Sypialnia Hectora
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Większą sypialnię Hector odstąpił pani domu. W swojej, o wiele mniejszej i ulokowanej po zachodniej stronie domu, czuje się trochę samotnie, ale bezpiecznie. Łóżko pomieści dwie osoby, choć musiałyby spać bliżej niż w małżeńskim, a w pokoju zmieściła się jeszcze jedynie nieduża szafa. Do sypialni przylega niewielki gabinet (prywatne biuro Hectora).
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihotsy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (wszystkie na niezapowiedzianych gości)
Sypialnia Hectora
Większą sypialnię Hector odstąpił pani domu. W swojej, o wiele mniejszej i ulokowanej po zachodniej stronie domu, czuje się trochę samotnie, ale bezpiecznie. Łóżko pomieści dwie osoby, choć musiałyby spać bliżej niż w małżeńskim, a w pokoju zmieściła się jeszcze jedynie nieduża szafa. Do sypialni przylega niewielki gabinet (prywatne biuro Hectora).
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihotsy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 14:02, w całości zmieniany 4 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaufanie nie powinno być proste. Wszystko bowiem, co łatwo przychodziło, równie prędko musiało odejść. Zerwanie tej nici byłoby zbyt bolesne. Z każdą mijającą sekundą Castor utwierdzał się w tym przekonaniu coraz mocniej, ale jednocześnie... Czuł ciężar własnego sekretu na sercu, tego, że jeżeli wyda się za późno, będzie jeszcze gorzej. Że związawszy ich nadgarstki czerwoną nicią porozumienia, zaufania, przeznaczenia, zerwanie jej pociągnie za sobą nie tylko ów nitkę, ale także ich skórę, mięśnie, kości. W miejscu, w którym trzymali się za dłonie, zostanie otwarta, jątrząca rana. Jeżeli nie wykona kolejnego kroku.
Na moment jego własne oczy przygasły. Wiedział, że Hector przyglądał mu się z niegasnącym zainteresowaniem, z nieustępliwą uwagą. Mógł więc widzieć, jak język młodzieńca nerwowo przesuwa się po ostrej krawędzi zębów, jak próbuje nabrać głębszy oddech, co nie przychodzi mu z łatwością. Teraz to jego palce delikatnie oziębły, kilkukrotnie otwierał usta i zamykał je, jakby nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Próbował wznieść spojrzenie raz jeszcze na jego twarz, ale chyba się wstydził. Chyba sam chciał teraz przesunąć ich dłonie do swoich oczu, schować się za nimi, na moment, może dwa.
Ale wytrwał w tym wszystkim. Hector zasługiwał na prawdę.
— Tylko... — zaczął cicho, nie mogąc zdobyć się na nic więcej niż szept. — Skoro już wyznajemy sobie tyle rzeczy, jest coś, o czym powinieneś wiedzieć... — chciał tłumaczyć sobie, że przecież nie każda próba ukrycia własnej tożsamości będzie się tak kończyć. Hector był przecież w y j ą t k o w y. Reszcie będzie się zapierał, odmawiał zdradzenia prawdziwego imienia, o nazwisku nawet nie piśnie. Ale imię...? Imię wydawało się być nierozerwalną częścią ludzkiej tożsamości, nie mógł go przed nim ukrywać... — Ja... Ja nie mam na imię Oliver. Znaczy... Mam, ale na drugie. Na pierwsze... Ludzie mówią mi zazwyczaj Castor, ale... — zacisnął jeszcze raz palce na jego dłoni. Zaniepokojone spojrzenie szukało każdej podpowiedzi, nawet najmniejszego drgnięcia mięśnia, które mogłoby mu sugerować złość, gniew, smutek albo... rozczarowanie. Nagle w pościeli zrobiło się okropnie niewygodnie, a jemu samemu znów zbyt lekko. Chyba był gotów. Wstać z miejsca, zetrzeć resztki snu z kącików oczu, skłonić się grzecznie w progu i nigdy więcej nie wracać. Hector mógł być przecież na niego zły, mógł uznać go za kłamcę, a Castor... Castor by mu to wszystko wybaczył.
