydwoje musieliby poruszać się ostrożnie, by nie naruszyć kruchej konstrukcji zaufania. - Nie odwzajemniam się ciekawością z uprzejmości, doktorze Vale - sprostowała swobodnie, nieprzejęta zdystansowanym tonem czarodzieja. Postanowiła zagrać w otwarte karty, spróbować postawić mu jawne wyzwanie. - Referencje mówią wiele, faktycznie, gdyby nie doskonała opinia, nie udałabym się do pana, lecz dla mnie to za mało - kontynuowała prawie łagodnie, zakładając ponownie nogę na nogę, pilnując, by suknia nie odsłoniła nawet drobnego paska skóry ponad kostką. - Jak mam czuć się tutaj bezpiecznie, gdy nic o panu nie wiem? I gdy buduje pan wokół siebie mur, nie odpowiadając nawet na tak proste pytanie? Zaufanie powinno działać obustronnie, czyż nie? Ja zdradzę sekrety mego umysłu, pan - ciała - uśmiechnęła się lekko, mimo ugładzonego tonu dość prowokująco, a w kącikach skośnych oczu zalśnił dziwny, lepki blask. Nie łez wzruszenia czy prośby, raczej leniwie rosnącego zaciekawienia. W Wenus to ona wślizgiwała się do umysłów swych klientów, nic więc dziwnego, że wzbraniała się przed zamianą ról, nawet jeśli pojawiła się w gabinecie z własnej nieprzymuszonej woli. Liznęła trochę wieści z magipsychiatrycznego świata i gdyby naprawdę pogardzała tą medyczną sztuką nigdy nie podjęłaby ryzyka współpracy, lecz mimo to czuła niemożliwą do powstrzymania potrzebę, by prowokować, by badać wytrzymałość uzdrowiciela, podkopując sens jego ciężkiej pracy.
- Ale o jakiej realnej pomocy mówimy? Po tej wizycie, po terapii, będę mogła być pewna, że ataki agresji bądź irracjonalnego zachowania już się nie zdarzą, nigdy? - spytała, unosząc lekko brwi, z uwagą śledząc mimikę Hectora, gotowa wyłowić najmniejsze drżenie mięśni zdradzające irytację, wściekłość lub pogardę dla krnąbrnej pacjentki. Żywiła się tymi uczuciami, bazowała na nich, rosła w siłę, przy empatii, zrozumieniu i współczuciu kulejąc niczym siedzący przed nią medyk. Nie potrzebowała ani przyjaciół ani rozmowy z lustrem, by się tego dowiedzieć. - A co jeśli to praca przynosi mi spokój, a przyjemność: napięcie? - przerwała łuczniczą metaforę wchodząc czarodziejowi w słowo, może niegrzecznie, lecz w tym pytaniu nie kryło się rozbawienie, a szczera ciekawość. Im dłużej nad tym myślała, tutaj, w ciszy gabinetu, tym bardziej oczywiste stawało się dla niej odwrócenie tych funkcji w jej skomplikowanej codzienności. W milczeniu słuchała go dalej, skinięciem głowy przyjmując wyjaśnienie pytań o krwawe dni; nie przerwała ciszy także później, po pierwszych drapieżnych prowokacjach wycofując się. Nie ze strachu, że przekroczyła granicę ingerencją w kalectwo uzdrowiciela: po prostu postanowiła dać tej rozmowie szansę. Nie negować od razu wszystkiego, dać sugestiom lekarza dotrzeć głębiej, obejrzeć ze wszystkich stron oferowane rozwiązania czy wyłuskane z emocji kwestie, a potem samej podjąć decyzję, czy je przyjmuje, czy odrzuca.
Nigdy wcześniej nie zastanawiała się nad rzeczywistym wpływem macierzyństwa na swój stan psychiczny. Ignorowała je do ostatniej chwili, później zaś unikała odpowiedzialności, zachowując się w gruncie rzeczy niezwykle dziecinnie, jakby wierzyła, że zasłonięcie oczu magicznie sprawi, że problem posiadania potomstwa zniknie. Tak się - zadziwiające - nie stało i dopiero odkąd pozwoliła sobie na czucie oraz nawiązywanie z bliźniętami relacji, zaczęła odczuwać większą ulgę. A ta torowała drogę zmęczeniu oraz wypływającym z niej do tej pory krwawo tłumionym emocjom. - To możliwe - skwitowała krótko, niechętnie przyznając uzdrowicielowi połowiczną rację. Szczęśliwie, dla równowagi, poruszenie temachu ducha spotkało się z mniejszą zgodnością, a Deirdre wyprostowała się w fotelu, mierząc Vale'a oceniającym spojrzeniem.
- Proszę mi wierzyć, z tym duchem nie dałby sobie rady żaden łamacz klątw - skwitowała nieco rozbawiona, rozumiejąc serię kolejnych pytań, mających wykluczyć urojenia. - To byt innej kategorii, ale tak, był widziany przez innych. I...bywa agresywny, lubi sprawować kontrolę, igrać z ludzkimi emocjami, bawi się nimi, zaognia je, rozpala - ciągnęła, przypominając sobie ataki Aongusa, pozostawiające po sobie prawie zawsze krwawe ślady. Mieli wiele wspólnego, a potężny, pradawny byt zdawał się intensyfikować skrajne odczucia Deirdre, za nic mając sobie wspominany przez Hectora zdrowy tryb życia. - Już go prowadzę, nie mogę go jeszcze polepszyć, więc co pozostaje? Talizmany? Eliksir? Oprócz tego potrzebuję konkretnych...rozwiązań - nieco rozczarowała się odpowiedzią Vale'a, wysypiała się, unikała stresów, Biała Willa gwarantowała ciszę i spokój, a wsparcie towarzyskie...cóż, jego nigdy nie potrzebowała. - Sposobów, jak pokonać ten wewnętrzny głos, który uniemożliwia panowanie nad sobą. Bywam fizycznie agresywna, ale ostatnio dołączyły się do tego też pewne urojenia. Możliwe, że to wynik podtrucia, ale...niedawno stałam się ofiarą ataku halucynacji, wydawało mi się, że jestem księżniczką - wyznała oschle, tłumiąc wstyd. Sytuacja, w jakiej znalazła się podczas wizyty w Domu Mody Parkinson była skrajnie upokarzająca i dużo gorsza od napadów agresji, boweim działała głównie na jej wizerunkową niekorzyść. - Musi doktor znać sprawdzone sposoby i techniki na opanowywanie wybuchów emocji lub nieracjonalnych myśli - dodała odważniej, chcąc przerzucić ciężar odnalezienia odpowiedzi na czarodzieja. Przecież za to mu płaciła, za doskonałe, niezawodne rozwiązanie jej niejasnego problemu.
| rzucam na zapomniane locus nihil
- Ale o jakiej realnej pomocy mówimy? Po tej wizycie, po terapii, będę mogła być pewna, że ataki agresji bądź irracjonalnego zachowania już się nie zdarzą, nigdy? - spytała, unosząc lekko brwi, z uwagą śledząc mimikę Hectora, gotowa wyłowić najmniejsze drżenie mięśni zdradzające irytację, wściekłość lub pogardę dla krnąbrnej pacjentki. Żywiła się tymi uczuciami, bazowała na nich, rosła w siłę, przy empatii, zrozumieniu i współczuciu kulejąc niczym siedzący przed nią medyk. Nie potrzebowała ani przyjaciół ani rozmowy z lustrem, by się tego dowiedzieć. - A co jeśli to praca przynosi mi spokój, a przyjemność: napięcie? - przerwała łuczniczą metaforę wchodząc czarodziejowi w słowo, może niegrzecznie, lecz w tym pytaniu nie kryło się rozbawienie, a szczera ciekawość. Im dłużej nad tym myślała, tutaj, w ciszy gabinetu, tym bardziej oczywiste stawało się dla niej odwrócenie tych funkcji w jej skomplikowanej codzienności. W milczeniu słuchała go dalej, skinięciem głowy przyjmując wyjaśnienie pytań o krwawe dni; nie przerwała ciszy także później, po pierwszych drapieżnych prowokacjach wycofując się. Nie ze strachu, że przekroczyła granicę ingerencją w kalectwo uzdrowiciela: po prostu postanowiła dać tej rozmowie szansę. Nie negować od razu wszystkiego, dać sugestiom lekarza dotrzeć głębiej, obejrzeć ze wszystkich stron oferowane rozwiązania czy wyłuskane z emocji kwestie, a potem samej podjąć decyzję, czy je przyjmuje, czy odrzuca.
