Dawna sypialnia Beatrice
AutorWiadomość
Sypialnia (zmarłej) pani domu
W marcu Hector pozbył się wreszcie wszystkich osobistych rzeczy pani domu, sprzedając je lub rozdając uboższym sąsiadom. Teraz sypialnia, dawniej "małżeńska", jest raczej pustawa i skromna, z małżeńskim łóżkiem, pustą szafą i zakurzoną toaletką.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 14:02, w całości zmieniany 3 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
stąd
Nie myśli wiele o tym, co robi i chyba właśnie to najbardziej go zaskakuje. Usta same szukają ust, nogi splatają się z nogami i buty trącają o buty, palce lewej dłoni delikatnie wsuwają się w jasne loki, a prawej to mocno szarpią za sweter, to zaciskają się kurczowo na połach płaszcza - nie myśli nawet o tym, że powinien po prostu go z niego ściągnąć (płaszcz, nie sweter, sweter jest ważny). Niegdyś myślał zawsze, nawet z Valerie, szczególnie z Beatrice - przeważnie o tym, że nie jest w tym dobry i chyba nigdy nie będzie i że w głębi duszy trochę się boi. Na szczęście, myśl nie wraca do niego teraz - zdumiewające, na ile odwagi można sobie pozwolić jeśli zapomni się o całym świecie. Instynktownie rozumie gest zaproszenia - wcześniej mieli niepisane granice, nie dotykał żadnych miejsc zakrytych ubraniem, ale dzisiaj Oliver nie ma golfu (przewidział to, czy to przypadek, skoro przyszedł tu prosto po...? - nie, nie będzie o tym myślał), Hector muska więc nosem zagięcie jego szyi, sunie wargami po pulsującej tętnicy, przyciska mocno wargi do gorącej skóry. Oliver go o coś pyta, Hector ledwo go słyszy, szumi mu w uszach - ale przecież zawsze stara się go słuchać. Podnosi wzrok.
-To grecki bóg słońca, rzymski Sol, czyli jak słońce... - wyjaśnia pośpiesznie z uprzejmości, spojrzenie ma zamglone, a ton dziwnie gardłowy. Jak na człowieka, który całe życie przywdziewał różne maski i baczył na to jak postrzegają go inni, stracił kontrolę - nie widzi teraz siebie, nie myśli przecież o sobie. Nie wie, że Oliver widzi wszystkie uczucia wypisane na jego twarzy i że może czuć gorąco nawet w jego zapachu, nie wie, że koszulę ma rozchełstaną, a włosy rozczochrane. Nie pokazałby się tak nikomu, ale jemu może pokazać i powiedzieć wszystko - odsłonił się przecież już trzy tygodnie temu, w ciasnej łazience i niewielkiej sypialni. Znów wraca do pocałunków, pozostawiając na szyi Olivera kolejne czerwieniejące ślady (za mocno, zawsze robił wszystko za mocno, ale nie słyszy nawet jęku protestu i nie jest w stanie się opamiętać), a potem wreszcie brakuje mu oddechu i składa głowę na miękkim swetrze. Przymyka oczy, zrelaksowany, ale nie traci czujności - bezpieczeństwo Olivera jest zbyt cenne, by ignorować jego odpowiedź na własne pytanie. Podnosi wzrok, badawczo, wwiercając w młodzieńca przenikliwe spojrzenie - co prawda, nie może już patrzeć mu w oczy gdy samemu jest całowany w czoło (sprytnie, Oliverze), ale zaciska lekko usta, czoło przecina lekka zmarszczka - jak zawsze, gdy nad czymś myśli i nieświadomie marszczy delikatnie brwi.
Nie jesteś maluczki - mógłby zaprotestować, ale przy Oliverze stara się unikać fałszywych stwierdzeń na które pozwala sobie na co dzień, przy innych, zawsze. Mógłby głosić podobne frazesy z przekonująco udawaną pewnością siebie, ale przykra prawda wygląda tak, że samemu też czuje się maluczki. Zawsze się tak czuł w obecności ważnych tego świata, zawsze był boleśnie świadom, gdzie jest jego miejsce - skryty za oknami domu w Shropshire, onieśmielony progami Weymouth, upadający na kolana na Wielkich Schodach Hogwartu. Archibald wyglądał ostatnio jakby niósł na ramionach ciężar całego świata, a Hector pamięta go jako małego chłopca - człowieka, nie Atlasa. Może rodzina Olivera faktycznie zapewni mu bezpieczeństwo, ale pojedynczy ludzie to za mało, nawet pojedynczy lordowie to za mało, a gdy Hector gorączkowo zastanawia się czy zna kogoś jeszcze, w głowie majaczy mu nieśmiało jedna myśl, parząca jak ogień i mogąca spopielić zupełnie wszystko. Bierze głęboki wdech i odsuwa ją na razie na bok - jedna z dwóch osób łączach go z tą myślą zapewne nie żyje, a drugiej nie powinien o nic prosić, nie po miesiącach milczenia. Musiałbym na to zapracować, ale przecież czas nagli, kręci mu się w głowie, dementory osaczające Olivera, osaczające mugolaków, osaczające dzieci, musi uwolnić się od tej myśli, więc wpija usta w usta Olivera i próbuje pomyśleć o prostszym rozwiązaniu.
-Ten dom jest zawsze dla ciebie, ja jestem dla ciebie, pamiętaj... - szepcze więc tylko pomiędzy pocałunkami, bo nie zwykł liczyć na ideały i symbole, zwykł liczyć na siebie, a Walia wydaje się na razie cichsza i pewniejsza, nawet jeśli Hector jest tylko Krukonem o bojaźliwym sercu i samemu niewiele może i faktycznie zmieniają temat i Oliver nie widzi już miny Hectora na wieść o tym, że feniksy istnieją, bo ten tylko zamyka oczy i całuje go dalej i wydaje się coraz gorętszy. Zachowuje się, jakby zapomniał, ale znają się już na tyle, by Oliver mógł podejrzewać, że Vale sporo zbywa milczeniem, ale nie ignoruje żadnego słowa padającego z jego ust. Ani żadnego sygnału, zmarszczonego niekiedy nosa, obciąganego instynktownie swetra, bladej cery i drażliwych tematów. Pamięta o każdym, musi nauczyć się je omijać, obiecał sobie przecież, że sytuacja z łazienki już nigdy się nie powtórzy.
-Też będziesz miał więcej czasu? - prowokuje ostrożnie, wpasowując się w rytm rozmowy, próbuje zachowywać się nonszalancko, ale oczy błyszczą chciwie, chyba środy to trochę za mało, mógłby - chciałby - widywać Olivera częściej, jeszcze częściej. -Jasne, że jestem zazdrosny. - dodaje śmiało, na jednym wydechu, choć nigdy nie reagował na takie pytania (jesteś zazdrosny, pytała Bea, chyba miała nadzieję, że tak, ale - nie był. Bolała go tylko duma) i choć nie potrafił wyrażać się z taką pewnością siebie. Nawet teraz nie utrzymał długo fasady, po twarzy przemyka cień wątpliwości. -Chyba... chyba, że byś chciał... - mamrocze cicho, zostawiając Oliverowi furtkę, założyć rodzinę z kobietą, nie mógłby go za to winić, ale prędko zmienia temat, dzisiaj Oliver jest jego i przecież będzie jego zawsze, to tylko furtka gdyby jakiekolwiek pragnienie okazało się silniejsze od miłości, ale Oliver przyciąga go do siebie tak mocno, że łatwo wierzyć, że nic nie okaże się silniejsze.
Po chwili stoją już na nogach, Hector dzielnie ignoruje zaczepki Olivera, ale w kącikach ust majacze uśmiech - lubi, gdy Oliver próbuje być złośliwy, w jakiś sposób go to bawi. Pozwala mu zresztą na wiele, na wszystko - przed chwilą obiecał, że go nie skrzywdzi, a w każdym przytyku słychać czułość.
-Za posprzątanie nie, za wyrzucenie śmieci tak. - odpowiada enigmatycznie, uśmiechając się szelmowsko - jak chłopiec bardzo z czegoś zadowolony. Uśmiech łagodnieje w odpowiedzi na wyznanie, a ja ciebie wybrzmiewa już wśród kolejnych pocałunków i Hector ciągnie Olivera za rękę i zataczają się trochę, ale nie z powodu braku laski (została gdzieś na podłodze, Vale może przecież bez niej chodzić, tylko się męczy i nie lubi, a z Oliverem nic nie jest męczące) tylko z powodu roztargnienia, bo trudno iść obijając się o ściany.
W końcu Hector wymacuje znajomą klamkę, odrywa się na moment od Olivera, wpadają do środka (za ciężarem kopniętych zdrową nogą drzwi) zanim blondyn orientuje się, że to nie ta sypialnia co zwykle. Pomieszczenie jest świeżo wywietrzone, choć okno jest już zamknięte i zasłony szczelnie zaciągnięte (Hector wszystko przygotował, jak zwykle w środy), na łóżku jest nowa pościel, a poza meblami nie ma tutaj n i c .
Wyrzucił w końcu śmieci.
-Jeśli... - kilka sekund bez pocałunków i Hector łapie oddech, rumieńce wpełzają na policzki i przez chwilę znów jest onieśmielony, ale zaraz przypomina sobie wcześniejsze wyznanie. -Jeśli kiedyś byś się mną zmęczył i potrzebowałbyś osobnego łóżka... - żartuje, wyraźnie, ale nagle poważnieje -...albo schronienia dla kogoś - dodaje ciszej, Oliver ma rodzinę, pamięta o tym. -To mam wolną sypialnię. - mruczy, chyba tylko przy nim potrafi przejść od śmiechu, do powagi, do czułości, a potem zerka mu pytająco w oczy, czy tu będzie w porządku? Sprzątał długo, wietrzył jeszcze dłużej, ale może nie wygnał stąd jeszcze jej ducha, nie wie - wydaje mu się, że jest bezpiecznie, ale jest pusto. Kiedyś marzył, że ten pokój i jego nowe życie wdowca staną się na powrót tabula rasą - ale teraz pragnie zapisać tą kartę Oliverem. Nie puszcza jego dłoni, ale czeka chyba na potwierdzenie - dopiero wyczytawszy je w jego oczach, zamyka ciężko drzwi i lekko (lekko, musi o tym pamiętać, ale czasem się zapomina, ale nie zanadto - gdy czuje się bezpiecznie, pokusy nie przychodzą, a z Oliverem czuje się spokojniej niż kiedykolwiek) pociąga blondyna na łóżko, za sobą.
-Żyjesz, Oliverze - i nie dam ci o tym zapomnieć. - obiecuje, tym razem słowa nie brzmią ani nostalgicznie ani strasznie, słychać tylko radość i obietnicę, Hector chce aby Oliver też mógł zapomnieć przy nim o całym świecie - czy czujesz się równie żywy jak ja, Oliverze? Poznał go już trochę, nadal jest ostrożny, ale coraz śmielszy - Oliver przyszedł dziś wcześniej, mają sporo czasu, a po chwili tracą zupełnie poczucie czasu.
Przez grube zasłony nic nie widać, ale promień zachodzącego słońca wślizguje się znienacka do pokoju i tańczy na złotych włosach Olivera, -A teraz wyglądasz jak Apollo - szepcze Hector, owijając sobie kosmyk wokół palca, już dawno zdążył już złapać oddech, ale w głosie nadal słychać zmęczenie. Uśmiecha się z satysfakcją, -Dobrze, że przyszedłeś wcześniej. - wyznaje, bo słońce nadal nie zaszło i mają jeszcze czas, mają tyle czasu.Nie mają czasu, jest wojna, a Hector nadal nie wymyślił co z tym zrobić, ale dziś mogą o tym zapomnieć, dziś mają wieczność.
Nie myśli wiele o tym, co robi i chyba właśnie to najbardziej go zaskakuje. Usta same szukają ust, nogi splatają się z nogami i buty trącają o buty, palce lewej dłoni delikatnie wsuwają się w jasne loki, a prawej to mocno szarpią za sweter, to zaciskają się kurczowo na połach płaszcza - nie myśli nawet o tym, że powinien po prostu go z niego ściągnąć (płaszcz, nie sweter, sweter jest ważny). Niegdyś myślał zawsze, nawet z Valerie, szczególnie z Beatrice - przeważnie o tym, że nie jest w tym dobry i chyba nigdy nie będzie i że w głębi duszy trochę się boi. Na szczęście, myśl nie wraca do niego teraz - zdumiewające, na ile odwagi można sobie pozwolić jeśli zapomni się o całym świecie. Instynktownie rozumie gest zaproszenia - wcześniej mieli niepisane granice, nie dotykał żadnych miejsc zakrytych ubraniem, ale dzisiaj Oliver nie ma golfu (przewidział to, czy to przypadek, skoro przyszedł tu prosto po...? - nie, nie będzie o tym myślał), Hector muska więc nosem zagięcie jego szyi, sunie wargami po pulsującej tętnicy, przyciska mocno wargi do gorącej skóry. Oliver go o coś pyta, Hector ledwo go słyszy, szumi mu w uszach - ale przecież zawsze stara się go słuchać. Podnosi wzrok.