— Jeżeli... Jeżeli to ci nie przeszkadza... To czy mógłbyś... Czy mógłbyś dalej mówić mi Oliver? Bardzo... Nie spodziewałem się, że kiedyś to powiem, ale bardzo podoba mi się, gdy mnie tak nazywasz... — serce skryte pod materiałem swetra biło prędko i mocno, magipsychiatra z ręką ułożoną na klatce piersiowej blondyna nie mógł mieć nawet najmniejszego problemu z wyczuciem tego szaleńczego rytmu. Tym razem to Castor—Oliver mrugał, to jego jasne rzęsy przypominały spłoszonego motyla, ale w pewnym sensie zawsze był przygotowany na najgorsze.
A przynajmniej tak to sobie tłumaczył.
Później jednak stres odpłynął. Hector wydawał się udawać obrażonego, ale robił to na tyle dobrodusznie, że nawet Sprout był w stanie przejrzeć ten marny fortel. W pewnym momencie, może na wspomnienie własnego romantyzmu, zapadł się bardziej w pościeli, napięta linia ramion rozluźniła się nagle, a on przekręcił głowę raz jeszcze w kierunku leżącego obok mężczyzny.
— A może po prostu chcę, by ktoś nie odmawiał sobie tego, czego ja mieć nie mogę? — uśmiechnął się nieco przekornie, w tej drobnej masce szukając czegoś, za czym mógłby schować smutek, który niemal od razu odbił się w jego oczach. Vale chyba wyczuwał to, co nadciągało na język swego rozmówcy, sam zanurzył się znowu w smutku i beznadziei, w prosty sposób przyciągając uwagę Sprouta raz jeszcze do jego samopoczucia. Do tego stopnia, że nieco urażony blondyn nadął lekko policzek, aby następnie wypchnąć go jeszcze językiem.
— Jesteś pewien, że to wiedziałeś? Czy tylko nastawiłeś się, że na pewno będzie źle? — dopytał cicho, starając się być przy tym chociaż trochę delikatny, ale... Czy jego dociekliwość mogła zostać tak określona? Hector starał się niezmiennie, by nie naruszyć przestrzeni osobistej Castora, czy to dotykiem, czy to pytaniami. A młodszy nie potrafił mu odpowiedzieć tym samym, choć chyba bardzo chciał.
Po prostu musiał nauczyć się tego, jak obchodzić się z tym impulsywnym mężczyzną.
— Ależ właśnie taki jesteś — odparł energicznie, w uśmiechu błyskały nie tylko białe zęby, ale także przekora, naturalna dla młodych mężczyzn. Kolejny dowód rosnącej sympatii Sprouta, bowiem im bardziej czuł się z kimś swobodnie, tym bardziej pozwalał sobie na takie uwagi. Czy Hector również to zauważy? A może stwierdzi, że ten nieznośny blondyn zawsze musiał wymuszać swoją rację? Pewnie mógł zauważyć, jak jego twarz jaśniała, gdy przyznawano mu rację. Ale czy to wszystko...?
Cała przekora i humor zniknęły z jego twarzy, gdy usłyszał podziękowania. Ton Hectora sugerował może jakąś formę wzruszenia, ale Castor... Castor czuł rosnące napięcie, czuł je całym sobą. Ich dłonie wciąż znajdowały się blisko jego ust, chyba w niezrozumiałym odruchu przysunął je jeszcze bliżej, pełne wargi musnęły ich złączone palce, a on nie odrywał wzroku od jasnych, wcześniej skrzących lodem tęczówek Vale. I słuchał go, słuchał uważnie, starając się zmuszać do miarowego oddechu. Do czego zmierzał ze swoimi słowami? Nie jako magipsychiatra? Czyli uznał, że faktycznie jest już straconą sprawą? Jako przyjaciel? Czy... czy po tym wszystkim, co mu pokazał, po tych wszystkich słowach i umyślnie wymierzanych złośliwościach dalej... albo może wreszcie chciał być jego przyjacielem?
Przekrzywił nieco głowę w bok, wyraz niepewności rozlał się po jego twarzy, twarzy kolorowanej teraz pierwszymi, różanymi pąsami pojawiającymi się na policzkach.