Nigdy wcześniej nie zastanawiała się nad rzeczywistym wpływem macierzyństwa na swój stan psychiczny. Ignorowała je do ostatniej chwili, później zaś unikała odpowiedzialności, zachowując się w gruncie rzeczy niezwykle dziecinnie, jakby wierzyła, że zasłonięcie oczu magicznie sprawi, że problem posiadania potomstwa zniknie. Tak się - zadziwiające - nie stało i dopiero odkąd pozwoliła sobie na czucie oraz nawiązywanie z bliźniętami relacji, zaczęła odczuwać większą ulgę. A ta torowała drogę zmęczeniu oraz wypływającym z niej do tej pory krwawo tłumionym emocjom. - To możliwe - skwitowała krótko, niechętnie przyznając uzdrowicielowi połowiczną rację. Szczęśliwie, dla równowagi, poruszenie temachu ducha spotkało się z mniejszą zgodnością, a Deirdre wyprostowała się w fotelu, mierząc Vale'a oceniającym spojrzeniem.
- Proszę mi wierzyć, z tym duchem nie dałby sobie rady żaden łamacz klątw - skwitowała nieco rozbawiona, rozumiejąc serię kolejnych pytań, mających wykluczyć urojenia. - To byt innej kategorii, ale tak, był widziany przez innych. I...bywa agresywny, lubi sprawować kontrolę, igrać z ludzkimi emocjami, bawi się nimi, zaognia je, rozpala - ciągnęła, przypominając sobie ataki Aongusa, pozostawiające po sobie prawie zawsze krwawe ślady. Mieli wiele wspólnego, a potężny, pradawny byt zdawał się intensyfikować skrajne odczucia Deirdre, za nic mając sobie wspominany przez Hectora zdrowy tryb życia. - Już go prowadzę, nie mogę go jeszcze polepszyć, więc co pozostaje? Talizmany? Eliksir? Oprócz tego potrzebuję konkretnych...rozwiązań - nieco rozczarowała się odpowiedzią Vale'a, wysypiała się, unikała stresów, Biała Willa gwarantowała ciszę i spokój, a wsparcie towarzyskie...cóż, jego nigdy nie potrzebowała. - Sposobów, jak pokonać ten wewnętrzny głos, który uniemożliwia panowanie nad sobą. Bywam fizycznie agresywna, ale ostatnio dołączyły się do tego też pewne urojenia. Możliwe, że to wynik podtrucia, ale...niedawno stałam się ofiarą ataku halucynacji, wydawało mi się, że jestem księżniczką - wyznała oschle, tłumiąc wstyd. Sytuacja, w jakiej znalazła się podczas wizyty w Domu Mody Parkinson była skrajnie upokarzająca i dużo gorsza od napadów agresji, boweim działała głównie na jej wizerunkową niekorzyść. - Musi doktor znać sprawdzone sposoby i techniki na opanowywanie wybuchów emocji lub nieracjonalnych myśli - dodała odważniej, chcąc przerzucić ciężar odnalezienia odpowiedzi na czarodzieja. Przecież za to mu płaciła, za doskonałe, niezawodne rozwiązanie jej niejasnego problemu.
| rzucam na zapomniane locus nihil
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
Śmierciożerczyni poszukująca pomocy u uzdrowiciela nie zdradzała się z własnymi emocjami. Jej opanowanie, wyuczone latami odruchu, umiejętność zachowywania tego, co czuła dla siebie czyniło z nią trudnego przeciwnika, nie tylko dla zwykłych ludzi, ale także dla magipsychiatry, który mógł próbować dojrzeć coś ponad to, co mówiła, lecz było to utrudnione. To, co czuła, jej wspomnienia, towarzyszące temu emocje a także ich brak były jednak proste do odczytania przez ducha, którego nosiła w sobie. Pradawnego celtyckiego demona, który w podziemiach Banku Gringotta to właśnie ją obrał sobie na żywiciela. Teraz, czując to, co ona, świadom, że próbowała zdobyć wiedzę i władzę nad nim — obudził się. Był jednak podstępny. Otworzył się na nią czujnie, nie dając jej powodów do niepokoju, przeczuwania czegokolwiek. Rozbudzał się, szukał siły, jej energii, a kiedy był gotów — obudził się naprawdę, do życia, przejmując nad nią kontrolę.
Deirdre poczuła to znajome uczucie wewnątrz niej, rosnący niepokój, pasożyta, który na niej żerował. Cudzą obecność, jakby tuż za nią, za jej plecami był ktoś jeszcze, kto słuchał tego, co mówiła i bacznie ją obserwował. Ale gdyby odwróciła się za siebie nie ujrzałaby nikogo. Przyglądający jej się Hector mógł dostrzec, jak spojrzenie wdowy Mericourt przysłoniło się na ułamek sekundy ametystowym cieniem. Nim jednak czarownica zdołała powiedzieć lub zrobić cokolwiek — było już po wszystkim. Czuła, że traci nad sobą kontrolę, nie była w stanie zapanować nad własnymi odruchami. Jakby była gościem, obserwatorem we własnym ciele. A jej ciało?
Kobieta rozluźniła się wyraźnie, przymknęła oczy. Przełożyła nogi, założyła je odwrotnie, jakby była zmęczona tą samą pozycją. Zrobiła to jednak mozolnie, okrutnie powoli. Jej ramiona wygięły się w przód, w lekkim łuku, pierś się zapadła, a w raz z nią ubranie, które zarysowało jej sylwetkę. Głowę jednak odchyliła w tył, wygięła ja mocno, usta rozchyliły się, a z gardła wydobyło się gardłowe, mrukliwe westchnienie. Jakby brała pierwszy głęboki oddech od dawna. Paznokcie wbiły się w podłokietniki. Otwarła oczy, patrząc w sufit, kąciki ust drgnęły jej w wilczym, niebezpiecznym uśmiechu. Kiedy spojrzała na Hectora wyglądała już inaczej. Patrzyła na niego tak, jakby zamierzała wygryźć mu tchawicę własnymi zębami, tu i teraz, za moment. A jednocześnie w jej spojrzeniu było coś nęcącego, frustrująco ponętnego.
Deirdre, chwilowo straciłaś kontrolę nad swoim ciałem i jesteś w nim zaledwie pasażerem, stery przejmuje Mistrz Gry (Ramsey). Kontroluje cię Aongus i żeby przezwyciężyć jego moc, zgodnie z mechaniką splamienia, musisz przezwyciężyć test na odporność magiczną. Możesz podejmować się jedynie próby odzyskania kontroli.
Deirdre poczuła to znajome uczucie wewnątrz niej, rosnący niepokój, pasożyta, który na niej żerował. Cudzą obecność, jakby tuż za nią, za jej plecami był ktoś jeszcze, kto słuchał tego, co mówiła i bacznie ją obserwował. Ale gdyby odwróciła się za siebie nie ujrzałaby nikogo. Przyglądający jej się Hector mógł dostrzec, jak spojrzenie wdowy Mericourt przysłoniło się na ułamek sekundy ametystowym cieniem. Nim jednak czarownica zdołała powiedzieć lub zrobić cokolwiek — było już po wszystkim. Czuła, że traci nad sobą kontrolę, nie była w stanie zapanować nad własnymi odruchami. Jakby była gościem, obserwatorem we własnym ciele. A jej ciało?
Kobieta rozluźniła się wyraźnie, przymknęła oczy. Przełożyła nogi, założyła je odwrotnie, jakby była zmęczona tą samą pozycją. Zrobiła to jednak mozolnie, okrutnie powoli. Jej ramiona wygięły się w przód, w lekkim łuku, pierś się zapadła, a w raz z nią ubranie, które zarysowało jej sylwetkę. Głowę jednak odchyliła w tył, wygięła ja mocno, usta rozchyliły się, a z gardła wydobyło się gardłowe, mrukliwe westchnienie. Jakby brała pierwszy głęboki oddech od dawna. Paznokcie wbiły się w podłokietniki. Otwarła oczy, patrząc w sufit, kąciki ust drgnęły jej w wilczym, niebezpiecznym uśmiechu. Kiedy spojrzała na Hectora wyglądała już inaczej. Patrzyła na niego tak, jakby zamierzała wygryźć mu tchawicę własnymi zębami, tu i teraz, za moment. A jednocześnie w jej spojrzeniu było coś nęcącego, frustrująco ponętnego.