-To grecki bóg słońca, rzymski Sol, czyli jak słońce... - wyjaśnia pośpiesznie z uprzejmości, spojrzenie ma zamglone, a ton dziwnie gardłowy. Jak na człowieka, który całe życie przywdziewał różne maski i baczył na to jak postrzegają go inni, stracił kontrolę - nie widzi teraz siebie, nie myśli przecież o sobie. Nie wie, że Oliver widzi wszystkie uczucia wypisane na jego twarzy i że może czuć gorąco nawet w jego zapachu, nie wie, że koszulę ma rozchełstaną, a włosy rozczochrane. Nie pokazałby się tak nikomu, ale jemu może pokazać i powiedzieć wszystko - odsłonił się przecież już trzy tygodnie temu, w ciasnej łazience i niewielkiej sypialni. Znów wraca do pocałunków, pozostawiając na szyi Olivera kolejne czerwieniejące ślady (za mocno, zawsze robił wszystko za mocno, ale nie słyszy nawet jęku protestu i nie jest w stanie się opamiętać), a potem wreszcie brakuje mu oddechu i składa głowę na miękkim swetrze. Przymyka oczy, zrelaksowany, ale nie traci czujności - bezpieczeństwo Olivera jest zbyt cenne, by ignorować jego odpowiedź na własne pytanie. Podnosi wzrok, badawczo, wwiercając w młodzieńca przenikliwe spojrzenie - co prawda, nie może już patrzeć mu w oczy gdy samemu jest całowany w czoło (sprytnie, Oliverze), ale zaciska lekko usta, czoło przecina lekka zmarszczka - jak zawsze, gdy nad czymś myśli i nieświadomie marszczy delikatnie brwi.
Nie jesteś maluczki - mógłby zaprotestować, ale przy Oliverze stara się unikać fałszywych stwierdzeń na które pozwala sobie na co dzień, przy innych, zawsze. Mógłby głosić podobne frazesy z przekonująco udawaną pewnością siebie, ale przykra prawda wygląda tak, że samemu też czuje się maluczki. Zawsze się tak czuł w obecności ważnych tego świata, zawsze był boleśnie świadom, gdzie jest jego miejsce - skryty za oknami domu w Shropshire, onieśmielony progami Weymouth, upadający na kolana na Wielkich Schodach Hogwartu. Archibald wyglądał ostatnio jakby niósł na ramionach ciężar całego świata, a Hector pamięta go jako małego chłopca - człowieka, nie Atlasa. Może rodzina Olivera faktycznie zapewni mu bezpieczeństwo, ale pojedynczy ludzie to za mało, nawet pojedynczy lordowie to za mało, a gdy Hector gorączkowo zastanawia się czy zna kogoś jeszcze, w głowie majaczy mu nieśmiało jedna myśl, parząca jak ogień i mogąca spopielić zupełnie wszystko. Bierze głęboki wdech i odsuwa ją na razie na bok - jedna z dwóch osób łączach go z tą myślą zapewne nie żyje, a drugiej nie powinien o nic prosić, nie po miesiącach milczenia. Musiałbym na to zapracować, ale przecież czas nagli, kręci mu się w głowie, dementory osaczające Olivera, osaczające mugolaków, osaczające dzieci, musi uwolnić się od tej myśli, więc wpija usta w usta Olivera i próbuje pomyśleć o prostszym rozwiązaniu.
-Ten dom jest zawsze dla ciebie, ja jestem dla ciebie, pamiętaj... - szepcze więc tylko pomiędzy pocałunkami, bo nie zwykł liczyć na ideały i symbole, zwykł liczyć na siebie, a Walia wydaje się na razie cichsza i pewniejsza, nawet jeśli Hector jest tylko Krukonem o bojaźliwym sercu i samemu niewiele może i faktycznie zmieniają temat i Oliver nie widzi już miny Hectora na wieść o tym, że feniksy istnieją, bo ten tylko zamyka oczy i całuje go dalej i wydaje się coraz gorętszy. Zachowuje się, jakby zapomniał, ale znają się już na tyle, by Oliver mógł podejrzewać, że Vale sporo zbywa milczeniem, ale nie ignoruje żadnego słowa padającego z jego ust. Ani żadnego sygnału, zmarszczonego niekiedy nosa, obciąganego instynktownie swetra, bladej cery i drażliwych tematów. Pamięta o każdym, musi nauczyć się je omijać, obiecał sobie przecież, że sytuacja z łazienki już nigdy się nie powtórzy.
-Też będziesz miał więcej czasu? - prowokuje ostrożnie, wpasowując się w rytm rozmowy, próbuje zachowywać się nonszalancko, ale oczy błyszczą chciwie, chyba środy to trochę za mało, mógłby - chciałby - widywać Olivera częściej, jeszcze częściej. -Jasne, że jestem zazdrosny. - dodaje śmiało, na jednym wydechu, choć nigdy nie reagował na takie pytania (jesteś zazdrosny, pytała Bea, chyba miała nadzieję, że tak, ale - nie był. Bolała go tylko duma) i choć nie potrafił wyrażać się z taką pewnością siebie. Nawet teraz nie utrzymał długo fasady, po twarzy przemyka cień wątpliwości. -Chyba... chyba, że byś chciał... - mamrocze cicho, zostawiając Oliverowi furtkę, założyć rodzinę z kobietą, nie mógłby go za to winić, ale prędko zmienia temat, dzisiaj Oliver jest jego i przecież będzie jego zawsze, to tylko furtka gdyby jakiekolwiek pragnienie okazało się silniejsze od miłości, ale Oliver przyciąga go do siebie tak mocno, że łatwo wierzyć, że nic nie okaże się silniejsze.
Po chwili stoją już na nogach, Hector dzielnie ignoruje zaczepki Olivera, ale w kącikach ust majacze uśmiech - lubi, gdy Oliver próbuje być złośliwy, w jakiś sposób go to bawi. Pozwala mu zresztą na wiele, na wszystko - przed chwilą obiecał, że go nie skrzywdzi, a w każdym przytyku słychać czułość.
-Za posprzątanie nie, za wyrzucenie śmieci tak. - odpowiada enigmatycznie, uśmiechając się szelmowsko - jak chłopiec bardzo z czegoś zadowolony. Uśmiech łagodnieje w odpowiedzi na wyznanie, a ja ciebie wybrzmiewa już wśród kolejnych pocałunków i Hector ciągnie Olivera za rękę i zataczają się trochę, ale nie z powodu braku laski (została gdzieś na podłodze, Vale może przecież bez niej chodzić, tylko się męczy i nie lubi, a z Oliverem nic nie jest męczące) tylko z powodu roztargnienia, bo trudno iść obijając się o ściany.
W końcu Hector wymacuje znajomą klamkę, odrywa się na moment od Olivera, wpadają do środka (za ciężarem kopniętych zdrową nogą drzwi) zanim blondyn orientuje się, że to nie ta sypialnia co zwykle. Pomieszczenie jest świeżo wywietrzone, choć okno jest już zamknięte i zasłony szczelnie zaciągnięte (Hector wszystko przygotował, jak zwykle w środy), na łóżku jest nowa pościel, a poza meblami nie ma tutaj n i c .
Wyrzucił w końcu śmieci.
-Jeśli... - kilka sekund bez pocałunków i Hector łapie oddech, rumieńce wpełzają na policzki i przez chwilę znów jest onieśmielony, ale zaraz przypomina sobie wcześniejsze wyznanie. -Jeśli kiedyś byś się mną zmęczył i potrzebowałbyś osobnego łóżka... - żartuje, wyraźnie, ale nagle poważnieje -...albo schronienia dla kogoś - dodaje ciszej, Oliver ma rodzinę, pamięta o tym. -To mam wolną sypialnię. - mruczy, chyba tylko przy nim potrafi przejść od śmiechu, do powagi, do czułości, a potem zerka mu pytająco w oczy, czy tu będzie w porządku? Sprzątał długo, wietrzył jeszcze dłużej, ale może nie wygnał stąd jeszcze jej ducha, nie wie - wydaje mu się, że jest bezpiecznie, ale jest pusto. Kiedyś marzył, że ten pokój i jego nowe życie wdowca staną się na powrót tabula rasą - ale teraz pragnie zapisać tą kartę Oliverem. Nie puszcza jego dłoni, ale czeka chyba na potwierdzenie - dopiero wyczytawszy je w jego oczach, zamyka ciężko drzwi i lekko (lekko, musi o tym pamiętać, ale czasem się zapomina, ale nie zanadto - gdy czuje się bezpiecznie, pokusy nie przychodzą, a z Oliverem czuje się spokojniej niż kiedykolwiek) pociąga blondyna na łóżko, za sobą.
-Żyjesz, Oliverze - i nie dam ci o tym zapomnieć. - obiecuje, tym razem słowa nie brzmią ani nostalgicznie ani strasznie, słychać tylko radość i obietnicę, Hector chce aby Oliver też mógł zapomnieć przy nim o całym świecie - czy czujesz się równie żywy jak ja, Oliverze? Poznał go już trochę, nadal jest ostrożny, ale coraz śmielszy - Oliver przyszedł dziś wcześniej, mają sporo czasu, a po chwili tracą zupełnie poczucie czasu.
Przez grube zasłony nic nie widać, ale promień zachodzącego słońca wślizguje się znienacka do pokoju i tańczy na złotych włosach Olivera, -A teraz wyglądasz jak Apollo - szepcze Hector, owijając sobie kosmyk wokół palca, już dawno zdążył już złapać oddech, ale w głosie nadal słychać zmęczenie. Uśmiecha się z satysfakcją, -Dobrze, że przyszedłeś wcześniej. - wyznaje, bo słońce nadal nie zaszło i mają jeszcze czas, mają tyle czasu.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Usta o usta, skóra o skórę, usta o skórę. Wobec frakcji, która wytwarza się między nimi, nic innego nie ma znaczenia. Hector jest gorący, zupełnie gorący, jakakolwiek resztka wyziębienia dementorem, która mogła pozostać zagnieżdżona w organizmie Olivera, topi się pod jego dotykiem. Magipsychiatra przekazuje mu bowiem — zgodnie z tradycyjną metodologią ich środowych spotkań — wszystko, czego w tej chwili potrzebuje. Oliver zastanawia się czasem — pod jasnymi falami miękkich loków pojawia się myśl — jak to możliwe, że Hector czyta z niego z taką łatwością. Stara się przecież nie mówić mu o wszystkim. Stara się utrzymywać jak najlepszą minę do jak najgorszej gry. Jest coś bluźnierczego w zaburzaniu obrazu ich spokoju tym, co dzieje się na zewnątrz. Nie chce myśleć, ani tym bardziej mówić o wojnie, gdy są ze sobą we dwóch, gdy może spoglądać w jasnoniebieskie oczy wybranka, gdy dłoń przywykła do precyzji ruchów sama przesuwa się po kościach policzkowych, rejestrując podświadomie każdą ich wypukłość, każdą wklęsłość, wszystko. Nie mówi Hectorowi wiele — ale lubi go słuchać. Vale opowiada przecież całkiem sporo, niemal zawsze o kwestiach, które są mu nieznajome tak jak teraz o tym Heliosie. I teraz, na szczęście, widzi Oliver, że nie tylko on myśli o czymś innym. Zamglone spojrzenie Hectora posyła ciepły dreszcz w dół jego kręgosłupa, bo wie już, co może oznaczać, co faktycznie o z n a c z a. Hector czasami mówi równie mało, co Oliver, ale o wiele więcej przekazuje samą mową ciała, ułożeniem włosów, rozpięciem koszuli. Dłonie Sprouta Meadowesa Summersa młodego mężczyzny drżą odrobinę, bo pragnie dotknąć jego obojczyków, zsunąć materiał z wąskich, ale silnych przecież ramion, jeszcze raz poczuć pod opuszkami własnych palców gorąco płynące z jego skóry.