— Ktoś... Ktoś więcej...? — powtórzył za nim, zupełnie zdezorientowany. — Jako... Na... Najlepszy przyjaciel tak? Dobrze rozumiem?
Nie, nie, Hectorze...
Tylko nie jako najlepszy przyjaciel...
Niema prośba zakręciła się w szarobłękitnych oczach blondyna; oczach, których nie mógł oderwać od leżącego obok mężczyzny.
Proszę, tylko nie jako przyjaciel...
Na moment jego własne oczy przygasły. Wiedział, że Hector przyglądał mu się z niegasnącym zainteresowaniem, z nieustępliwą uwagą. Mógł więc widzieć, jak język młodzieńca nerwowo przesuwa się po ostrej krawędzi zębów, jak próbuje nabrać głębszy oddech, co nie przychodzi mu z łatwością. Teraz to jego palce delikatnie oziębły, kilkukrotnie otwierał usta i zamykał je, jakby nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Próbował wznieść spojrzenie raz jeszcze na jego twarz, ale chyba się wstydził. Chyba sam chciał teraz przesunąć ich dłonie do swoich oczu, schować się za nimi, na moment, może dwa.
Ale wytrwał w tym wszystkim. Hector zasługiwał na prawdę.
— Tylko... — zaczął cicho, nie mogąc zdobyć się na nic więcej niż szept. — Skoro już wyznajemy sobie tyle rzeczy, jest coś, o czym powinieneś wiedzieć... — chciał tłumaczyć sobie, że przecież nie każda próba ukrycia własnej tożsamości będzie się tak kończyć. Hector był przecież w y j ą t k o w y. Reszcie będzie się zapierał, odmawiał zdradzenia prawdziwego imienia, o nazwisku nawet nie piśnie. Ale imię...? Imię wydawało się być nierozerwalną częścią ludzkiej tożsamości, nie mógł go przed nim ukrywać... — Ja... Ja nie mam na imię Oliver. Znaczy... Mam, ale na drugie. Na pierwsze... Ludzie mówią mi zazwyczaj Castor, ale... — zacisnął jeszcze raz palce na jego dłoni. Zaniepokojone spojrzenie szukało każdej podpowiedzi, nawet najmniejszego drgnięcia mięśnia, które mogłoby mu sugerować złość, gniew, smutek albo... rozczarowanie. Nagle w pościeli zrobiło się okropnie niewygodnie, a jemu samemu znów zbyt lekko. Chyba był gotów. Wstać z miejsca, zetrzeć resztki snu z kącików oczu, skłonić się grzecznie w progu i nigdy więcej nie wracać. Hector mógł być przecież na niego zły, mógł uznać go za kłamcę, a Castor... Castor by mu to wszystko wybaczył.
— Jeżeli... Jeżeli to ci nie przeszkadza... To czy mógłbyś... Czy mógłbyś dalej mówić mi Oliver? Bardzo... Nie spodziewałem się, że kiedyś to powiem, ale bardzo podoba mi się, gdy mnie tak nazywasz... — serce skryte pod materiałem swetra biło prędko i mocno, magipsychiatra z ręką ułożoną na klatce piersiowej blondyna nie mógł mieć nawet najmniejszego problemu z wyczuciem tego szaleńczego rytmu. Tym razem to Castor—Oliver mrugał, to jego jasne rzęsy przypominały spłoszonego motyla, ale w pewnym sensie zawsze był przygotowany na najgorsze.
A przynajmniej tak to sobie tłumaczył.
Później jednak stres odpłynął. Hector wydawał się udawać obrażonego, ale robił to na tyle dobrodusznie, że nawet Sprout był w stanie przejrzeć ten marny fortel. W pewnym momencie, może na wspomnienie własnego romantyzmu, zapadł się bardziej w pościeli, napięta linia ramion rozluźniła się nagle, a on przekręcił głowę raz jeszcze w kierunku leżącego obok mężczyzny.
— A może po prostu chcę, by ktoś nie odmawiał sobie tego, czego ja mieć nie mogę? — uśmiechnął się nieco przekornie, w tej drobnej masce szukając czegoś, za czym mógłby schować smutek, który niemal od razu odbił się w jego oczach. Vale chyba wyczuwał to, co nadciągało na język swego rozmówcy, sam zanurzył się znowu w smutku i beznadziei, w prosty sposób przyciągając uwagę Sprouta raz jeszcze do jego samopoczucia. Do tego stopnia, że nieco urażony blondyn nadął lekko policzek, aby następnie wypchnąć go jeszcze językiem.