Uniósł lekko brew, ze szczerym zaskoczeniem. Mało który pacjent drążył tak uporczywie, oblekając ciekawość w przeróżne maski - najpierw natarczywego wścibstwa, teraz otwartej prośby. Nie był naiwny, domyślał się, że nie kieruje nią szczere zainteresowanie. Raczej łudziła się uparcie, że wiedza o nim cokolwiek zmieni. Tak, jakby pełna sakiewka, dziecko na utrzymaniu, wpuszczanie pacjentów do własnego domu i szereg prominentnych klientów były dla Hectora zbyt małą motywacją, by zapewnić jej absolutną dyskrecję i niepodzielną uwagę.
-W takim razie, czy widywanych w szpitalu uzdrowicieli pytałaby pani o sekrety ich umysłów, w zamian za dopuszczenie ich do własnych ran i kontuzji? - zapytał retorycznie. Słowa i logika, to było w jego pracy cenniejsze niż zaklęcia. Nauczył się wymyślać na poczekaniu odpowiednie - i odpowiednio uprzejme - riposty, i to jeszcze zanim rozpoczął praktykę zawodową. Dzieci bywają okrutne (czy mu się wydawało, czy dostrzegał u swojej pacjentki rys podobnego okrucieństwa?), a gdy wyrywanie i ukrywanie jego laski stało się szalenie zabawną grą niektórych Ślizgonów, jedyną bronią były słowa i opanowanie.
-Zna pani moje nazwisko, osiągnięcia zawodowe i personalia osób, które mnie pani poleciły. - nie dodał tego na głos, ale po podobnych referencjach nietrudno byłoby pewnie dotrzeć nawet do jego krewnych. Znaleźć książki ojca, wykaz wilkołaków zabitych przez Ulyssessa. Vale’ów cechował chorobliwy perfekcjonizm, Anselm otrzymał kilka nagród za swoje publikacje, Hector pochwały szeptane w kuluarach przez zadowolonych pacjentów, a starszy brat… pewnie nagrodę brygadzisty miesiąca, o ile istniało coś takiego. Hector nie lubił pytać go o pracę. Szczególnie odkąd przelotnie spojrzał w lustro, wychodząc z Wenus, i ze zdziwieniem dostrzegł w nim własnego brata - jego wyraz twarzy, ilekroć mówił o zabijanych bestiach.
-Mój gabinet znajduje się tuż przy domu, a na pani listowną prośbę przyjąłem panią w pomieszczeniach prywatnych. Nie prosiłem o zapłatę z góry, o konkretne fakty dotyczące pani życia, o nazwisko, ani nawet o prawdziwe imię. Gdyby zdecydowała się pani zaprosić tutaj wspólników i splądrować cały dom, nie miałbym nawet na kogo złożyć skargi - zaś jeśli ma pani odpowiednie znajomości, to jedno słowo może zachwiać moją reputacją. Kto z nas ma mniej powodów do czucia się bezpiecznie? Balans jest równy. - wytłumaczył chłodno i logicznie, choć zarazem nie wyglądał na zbytnio przestraszonego perspektywą grabieży - przed którą, w przypadku przewagi liczebnej przeciwników (ba, również w konfrontacji z samą Deirdre, ale o tym wiedzieć nie mógł) by się nie obronił. Coś gorszego od grabieży nawet nie przychodziło mu do głowy - żył w państwie prawa (wedle własnego przekonania), od zawsze pod kloszem nadopiekuńczych rodziców, bezpiecznych struktur kursu uzdrowicielskiego i gabinetu w Londynie, czystej krwi i nierobienia sobie wrogów. Jego ojciec narobił sobie wrogów i jak to się skończyło…? Hector Vale nie dopuszczał do siebie myśli, że klątwa mogła być okrutnym przypadkiem, obwiniając Anselma za niewyjaśnione błędy przeszłości i żyjąc w słodkim przekonaniu, że nie sprawiając nikomu problemów samemu nie wpadnie się w problemy. Tym bezpieczeństwem zachwiała tylko śmierć Beatrice i nieudolność Ministerstwa w ściganiu tamtego wilkołaka, ale był niezarejestrowany - to dlatego prawo nie mogło go dosięgnąć.
Klątwa, wilkołak, śmierć. Może żył w przekonaniu, że wyczerpał już swój limit pecha.
Po irytująco (dla Deirdre) logicznym wyjaśnieniu, podchwycił kontrolnie jej spojrzenie, jakby próbował ocenić, czy nadal będzie drążyć temat.
-Kości, zwłaszcza dzieci, nie zrastają się prawidłowo, jeśli uzdrowiciela wezwie się za późno lub spartaczy on swoją pracę. - powiedział w końcu, bezbarwnym tonem, z wyćwiczonym uśmiechem przylepionym do twarzy. Stalowa nuta w głosie zdradzała, że na tym ma zamiar poprzestać. Zachowywał się, jakby ten wypadek był niczym w porównaniu z wpuszczeniem enigmatycznej pacjentki do własnego domu, ale nigdy, przenigdy nie przyzna żadnemu pacjentowi, że padł ofiarą klątwy, której możliwymi komplikacjami są zaburzenia psychiczne. To byłoby fatalne dla jego reputacji, a nad własnymi demonami nauczył się panować przy pomocy laski i terminarza.
Uśmiechnął się łagodnie, gdy dociekała o skuteczność terapii. Na tym gruncie czuł się pewny siebie i odznaczał cierpliwością - szczególnie do tego rodzaju pytań, naiwnych jak u dziecka. Na twarzy próżno było dopatrzeć się pogardy czy irytacji - pod maską opanowania czaiło się raczej smutne zrozumienie.
-Nie po jednej wizycie. Terapia behawioralna to dłuższy projekt, wiele zależy od rodzaju problemu - ten jej, jeśli chodziło o prawdziwego bądź wyimaginowanego ducha, wydawał się niestandardowy -siły pani psychiki i systematyczności w stosowaniu się do zaleceń. Ale tak, można ograniczyć podobne napady do nigdy, szczególnie pozwalając sobie na mniejsze wyładowania emocji w kontrolowanych warunkach. - stwierdził z pełnym przekonaniem, mówiąc z własnego doświadczenia. Całe życie próbował stać się oazą spokoju, ale i tak omal nie zmiażdżył raz delikatnych palców Valerie, i tak fantazjował o uduszeniu żony, aż znalazł odpowiednie ujście i mroczne marzenia oraz gwałtowne gesty zniknęły jak ręką odjął. Był dla siebie najbardziej wymagającym sędziom - skoro potrafił pomóc samemu sobie, żaden pacjent nie budził w nim obawy co do powodzenia terapii. Co najwyżej ciekawość.
Roztropnie nie powiedział Deirdre, że Herr Freud, najzdolniejszy europejski magipsychiatra, pracował z niektórymi pacjentami po kilka lub kilkanaście lat. Podobne informacje lepiej dawkować ostrożnie.
Gdy przyznała, że to w pracy znajduje spokój, po twarzy Hectora przemknął cień szczerego uśmiechu. Ja też.
-Rozumiem. Do pani należy ocena, co przynosi spokój i jakiego rodzaju napięcie go zaburza. To kwestia wysoce indywidualna. - odpowiedział, chcąc ją ośmielić do własnych przemyśleń. Jeśli była szczęśliwsza i spokojniejsza w stresującej pracy niż w zaciszu domu, w obecności własnych dzieci, nie miał zamiaru tego oceniać - nawet jeśli, jak na kobietę, to wysoce niestandardowe.
Bea też była niestandardowa. Kolorowy ptak, najszczęśliwsza w centrum uwagi, w zgiełku, który tak męczył Hectora. Nie rozumiał jej, ale tolerował jej… potrzeby.
Może nadal by żyła, gdyby był mniej tolerancyjnym mężem.
Ku jego zadowoleniu, pacjentka przerywała mu coraz mniej, a wyraz jej twarzy stał się mniej sceptyczny. Słuchała, z uwagą, a on mówił dalej - aż, na koniec, zderzył się ze ścianą jej konkretnych oczekiwań. Oraz zaskakujących informacji.