Ale teraz to ciepło płynie przez niego, jeszcze silniejsze, niż kiedykolwiek wcześniej Golfy przypodobał sobie zimą, chroniły podrapaną przez niego samego szyję znacznie lepiej niż wszelkie szale i szaliki, jakie udało mu się znaleźć. Teraz — od niemalże trzech tygodni — podejmuje świadomy wysiłek, stara się nie robić sobie krzywdy, stare zadrapania zdążyły się już zagoić i na tym odcinku skóra jest czysta, on jest czysty i może się taki pokazać, poddać, wreszcie może czuć przyjemność, bez tej okrutnej potrzeby wypalenia się (ogień oczyszcza), bez wrzasków, że powinien przeprosić za wszystko, co w nim złe, bo Hector zasługuje przecież na więcej, na kogoś lepszego, nieuszkodzonego, mądrzejszego, silniejszego... Dziś ma na sobie zwykły sweter, czerwony, oczywiście mugolski, ale jeden z ulubionych elementów pożyczonej garderoby.
A ślady, pozostawiane przez Hectora powoli kolorują jasną skórę szyi Olivera w tę samą barwę. I nie ma mu tego za złe, tylko cieszy się, że to wszystko nie jest sen, że to nie przedśmiertny majak, bo serce bije mu prędko i głośno, głośny jest i jego oddech, dłoń na odcinku lędźwiowym zsuwa się — może nieintencjonalnie — w dół, trudno mu zebrać myśli, ale jest przecież jedna, klarowna, zupełnie prosta i zdolna do wybrzmienia.
— Nie przestawaj... — prosi więc, drżącym szeptem, bo właśnie odkrył coś, co sprawia mu niewiarygodną niemal przyjemność, a oswojone bestie szybko przyzwyczajają się do dobrego. Pełnia już za dwa dni, powinien być nerwowy, ale nie jest, emocje wpadają w zupełnie inny zbiór, pozostawiając mu wyłącznie słodką niecierpliwość. Ale nawet mimo jej obejmuje Hectora w pasie, gdy ten składa głowę na jego swetrze, przyciska go do siebie, nie myśląc nawet, że ten słyszy — nie może zignorować, nie z takiego bliska — jak mocno bije mu serce, co z nim zrobił kilkoma jedynie pieszczotami. Klatka piersiowa Olivera unosi się i opada, chaotycznie jak on sam, jak jego spojrzenie, niemogące zatrzymać się gdzieś dłużej. Ciało zresztą pragnie ruchu, jakiegokolwiek, ale zmusza się, resztkami sił, do leżenia spokojnie.
Jest w końcu tylko gabinet wyłożony boazerią, oni na zimnych podłogowych deskach. Zasłonięte okna, słońce ledwo opuszczające południowy zenit. Bez mocy przeciśnięcia się przez zasłonięte ciężkimi zasłonami szkło. Drzwi z zamkniętym zaklęciem zamkiem. Szczęk i próby otwierania nie dotrą do nich, Oliver jest pewien.
Może więc wreszcie pochwycić ostrożnie podbródek Hectora i unieść go do góry. Spojrzeć mu w oczy, z tym zniecierpliwionym rozczuleniem, które widzi u niego chyba pierwszy raz, spotkali się przecież już po marcowej pełni.
— I ja jestem dla cieb— — chce dokończyć, ale nie jest mu dane. Hector faktycznie dużo zbywa milczeniem; te jednak jest szczególne. Słodkie słodyczą miłości, gorące od pocałunków i w tym gorącu rozpuszczające wszelkie próby stawiania oporu. Nie może mu zaoferować więcej niż siebie — dom na wybrzeżu Exeter jest bezpieczny, ale nie w ten sam sposób, co dom na wybrzeżu Rhyl. Nie ściągnie Michaelowi kolejnej osoby, kolejnych osób do domu. Wierzy zresztą, że Hector jest rozsądny. Że nie popadnie w pierwszy lepszy konflikt z prawem, że będzie uważał chociażby przez wzgląd na syna. Jeżeli jednak przyjdzie mu wpaść w tarapaty, wyciągnie go z nich. Czy tego chce, czy nie. Znajdą jakiś sposób. Oboje. Nie tylko w środowe popołudnia i czwartkowe poranki. Kiedyś... kiedyś wszystko na pewno się ułoży.
— To ty tutaj nie masz czasu — odpowiada mu nieco przekornie, całując w kącik ust. To napięty kalendarz Hectora sprawia, że mają dla siebie tylko środy. Jednak okrutnym byłoby zmuszanie Orestesa do przebywania poza domem częściej, niż raz w tygodniu. Oliver jest niecierpliwy, ale nie jest samolubny. — Nie chcę — ucina prędko, wpijając się znów w jego wargi, wpasowując się z niesamowitą łatwością w to zbyt mocno, zbyt intensywnie, które dotychczas prowadziło ciemnowłosego. Nie istnieją ustalone ramy, dla nich zbyt mocno to akurat i w sam raz. Udaje mu się objąć go nogą, zarzucić je na biodro Vale, choć to marna imitacja surowego dotyku, takiego bez oddzielających ich warstw materiału.
I magipsychiatra wydaje się to czuć. Stoją już na nogach, oboje, dzielni, a Oliver uśmiecha się szeroko, raz jeszcze, dołeczki w policzkach prezentują się w pełnej krasie, jak i delikatnie wysunięte trójki. Detal zdolny do pominięcia, zęby podobne wilczym kłom. Zazwyczaj przysłania je dłonią, wstydzi się ich okrutnie, ale dziś obiecał sobie, że nie będzie niczego żałował. Prawie umarł. Były na świecie poważniejsze problemy, niż jego uzębienie, a Hector — chciał w to wierzyć — kochać go będzie nawet takiego. Nawet z mankamentami.
Pozwala się więc prowadzić. Ledwo udaje mu się pociągnąć Vale za sobą, gdy w pewnym momencie niemal strącają jeden z wiszących na korytarzu obrazów. Ale nie ma tego złego, zatrzymują się wreszcie przy drzwiach, obok pachnie świeżością, ale nie taką, jaką napotyka się przy ledwie zrobionym praniu. To nie jest też świeżość nowości. To świeżość pustki — uświadamia sobie, gdy Hector kopie w drzwi, a Oliver nie zdąży zareagować, bo zmysły przykryte ma mgiełką przyjemności, którą wciąż i z całą powagą podnosi mu jego wybranek.
Sypialnia jest pusta i duża. Trochę za duża, przyzwyczaił się do ciasnoty tej pierwszej, ale powoli zaczyna rozumieć, co miało tu miejsce. I przypomina sobie, że nie czuł dziś jeszcze tego charakterystycznego zapachu stęchlizny, od którego kręciło mu się w nosie i robiło słabo. Coś musiało się zdarzyć, ale Hector był z siebie dumny i to starczyło, by dumny był również blondyn.
Do czasu, aż spoważniał na myśl o dodatkowej sypialni.
— Nigdy się nie zmęczę — odpowiada, zupełnie poważnie, a w niskim głosie dźwięczy coś dawno niespotykanego. To złość, czysta, parząca złość. Jak możesz myśleć, że kiedykolwiek się zmęczę?! — Nie tobą — dodaje po chwili, już łagodniej, ale nie wie jeszcze, czy chce go przeprosić za ten wybuch. Zamiast tego marszczy mocno brwi, nawet czubek nosa, zęby zaciskają się dodatkowo i uderzyłby coś, bo jednak jest zły, ta insynuacja boli, a wspomnienie o schronieniu dla kogoś jest właśnie tym, czego najbardziej nie chciał. Wpuszczeniem wojny do ich relacji. Nie, nie, ona zostać musi za drzwiami. — Nie będzie potrzeby — mamrocze wreszcie, wyraźnie ze sobą walcząc. Nie chce, by durna wzmianka rozrzuciła wszystko w pył, widzi, że Hectorowi zależy i nie ma złych intencji.
Zgadza się więc. Oczywiście, że się zgadza. Nie potrafiłby inaczej, nie przy nim. Zaraz przecież ląduje wprost w miękkiej pościeli, Vale obiecuje, że nie da mu zapomnieć, ale właśnie zapomina. O przerażeniu, które zmroziło go do kości. O smutku, który przerodził się w gniew. O wszystkim co złe. Ma siłę myśleć tylko o nim, marzyć o nim, czuć go, tylko jego.
I może to, że naprawdę...
Naprawdę żył.
Oddycha ciężko. Miodowe loki kleją się do czoła, w swetrze jest mu podwójnie gorąco, czerwień wystąpiła na poliki i nie zamierza z nich zejść, a przynajmniej nie zrobi tego prędko. Leniwie otwiera jego oko, gdy Hector znów porównuje go do kogoś a on — jak za każdym razem — nie wie do kogo.
— Też bywał tak wymęczony? — pyta, gdy na pełne wargi wychodzi wyczerpany, lecz szczęśliwy uśmiech. Vale przeszedł dziś samego siebie, a teraz niewinnie nawija sobie na palec jego kosmyk włosów; Oliver nie będzie protestował, nieszczególnie ma siłę. — Wiesz... Miałem ostatnio sporo okazji do namysłu — odezwał się wreszcie, choć dalej cicho, złapanie większego oddechu było w tej chwili zbyt dużym wysiłkiem, potrzebował czasu.
Mieli go tego popołudnia, tego wczesnego wieczoru całą wieczność, ale Oliver obiecał, złożył przysięgę i zamierzał jej dotrzymać. Nawet jeżeli czuł, że nogi miał zupełnie miękkie. Po omacku sięgnął do nocnego stolika znajdującego się przy łóżku. Agarowa różdżka odpowiedziała mu znajomą fakturą.
— I przed zabezpieczeniem twojego domu, powinienem sprawdzić, czy nie ma tu... czegoś... — Steffen suszył mu o to głowę przy każdej możliwej okazji, już od kilku dobrych miesięcy. Oliver uważał jednak, że jego złe rzeczy się nie imają, że swoje klątwy zna, nawet bardzo dobrze. Hector nie wydawał się z kolei być ich świadom, przynajmniej nie w pełni. A to zaklęcie mogło im pomóc. Naprowadzić na dobry trop. — Mogę? — spytał, otwierając leniwie jedną powiekę, a po uzyskaniu zgody machnął różdżką i wypowiedział inkantację. — Hexa revelio — drewno różdżki rozgrzało się pod jego palcami, ale nie na tyle intensywnie, jak zawsze. Castor zacisnął delikatnie wargi, przywołując w pamięci wszystkie zapamiętane przez siebie runiczne kombinacje. Do starożytnych run przykładał się szczególnie, pragnąc poznać jak najwięcej kombinacji — zarówno tych przydatnych przy talizmanach, jak i używanych przez czarnoksiężników, by lepiej wiedzieć, z czym może się niegdyś zmierzyć. Wolałby mieć na takie okazje towarzystwo Steffena, lecz bywały sytuacje, takie jak ta, w których nie mógł zabierać go ze sobą wszędzie.
Powietrze nie zrobiło się cięższe, nie pojawiła się mgiełka, która mogła zwiastować znajdującą się w pobliżu klątwę. A to w połączeniu z niezbyt dużą mocą zaklęcia zmusiło Castora do posłuchania się rad młodszego przyjaciela i rzucenia zaklęcia jeszcze raz.
— Hexa Revelio — tym razem nie poczuł nawet delikatnego mrowienia magicznej energii płynącej z jego ciała przez ramię. Ostatecznie podniósł się lekko na łokciu. Jeżeli coś mogło być w tym pomieszczeniu... — Łamacze klątw lubią być pewni wyników — powiedział, nie chcąc jednak brzmieć na przesadnie przemądrzałego. Głos miał miękki, niski, podszyty chrypką zmęczenia. — To zaklęcie bada obecność klątw. Póki co nie czuję żadnej, ale żeby być pewnym... — różdżka wycelowana została nad głową Hectora. Nie lubił celować w ludzi, czasami nawet denerwował się przy podstawowych zaklęciach uzdrawiających. — Hexa Revelio.