— Jesteś pewien, że to wiedziałeś? Czy tylko nastawiłeś się, że na pewno będzie źle? — dopytał cicho, starając się być przy tym chociaż trochę delikatny, ale... Czy jego dociekliwość mogła zostać tak określona? Hector starał się niezmiennie, by nie naruszyć przestrzeni osobistej Castora, czy to dotykiem, czy to pytaniami. A młodszy nie potrafił mu odpowiedzieć tym samym, choć chyba bardzo chciał.
Po prostu musiał nauczyć się tego, jak obchodzić się z tym impulsywnym mężczyzną.
— Ależ właśnie taki jesteś — odparł energicznie, w uśmiechu błyskały nie tylko białe zęby, ale także przekora, naturalna dla młodych mężczyzn. Kolejny dowód rosnącej sympatii Sprouta, bowiem im bardziej czuł się z kimś swobodnie, tym bardziej pozwalał sobie na takie uwagi. Czy Hector również to zauważy? A może stwierdzi, że ten nieznośny blondyn zawsze musiał wymuszać swoją rację? Pewnie mógł zauważyć, jak jego twarz jaśniała, gdy przyznawano mu rację. Ale czy to wszystko...?
Cała przekora i humor zniknęły z jego twarzy, gdy usłyszał podziękowania. Ton Hectora sugerował może jakąś formę wzruszenia, ale Castor... Castor czuł rosnące napięcie, czuł je całym sobą. Ich dłonie wciąż znajdowały się blisko jego ust, chyba w niezrozumiałym odruchu przysunął je jeszcze bliżej, pełne wargi musnęły ich złączone palce, a on nie odrywał wzroku od jasnych, wcześniej skrzących lodem tęczówek Vale. I słuchał go, słuchał uważnie, starając się zmuszać do miarowego oddechu. Do czego zmierzał ze swoimi słowami? Nie jako magipsychiatra? Czyli uznał, że faktycznie jest już straconą sprawą? Jako przyjaciel? Czy... czy po tym wszystkim, co mu pokazał, po tych wszystkich słowach i umyślnie wymierzanych złośliwościach dalej... albo może wreszcie chciał być jego przyjacielem?
Przekrzywił nieco głowę w bok, wyraz niepewności rozlał się po jego twarzy, twarzy kolorowanej teraz pierwszymi, różanymi pąsami pojawiającymi się na policzkach.
— Ktoś... Ktoś więcej...? — powtórzył za nim, zupełnie zdezorientowany. — Jako... Na... Najlepszy przyjaciel tak? Dobrze rozumiem?
Nie, nie, Hectorze...
Tylko nie jako najlepszy przyjaciel...
Niema prośba zakręciła się w szarobłękitnych oczach blondyna; oczach, których nie mógł oderwać od leżącego obok mężczyzny.
Proszę, tylko nie jako przyjaciel...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Tak, to wszystko było za proste, niepokojąco proste. Nigdy nie był człowiekiem wylewnym, słowa zawsze grzęzły mu gdzieś w klatce piersiowej, pomiędzy gardłem i sercem. Nigdy nie potrafił się otworzyć, nigdy tak w pełni - od dziecka nauczył się, że to martwi rodziców. Gdy okazywał ból, matka reagowała płaczem, a ojciec posępnym rozczarowaniem. Lepiej było zaciskać zęby, dusić żal, utkwić nos w książce. Wtedy nikogo nie krzywdził. Nigdy nie był wylewny, ale zawsze był dla siebie zbyt surowy, przyjmując pełny ciężar własnych i cudzych win, obsesyjnie dbając o obowiązki i reputację, rozdmuchując potknięcia do rozmiarów katastrofy. Na przykład ryzyko, że dawna klątwa odezwie się szaleństwem, urosło w jego głowie do rozmiarów nieuchronnej katastrofy - przypominając o sobie gdy tylko dłoń ze złością zaciskała się na lasce, gdy spojrzenie zbyt długo zatrzymywało się na kimś w nieodpowiedni sposób, gdy krew krążyła szybciej, podjudzana złością i agresją. Przez moment miał wrażenie, że miał rację - katastrofa ziściła się na cały tydzień, w snach nawiedzała go szalona wersja siebie (nie, nie szalona - do bólu pragmatyczna, bezlitosna, bezuczuciowa), może faktycznie oszalał. Mógłby zwalić obecne emocje na karb tamtych dni. Wytłumaczyć sobie, że nie czuł nic, więc teraz czuje intensywniej. Że był tchórzem, więc teraz próbuje być odważny. Duch, dementor, rozchwianie.