-W jakich okolicznościach pojawiły się te… urojenia? Były powiązane z duchem? Jakie świadectwo o tym bycie przedstawiły pani osoby, które już go widziały? Czy to zaufane osoby? Skąd podejrzenie podtrucia? - wydał się lekko zaniepokojony, zupełnie jakby nie do końca jej wierzył. W głowie przewijał słowa klucze - igranie z emocjami, agresywny duch, halucynacje, podejrzenia podtrucia. Co, jeśli to ktoś - lub grupa osób - igrała z jego pacjentką? Odpowiednia trucizna i sugestia potrafią wmówić komuś wszystko, nawet szaleństwo.
Deirdre miała rację, myśląc o tym, że mężczyźni lubią kreować się na herosów. W złamanej nodze nie było nic heroicznego, ale może Hector Vale podświadomie zapragnął stać się bohaterem swojej pacjentki - i przed przepisaniem eliksirów upewnić, że nie grozi jej żadne zewnętrzne niebezpieczeństwo.
-Na początek przepiszę pani mieszankę antydepresyjną… - westchnął, wiedząc, że musi dać jej coś - a ten eliksir wydawał się odpowiedni. Praca, niechciane macierzyństwo, ukryte marzenie (?) o byciu księżniczką, brak zaufania, chorobliwa potrzeba kontroli - to wszystko było cholernie smutne, a w połączeniu z brakiem kontroli i zaufania do siebie mogło doprowadzić do stanów depresyjnych, które sama zainteresowana może wypierać. Rozplótł palce i sięgnął po pióro, by zapisać zalecenia odnośnie dawkowania.
Gdy podniósł wzrok znad kartki, dostrzegł dziwny, ametystowy błysk - a potem, choć oczy Danielle wróciły do normy, sama pacjentka wydawała się zupełnie inna. Nie potrzeba było doświadczenia magipsychiatrycznego, by zorientować się, że kobieta zachowuje się i uśmiecha jakoś inaczej, ale praktyka zawodowa kazała Hectorowi zastanowić się nad przyczyną tej zupełnie odmiennej mowy ciała.
Rozdwojenie jaźni…? - przemknęło mu przez myśl zanim zdołał skupić się na tamtym ametystowym błysku i zarejestrować cokolwiek nienaturalnego. Jego umysł zwrócił się najpierw w stronę logiki i znajomych diagnoz: urojenia, utrata kontroli, inna mimika i gestykulacja, to mogłoby się zgadzać.
Ta myśl splotła się jednak z innymi myślami - takimi, które w gabinecie bez problemu od siebie odganiał i które chciałby odgonić teraz. Ukłucie atawistycznego strachu, poczucie zagrożenia - świadomość, że jest tutaj z pacjentką sam na sam i ze ta pacjentka może być nieobliczalna. Ściągnął dłonie z blatu, odruchowo sięgając po spoczywającą w kieszeni różdżkę, Paxo potrafiło radzić sobie z… nieobliczalnością.
-Danielle? Wszystko w porządku? - zamrugał prędko, a Deirdre i Aongus mogli sobie przypomnieć, że wcześniej mrugał wolniej i dużo rzadziej. -Nadal mam się tak do pani zwracać, prawda? - upewnił się, w jasnych oczach błysnęła ciekawość. Chyba chciał potwierdzić lub obalić własną teorię.
Strach i dociekliwość splotły się jednak z czymś jeszcze, z czymś, o czym nie powinien myśleć tutaj i teraz, czymś prawdziwie frustrującym. Wspomnieniami z Wenus, gdy podobne spojrzenie widział - albo tylko sobie wyobrażał - u innych kobiet, gdy zaciskał palce na lasce i pozwalał sobie na wyładowanie frustracji. Opanowanie, uciekanie od obraźliwych pytań o własne kalectwo, kruszenie muru nieufności pacjentów, cierpliwość do dawnych romansów Beatrice i ciągłych psot Deimosa i obecnego udawania żałoby, to wszystko było w końcu tak szalenie… męczące. Zacisnął mocniej palce na różdżce, tak jak zaciskał je na lasce gdy był zmęczony.
-W takim razie, czy widywanych w szpitalu uzdrowicieli pytałaby pani o sekrety ich umysłów, w zamian za dopuszczenie ich do własnych ran i kontuzji? - zapytał retorycznie. Słowa i logika, to było w jego pracy cenniejsze niż zaklęcia. Nauczył się wymyślać na poczekaniu odpowiednie - i odpowiednio uprzejme - riposty, i to jeszcze zanim rozpoczął praktykę zawodową. Dzieci bywają okrutne (czy mu się wydawało, czy dostrzegał u swojej pacjentki rys podobnego okrucieństwa?), a gdy wyrywanie i ukrywanie jego laski stało się szalenie zabawną grą niektórych Ślizgonów, jedyną bronią były słowa i opanowanie.
-Zna pani moje nazwisko, osiągnięcia zawodowe i personalia osób, które mnie pani poleciły. - nie dodał tego na głos, ale po podobnych referencjach nietrudno byłoby pewnie dotrzeć nawet do jego krewnych. Znaleźć książki ojca, wykaz wilkołaków zabitych przez Ulyssessa. Vale’ów cechował chorobliwy perfekcjonizm, Anselm otrzymał kilka nagród za swoje publikacje, Hector pochwały szeptane w kuluarach przez zadowolonych pacjentów, a starszy brat… pewnie nagrodę brygadzisty miesiąca, o ile istniało coś takiego. Hector nie lubił pytać go o pracę. Szczególnie odkąd przelotnie spojrzał w lustro, wychodząc z Wenus, i ze zdziwieniem dostrzegł w nim własnego brata - jego wyraz twarzy, ilekroć mówił o zabijanych bestiach.
-Mój gabinet znajduje się tuż przy domu, a na pani listowną prośbę przyjąłem panią w pomieszczeniach prywatnych. Nie prosiłem o zapłatę z góry, o konkretne fakty dotyczące pani życia, o nazwisko, ani nawet o prawdziwe imię. Gdyby zdecydowała się pani zaprosić tutaj wspólników i splądrować cały dom, nie miałbym nawet na kogo złożyć skargi - zaś jeśli ma pani odpowiednie znajomości, to jedno słowo może zachwiać moją reputacją. Kto z nas ma mniej powodów do czucia się bezpiecznie? Balans jest równy. - wytłumaczył chłodno i logicznie, choć zarazem nie wyglądał na zbytnio przestraszonego perspektywą grabieży - przed którą, w przypadku przewagi liczebnej przeciwników (ba, również w konfrontacji z samą Deirdre, ale o tym wiedzieć nie mógł) by się nie obronił. Coś gorszego od grabieży nawet nie przychodziło mu do głowy - żył w państwie prawa (wedle własnego przekonania), od zawsze pod kloszem nadopiekuńczych rodziców, bezpiecznych struktur kursu uzdrowicielskiego i gabinetu w Londynie, czystej krwi i nierobienia sobie wrogów. Jego ojciec narobił sobie wrogów i jak to się skończyło…? Hector Vale nie dopuszczał do siebie myśli, że klątwa mogła być okrutnym przypadkiem, obwiniając Anselma za niewyjaśnione błędy przeszłości i żyjąc w słodkim przekonaniu, że nie sprawiając nikomu problemów samemu nie wpadnie się w problemy. Tym bezpieczeństwem zachwiała tylko śmierć Beatrice i nieudolność Ministerstwa w ściganiu tamtego wilkołaka, ale był niezarejestrowany - to dlatego prawo nie mogło go dosięgnąć.
Klątwa, wilkołak, śmierć. Może żył w przekonaniu, że wyczerpał już swój limit pecha.
Po irytująco (dla Deirdre) logicznym wyjaśnieniu, podchwycił kontrolnie jej spojrzenie, jakby próbował ocenić, czy nadal będzie drążyć temat.
-Kości, zwłaszcza dzieci, nie zrastają się prawidłowo, jeśli uzdrowiciela wezwie się za późno lub spartaczy on swoją pracę. - powiedział w końcu, bezbarwnym tonem, z wyćwiczonym uśmiechem przylepionym do twarzy. Stalowa nuta w głosie zdradzała, że na tym ma zamiar poprzestać. Zachowywał się, jakby ten wypadek był niczym w porównaniu z wpuszczeniem enigmatycznej pacjentki do własnego domu, ale nigdy, przenigdy nie przyzna żadnemu pacjentowi, że padł ofiarą klątwy, której możliwymi komplikacjami są zaburzenia psychiczne. To byłoby fatalne dla jego reputacji, a nad własnymi demonami nauczył się panować przy pomocy laski i terminarza.