Ale teraz to ciepło płynie przez niego, jeszcze silniejsze, niż kiedykolwiek wcześniej Golfy przypodobał sobie zimą, chroniły podrapaną przez niego samego szyję znacznie lepiej niż wszelkie szale i szaliki, jakie udało mu się znaleźć. Teraz — od niemalże trzech tygodni — podejmuje świadomy wysiłek, stara się nie robić sobie krzywdy, stare zadrapania zdążyły się już zagoić i na tym odcinku skóra jest czysta, on jest czysty i może się taki pokazać, poddać, wreszcie może czuć przyjemność, bez tej okrutnej potrzeby wypalenia się (ogień oczyszcza), bez wrzasków, że powinien przeprosić za wszystko, co w nim złe, bo Hector zasługuje przecież na więcej, na kogoś lepszego, nieuszkodzonego, mądrzejszego, silniejszego... Dziś ma na sobie zwykły sweter, czerwony, oczywiście mugolski, ale jeden z ulubionych elementów pożyczonej garderoby.
A ślady, pozostawiane przez Hectora powoli kolorują jasną skórę szyi Olivera w tę samą barwę. I nie ma mu tego za złe, tylko cieszy się, że to wszystko nie jest sen, że to nie przedśmiertny majak, bo serce bije mu prędko i głośno, głośny jest i jego oddech, dłoń na odcinku lędźwiowym zsuwa się — może nieintencjonalnie — w dół, trudno mu zebrać myśli, ale jest przecież jedna, klarowna, zupełnie prosta i zdolna do wybrzmienia.
— Nie przestawaj... — prosi więc, drżącym szeptem, bo właśnie odkrył coś, co sprawia mu niewiarygodną niemal przyjemność, a oswojone bestie szybko przyzwyczajają się do dobrego. Pełnia już za dwa dni, powinien być nerwowy, ale nie jest, emocje wpadają w zupełnie inny zbiór, pozostawiając mu wyłącznie słodką niecierpliwość. Ale nawet mimo jej obejmuje Hectora w pasie, gdy ten składa głowę na jego swetrze, przyciska go do siebie, nie myśląc nawet, że ten słyszy — nie może zignorować, nie z takiego bliska — jak mocno bije mu serce, co z nim zrobił kilkoma jedynie pieszczotami. Klatka piersiowa Olivera unosi się i opada, chaotycznie jak on sam, jak jego spojrzenie, niemogące zatrzymać się gdzieś dłużej. Ciało zresztą pragnie ruchu, jakiegokolwiek, ale zmusza się, resztkami sił, do leżenia spokojnie.
Jest w końcu tylko gabinet wyłożony boazerią, oni na zimnych podłogowych deskach. Zasłonięte okna, słońce ledwo opuszczające południowy zenit. Bez mocy przeciśnięcia się przez zasłonięte ciężkimi zasłonami szkło. Drzwi z zamkniętym zaklęciem zamkiem. Szczęk i próby otwierania nie dotrą do nich, Oliver jest pewien.
Może więc wreszcie pochwycić ostrożnie podbródek Hectora i unieść go do góry. Spojrzeć mu w oczy, z tym zniecierpliwionym rozczuleniem, które widzi u niego chyba pierwszy raz, spotkali się przecież już po marcowej pełni.
— I ja jestem dla cieb— — chce dokończyć, ale nie jest mu dane. Hector faktycznie dużo zbywa milczeniem; te jednak jest szczególne. Słodkie słodyczą miłości, gorące od pocałunków i w tym gorącu rozpuszczające wszelkie próby stawiania oporu. Nie może mu zaoferować więcej niż siebie — dom na wybrzeżu Exeter jest bezpieczny, ale nie w ten sam sposób, co dom na wybrzeżu Rhyl. Nie ściągnie Michaelowi kolejnej osoby, kolejnych osób do domu. Wierzy zresztą, że Hector jest rozsądny. Że nie popadnie w pierwszy lepszy konflikt z prawem, że będzie uważał chociażby przez wzgląd na syna. Jeżeli jednak przyjdzie mu wpaść w tarapaty, wyciągnie go z nich. Czy tego chce, czy nie. Znajdą jakiś sposób. Oboje. Nie tylko w środowe popołudnia i czwartkowe poranki. Kiedyś... kiedyś wszystko na pewno się ułoży.
— To ty tutaj nie masz czasu — odpowiada mu nieco przekornie, całując w kącik ust. To napięty kalendarz Hectora sprawia, że mają dla siebie tylko środy. Jednak okrutnym byłoby zmuszanie Orestesa do przebywania poza domem częściej, niż raz w tygodniu. Oliver jest niecierpliwy, ale nie jest samolubny. — Nie chcę — ucina prędko, wpijając się znów w jego wargi, wpasowując się z niesamowitą łatwością w to zbyt mocno, zbyt intensywnie, które dotychczas prowadziło ciemnowłosego. Nie istnieją ustalone ramy, dla nich zbyt mocno to akurat i w sam raz. Udaje mu się objąć go nogą, zarzucić je na biodro Vale, choć to marna imitacja surowego dotyku, takiego bez oddzielających ich warstw materiału.
I magipsychiatra wydaje się to czuć. Stoją już na nogach, oboje, dzielni, a Oliver uśmiecha się szeroko, raz jeszcze, dołeczki w policzkach prezentują się w pełnej krasie, jak i delikatnie wysunięte trójki. Detal zdolny do pominięcia, zęby podobne wilczym kłom. Zazwyczaj przysłania je dłonią, wstydzi się ich okrutnie, ale dziś obiecał sobie, że nie będzie niczego żałował. Prawie umarł. Były na świecie poważniejsze problemy, niż jego uzębienie, a Hector — chciał w to wierzyć — kochać go będzie nawet takiego. Nawet z mankamentami.
Pozwala się więc prowadzić. Ledwo udaje mu się pociągnąć Vale za sobą, gdy w pewnym momencie niemal strącają jeden z wiszących na korytarzu obrazów. Ale nie ma tego złego, zatrzymują się wreszcie przy drzwiach, obok pachnie świeżością, ale nie taką, jaką napotyka się przy ledwie zrobionym praniu. To nie jest też świeżość nowości. To świeżość pustki — uświadamia sobie, gdy Hector kopie w drzwi, a Oliver nie zdąży zareagować, bo zmysły przykryte ma mgiełką przyjemności, którą wciąż i z całą powagą podnosi mu jego wybranek.
Sypialnia jest pusta i duża. Trochę za duża, przyzwyczaił się do ciasnoty tej pierwszej, ale powoli zaczyna rozumieć, co miało tu miejsce. I przypomina sobie, że nie czuł dziś jeszcze tego charakterystycznego zapachu stęchlizny, od którego kręciło mu się w nosie i robiło słabo. Coś musiało się zdarzyć, ale Hector był z siebie dumny i to starczyło, by dumny był również blondyn.
Do czasu, aż spoważniał na myśl o dodatkowej sypialni.
— Nigdy się nie zmęczę — odpowiada, zupełnie poważnie, a w niskim głosie dźwięczy coś dawno niespotykanego. To złość, czysta, parząca złość. Jak możesz myśleć, że kiedykolwiek się zmęczę?! — Nie tobą — dodaje po chwili, już łagodniej, ale nie wie jeszcze, czy chce go przeprosić za ten wybuch. Zamiast tego marszczy mocno brwi, nawet czubek nosa, zęby zaciskają się dodatkowo i uderzyłby coś, bo jednak jest zły, ta insynuacja boli, a wspomnienie o schronieniu dla kogoś jest właśnie tym, czego najbardziej nie chciał. Wpuszczeniem wojny do ich relacji. Nie, nie, ona zostać musi za drzwiami. — Nie będzie potrzeby — mamrocze wreszcie, wyraźnie ze sobą walcząc. Nie chce, by durna wzmianka rozrzuciła wszystko w pył, widzi, że Hectorowi zależy i nie ma złych intencji.
Zgadza się więc. Oczywiście, że się zgadza. Nie potrafiłby inaczej, nie przy nim. Zaraz przecież ląduje wprost w miękkiej pościeli, Vale obiecuje, że nie da mu zapomnieć, ale właśnie zapomina. O przerażeniu, które zmroziło go do kości. O smutku, który przerodził się w gniew. O wszystkim co złe. Ma siłę myśleć tylko o nim, marzyć o nim, czuć go, tylko jego.
I może to, że naprawdę...
Naprawdę żył.
Oddycha ciężko. Miodowe loki kleją się do czoła, w swetrze jest mu podwójnie gorąco, czerwień wystąpiła na poliki i nie zamierza z nich zejść, a przynajmniej nie zrobi tego prędko. Leniwie otwiera jego oko, gdy Hector znów porównuje go do kogoś a on — jak za każdym razem — nie wie do kogo.
— Też bywał tak wymęczony? — pyta, gdy na pełne wargi wychodzi wyczerpany, lecz szczęśliwy uśmiech. Vale przeszedł dziś samego siebie, a teraz niewinnie nawija sobie na palec jego kosmyk włosów; Oliver nie będzie protestował, nieszczególnie ma siłę. — Wiesz... Miałem ostatnio sporo okazji do namysłu — odezwał się wreszcie, choć dalej cicho, złapanie większego oddechu było w tej chwili zbyt dużym wysiłkiem, potrzebował czasu.
Mieli go tego popołudnia, tego wczesnego wieczoru całą wieczność, ale Oliver obiecał, złożył przysięgę i zamierzał jej dotrzymać. Nawet jeżeli czuł, że nogi miał zupełnie miękkie. Po omacku sięgnął do nocnego stolika znajdującego się przy łóżku. Agarowa różdżka odpowiedziała mu znajomą fakturą.
— I przed zabezpieczeniem twojego domu, powinienem sprawdzić, czy nie ma tu... czegoś... — Steffen suszył mu o to głowę przy każdej możliwej okazji, już od kilku dobrych miesięcy. Oliver uważał jednak, że jego złe rzeczy się nie imają, że swoje klątwy zna, nawet bardzo dobrze. Hector nie wydawał się z kolei być ich świadom, przynajmniej nie w pełni. A to zaklęcie mogło im pomóc. Naprowadzić na dobry trop. — Mogę? — spytał, otwierając leniwie jedną powiekę, a po uzyskaniu zgody machnął różdżką i wypowiedział inkantację. — Hexa revelio — drewno różdżki rozgrzało się pod jego palcami, ale nie na tyle intensywnie, jak zawsze. Castor zacisnął delikatnie wargi, przywołując w pamięci wszystkie zapamiętane przez siebie runiczne kombinacje. Do starożytnych run przykładał się szczególnie, pragnąc poznać jak najwięcej kombinacji — zarówno tych przydatnych przy talizmanach, jak i używanych przez czarnoksiężników, by lepiej wiedzieć, z czym może się niegdyś zmierzyć. Wolałby mieć na takie okazje towarzystwo Steffena, lecz bywały sytuacje, takie jak ta, w których nie mógł zabierać go ze sobą wszędzie.
Powietrze nie zrobiło się cięższe, nie pojawiła się mgiełka, która mogła zwiastować znajdującą się w pobliżu klątwę. A to w połączeniu z niezbyt dużą mocą zaklęcia zmusiło Castora do posłuchania się rad młodszego przyjaciela i rzucenia zaklęcia jeszcze raz.
— Hexa Revelio — tym razem nie poczuł nawet delikatnego mrowienia magicznej energii płynącej z jego ciała przez ramię. Ostatecznie podniósł się lekko na łokciu. Jeżeli coś mogło być w tym pomieszczeniu... — Łamacze klątw lubią być pewni wyników — powiedział, nie chcąc jednak brzmieć na przesadnie przemądrzałego. Głos miał miękki, niski, podszyty chrypką zmęczenia. — To zaklęcie bada obecność klątw. Póki co nie czuję żadnej, ale żeby być pewnym... — różdżka wycelowana została nad głową Hectora. Nie lubił celować w ludzi, czasami nawet denerwował się przy podstawowych zaklęciach uzdrawiających. — Hexa Revelio.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
Czujność zapewnia przetrwanie - nauczył się tego wcześnie, bardzo wcześnie, obserwując najpierw ojca i matkę, potem silniejsze od siebie dzieci, potem uczniów i profesorów, a potem pacjentów, tak jakby zależało od tego jego życie. Może zresztą zależało, zjedz lub zostań zjedzonym chełpił się ojciec po polowaniach, a Hector wiedział, że nie każdy może być myśliwskim psem. Podczas nielicznych konnych wypraw do lasu zauważył też, że sarny wcale nie uciekają tak dobrze tylko dlatego, że są szybkie (nie każdy w życiu jest szybki). Nie, one najpierw zastygają wśród drzew, ukrywają się, spoglądają na polanę wielkimi oczyma, szacują niebezpieczeństwo - jak niewielkie ptaki, jak inne stworzenia kryjące się w cieniach. Jeśli kusza pana ojca sięgała lisa to przecież nie dlatego, że nie był dostatecznie szybki - to dlatego, że stracił czujność. Hector Vale obserwował zatem innych czujnie, by mieć przygotowaną szybką ripostę, by móc rzucić Reparo na rozbity talerz zanim odłamki trudno już będzie znaleźć, by wychwycić początek nowego romansu Beatrice zanim ona sama zdała sobie z tego sprawę (nienawidziła w nim tego, to tylko uśmiech, nie flirt, oszalałeś?, ale zawsze miał rację i zawsze miał z tego gorzką satysfakcję).