Tyle, że był magipsychiatrią i wiedział jakie to uczucie, być rozchwianym. Obserwował je u swoich pacjentów. Samemu przeżywał, w różnych kontekstach. Znał smak smutku i apatii i paniki, znał pokusę pochopności i łatwych remediów.
To nie było to. Ten spokój, ta cicha radość. To nie pasowało do klinicznego obrazu paniki, do smaku szaleństwa. To było inne, Oliver był inny, nawet tłumione pożądanie wydawało się nieistotne. Mogliby tak po prostu trwać, ciepła pościel i rytmiczne oddechy. Nie okłamywał ani siebie ani jego, gdy myślał, że zaproponuje mu przyjaźń - tyle by przecież wystarczyło, jego uśmiech i bystre spojrzenie we własnym życiu, świadomość, że jest szczęśliwy i że układa to życie po swojemu. Nie potrafił znaleźć odpowiedniej, klinicznej nazwy na to uczucie, ale wszystko szybko zeszło na drugi plan. Palce Olivera stały się chłodniejsze, więc Hector odruchowo ścisnął je mocniej, jakby tym razem to on chciał ogrzać go własną dłonią. Wyczuł, jak serce bije szybciej pod grubym swetrem - czy powinien to czuć? Łomotało, a on zaczął zastanawiać się, czy wszystko w porządku. Chyba w porządku, przecież był uzdrowicielem, przecież by wiedział...
-Oliverze...? - szepnął kontrolnie, gdy tamten wciągał z trudem oddech i zbierał słowa. Wszystko w porządku?
Powinien o czymś wiedzieć. Pokiwał z ulgą głową, czyli to nic gorszego.
Właściwie, okazało się, że to coś tak banalnego, że mimowolnie rozciągnął usta w uśmiechu. Ulga. Codzienność. Codzienność magipsychiatry, przecież pacjenci często mu się tak przedstawiali.
-Castor. - szepnął, smakując dwie sylaby na języku. -Castor Oliver. Bardzo ładnie dobrane, wiesz? - zgłoski splatały się ze sobą, dwukrotnie miękkie "o", zakończenie gardłowym "r", akcent z burzliwego hrabstwa jedynie je wyostrzał. Wygładził lekko zagięcia jego swetra, jakby chciał dotknąć nie materiału, a mocno bijącego serca. Uspokoić je. Nie spuszczał wzroku z twarzy Castora/Olivera, a spojrzenie było równie nieruchome i łagodne jak wcześniej - jedynie nieco mniej zmartwione.
-To przecież normalne, Castorze. Poznaliśmy się w gabinecie, a mało kto przedstawia się tam prawdziwym imieniem. - zapewnił miękko, przechylając lekko głowę, jakby z namysłem. -Niedawno podałem moje prawdziwe imię komuś, kto... może nie powinien go znać. Może to ja powinienem się uczyć od pacjentów. - przyznał z lekkim rozbawieniem, wracając myślami do mogolskiej kobiety, którą leczył w lutym. Chyba nie chciał, by wśród niemagicznych padało jego nazwisko, prawdziwe nazwisko - ale gdy leżała na łóżku, z trudem łapiąc oddech, nawet o tym nie pomyślał.
Zamrugał prędko, w odpowiedzi na nietypową prośbę. Tym razem mniej panicznie, inaczej. Spojrzenie pojaśniało.