Uśmiechnął się łagodnie, gdy dociekała o skuteczność terapii. Na tym gruncie czuł się pewny siebie i odznaczał cierpliwością - szczególnie do tego rodzaju pytań, naiwnych jak u dziecka. Na twarzy próżno było dopatrzeć się pogardy czy irytacji - pod maską opanowania czaiło się raczej smutne zrozumienie.
-Nie po jednej wizycie. Terapia behawioralna to dłuższy projekt, wiele zależy od rodzaju problemu - ten jej, jeśli chodziło o prawdziwego bądź wyimaginowanego ducha, wydawał się niestandardowy -siły pani psychiki i systematyczności w stosowaniu się do zaleceń. Ale tak, można ograniczyć podobne napady do nigdy, szczególnie pozwalając sobie na mniejsze wyładowania emocji w kontrolowanych warunkach. - stwierdził z pełnym przekonaniem, mówiąc z własnego doświadczenia. Całe życie próbował stać się oazą spokoju, ale i tak omal nie zmiażdżył raz delikatnych palców Valerie, i tak fantazjował o uduszeniu żony, aż znalazł odpowiednie ujście i mroczne marzenia oraz gwałtowne gesty zniknęły jak ręką odjął. Był dla siebie najbardziej wymagającym sędziom - skoro potrafił pomóc samemu sobie, żaden pacjent nie budził w nim obawy co do powodzenia terapii. Co najwyżej ciekawość.
Roztropnie nie powiedział Deirdre, że Herr Freud, najzdolniejszy europejski magipsychiatra, pracował z niektórymi pacjentami po kilka lub kilkanaście lat. Podobne informacje lepiej dawkować ostrożnie.
Gdy przyznała, że to w pracy znajduje spokój, po twarzy Hectora przemknął cień szczerego uśmiechu. Ja też.
-Rozumiem. Do pani należy ocena, co przynosi spokój i jakiego rodzaju napięcie go zaburza. To kwestia wysoce indywidualna. - odpowiedział, chcąc ją ośmielić do własnych przemyśleń. Jeśli była szczęśliwsza i spokojniejsza w stresującej pracy niż w zaciszu domu, w obecności własnych dzieci, nie miał zamiaru tego oceniać - nawet jeśli, jak na kobietę, to wysoce niestandardowe.
Bea też była niestandardowa. Kolorowy ptak, najszczęśliwsza w centrum uwagi, w zgiełku, który tak męczył Hectora. Nie rozumiał jej, ale tolerował jej… potrzeby.
Może nadal by żyła, gdyby był mniej tolerancyjnym mężem.
Ku jego zadowoleniu, pacjentka przerywała mu coraz mniej, a wyraz jej twarzy stał się mniej sceptyczny. Słuchała, z uwagą, a on mówił dalej - aż, na koniec, zderzył się ze ścianą jej konkretnych oczekiwań. Oraz zaskakujących informacji.
-W jakich okolicznościach pojawiły się te… urojenia? Były powiązane z duchem? Jakie świadectwo o tym bycie przedstawiły pani osoby, które już go widziały? Czy to zaufane osoby? Skąd podejrzenie podtrucia? - wydał się lekko zaniepokojony, zupełnie jakby nie do końca jej wierzył. W głowie przewijał słowa klucze - igranie z emocjami, agresywny duch, halucynacje, podejrzenia podtrucia. Co, jeśli to ktoś - lub grupa osób - igrała z jego pacjentką? Odpowiednia trucizna i sugestia potrafią wmówić komuś wszystko, nawet szaleństwo.
Deirdre miała rację, myśląc o tym, że mężczyźni lubią kreować się na herosów. W złamanej nodze nie było nic heroicznego, ale może Hector Vale podświadomie zapragnął stać się bohaterem swojej pacjentki - i przed przepisaniem eliksirów upewnić, że nie grozi jej żadne zewnętrzne niebezpieczeństwo.
-Na początek przepiszę pani mieszankę antydepresyjną… - westchnął, wiedząc, że musi dać jej coś - a ten eliksir wydawał się odpowiedni. Praca, niechciane macierzyństwo, ukryte marzenie (?) o byciu księżniczką, brak zaufania, chorobliwa potrzeba kontroli - to wszystko było cholernie smutne, a w połączeniu z brakiem kontroli i zaufania do siebie mogło doprowadzić do stanów depresyjnych, które sama zainteresowana może wypierać. Rozplótł palce i sięgnął po pióro, by zapisać zalecenia odnośnie dawkowania.
Gdy podniósł wzrok znad kartki, dostrzegł dziwny, ametystowy błysk - a potem, choć oczy Danielle wróciły do normy, sama pacjentka wydawała się zupełnie inna. Nie potrzeba było doświadczenia magipsychiatrycznego, by zorientować się, że kobieta zachowuje się i uśmiecha jakoś inaczej, ale praktyka zawodowa kazała Hectorowi zastanowić się nad przyczyną tej zupełnie odmiennej mowy ciała.
Rozdwojenie jaźni…? - przemknęło mu przez myśl zanim zdołał skupić się na tamtym ametystowym błysku i zarejestrować cokolwiek nienaturalnego. Jego umysł zwrócił się najpierw w stronę logiki i znajomych diagnoz: urojenia, utrata kontroli, inna mimika i gestykulacja, to mogłoby się zgadzać.
Ta myśl splotła się jednak z innymi myślami - takimi, które w gabinecie bez problemu od siebie odganiał i które chciałby odgonić teraz. Ukłucie atawistycznego strachu, poczucie zagrożenia - świadomość, że jest tutaj z pacjentką sam na sam i ze ta pacjentka może być nieobliczalna. Ściągnął dłonie z blatu, odruchowo sięgając po spoczywającą w kieszeni różdżkę, Paxo potrafiło radzić sobie z… nieobliczalnością.
-Danielle? Wszystko w porządku? - zamrugał prędko, a Deirdre i Aongus mogli sobie przypomnieć, że wcześniej mrugał wolniej i dużo rzadziej. -Nadal mam się tak do pani zwracać, prawda? - upewnił się, w jasnych oczach błysnęła ciekawość. Chyba chciał potwierdzić lub obalić własną teorię.
Strach i dociekliwość splotły się jednak z czymś jeszcze, z czymś, o czym nie powinien myśleć tutaj i teraz, czymś prawdziwie frustrującym. Wspomnieniami z Wenus, gdy podobne spojrzenie widział - albo tylko sobie wyobrażał - u innych kobiet, gdy zaciskał palce na lasce i pozwalał sobie na wyładowanie frustracji. Opanowanie, uciekanie od obraźliwych pytań o własne kalectwo, kruszenie muru nieufności pacjentów, cierpliwość do dawnych romansów Beatrice i ciągłych psot Deimosa i obecnego udawania żałoby, to wszystko było w końcu tak szalenie… męczące. Zacisnął mocniej palce na różdżce, tak jak zaciskał je na lasce gdy był zmęczony.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szybko wystosowana odpowiedź zaskoczyła Deirdre, pozytywnie. Sądziła, że zdołała go przytłoczyć, wyślizgnąć się z metaforycznych objęć metalowego narzędzia czujności, przytrzymującego ją w swych kleszczach jak motyla poddawanego wiwisekcji, lecz Hector zadał sensowne - poniekąd - pytanie, nakazując zastanowienie. Krótkie, od razu w jej głowie pojawiła się seria możliwych odparowań tego ciosu, jedna zjadliwsza od kolejnej, czającej się w półmroku umysłu, lecz postanowiła dać sobie, i przy okazji jemu, szansę. Stłumiła syczącą ripostę, ale kąciki ust zadrgały w niezadowolonym grymasie. Nie była krnąbrnym dzieckiem, nie zamierzała odpyskować, że tak, właśnie tak by zrobiła, bo byłoby to niezgodne z prawdą, a przecież w gabinecie magipsychiatry nie można było kłamać. Mericourt przestrzegała zasad, co najwyżej lekko je naginając, dla dobra ich obojga. - Rozumiem, co ma pan na myśli, to jednak zupełnie inna sytuacja - odpowiedziała w końcu po przedłużającej się chwili ciszy, na sekundę umykając wzrokiem w bok, na bogato zastawioną literaturą biblioteczkę: znak, że nie czuła się komfortowo z przyznaniem mu punktu w tej istniejącej tylko w jej głowie potyczce na rację. - Klasyczne uzdrowicielstwo gwarantuje natychmiastowe, widoczne gołym okiem rezultaty. Zaklęcie uśmierza ból, rozpoczyna proces zrastania kości, przywraca słuch, eliksiry odczuwalnie wzmacniają ciało. W przypadku psychiki nie jest to możliwe, a więc wątpię w skuteczność tej...sztuki - kontynuowała, powracając spojrzeniem do Hectora, unosząc znacząco brwi. Nie musiała werbalizować myśli, jaką na pewno dzielili we dwoje w tej krótkiej chwili: że mimo tego pojawiła się na progu Vale'a, szukając pomocy w czymś, czego nie pojmowała i w co wątpiła.