Teraz było i n a c z e j. W obserwowaniu Olivera znajdował przyjemność - nie tą zwyczajną, płynącą z zaspokajania ciekawości i celnych zgadywanek. Jego nie musiał, nie chciał odzierać z wszystkich warstw prywatności, przy nim nie musiał mieć się na baczności, był - jak to dzisiaj obiecał Oliver - b e z p i e c z n y. Chciał mu odpłacić takim samym poczuciem bezpieczeństwa, więc może to właśnie dlatego pomiędzy przyjemność i podziw wkradała się też uważność (lub jakiś rodzaj c z u j n o ś c i). T e r a z Hector czuł się przy Oliverze tak stabilnie, jakby stąpali razem po twardym parkiecie, ale pamiętał przecież, że czasem solidne drewno zmienia się w śliski marmur, albo wręcz w pękający lód. Zatrzaśnięte drzwi do łazienki, nerwowo obciągany sweter, wszystkie sekrety, do których (już to rozumiał i wiedział, rozumiał teraz lepiej niż kierując się podczas terapii okrutną ciekawością) nie miał prawa, ale które chciał zrozumieć na tyle, by nie poruszyć niechcący żadnych zbyt czułych strun. Każdy z nich miał przecież swoje rany, ale te Hectora trudniej rozdrapać, trudniej na nie trafić - usunął w końcu wreszcie z domu wszystkie jej ślady, pościel była świeżo wykrochmalona, sypialnia pusta. Nie wiedział jeszcze, że Oliver chce mieć równie czyste ciało jak on dom, może gdyby wiedział to roześmiałby się ciepło i powiedział mu kilka żarliwych, impulsywnych słów, ale próbował jedynie zbierać informacje, nie roztrząsać (nie przy nim, analizował wszystko dopiero gdy zostawał sam - inaczej w końcu nie umiał), carpe diem, z nim chciał być obecny i dla niego i tak bardzo chciał myśleć, że przecież mają czas.
Dzisiaj było trudno, dementor zachwiał przekonaniem, że są niezniszczalni - ale może dlatego starożytni uknuli maksymę chwytaj dzień, może mógł próbować o tym nie myśleć, odciągnąć myśli przyjemnością na tyle intensywną by zapomnieć o zimnej groźbie śmierci, by przypomnieć sobie i Oliverowi, że przecież żyją. Usta rozgrzewają chłodną do niedawna skórę na szyi, Hector czuje pod wargami coraz szybszy puls, przyciągnięty mocniej do blondyna czuje też bicie serca - i nie przestałby, nawet gdyby Oliver o to nie prosił. Nie pamiętał, by mógł sprawić komuś tyle przyjemności krótkim dotykiem (z Valerie to zawsze było uważniejsze, niemalże wykalkulowane, chciał się przekonać czy w ogóle p o t r a f i), nie sądził, że to w ogóle możliwe, gorąco uderzało mu do głowy razem ze swego rodzaju pychą. Chyba z przekory albo ciekawości mocniej przyciska usta do rozpalonej już skóry, chyba chce usłyszeć kolejne nie przestawaj albo chociaż westchnienie.
Zawsze fascynowało go, jak to się dzieje, że ludzie tracą kontrolę nad swoją psychiką. Zadowalała go rola chłodnego obserwatora, bardziej interesowały go sprawy umysłu niż sprawy ciała.
Teraz przekonywał się, że kontrolę można tracić na różne sposoby. I że wiele z nich wcale nie wzbudza w nim uczucia jakby spadał wgłąb tafli jeziora, jakby tonął. Może teraz zabrakło mu trochę oddechu, łapie go pośpiesznie pomiędzy kolejnymi pocałunkami, ale jeszcze nigdy w życiu nie oddychał tak głęboko.
Czasami nie ma czasu odpowiadać, zajęty pocałunkami, ale pewnych przekornych słów nie może zostawić bez odpowiedzi. Być może zbyt poważnej, kontrastującej z całusem i figlarnym uśmiechem Olivera.
-Przecież zawsze znajdę dla ciebie czas. - szepcze, być może nie do końca racjonalnie, ale dzisiaj nie chce być racjonalny, chce być z n i m i dla niego, mógł umrzeć i wobec tej myśli wszystko inne poza Orestesem staje się jakieś mniej ważne niż było do wczoraj. Świat wiruje, już nie są w gabinecie tylko w sypialni, łatwo stracić poczucie czasu i nieść się na fali emocji, aż...
Złość nie pasuje do nastroju, a Hector zastyga na moment i przestaje mrugać. Nie wie jeszcze, co sądzić i jak zinterpretować reakcję na własne zaproszenie, być może zbyt nachalne i zbyt bezpośrednie (czemu nigdy nie umiesz odpuścić, Hectorze? przemyka mu przez myśl, razem z irracjonalną obawą, że może Oliver czuje tutaj jej ducha, ze może egzorcyzm w postaci sprzątania wcale nie zadziałał, że może dlatego jest zirytowany, a może po prostu jest zestresowany, umknął w końcu śmierci). Nie znajdzie odpowiedzi - musi odpuścić, uczy się odpuszczać, ale nigdy nie przestanie zapamiętywać. Tak na przyszłość: zmarszczony nos, zaciśnięte usta i zęby, zmarszczone brwi, chyba zna już te wszystkie sygnały, ale je utrwali. Może rozpozna je za miesiąc, już w oderwaniu od własnych słów i od dementorów - a może nie?
-Ja tobą też nie... - szepcze pojednawczo, przypominając sobie, że powinien zamrugać. Zbyt prędko, zbyt szybko, uśmiecha się przepraszająco i uspokajająco, nic się nie stało.
-W takim razie to nasze miejsce, gdybyśmy potrzebowali... więcej miejsca. - spogląda mu prosto w oczy, uśmiechając się tak sugestywnie, że chyba cel więcej miejsca jest tylko jeden. Odkąd poznał Olivera, sporo czytał i sporo sobie wyobrażał - ale powoli, w swoim czasie.
-Odpocznij. - prosi, opierając się czołem o czoło, a potem upadają w miękką pościel i Hector upewnia się, ze Oliver odpoczywa.
No, prawie. Potem obydwaj wydają się zmęczeni, ciężkie oddechy, rozburzone włosy, ale Hector uśmiecha się uśmiechem zarezerwowanym tylko dla Olivera. Z satysfakcją zauważył, że on też otrzymuje już od niego swój uśmiech, zupełnie inny niż w marcu, pokazujący wszystkie zęby. Chciałby je poczuć na swojej skórze, ale może nie teraz, muszą złapać oddech.
Czy Apollo bywał zmęczony?
Wbija w Olivera nieco zaskoczone spojrzenie, nigdy się nad tym nie zastanawiał.
-Nie wiem. - odpowiada cicho, a na policzki wpełza rumieniec. Był bogiem, był słońcem, nie wiem. -Ale jego namiętność zmieniła nimfę w drzewo, więc może. - pozwala sobie na sprośny dowcip, choć mruganie i jeszcze głębszy rumieniec zdradzają, że jeszcze trochę się peszy.
-A może po prostu czekał na właściwą osobę. - dodaje jeszcze ciszej, jakby do siebie i chyba nie mówi już o Apollu.
Podrywa z ciekawością wzrok, Oliver zmienia temat. Hector z ciekawością podrywa głowę, lubi słuchać o czym myśli, lubi go poznawać, czy da się kogoś poznać w miesiąc? Czas, potrzebowali czasu, a on najchętniej zatrzymałby czas, został z nim w tej sypialni na tak długo, aż się sobą nasycą. Wie, że to nonsensowne, że nigdy się sobą nie nasycą, intensywność tej myśli zaskakuje jego samego, ale już nie boi się tej bliskości.
A przecież to najbardziej przerażająca rzecz na świecie, dopuścić kogoś tak blisko by wiedzieć, że bez niego nic już nie byłoby takie samo. Wcześniej czuł się tak tylko po narodzinach syna, nie sądził, że kiedykolwiek zdecyduje się dobrowolnie przywiązać tak do kogoś dorosłego - ale nie żałuje, nigdy nie będzie żałował, chciałby powiedzieć Oliverowi, że nawet ten krótki czas byłby lepszy niż nic, ale gryzie się w język, nie będzie mówił nic, co może kojarzyć się z dementorami. Nie zrozumie przeznaczenia, nie wpłynie na nie, może jedynie starać się najlepiej jak może - i dziękować Łagodnym Paniom, że nici ich życia w ogóle się przecięłylub błagać je o to, by splotły je na zawsze.
Podnosi się na łokciu, obserwując jak Oliver czaruje i...
...usta rozchylają się lekko, oczy błyszczą - z podziwu? Fascynacji?
-Jesteś łamaczem klątw? Znaczy... umiesz je łamać? - poprawia się w połowie zdania, bo Oliver jest przecież alchemikiem, logika podpowiada mu, że nic tutaj do niczego nie pasuje, ale usta i tak rozchylają się lekko, a Hector mruga bardzo powoli, spoglądając na Olivera z niedowierzaniem - tak, jakby nie wierzył, że to wszystko może być tak piękne by być prawdziwe.
Na domu nie ma klątw, doskonale o tym wie, bo zatrudnił kogoś do sprawdzenia, ale i tak pozwala mu czarować, i tak nie zaszkodzi się upewnić, Hector zawsze na myśl o klątwach czuje się w końcu jak kaleki chłopiec zamknięty w wieży własnego strachu - a Oliver wydaje się rycerzem na białym koniu, cudem utkanym z samego słońca.
-To niesamowite. - szepcze tylko, wpatrzony w niego jak w obrazek - a Oliver może wychwycić w jasnym spojrzeniu jakąś łapczywość i nabrać nagłej pewności, że gdy Hector znów będzie się czegoś bał to jego spyta jako pierwszego.
Teraz było i n a c z e j. W obserwowaniu Olivera znajdował przyjemność - nie tą zwyczajną, płynącą z zaspokajania ciekawości i celnych zgadywanek. Jego nie musiał, nie chciał odzierać z wszystkich warstw prywatności, przy nim nie musiał mieć się na baczności, był - jak to dzisiaj obiecał Oliver - b e z p i e c z n y. Chciał mu odpłacić takim samym poczuciem bezpieczeństwa, więc może to właśnie dlatego pomiędzy przyjemność i podziw wkradała się też uważność (lub jakiś rodzaj c z u j n o ś c i). T e r a z Hector czuł się przy Oliverze tak stabilnie, jakby stąpali razem po twardym parkiecie, ale pamiętał przecież, że czasem solidne drewno zmienia się w śliski marmur, albo wręcz w pękający lód. Zatrzaśnięte drzwi do łazienki, nerwowo obciągany sweter, wszystkie sekrety, do których (już to rozumiał i wiedział, rozumiał teraz lepiej niż kierując się podczas terapii okrutną ciekawością) nie miał prawa, ale które chciał zrozumieć na tyle, by nie poruszyć niechcący żadnych zbyt czułych strun. Każdy z nich miał przecież swoje rany, ale te Hectora trudniej rozdrapać, trudniej na nie trafić - usunął w końcu wreszcie z domu wszystkie jej ślady, pościel była świeżo wykrochmalona, sypialnia pusta. Nie wiedział jeszcze, że Oliver chce mieć równie czyste ciało jak on dom, może gdyby wiedział to roześmiałby się ciepło i powiedział mu kilka żarliwych, impulsywnych słów, ale próbował jedynie zbierać informacje, nie roztrząsać (nie przy nim, analizował wszystko dopiero gdy zostawał sam - inaczej w końcu nie umiał), carpe diem, z nim chciał być obecny i dla niego i tak bardzo chciał myśleć, że przecież mają czas.