-Dobrze, Oliverze. - wypowiedział starannie, zagięte l, miękkie i, przeciągłe e i ostre "r". Miał ochotę przysunąć głowę bliżej, ułożyć ją na jego sercu, przekonać się czy nadal bije tak gorączkowo, ale wystarczała mu dłoń, musiała wystarczyć. -Dziękuję, że mi powiedziałeś.
I mogliby tak trwać dalej, w pogodnej ciszy, ale poruszane tematy zawisły nad ich głowami jak chmura burzowa.
-Nie możesz czy nie chcesz? - szepnął, zanim zdążył się powstrzymać. Zadawałby podobne pytania pacjentom, niedawno zadał je Amelii Eberhart, ale wypowiedziane do byłego pacjenta brzmiało inaczej, bardziej nieśmiało.
-Jestem pewien, ale wolałem to ignorować. - przyznał smutno, w zgłoskach wybrzmiało poczucie winy. -Nie powinienem był... wiesz, to obosieczny miecz. Będąc zranionym, ranisz kogoś innego. - między nim i Valerie i Beatrice padło tyle gorzkich słów, ale przecież rozumiał je, rozumiał je obydwie. Ciężar winy rozkładał się nierównomiernie, w przypadku pierwszej kochanki był znacznie cięższy, ale wina tam była, bezsprzeczna. Nie powinien był pozwalać na uczucie, którego nie potrafił odwzajemnić. Nie powinien był oświadczać się kobiecie o duszy romantyczki. Oszczędziłby wszystkim bólu.
-Ale uczymy się przecież na błędach. Lubię myśleć, że... błędy pomagają nam dostrzec prawdę. Znaleźć coś... prawdziwego.- ostrożnie formułował myśli, tak jakby tym razem bał się spłoszyć samego siebie. Lubił analizować emocje innych, rzadko robił to z własnymi.
-Wiem, jaki jestem. - zaprotestował, samemu wznosząc oczy do nieba, ale w jasnych tęczówkach błysnęło zaciekawienie, rozchylone w uśmiechu wargi zadrżały. Czy na pewno wiedział? Chyba jednak wielu rzeczy o sobie nie wiedział, albo nie chciał wiedzieć.
Uśmiechy zamarły im na ustach, tak jakby byli teraz swoim lustrzanym odbiciem.
Oliver spąsowiał, a Hector pobladł, uświadamiając sobie, co powiedział.
Dłoń drgnęła lekko w dłoni, palce zadygotały na miękkim swetrze. Przełknął nerwowo ślinę, zastanawiając się, czy powinien rozluźnić uścisk dłoni - może Oliver chciałby się teraz cofnąć, uciec, zgorszyć.
Ale Oliver... nie zrozumiał? Źrenice rozszerzyły się lekko, nie cofając się od spojrzenia blondyna.
Słowa mówiły jedno, szarobłękitne tęczówki - coś zgoła przeciwnego.
To furtka - uświadomił sobie nagle Hector. Świadomie bądź nie, Oliver zostawił jemu furtkę do wycofania się, do ucieczki. Powstrzymania impulsywnych słów, przyznania, że w istocie chodzi tylko o przyjaźń. Miał go w końcu za porywczego, a siebie nie miał... nie miał za wiele - umiał rozpoznać niską samoocenę, smutek czający się w chmurnych tęczówkach.
Splótł mocniej ich palce i delikatnie opuścił ich ręce, by dłonie nie zasłaniały już twarzy Olivera.
Drugą rękę przesunął ze swetra w górę, z powrotem układając palce na jego policzku. Delikatnie, tak, by najlżejsze drgnięcie głowy wystarczyło do odsunięcia się.
Rozchylił usta, szukając właściwych słów.
Przyjaźń przecież też wystarczy, może nawet najlepsza przyjaźń - ale do tego potrzeba czasu, dużo czasu. Kim mógłby, kim chciałby dla niego być?
Czy to w ogóle jego decyzja?
-Kimkolwiek zechcesz, Oliverze. - szepnął ochryple, postanawiając, że zostawi ją jemu. Przysunął się bliżej, nie odrywając oczu od jasnych tęczówek - dopóki nie znalazł się tak blisko, że czoła niemalże się stykały, a usta zastygły milimetry od jego ust.