Znów jednak musiała przyznać siedzącemu za biurkiem czarodziejowi rację, wcale nie czuła się tutaj zagrożona, przynajmniej nie fizycznie. Zatrzepotała rzęsami, nie kokieteryjnie, raczej tak, jakby powstrzymywała się od wywrócenia oczami, mimo to nie przerwała do bólu racjonalnego wywodu. - Mogłabym pana zabić w ciągu trzech sekund, ale ponownie, nie o to chodzi - rzuciła swobodnie, prawie uprzejmie, bez mrugnięcia okiem; mógł to odebrać jako żart albo śmieszną próbę dodania sobie animuszu, bo przecież nie jako popartą dowodami informację. Wyglądała na elegancką wiedźmę z dobrego domu, trochę wycofaną i wyłamującą się z społecznego kanonu, ale ciągle - tylko kobietę. Możliwe, że miało to swoje plusy: czy to dlatego tak cierpliwie tłumaczył jej oczywistości, akceptując, że może ich nie pojmować tak szybko, jak czarodziej? - Do jakich zaleceń teraz miałabym się stosować? - weszła mu w słowo, zaplatając ręce na piersi. Więcej przyjemności, więcej odpoczynku, pozwolenie sobie na wyrzucenie z siebie uczuć; tyle mogła wywnioskować sama, ciągle czuła się zagubiona, rozpostarta pomiędzy tym, kim chciała być, a tym, kim bywała, gdy dawała się ponieść emocjom. Zbyt silnym, by móc je rozładować. - I co, jeśli to, co się we mnie kryje, te emocje czy magia, są zbyt potężne? I nie istnieją bodźce czy czy doznania, po które mogłabym sięgnąć, by sobie pomóc? - wyrzuciła jeszcze z rosnącą irytacją. Mordowanie przynosiło satysfakcję i ulgę, tak samo spotkania z Tristanem, lecz te drugie działy się zbyt rzadko, a pierwsze - powoli przestawały wystarczać. Ciągle łaknęła więcej, więcej krwi, więcej uczuć, więcej zabawy nimi, pewna, że poniekąd za rosnący głód odpowiada tkwiąca w niej mityczna istota. - Tak, inni także ją widzieli, ufam im. Czy ma mnie pan za wariatkę? - odpowiedziała od razu na kolejne pytania, szybko, chcąc mieć to z głowy; nie lubiła się tłumaczyć, zerknęła na Hectora z ukosa, nieco krytycznie: skoro mówiła, że coś istniało, to tak było. - Są ludzie, którzy bardzo chcieliby mi zaszkodzić - dodała jeszcze, niezbyt przejęta troską słyszalną w głosie Vale'a. Może uważała ją za oznakę słabości - jego? jej? - a może...a może coś zaczynało się dziać.
Coś znajomego. Niepokojącego. Wybrzuszającego się wokół niej cieniami, wywołującego serię dreszczy, rozszerzającego źrenicę i przyśpieszającego bicie serca, tak, jakby ciało wcześniej niż umysł wyczuwało zagrożenie. Skradające się gdzieś obok, sunące po płaszczyźnie rzeczywistości niczym śmierciotula, szykujące się, by zaatakować. Odwróciła się do tyłu odruchowo, nie słuchając już dalszych wypowiedzi Hectora, spięta i czujna. Nie na tyle jednak, by zdołać się obronić przed tym, kto wyprzedzał ją w rozwoju o całe tysiąclecia, a teraz z łatwością przejmował kontrolę nad ciałem. Za każdym razem działo się to coraz szybciej, w jednym momencie siedziała na krześle spięta, zdenerwowana i sfrustrowana, w drugim - opadała na nie w zrelaksowanej pozie, mogąc jedynie słuchać zadowolonego pomruku, który wydobywał z siebie Aongus. On, nie ona, ona najchętniej wrzasnęłaby z wściekłości, ba, próbowała to zrobić, zszokowana i bliska furii, lecz nie była w stanie w jakikolwiek sposób pokierować ciałem. Fioletowy blask przesłonił świat, a ona mogła tylko czuć jak jej wargi unoszą się do góry, paznokcie wbijają się w materiał podłokietnika, a płuca wypełnia się ożywczym powietrzem. Najgorszy koszmar ponownie się ziścił, całkowicie straciła kontrolę, nie tylko nad własnymi emocjami, ale i ciałem, zepchnięta do roli więźnia z przerażeniem obserwującego własne poczynania.
naraziesięniewyswobadzam
Znów jednak musiała przyznać siedzącemu za biurkiem czarodziejowi rację, wcale nie czuła się tutaj zagrożona, przynajmniej nie fizycznie. Zatrzepotała rzęsami, nie kokieteryjnie, raczej tak, jakby powstrzymywała się od wywrócenia oczami, mimo to nie przerwała do bólu racjonalnego wywodu. - Mogłabym pana zabić w ciągu trzech sekund, ale ponownie, nie o to chodzi - rzuciła swobodnie, prawie uprzejmie, bez mrugnięcia okiem; mógł to odebrać jako żart albo śmieszną próbę dodania sobie animuszu, bo przecież nie jako popartą dowodami informację. Wyglądała na elegancką wiedźmę z dobrego domu, trochę wycofaną i wyłamującą się z społecznego kanonu, ale ciągle - tylko kobietę. Możliwe, że miało to swoje plusy: czy to dlatego tak cierpliwie tłumaczył jej oczywistości, akceptując, że może ich nie pojmować tak szybko, jak czarodziej? - Do jakich zaleceń teraz miałabym się stosować? - weszła mu w słowo, zaplatając ręce na piersi. Więcej przyjemności, więcej odpoczynku, pozwolenie sobie na wyrzucenie z siebie uczuć; tyle mogła wywnioskować sama, ciągle czuła się zagubiona, rozpostarta pomiędzy tym, kim chciała być, a tym, kim bywała, gdy dawała się ponieść emocjom. Zbyt silnym, by móc je rozładować. - I co, jeśli to, co się we mnie kryje, te emocje czy magia, są zbyt potężne? I nie istnieją bodźce czy czy doznania, po które mogłabym sięgnąć, by sobie pomóc? - wyrzuciła jeszcze z rosnącą irytacją. Mordowanie przynosiło satysfakcję i ulgę, tak samo spotkania z Tristanem, lecz te drugie działy się zbyt rzadko, a pierwsze - powoli przestawały wystarczać. Ciągle łaknęła więcej, więcej krwi, więcej uczuć, więcej zabawy nimi, pewna, że poniekąd za rosnący głód odpowiada tkwiąca w niej mityczna istota. - Tak, inni także ją widzieli, ufam im. Czy ma mnie pan za wariatkę? - odpowiedziała od razu na kolejne pytania, szybko, chcąc mieć to z głowy; nie lubiła się tłumaczyć, zerknęła na Hectora z ukosa, nieco krytycznie: skoro mówiła, że coś istniało, to tak było. - Są ludzie, którzy bardzo chcieliby mi zaszkodzić - dodała jeszcze, niezbyt przejęta troską słyszalną w głosie Vale'a. Może uważała ją za oznakę słabości - jego? jej? - a może...a może coś zaczynało się dziać.