Dzisiaj było trudno, dementor zachwiał przekonaniem, że są niezniszczalni - ale może dlatego starożytni uknuli maksymę chwytaj dzień, może mógł próbować o tym nie myśleć, odciągnąć myśli przyjemnością na tyle intensywną by zapomnieć o zimnej groźbie śmierci, by przypomnieć sobie i Oliverowi, że przecież żyją. Usta rozgrzewają chłodną do niedawna skórę na szyi, Hector czuje pod wargami coraz szybszy puls, przyciągnięty mocniej do blondyna czuje też bicie serca - i nie przestałby, nawet gdyby Oliver o to nie prosił. Nie pamiętał, by mógł sprawić komuś tyle przyjemności krótkim dotykiem (z Valerie to zawsze było uważniejsze, niemalże wykalkulowane, chciał się przekonać czy w ogóle p o t r a f i), nie sądził, że to w ogóle możliwe, gorąco uderzało mu do głowy razem ze swego rodzaju pychą. Chyba z przekory albo ciekawości mocniej przyciska usta do rozpalonej już skóry, chyba chce usłyszeć kolejne nie przestawaj albo chociaż westchnienie.
Zawsze fascynowało go, jak to się dzieje, że ludzie tracą kontrolę nad swoją psychiką. Zadowalała go rola chłodnego obserwatora, bardziej interesowały go sprawy umysłu niż sprawy ciała.
Teraz przekonywał się, że kontrolę można tracić na różne sposoby. I że wiele z nich wcale nie wzbudza w nim uczucia jakby spadał wgłąb tafli jeziora, jakby tonął. Może teraz zabrakło mu trochę oddechu, łapie go pośpiesznie pomiędzy kolejnymi pocałunkami, ale jeszcze nigdy w życiu nie oddychał tak głęboko.
Czasami nie ma czasu odpowiadać, zajęty pocałunkami, ale pewnych przekornych słów nie może zostawić bez odpowiedzi. Być może zbyt poważnej, kontrastującej z całusem i figlarnym uśmiechem Olivera.
-Przecież zawsze znajdę dla ciebie czas. - szepcze, być może nie do końca racjonalnie, ale dzisiaj nie chce być racjonalny, chce być z n i m i dla niego, mógł umrzeć i wobec tej myśli wszystko inne poza Orestesem staje się jakieś mniej ważne niż było do wczoraj. Świat wiruje, już nie są w gabinecie tylko w sypialni, łatwo stracić poczucie czasu i nieść się na fali emocji, aż...
Złość nie pasuje do nastroju, a Hector zastyga na moment i przestaje mrugać. Nie wie jeszcze, co sądzić i jak zinterpretować reakcję na własne zaproszenie, być może zbyt nachalne i zbyt bezpośrednie (czemu nigdy nie umiesz odpuścić, Hectorze? przemyka mu przez myśl, razem z irracjonalną obawą, że może Oliver czuje tutaj jej ducha, ze może egzorcyzm w postaci sprzątania wcale nie zadziałał, że może dlatego jest zirytowany, a może po prostu jest zestresowany, umknął w końcu śmierci). Nie znajdzie odpowiedzi - musi odpuścić, uczy się odpuszczać, ale nigdy nie przestanie zapamiętywać. Tak na przyszłość: zmarszczony nos, zaciśnięte usta i zęby, zmarszczone brwi, chyba zna już te wszystkie sygnały, ale je utrwali. Może rozpozna je za miesiąc, już w oderwaniu od własnych słów i od dementorów - a może nie?
-Ja tobą też nie... - szepcze pojednawczo, przypominając sobie, że powinien zamrugać. Zbyt prędko, zbyt szybko, uśmiecha się przepraszająco i uspokajająco, nic się nie stało.
-W takim razie to nasze miejsce, gdybyśmy potrzebowali... więcej miejsca. - spogląda mu prosto w oczy, uśmiechając się tak sugestywnie, że chyba cel więcej miejsca jest tylko jeden. Odkąd poznał Olivera, sporo czytał i sporo sobie wyobrażał - ale powoli, w swoim czasie.
-Odpocznij. - prosi, opierając się czołem o czoło, a potem upadają w miękką pościel i Hector upewnia się, ze Oliver odpoczywa.
No, prawie. Potem obydwaj wydają się zmęczeni, ciężkie oddechy, rozburzone włosy, ale Hector uśmiecha się uśmiechem zarezerwowanym tylko dla Olivera. Z satysfakcją zauważył, że on też otrzymuje już od niego swój uśmiech, zupełnie inny niż w marcu, pokazujący wszystkie zęby. Chciałby je poczuć na swojej skórze, ale może nie teraz, muszą złapać oddech.
Czy Apollo bywał zmęczony?
Wbija w Olivera nieco zaskoczone spojrzenie, nigdy się nad tym nie zastanawiał.
-Nie wiem. - odpowiada cicho, a na policzki wpełza rumieniec. Był bogiem, był słońcem, nie wiem. -Ale jego namiętność zmieniła nimfę w drzewo, więc może. - pozwala sobie na sprośny dowcip, choć mruganie i jeszcze głębszy rumieniec zdradzają, że jeszcze trochę się peszy.
-A może po prostu czekał na właściwą osobę. - dodaje jeszcze ciszej, jakby do siebie i chyba nie mówi już o Apollu.
Podrywa z ciekawością wzrok, Oliver zmienia temat. Hector z ciekawością podrywa głowę, lubi słuchać o czym myśli, lubi go poznawać, czy da się kogoś poznać w miesiąc? Czas, potrzebowali czasu, a on najchętniej zatrzymałby czas, został z nim w tej sypialni na tak długo, aż się sobą nasycą. Wie, że to nonsensowne, że nigdy się sobą nie nasycą, intensywność tej myśli zaskakuje jego samego, ale już nie boi się tej bliskości.
A przecież to najbardziej przerażająca rzecz na świecie, dopuścić kogoś tak blisko by wiedzieć, że bez niego nic już nie byłoby takie samo. Wcześniej czuł się tak tylko po narodzinach syna, nie sądził, że kiedykolwiek zdecyduje się dobrowolnie przywiązać tak do kogoś dorosłego - ale nie żałuje, nigdy nie będzie żałował, chciałby powiedzieć Oliverowi, że nawet ten krótki czas byłby lepszy niż nic, ale gryzie się w język, nie będzie mówił nic, co może kojarzyć się z dementorami. Nie zrozumie przeznaczenia, nie wpłynie na nie, może jedynie starać się najlepiej jak może - i dziękować Łagodnym Paniom, że nici ich życia w ogóle się przecięły
Podnosi się na łokciu, obserwując jak Oliver czaruje i...
...usta rozchylają się lekko, oczy błyszczą - z podziwu? Fascynacji?
-Jesteś łamaczem klątw? Znaczy... umiesz je łamać? - poprawia się w połowie zdania, bo Oliver jest przecież alchemikiem, logika podpowiada mu, że nic tutaj do niczego nie pasuje, ale usta i tak rozchylają się lekko, a Hector mruga bardzo powoli, spoglądając na Olivera z niedowierzaniem - tak, jakby nie wierzył, że to wszystko może być tak piękne by być prawdziwe.
Na domu nie ma klątw, doskonale o tym wie, bo zatrudnił kogoś do sprawdzenia, ale i tak pozwala mu czarować, i tak nie zaszkodzi się upewnić, Hector zawsze na myśl o klątwach czuje się w końcu jak kaleki chłopiec zamknięty w wieży własnego strachu - a Oliver wydaje się rycerzem na białym koniu, cudem utkanym z samego słońca.
-To niesamowite. - szepcze tylko, wpatrzony w niego jak w obrazek - a Oliver może wychwycić w jasnym spojrzeniu jakąś łapczywość i nabrać nagłej pewności, że gdy Hector znów będzie się czegoś bał to jego spyta jako pierwszego.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Opowieści Hectora zawsze są z trochę innego świata; Oliver lubi je, nie ma co do tego żadnych wątpliwości, ale nie było chyba jeszcze takiej, którą zrozumiał od razu. Teraz mowa jest o namiętności boga, która zmieniła nimfę (czym jest nimfa?) w drzewo, a Hector opowiada o tym, jakby była to historia płomiennego romansu, jeszcze z pozytywnym zakończeniem. Na twarzy Olivera maluje się zatem lekka konfuzja, nie do końca rozumie, co takiego miało tutaj miejsce, choć poszlaki ma przecież przed nosem. Prędkie mruganie, rumieniec wstępujący na policzki Hectora i to mogłoby mu w zupełności wystarczyć, ale potem jest jeszcze czas i miejsce na słowa o odpowiedniej osobie, co potęguje wrażenie niezrozumienia i teraz to zmęczony Oliver, Oliver z miodowymi lokami przyklejonymi do czoła, Oliver z ciężkim oddechem wznoszącym i opuszczającym klatkę piersiową mruga intensywnie i otwiera nawet usta, gotów na sformułowanie pytania, którego nijak nie potrafi ułożyć, ugnieść, wydusić. Wreszcie styka więc wargi ze sobą, teraz nie przemknie przez nie nawet westchnienie, ale za to kąciki ust wyginają się do góry, zupełnie samoistnie.
Zawsze musiał wszystko rozumieć, zawsze chciał dążyć do uzyskania jasnej i klarownej odpowiedzi. Ale teraz, w tej pościeli i ze spokojem Hectora u boku wreszcie zrozumiał, że nie zawsze znajduje się w okowach tego obowiązku. Czasami świat bywał przecież piękny dlatego właśnie, bo był niezrozumiały. Tak samo niezrozumiały bywa dla niego czasami Hector, jego opowieści, które spadają na ich dwójkę niespodziewanie, bez żadnego wcześniejszego przygotowania. Dlatego dziś już nie pyta, pozwala ich wspólnej obecności zająć wszystkie jego myśli, wypełnić tym razem dużą sypialnię ogromem ich miłości, miłości, której przecież nie jest w stanie pomieścić w całości nawet ten dom, ani nawet cała Walia. Trwa przez kilka chwil w ciszy przerywanej ich oddechami, echem bijących pod skórą i zza klatki żeber serc. Spojrzenie skupia w profilu Hectora, na jego prostym nosie i długich, ciemnych rzęsach łaskoczących policzki, siwiźnie pokrywającej skronie, która wybija się na tle reszty ciemnych kosmyków, a która niesamowicie wpadła mu w gust; przygląda się też jego ustom, zupełnie idealnych, jakby sprofilowane zostały przez kogoś do całowania wyłącznie jego i ta krótka chwila mogłaby być wszystkim. Początkiem i końcem, drogą i celem. Bo w tej jednej chwili jest już pewien — nawet gdyby nie był pewien wcześniej — że kocha go całym sobą, jak nikogo innego na całym świecie.
Trudno jest się mu wyrwać z tego ciepłego, zakochanego odrętwienia, ale coś mu obiecał. Obiecał mu, że obłoży dom zabezpieczeniami w ramach swoich możliwości, lecz widział już za dużo, wojna dotknęła go zbyt mocno, by robił to bez przygotowania. Pierwsze próby rzucenia zaklęcia odkrywającego klątwy spełzają na niczym, ale ostatnia próba kończy się sukcesem. Zamiast ciężkiego powietrza Oliver czuje coś zgoła innego — powietrze rześkie, które bardzo chce nabrać w swoje płuca, które niesie ze sobą też świadomość ulgi. Hector wielokrotnie mówił o klątwie, że miał być jakąś klątwą obłożony, ale blondyn jest dziś pewien, co do tego nie ma żadnej wątpliwości, że żadnej klątwy w tym pomieszczeniu nie ma.
Przesuwa wzrok na ukochanego, gdy ten zadaje mu pytanie.
— Gdybym się bardzo postarał, to mógłbym — odpowiada zgodnie z prawdą, choć nie do końca akcentuje tego, jak bardzo wiele wysiłku musiałby włożyć, by faktycznie złamać jakąś klątwę. Nie jest jednak głupi, nie podejmuje ryzyka w ciemno, w szczególności, że w razie takiej okoliczności mógłby się przecież zwrócić do Steffena, czy nawet do Lucindy. Zakon Feniksa był silny siłą swoich członków, a ci rzadko kiedy odmawiali współpracy. — Ale to niebezpieczne. Więc gdyby faktycznie coś tutaj było, poprosiłbym kogoś, kto się na tym lepiej zna. Słyszałeś kiedyś o sinicy? — zadaje mu pytanie, raczej głupie; Hector jest przecież dyplomowanym uzdrowicielem, musiał słyszeć o tej chorobie. A sama jej nazwa stanowiła przestrogę przed lekkomyślnym podejściem do łamania klątw i skutecznie odstraszała Olivera przed próbami zdejmowania ich dla zabawy.