Hector odrywa wreszcie wzrok od źrenic Olivera, ale nie mruga. Powoli przenosi spojrzenie w dół, na jego usta, a potem podnosi oczy - pytająco.
Tyle, że był magipsychiatrią i wiedział jakie to uczucie, być rozchwianym. Obserwował je u swoich pacjentów. Samemu przeżywał, w różnych kontekstach. Znał smak smutku i apatii i paniki, znał pokusę pochopności i łatwych remediów.
To nie było to. Ten spokój, ta cicha radość. To nie pasowało do klinicznego obrazu paniki, do smaku szaleństwa. To było inne, Oliver był inny, nawet tłumione pożądanie wydawało się nieistotne. Mogliby tak po prostu trwać, ciepła pościel i rytmiczne oddechy. Nie okłamywał ani siebie ani jego, gdy myślał, że zaproponuje mu przyjaźń - tyle by przecież wystarczyło, jego uśmiech i bystre spojrzenie we własnym życiu, świadomość, że jest szczęśliwy i że układa to życie po swojemu. Nie potrafił znaleźć odpowiedniej, klinicznej nazwy na to uczucie, ale wszystko szybko zeszło na drugi plan. Palce Olivera stały się chłodniejsze, więc Hector odruchowo ścisnął je mocniej, jakby tym razem to on chciał ogrzać go własną dłonią. Wyczuł, jak serce bije szybciej pod grubym swetrem - czy powinien to czuć? Łomotało, a on zaczął zastanawiać się, czy wszystko w porządku. Chyba w porządku, przecież był uzdrowicielem, przecież by wiedział...
-Oliverze...? - szepnął kontrolnie, gdy tamten wciągał z trudem oddech i zbierał słowa. Wszystko w porządku?
Powinien o czymś wiedzieć. Pokiwał z ulgą głową, czyli to nic gorszego.
Właściwie, okazało się, że to coś tak banalnego, że mimowolnie rozciągnął usta w uśmiechu. Ulga. Codzienność. Codzienność magipsychiatry, przecież pacjenci często mu się tak przedstawiali.
-Castor. - szepnął, smakując dwie sylaby na języku. -Castor Oliver. Bardzo ładnie dobrane, wiesz? - zgłoski splatały się ze sobą, dwukrotnie miękkie "o", zakończenie gardłowym "r", akcent z burzliwego hrabstwa jedynie je wyostrzał. Wygładził lekko zagięcia jego swetra, jakby chciał dotknąć nie materiału, a mocno bijącego serca. Uspokoić je. Nie spuszczał wzroku z twarzy Castora/Olivera, a spojrzenie było równie nieruchome i łagodne jak wcześniej - jedynie nieco mniej zmartwione.
-To przecież normalne, Castorze. Poznaliśmy się w gabinecie, a mało kto przedstawia się tam prawdziwym imieniem. - zapewnił miękko, przechylając lekko głowę, jakby z namysłem. -Niedawno podałem moje prawdziwe imię komuś, kto... może nie powinien go znać. Może to ja powinienem się uczyć od pacjentów. - przyznał z lekkim rozbawieniem, wracając myślami do mogolskiej kobiety, którą leczył w lutym. Chyba nie chciał, by wśród niemagicznych padało jego nazwisko, prawdziwe nazwisko - ale gdy leżała na łóżku, z trudem łapiąc oddech, nawet o tym nie pomyślał.
Zamrugał prędko, w odpowiedzi na nietypową prośbę. Tym razem mniej panicznie, inaczej. Spojrzenie pojaśniało.
-Dobrze, Oliverze. - wypowiedział starannie, zagięte l, miękkie i, przeciągłe e i ostre "r". Miał ochotę przysunąć głowę bliżej, ułożyć ją na jego sercu, przekonać się czy nadal bije tak gorączkowo, ale wystarczała mu dłoń, musiała wystarczyć. -Dziękuję, że mi powiedziałeś.
I mogliby tak trwać dalej, w pogodnej ciszy, ale poruszane tematy zawisły nad ich głowami jak chmura burzowa.
-Nie możesz czy nie chcesz? - szepnął, zanim zdążył się powstrzymać. Zadawałby podobne pytania pacjentom, niedawno zadał je Amelii Eberhart, ale wypowiedziane do byłego pacjenta brzmiało inaczej, bardziej nieśmiało.