Coś znajomego. Niepokojącego. Wybrzuszającego się wokół niej cieniami, wywołującego serię dreszczy, rozszerzającego źrenicę i przyśpieszającego bicie serca, tak, jakby ciało wcześniej niż umysł wyczuwało zagrożenie. Skradające się gdzieś obok, sunące po płaszczyźnie rzeczywistości niczym śmierciotula, szykujące się, by zaatakować. Odwróciła się do tyłu odruchowo, nie słuchając już dalszych wypowiedzi Hectora, spięta i czujna. Nie na tyle jednak, by zdołać się obronić przed tym, kto wyprzedzał ją w rozwoju o całe tysiąclecia, a teraz z łatwością przejmował kontrolę nad ciałem. Za każdym razem działo się to coraz szybciej, w jednym momencie siedziała na krześle spięta, zdenerwowana i sfrustrowana, w drugim - opadała na nie w zrelaksowanej pozie, mogąc jedynie słuchać zadowolonego pomruku, który wydobywał z siebie Aongus. On, nie ona, ona najchętniej wrzasnęłaby z wściekłości, ba, próbowała to zrobić, zszokowana i bliska furii, lecz nie była w stanie w jakikolwiek sposób pokierować ciałem. Fioletowy blask przesłonił świat, a ona mogła tylko czuć jak jej wargi unoszą się do góry, paznokcie wbijają się w materiał podłokietnika, a płuca wypełnia się ożywczym powietrzem. Najgorszy koszmar ponownie się ziścił, całkowicie straciła kontrolę, nie tylko nad własnymi emocjami, ale i ciałem, zepchnięta do roli więźnia z przerażeniem obserwującego własne poczynania.
naraziesięniewyswobadzam
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kobieta przechyliła głowę nieco w bok, nieustannie mu się przyglądając. Skośne oczy nie mrugały, wpatrywały się nieruchomo, jak oczy lalki, prosto w niego, podczas gdy czas płynął, aż w końcu pochyliła się do przodu. W jej zachowaniu było coś pociągającego i prowokacyjnego, ale jej spojrzenie wzbudzało poczucie zagrożenia i napięcia. Takiego, które mogło wydawać się pociągające przy tak atrakcyjnej kobiecie. Takiej, która bezbłędnie opanowała sztukę mamienia mężczyzn. Jej urok był niepodważalny, wzbudzał w mężczyźnie pragnienia — nieznane, dzikie, nieokiełznane, zmuszał do patrzenia prosto na nią i myślenia tylko o niej w sposób romantyczny.
Widział jej dłonie, nie sięgała po różdżkę. Palce nieruchomo spoczywały w jednym miejscu, dopóki nie zacisnęła ich na podłokietnikach, pochylając się do przodu.
— Możesz mówić, jak chcesz — odpowiedziała melodyjnie, dźwięcznie. Kąciki ust jej drgnęły. I przez chwilę zdawało się, że nie wydarzy się nic więcej, ale Śmierciożerczyni wyciągnęła prawą rękę przed siebie, otwarta ku górze i obróciła ją w zmyślnym i nonszalanckim geście, którego sam Hector nie mógł zrozumieć. Dłoń zatoczyła ósemkę w powietrzu, szybko i wolno, by później złączyć palce z kciukiem i skierować je w górę.
Pstryknęła palcami.
Nie było już Beatrice. Nie było Deimosa. Nie było przyjaciół, znajomych, rodziny, pacjentów. Dla Hectora w ułamku sekundy przestali się liczyć wszyscy, którzy istnieli kiedykolwiek w jego życiu. Stał się pusty, pozbawiony osobowości, charakteru, bezbarwny i nijaki wewnątrz. Twarz nabrała obojętnych rysów, a w oczach odbijała się ta sama martwa pustka, co w oczach Deirdre. Nic nie czuł. Nikogo nie kochał, nie nienawidził, za nikim nie tęsknił i nikogo nie wspominał. Jego życie straciło sens, była tylko pusta, mechaniczna egzystencja.
— Myślę, że nie jesteśmy tutaj sami. Wydaje mi się, że ktoś jest w pobliżu, ktoś jest blisko. Dorosły. To ktoś dorosły. Obcy. Zwykły intruz. Wróg — szepty Deirdre były słodkie i kuszące, ale Hector nie mógł na nie zareagować. Myślał tylko o jej słowach i o tym, że w pobliżu był ktoś, kogo musiał zabić. Nie było innego wyjścia. Musiał to zrobić. I nie czuł wobec tego żadnego oporu, nie miał względem tego żadnych odczuć i przemyśleć.
Widział jej dłonie, nie sięgała po różdżkę. Palce nieruchomo spoczywały w jednym miejscu, dopóki nie zacisnęła ich na podłokietnikach, pochylając się do przodu.
— Możesz mówić, jak chcesz — odpowiedziała melodyjnie, dźwięcznie. Kąciki ust jej drgnęły. I przez chwilę zdawało się, że nie wydarzy się nic więcej, ale Śmierciożerczyni wyciągnęła prawą rękę przed siebie, otwarta ku górze i obróciła ją w zmyślnym i nonszalanckim geście, którego sam Hector nie mógł zrozumieć. Dłoń zatoczyła ósemkę w powietrzu, szybko i wolno, by później złączyć palce z kciukiem i skierować je w górę.
Pstryknęła palcami.
Nie było już Beatrice. Nie było Deimosa. Nie było przyjaciół, znajomych, rodziny, pacjentów. Dla Hectora w ułamku sekundy przestali się liczyć wszyscy, którzy istnieli kiedykolwiek w jego życiu. Stał się pusty, pozbawiony osobowości, charakteru, bezbarwny i nijaki wewnątrz. Twarz nabrała obojętnych rysów, a w oczach odbijała się ta sama martwa pustka, co w oczach Deirdre. Nic nie czuł. Nikogo nie kochał, nie nienawidził, za nikim nie tęsknił i nikogo nie wspominał. Jego życie straciło sens, była tylko pusta, mechaniczna egzystencja.
— Myślę, że nie jesteśmy tutaj sami. Wydaje mi się, że ktoś jest w pobliżu, ktoś jest blisko. Dorosły. To ktoś dorosły. Obcy. Zwykły intruz. Wróg — szepty Deirdre były słodkie i kuszące, ale Hector nie mógł na nie zareagować. Myślał tylko o jej słowach i o tym, że w pobliżu był ktoś, kogo musiał zabić. Nie było innego wyjścia. Musiał to zrobić. I nie czuł wobec tego żadnego oporu, nie miał względem tego żadnych odczuć i przemyśleć.
Nie zdążył kontynuować rozmowy z Danielle, coraz bardziej fascynującej. Kobieta odsłaniała przed nim nowe, możliwe wytłumaczenia dla jej zachowania - coraz bardziej irracjonalne przykłady arogancji (weszła tutaj usposobiona konfrontacyjnie, ale zabić w ciągu trzech sekund? Wcześniej jej prowokacje były bardziej... logiczne), wiara w potężną magię (nieracjonalne wytłumaczenia dla własnego zachowania, zbyt potężne, by się im opierać - bardzo wygodne), lęk przed byciem uznaną za wariatkę (mimo, że przyszła właśnie tutaj), poczucie zagrożenia ze strony innych... Tak, pomimo jej oporu, miał z czym pracować i o co dopytywać. Terapia trwałaby dalej, chwytałby ją za słówka, delikatnie i wytrwale docierał do prawdy, aż rozstaliby się we względnym porozumieniu. On nadal nie wiedziałby nic o prawdziwej Danielle, ale zdołałby postawić kilka tez o jej psychice, ona mogłaby zastosować je w życie, zastanowić się nad postępami, spokojnie przemyśleć konieczność następnej wizyty. Miał wprawę w pracy z aroganckimi i opornymi pacjentami, wszak nikt łatwo nie przyznawał się do problemów. Poradziłby sobie, tak jak w każdym innym przypadku.
Nigdy nie miał jednak w swoim gabinecie pradawnego bóstwa - choć, nie do końca wierząc nawet w ogólnikowego ducha, nie wpadłby nawet na to wyjaśnienie. W pierwszej chwili jedyną alarmującą myślą w jego głowie było to, że nie powinien patrzeć na Danielle w ten sposób i na pewno nie mógł myśleć w pracy o przygodach w Wenus. Cały stabilny porządek jego życia polegał przecież na oddzieleniu od siebie tych sfer - magipsychiatry, lubieżnika, ojca, pogrążonego w rozpaczy męża, mężczyzny skrycie cieszącego się z odzyskanej wolności. Mury, oddzielające go od świata zewnętrznego i od sprzecznych aspektów własnej psychiki, zapewniały bezpieczeństwo.