Uśmiecha się — szerzej, pewniej, aż wreszcie uśmiech zmienia się w śmiech, który wypełnia sypialnię, jest jak dzwonki poruszone na wietrze, a Oliver chyba jeszcze nigdy nie śmiał się tak pewnie, tak szczerze, całym sobą. Kręci przy tym z niedowierzaniem głową, aż wreszcie składa drobny całus na czubku nosa Hectora, wciąż lekko nie dowierzając.
— Nie ma w tym nic niesamowitego. Trochę wiedzy o runach, trochę obrony przed czarną magią — szepcze, jest już blisko, ale zaraz wznosi się na łokciach i wyplątuje z kołdry, stopy stykają się z ziemią, a on sam przeciąga się w miejscu. Spogląda jeszcze na Hectora znad swego ramienia, a chwilę później jest już zupełnie ubrany i znów ma w dłoni różdżkę.
Przez kolejne trzy godziny okrąża cały dom, Śmiechy-chichy działają bowiem, według jego doświadczenia, najlepiej, gdy mogą spryskać niczego nieobawiającego się, wrogiego dla Hectora intruza z kilku miejsc. Trwa w nieprzerwanym skupieniu, bowiem myśli jego krążą wokół obliczeń, gdy wybrać musi pod jakim kątem rozpylić chichotka tak, aby przekraczający próg pomieszczenia delikwent został opryskany w jak największym stopniu. Musi więc brać pod uwagę szerokości progów oddzielających pokoje od korytarza, a także framug, by dojść do odpowiedniego wyniku. Magia liczb łączy się więc z alchemiczną intencją, zabezpieczane są przez to wszystkie progi i przejścia w domu, a także na zewnątrz, gdzie dociera na sam koniec, by zabezpieczeniem objąć także bramę domu oraz całość ogrodzenia.
Następne kilka dni odwiedza Hectora — wyjątkowo — codziennie.
Kolejnego dnia spędza godziny wyłącznie w ogrodzie, gdzie, jak ostrzega Hectora, sprawi, że zalęgnie się specjalny grzyb. Zapach ailhotsy wymaga odpowiedniej zielarskiej precyzji, zabezpieczenie samo w sobie nie należy do najprostszych, ale nie jest też — dla Olivera — szczególnie skomplikowane. Nie chce, aby grzyb wyrósł w domu, Levissimus i podobne mu zjawiska byłyby w takim przypadku skrajnie niepożądane, wprowadziłyby jeszcze więcej chaosu, niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać. Dlatego też Oliver dba o to, by grzyby zalęgły się w skupiskach, dla wzmocnienia efektu i szybkości wdychania tegoż zapachu przez osoby przez Hectora niepożądane. Lokuje je w kilku miejscach ogrodu, choć szczególnie skupia się na okolicach płotu i bramy, a także dróżki prowadzącej od bramy do samego domu. Kilka skupisk pozostawia także pod oknami, na wszelki wypadek.
Najwięcej czasu spędza na ostatniej z pułapek, najbardziej wymagającej. Somniamortem jest powodem jego kilkukrotnych odwiedzin, za każdym razem coraz to bardziej intensywnych. Oliver walczy więc z mrozem, który kłuje go w palce (kwiecień jest tego roku wyjątkowo zimny), a także mgłą osadzającą się wciąż na wysokości łydek. Przy pomocy wiedzy z zakresu alchemii i zielarstwa aplikuje roślinom ogrodowym specyfik, który w razie potrzeby ma za zadanie zmienić ich naturalny zapach w woń, która osłabia i ostatecznie usypia nieproszonych gości. Musi być przy tym ostrożny — każdy gatunek reaguje inaczej, musi być pewien dobrania odpowiednich proporcji tak, aby nie zniszczyć rośliny, lecz magia stoi przez te kilka dni po jego stronie i tak oto ulubiony krzak róży pana domu, jak i wszystkie rośliny w okolicach ławki w ogrodzie są w stanie obronić swego właściciela i jego syna przed niezapowiedzianym najściem czy też atakiem. Oliver nie chce jednak na tym poprzestawać, następne godziny spędzając już w domu, czasami odrywając się tylko od pracy po to, by zjeść coś ciepłego, czy napić się czegoś, albo pożegnać się, bo już późno, Hectorze, wrócę jutro. Ten sam specyfik wlewa do wszystkich roślin domowych, zaklęciem sprawdza, czy zostaje on przez nie odpowiednio przyjęty, aż wreszcie, ostatniego dnia pracy, jest już pewien, że wszystko poszło tak, jak powinno.
Wreszcie może więc przytulić mocno Hectora, złożyć całus na jego czole i z ciężkim westchnieniem zgodzić się na wspólny odpoczynek.
Jest środa, jeden z ich dni.
A on bardzo chętnie zgodzi się na drzemkę.
| z/t x2
Zawsze musiał wszystko rozumieć, zawsze chciał dążyć do uzyskania jasnej i klarownej odpowiedzi. Ale teraz, w tej pościeli i ze spokojem Hectora u boku wreszcie zrozumiał, że nie zawsze znajduje się w okowach tego obowiązku. Czasami świat bywał przecież piękny dlatego właśnie, bo był niezrozumiały. Tak samo niezrozumiały bywa dla niego czasami Hector, jego opowieści, które spadają na ich dwójkę niespodziewanie, bez żadnego wcześniejszego przygotowania. Dlatego dziś już nie pyta, pozwala ich wspólnej obecności zająć wszystkie jego myśli, wypełnić tym razem dużą sypialnię ogromem ich miłości, miłości, której przecież nie jest w stanie pomieścić w całości nawet ten dom, ani nawet cała Walia. Trwa przez kilka chwil w ciszy przerywanej ich oddechami, echem bijących pod skórą i zza klatki żeber serc. Spojrzenie skupia w profilu Hectora, na jego prostym nosie i długich, ciemnych rzęsach łaskoczących policzki, siwiźnie pokrywającej skronie, która wybija się na tle reszty ciemnych kosmyków, a która niesamowicie wpadła mu w gust; przygląda się też jego ustom, zupełnie idealnych, jakby sprofilowane zostały przez kogoś do całowania wyłącznie jego i ta krótka chwila mogłaby być wszystkim. Początkiem i końcem, drogą i celem. Bo w tej jednej chwili jest już pewien — nawet gdyby nie był pewien wcześniej — że kocha go całym sobą, jak nikogo innego na całym świecie.
Trudno jest się mu wyrwać z tego ciepłego, zakochanego odrętwienia, ale coś mu obiecał. Obiecał mu, że obłoży dom zabezpieczeniami w ramach swoich możliwości, lecz widział już za dużo, wojna dotknęła go zbyt mocno, by robił to bez przygotowania. Pierwsze próby rzucenia zaklęcia odkrywającego klątwy spełzają na niczym, ale ostatnia próba kończy się sukcesem. Zamiast ciężkiego powietrza Oliver czuje coś zgoła innego — powietrze rześkie, które bardzo chce nabrać w swoje płuca, które niesie ze sobą też świadomość ulgi. Hector wielokrotnie mówił o klątwie, że miał być jakąś klątwą obłożony, ale blondyn jest dziś pewien, co do tego nie ma żadnej wątpliwości, że żadnej klątwy w tym pomieszczeniu nie ma.
Przesuwa wzrok na ukochanego, gdy ten zadaje mu pytanie.
— Gdybym się bardzo postarał, to mógłbym — odpowiada zgodnie z prawdą, choć nie do końca akcentuje tego, jak bardzo wiele wysiłku musiałby włożyć, by faktycznie złamać jakąś klątwę. Nie jest jednak głupi, nie podejmuje ryzyka w ciemno, w szczególności, że w razie takiej okoliczności mógłby się przecież zwrócić do Steffena, czy nawet do Lucindy. Zakon Feniksa był silny siłą swoich członków, a ci rzadko kiedy odmawiali współpracy. — Ale to niebezpieczne. Więc gdyby faktycznie coś tutaj było, poprosiłbym kogoś, kto się na tym lepiej zna. Słyszałeś kiedyś o sinicy? — zadaje mu pytanie, raczej głupie; Hector jest przecież dyplomowanym uzdrowicielem, musiał słyszeć o tej chorobie. A sama jej nazwa stanowiła przestrogę przed lekkomyślnym podejściem do łamania klątw i skutecznie odstraszała Olivera przed próbami zdejmowania ich dla zabawy.
Uśmiecha się — szerzej, pewniej, aż wreszcie uśmiech zmienia się w śmiech, który wypełnia sypialnię, jest jak dzwonki poruszone na wietrze, a Oliver chyba jeszcze nigdy nie śmiał się tak pewnie, tak szczerze, całym sobą. Kręci przy tym z niedowierzaniem głową, aż wreszcie składa drobny całus na czubku nosa Hectora, wciąż lekko nie dowierzając.
— Nie ma w tym nic niesamowitego. Trochę wiedzy o runach, trochę obrony przed czarną magią — szepcze, jest już blisko, ale zaraz wznosi się na łokciach i wyplątuje z kołdry, stopy stykają się z ziemią, a on sam przeciąga się w miejscu. Spogląda jeszcze na Hectora znad swego ramienia, a chwilę później jest już zupełnie ubrany i znów ma w dłoni różdżkę.
Przez kolejne trzy godziny okrąża cały dom, Śmiechy-chichy działają bowiem, według jego doświadczenia, najlepiej, gdy mogą spryskać niczego nieobawiającego się, wrogiego dla Hectora intruza z kilku miejsc. Trwa w nieprzerwanym skupieniu, bowiem myśli jego krążą wokół obliczeń, gdy wybrać musi pod jakim kątem rozpylić chichotka tak, aby przekraczający próg pomieszczenia delikwent został opryskany w jak największym stopniu. Musi więc brać pod uwagę szerokości progów oddzielających pokoje od korytarza, a także framug, by dojść do odpowiedniego wyniku. Magia liczb łączy się więc z alchemiczną intencją, zabezpieczane są przez to wszystkie progi i przejścia w domu, a także na zewnątrz, gdzie dociera na sam koniec, by zabezpieczeniem objąć także bramę domu oraz całość ogrodzenia.
Następne kilka dni odwiedza Hectora — wyjątkowo — codziennie.
Kolejnego dnia spędza godziny wyłącznie w ogrodzie, gdzie, jak ostrzega Hectora, sprawi, że zalęgnie się specjalny grzyb. Zapach ailhotsy wymaga odpowiedniej zielarskiej precyzji, zabezpieczenie samo w sobie nie należy do najprostszych, ale nie jest też — dla Olivera — szczególnie skomplikowane. Nie chce, aby grzyb wyrósł w domu, Levissimus i podobne mu zjawiska byłyby w takim przypadku skrajnie niepożądane, wprowadziłyby jeszcze więcej chaosu, niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać. Dlatego też Oliver dba o to, by grzyby zalęgły się w skupiskach, dla wzmocnienia efektu i szybkości wdychania tegoż zapachu przez osoby przez Hectora niepożądane. Lokuje je w kilku miejscach ogrodu, choć szczególnie skupia się na okolicach płotu i bramy, a także dróżki prowadzącej od bramy do samego domu. Kilka skupisk pozostawia także pod oknami, na wszelki wypadek.
Najwięcej czasu spędza na ostatniej z pułapek, najbardziej wymagającej. Somniamortem jest powodem jego kilkukrotnych odwiedzin, za każdym razem coraz to bardziej intensywnych. Oliver walczy więc z mrozem, który kłuje go w palce (kwiecień jest tego roku wyjątkowo zimny), a także mgłą osadzającą się wciąż na wysokości łydek. Przy pomocy wiedzy z zakresu alchemii i zielarstwa aplikuje roślinom ogrodowym specyfik, który w razie potrzeby ma za zadanie zmienić ich naturalny zapach w woń, która osłabia i ostatecznie usypia nieproszonych gości. Musi być przy tym ostrożny — każdy gatunek reaguje inaczej, musi być pewien dobrania odpowiednich proporcji tak, aby nie zniszczyć rośliny, lecz magia stoi przez te kilka dni po jego stronie i tak oto ulubiony krzak róży pana domu, jak i wszystkie rośliny w okolicach ławki w ogrodzie są w stanie obronić swego właściciela i jego syna przed niezapowiedzianym najściem czy też atakiem. Oliver nie chce jednak na tym poprzestawać, następne godziny spędzając już w domu, czasami odrywając się tylko od pracy po to, by zjeść coś ciepłego, czy napić się czegoś, albo pożegnać się, bo już późno, Hectorze, wrócę jutro. Ten sam specyfik wlewa do wszystkich roślin domowych, zaklęciem sprawdza, czy zostaje on przez nie odpowiednio przyjęty, aż wreszcie, ostatniego dnia pracy, jest już pewien, że wszystko poszło tak, jak powinno.
Wreszcie może więc przytulić mocno Hectora, złożyć całus na jego czole i z ciężkim westchnieniem zgodzić się na wspólny odpoczynek.
Jest środa, jeden z ich dni.
A on bardzo chętnie zgodzi się na drzemkę.
| z/t x2
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
6.08
Głowa pulsowała mu bólem, ale choć miał kaca to - niestety - nie takiego, by nie pamiętać ostatniej nocy. Każdego szczegółu i każdej sekundy. Pieprzyka na jej obojczyku, rudych włosów - była piękna jak Beatrice i zapłacił dodatkowo - każdego siniaka i skaleczenia, sarnich oczu jej koleżanki, a nawet twarzy nowego woźnego i portiera, bo ostrożność kazała mu teraz zwracać uwagę na takich ludzi.
Wniósł ze sobą do domu zapach alkoholu i opium, więc z podświadomym obrzydzeniem skierował się do jej sypialni.
Niedługo rocznica.
Zwalił się ciężko na łoże, które było kiedyś małżeńskim łożem, w sypialni, która kiedyś była ich wspólna. Nadal pamiętał drwiący śmiech z nocy poślubnej i choć wczoraj udowodniłby Beatrice, że jest mężczyzną, to miał wrażenie, że z zaświatów śmiała się równie dźwięcznie i z jeszcze większym rozbawieniem.
Był mężczyzną, który trzymał się z dala od swojego jedynego uzależnienia przez całe pół roku.
Na co właściwie liczył? Chyba na to, że nie będzie już miał na to czasu ani pieniędzy, że jest lepszym człowiekiem, albo że nowe uczucia i nowa swoboda są potężniejsze od dawnych żądzy. Wierzył w to, przecież święcie w to wierzył.
Ilekroć zdawał się na wiarę, a nie rozsądek, tylekroć żałował.
Ilekroć lekceważył sygnały ostrzegawcze, tylekroć komuś działa się krzywda.
Jedyną prawdą ze złudzeń, którymi się karmił, okazało się to, że w istocie nie miał pieniędzy na kolejną rozrywkę.
Bo gdyby miał, już zaplanowałby wypad w kalendarzu, chcąc zapomnieć, chcąc się odprężyć, chcąc ponownie zaznać znajomej rozkoszy. I właśnie ta świadomość, nawet nie świadomość ostatniej nocy, ciążyła mu teraz na sumieniu - kotwica, która ostatecznie pociągnie go w czarną toń, nie dając nadziei na wypłynięcie na powierzchnię. Był Ikarem, sięgnął słońca, a potem spadł równie spektakularnie jak zwykle. Zderzenie z ciemnością nie bolało - nie jego - bo ciemność była znajoma, oswojona, paradoksalnie bezpieczna. Dla niego.
Byłoby prościej, gdyby żałował. Chciał żałować. Chciał brzydzić się zeszłą nocą, chciał wykrzesać z siebie łzy i wyznać prawdę i prosić go o wybaczenie, chciał poczuć to wszystko - ale to było sprzeczne z odczuwaną, wyraźnie, chęcią powrotu do Wenus.
Rzucił na siebie Paxo, by nie poddać się emocjom, ale i tak był spokojny. Wiedział, że jest spokojny. Wiedział co czuje i czego nie czuje i co było efektem używek i szoku, a co było nim, bo był pieprzonym magipsychiatrą i potrafił rozróżnić takie rzeczy.
Klątwa w dorosłym życiu może objawić się problemami psychicznymi.
Nie wiedział już, które z perwersji dopisać na listę objawów, ale wiedział, że nikt inny nie zasługiwał na ten ciężar.
Tylko on.
Musiał odwołać spotkanie. Najpierw łudził się, że tegotygodniowe - ale z paraliżującem odrętwieniem dotarło do niego, że również każde kolejne. Zanim sięgnął po pióro, chodził jeszcze w nerwach po sypialni, chcąc pozwolić sobie na opłakanie tego wszystkiego - ale czuł tylko żal, tylko współczucie, tylko poczucie winy. Miał szkliste oczy, co pozwoliło mu uwierzyć, że nie jest do końca złym człowiekiem, ale to wciąż za mało, za mało, za mało.
A gdy wspomnienia z Wenus zaczęły blaknąć, wspomnienie wróżb - wspomnienie gróźb, wspomnienie losu Beatrice, wspomnienie własnych grzechów i przewrotnej zemsty Mojr - wysunęło się na prowadzenie.
Nie potrafił ani ryzykować ani okłamywać samego siebie.
Odczekał jeszcze do wczesnego popołudnia, próbując zebrać myśli, rzucając zaklęcie na migrenę, uspokajając się.
A potem, z ciężkim sercem, napisał list.
Napisał o tym, że nie mogą się spotykać, bo zrobił coś, czego nie wybaczy samemu sobie i co nie zasługuje na przebaczenie. (Chwilę obracał pióro w dłoni, by ostatecznie nie dopisać, że najprawdopodobniej zrobi to znowu).
Napisał, zgodnie z prawdą o sobie samym, oraz z posępnymi wróżbami, oraz z tym czego dowiedział się już w lipcu i co tchórzliwie wypierał - że w domu nie jest już bezpiecznie. Wiedział, że ten argument go przekona.
Zapewnił, że ich sekrety są bezpieczne.
Zamknął oczy, odetchnął i przeczytał list od nowa, próbując wczuć się w kogoś innego. Lepiej wychodziło mu w końcu wczuwanie się w kogoś innego, w pacjentów (z goryczą zdrady zarejestrował, że tak łatwiej o nim myśleć) niż bycie sobą. Zbierając w pamięci wszystko, co wiedział, przeczytał list od Hectora Vale, biorący winę na Hectora Vale. Próbując odgadnąć obawy adresata, od razu nasunęła mu się jedna, najpoważniejsza. Jeden sekret nieśli wspólnie, ale jeden był tylko jego i Hector nie miał już do niego żadnego prawa. Może i nie potrafił kochać, ale potrafił dochowywać sekretów - i dochowa go.
Wysłał list do Olivera, pożegnanie i obietnicę. Wszystko, co było między nimi, pozostanie tylko wspomnieniem - bezpiecznym w jego głowie.
/zt
Głowa pulsowała mu bólem, ale choć miał kaca to - niestety - nie takiego, by nie pamiętać ostatniej nocy. Każdego szczegółu i każdej sekundy. Pieprzyka na jej obojczyku, rudych włosów - była piękna jak Beatrice i zapłacił dodatkowo - każdego siniaka i skaleczenia, sarnich oczu jej koleżanki, a nawet twarzy nowego woźnego i portiera, bo ostrożność kazała mu teraz zwracać uwagę na takich ludzi.
Wniósł ze sobą do domu zapach alkoholu i opium, więc z podświadomym obrzydzeniem skierował się do jej sypialni.
Niedługo rocznica.
Zwalił się ciężko na łoże, które było kiedyś małżeńskim łożem, w sypialni, która kiedyś była ich wspólna. Nadal pamiętał drwiący śmiech z nocy poślubnej i choć wczoraj udowodniłby Beatrice, że jest mężczyzną, to miał wrażenie, że z zaświatów śmiała się równie dźwięcznie i z jeszcze większym rozbawieniem.
Był mężczyzną, który trzymał się z dala od swojego jedynego uzależnienia przez całe pół roku.
Na co właściwie liczył? Chyba na to, że nie będzie już miał na to czasu ani pieniędzy, że jest lepszym człowiekiem, albo że nowe uczucia i nowa swoboda są potężniejsze od dawnych żądzy. Wierzył w to, przecież święcie w to wierzył.
Ilekroć zdawał się na wiarę, a nie rozsądek, tylekroć żałował.
Ilekroć lekceważył sygnały ostrzegawcze, tylekroć komuś działa się krzywda.
Jedyną prawdą ze złudzeń, którymi się karmił, okazało się to, że w istocie nie miał pieniędzy na kolejną rozrywkę.
Bo gdyby miał, już zaplanowałby wypad w kalendarzu, chcąc zapomnieć, chcąc się odprężyć, chcąc ponownie zaznać znajomej rozkoszy. I właśnie ta świadomość, nawet nie świadomość ostatniej nocy, ciążyła mu teraz na sumieniu - kotwica, która ostatecznie pociągnie go w czarną toń, nie dając nadziei na wypłynięcie na powierzchnię. Był Ikarem, sięgnął słońca, a potem spadł równie spektakularnie jak zwykle. Zderzenie z ciemnością nie bolało - nie jego - bo ciemność była znajoma, oswojona, paradoksalnie bezpieczna. Dla niego.
Byłoby prościej, gdyby żałował. Chciał żałować. Chciał brzydzić się zeszłą nocą, chciał wykrzesać z siebie łzy i wyznać prawdę i prosić go o wybaczenie, chciał poczuć to wszystko - ale to było sprzeczne z odczuwaną, wyraźnie, chęcią powrotu do Wenus.
Rzucił na siebie Paxo, by nie poddać się emocjom, ale i tak był spokojny. Wiedział, że jest spokojny. Wiedział co czuje i czego nie czuje i co było efektem używek i szoku, a co było nim, bo był pieprzonym magipsychiatrą i potrafił rozróżnić takie rzeczy.
Klątwa w dorosłym życiu może objawić się problemami psychicznymi.
Nie wiedział już, które z perwersji dopisać na listę objawów, ale wiedział, że nikt inny nie zasługiwał na ten ciężar.
Tylko on.
Musiał odwołać spotkanie. Najpierw łudził się, że tegotygodniowe - ale z paraliżującem odrętwieniem dotarło do niego, że również każde kolejne. Zanim sięgnął po pióro, chodził jeszcze w nerwach po sypialni, chcąc pozwolić sobie na opłakanie tego wszystkiego - ale czuł tylko żal, tylko współczucie, tylko poczucie winy. Miał szkliste oczy, co pozwoliło mu uwierzyć, że nie jest do końca złym człowiekiem, ale to wciąż za mało, za mało, za mało.
A gdy wspomnienia z Wenus zaczęły blaknąć, wspomnienie wróżb - wspomnienie gróźb, wspomnienie losu Beatrice, wspomnienie własnych grzechów i przewrotnej zemsty Mojr - wysunęło się na prowadzenie.
Nie potrafił ani ryzykować ani okłamywać samego siebie.
Odczekał jeszcze do wczesnego popołudnia, próbując zebrać myśli, rzucając zaklęcie na migrenę, uspokajając się.
A potem, z ciężkim sercem, napisał list.
Napisał o tym, że nie mogą się spotykać, bo zrobił coś, czego nie wybaczy samemu sobie i co nie zasługuje na przebaczenie. (Chwilę obracał pióro w dłoni, by ostatecznie nie dopisać, że najprawdopodobniej zrobi to znowu).
Napisał, zgodnie z prawdą o sobie samym, oraz z posępnymi wróżbami, oraz z tym czego dowiedział się już w lipcu i co tchórzliwie wypierał - że w domu nie jest już bezpiecznie. Wiedział, że ten argument go przekona.
Zapewnił, że ich sekrety są bezpieczne.
Zamknął oczy, odetchnął i przeczytał list od nowa, próbując wczuć się w kogoś innego. Lepiej wychodziło mu w końcu wczuwanie się w kogoś innego, w pacjentów (z goryczą zdrady zarejestrował, że tak łatwiej o nim myśleć) niż bycie sobą. Zbierając w pamięci wszystko, co wiedział, przeczytał list od Hectora Vale, biorący winę na Hectora Vale. Próbując odgadnąć obawy adresata, od razu nasunęła mu się jedna, najpoważniejsza. Jeden sekret nieśli wspólnie, ale jeden był tylko jego i Hector nie miał już do niego żadnego prawa. Może i nie potrafił kochać, ale potrafił dochowywać sekretów - i dochowa go.
Wysłał list do Olivera, pożegnanie i obietnicę. Wszystko, co było między nimi, pozostanie tylko wspomnieniem - bezpiecznym w jego głowie.
/zt
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 28.11.23 13:53, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : poprzednia wersja była OOC)
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dawna sypialnia Beatrice
Szybka odpowiedź