Jak na złość, Danielle odezwała się słowami prostytutek, które z takim upodobaniem odwiedzał. Je też mógł nazywać jak chciał. Czasem były piękną Heleną Trojańską, czasem - gdy pragnął ukarać żonę za zdrady - Beatrice, ostatnio syczał nawet pod nosem imię Valerie Vanity, karząc inną kobietę za podłe słowa tamtej. Rozchylił usta, czując podobne pożądanie, jak wtedy gdy chwytał za laskę albo zaciskał dłoń w pięść, i ku własnemu niedowierzaniu przez moment faktycznie miał ochotę wybrać dla niej imię. Helena, Helena by się nadawała, była tak piękna...
...ale nagle pstryknęła palcami i wszystkie imiona uleciały mu z głowy. Zniknął sentyment, jakim darzył Iliadę, kojarzącą się z rodzinnym domem, miłością rodziców i perlistym śmiechem sióstr. Zniknął żal, jaki czuł do żony i nikła ulga po jej śmierci, do której nie chciał się przyznać. Zniknęło pragnienie zemsty naczłowieku wilkołaku, który odebrał Deimosowi matkę. Wreszcie zniknął nawet jego własny syn, zepchnięty w odmęty niepamięci.
Podobno należy uważać, czego się pragnie. Hector Vale z jednej strony lękał się możliwości, że nałożona w dzieciństwie klątwa trwale upośledziła jego emocjonalność, ale przez całe życie - jakby wychodząc tym lękom naprzeciw - pragnął zdusić w sobie wszystkie emocje. Bał się kogokolwiek pokochać, bał się nienawidzić, po stracie rodziców zdystansował się nawet od rodziny, a wśród szkolnych znajomości szczerze lubił chyba tylko Cassandrę i Ronję, z którymi stracił kontakt. Kaleki na ciele, chciał wyplenić z siebie chociaż słabość psychiki, krok po kroku dystansując się od zewnętrznego świata w samotnym, wailjskim domu. Jedynym, co nadawało jego życiu sens była miłość do syna - silna i prawdziwa; oraz szczera empatia wobec pacjentów, substytut prawdziwych znajomości.
Teraz zniknęły i gdyby mógł spojrzeć na sytuację trzeźwo, przeraziłby się - wreszcie poznając prawdziwe oblicze pustki i dystansu, których tak pragnął i podświadomie się lękał. Zawsze budował wokół siebie szyby, ale dopiero Aongus naprawdę uczynił z nich grube mury.
Nie mógł jednak spojrzeć na sytuację trzeźwo - jego cała uwaga skupiła się na "Danielle" i jej słowach. W normalnej sytuacji poczułby zdziwienie oraz irytację - spodziewając się wizyty w pomieszczeniach domowych, specjalnie odesłał Deimosa do dziadków mieszkających daleko stąd, sąsiedzi wiedzieli, że nie otwierał drzwi i nie reagował na prośby o cukier w godzinach pracy, przeznaczył na wizytę odpowiednią ilość czasu i nie spodziewał się kolejnej.
Teraz nie czuł jednak nic, poza klarowną potrzebą wyeliminowania intruza.
-Gdzie? - rozejrzał się, lewą ręką chwycił za laskę aby podnieść się z miejsca. Zacisnął palce mocniej na różdżce.
Nie używał zwykle tego rodzaju białej magii - wstydził się, odkąd nie szła mu w szkole. Nienawidził smaku upokorzenia, nieudolności przy prostych zaklęciach, wątpliwości, czy jest po prostu beztalenciem czy za jego niezdolnością w zakresie defensywy kryje się coś więcej. Teraz, rzecz jasna, zniknął nawet wstyd.
-Cave Inimicum. - wyrecytował bezbarwnie, praktycznie, chcąc oszacować jak daleko znajduje się cel. Wiedział, że istniało bardziej precyzyjne zaklęcie - Homenum cośtam - ale nigdy nie potrafił go rzucić prawidłowo. Szkoda marnować czas na próby.
st 30, OPCM 0
Nigdy nie miał jednak w swoim gabinecie pradawnego bóstwa - choć, nie do końca wierząc nawet w ogólnikowego ducha, nie wpadłby nawet na to wyjaśnienie. W pierwszej chwili jedyną alarmującą myślą w jego głowie było to, że nie powinien patrzeć na Danielle w ten sposób i na pewno nie mógł myśleć w pracy o przygodach w Wenus. Cały stabilny porządek jego życia polegał przecież na oddzieleniu od siebie tych sfer - magipsychiatry, lubieżnika, ojca, pogrążonego w rozpaczy męża, mężczyzny skrycie cieszącego się z odzyskanej wolności. Mury, oddzielające go od świata zewnętrznego i od sprzecznych aspektów własnej psychiki, zapewniały bezpieczeństwo.
Jak na złość, Danielle odezwała się słowami prostytutek, które z takim upodobaniem odwiedzał. Je też mógł nazywać jak chciał. Czasem były piękną Heleną Trojańską, czasem - gdy pragnął ukarać żonę za zdrady - Beatrice, ostatnio syczał nawet pod nosem imię Valerie Vanity, karząc inną kobietę za podłe słowa tamtej. Rozchylił usta, czując podobne pożądanie, jak wtedy gdy chwytał za laskę albo zaciskał dłoń w pięść, i ku własnemu niedowierzaniu przez moment faktycznie miał ochotę wybrać dla niej imię. Helena, Helena by się nadawała, była tak piękna...
...ale nagle pstryknęła palcami i wszystkie imiona uleciały mu z głowy. Zniknął sentyment, jakim darzył Iliadę, kojarzącą się z rodzinnym domem, miłością rodziców i perlistym śmiechem sióstr. Zniknął żal, jaki czuł do żony i nikła ulga po jej śmierci, do której nie chciał się przyznać. Zniknęło pragnienie zemsty na
Podobno należy uważać, czego się pragnie. Hector Vale z jednej strony lękał się możliwości, że nałożona w dzieciństwie klątwa trwale upośledziła jego emocjonalność, ale przez całe życie - jakby wychodząc tym lękom naprzeciw - pragnął zdusić w sobie wszystkie emocje. Bał się kogokolwiek pokochać, bał się nienawidzić, po stracie rodziców zdystansował się nawet od rodziny, a wśród szkolnych znajomości szczerze lubił chyba tylko Cassandrę i Ronję, z którymi stracił kontakt. Kaleki na ciele, chciał wyplenić z siebie chociaż słabość psychiki, krok po kroku dystansując się od zewnętrznego świata w samotnym, wailjskim domu. Jedynym, co nadawało jego życiu sens była miłość do syna - silna i prawdziwa; oraz szczera empatia wobec pacjentów, substytut prawdziwych znajomości.
Teraz zniknęły i gdyby mógł spojrzeć na sytuację trzeźwo, przeraziłby się - wreszcie poznając prawdziwe oblicze pustki i dystansu, których tak pragnął i podświadomie się lękał. Zawsze budował wokół siebie szyby, ale dopiero Aongus naprawdę uczynił z nich grube mury.
Nie mógł jednak spojrzeć na sytuację trzeźwo - jego cała uwaga skupiła się na "Danielle" i jej słowach. W normalnej sytuacji poczułby zdziwienie oraz irytację - spodziewając się wizyty w pomieszczeniach domowych, specjalnie odesłał Deimosa do dziadków mieszkających daleko stąd, sąsiedzi wiedzieli, że nie otwierał drzwi i nie reagował na prośby o cukier w godzinach pracy, przeznaczył na wizytę odpowiednią ilość czasu i nie spodziewał się kolejnej.
Teraz nie czuł jednak nic, poza klarowną potrzebą wyeliminowania intruza.
-Gdzie? - rozejrzał się, lewą ręką chwycił za laskę aby podnieść się z miejsca. Zacisnął palce mocniej na różdżce.
Nie używał zwykle tego rodzaju białej magii - wstydził się, odkąd nie szła mu w szkole. Nienawidził smaku upokorzenia, nieudolności przy prostych zaklęciach, wątpliwości, czy jest po prostu beztalenciem czy za jego niezdolnością w zakresie defensywy kryje się coś więcej. Teraz, rzecz jasna, zniknął nawet wstyd.
-Cave Inimicum. - wyrecytował bezbarwnie, praktycznie, chcąc oszacować jak daleko znajduje się cel. Wiedział, że istniało bardziej precyzyjne zaklęcie - Homenum cośtam - ale nigdy nie potrafił go rzucić prawidłowo. Szkoda marnować czas na próby.
st 30, OPCM 0
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Prywatne biuro Hectora
Szybka odpowiedź