-Jestem pewien, ale wolałem to ignorować. - przyznał smutno, w zgłoskach wybrzmiało poczucie winy. -Nie powinienem był... wiesz, to obosieczny miecz. Będąc zranionym, ranisz kogoś innego. - między nim i Valerie i Beatrice padło tyle gorzkich słów, ale przecież rozumiał je, rozumiał je obydwie. Ciężar winy rozkładał się nierównomiernie, w przypadku pierwszej kochanki był znacznie cięższy, ale wina tam była, bezsprzeczna. Nie powinien był pozwalać na uczucie, którego nie potrafił odwzajemnić. Nie powinien był oświadczać się kobiecie o duszy romantyczki. Oszczędziłby wszystkim bólu.
-Ale uczymy się przecież na błędach. Lubię myśleć, że... błędy pomagają nam dostrzec prawdę. Znaleźć coś... prawdziwego.- ostrożnie formułował myśli, tak jakby tym razem bał się spłoszyć samego siebie. Lubił analizować emocje innych, rzadko robił to z własnymi.
-Wiem, jaki jestem. - zaprotestował, samemu wznosząc oczy do nieba, ale w jasnych tęczówkach błysnęło zaciekawienie, rozchylone w uśmiechu wargi zadrżały. Czy na pewno wiedział? Chyba jednak wielu rzeczy o sobie nie wiedział, albo nie chciał wiedzieć.
Uśmiechy zamarły im na ustach, tak jakby byli teraz swoim lustrzanym odbiciem.
Oliver spąsowiał, a Hector pobladł, uświadamiając sobie, co powiedział.
Dłoń drgnęła lekko w dłoni, palce zadygotały na miękkim swetrze. Przełknął nerwowo ślinę, zastanawiając się, czy powinien rozluźnić uścisk dłoni - może Oliver chciałby się teraz cofnąć, uciec, zgorszyć.
Ale Oliver... nie zrozumiał? Źrenice rozszerzyły się lekko, nie cofając się od spojrzenia blondyna.
Słowa mówiły jedno, szarobłękitne tęczówki - coś zgoła przeciwnego.
To furtka - uświadomił sobie nagle Hector. Świadomie bądź nie, Oliver zostawił jemu furtkę do wycofania się, do ucieczki. Powstrzymania impulsywnych słów, przyznania, że w istocie chodzi tylko o przyjaźń. Miał go w końcu za porywczego, a siebie nie miał... nie miał za wiele - umiał rozpoznać niską samoocenę, smutek czający się w chmurnych tęczówkach.
Splótł mocniej ich palce i delikatnie opuścił ich ręce, by dłonie nie zasłaniały już twarzy Olivera.
Drugą rękę przesunął ze swetra w górę, z powrotem układając palce na jego policzku. Delikatnie, tak, by najlżejsze drgnięcie głowy wystarczyło do odsunięcia się.
Rozchylił usta, szukając właściwych słów.
Przyjaźń przecież też wystarczy, może nawet najlepsza przyjaźń - ale do tego potrzeba czasu, dużo czasu. Kim mógłby, kim chciałby dla niego być?
Czy to w ogóle jego decyzja?
-Kimkolwiek zechcesz, Oliverze. - szepnął ochryple, postanawiając, że zostawi ją jemu. Przysunął się bliżej, nie odrywając oczu od jasnych tęczówek - dopóki nie znalazł się tak blisko, że czoła niemalże się stykały, a usta zastygły milimetry od jego ust.
Hector odrywa wreszcie wzrok od źrenic Olivera, ale nie mruga. Powoli przenosi spojrzenie w dół, na jego usta, a potem podnosi oczy - pytająco.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ale może tak właśnie miało być? Może tak być powinno? Nie miał pojęcia, jakie doświadczenie w zakresie relacji międzyludzkich miał Hector; wydawał się z pewnością znacznie bardziej świadomie lawirować na ich falach ale... Ile w tym było prawdziwego jego, a ile manieryzmu klientów, z którymi spędził znaczną część swego dorosłego życia? Może to była tylko maska, konieczny element gry we wzbudzanie zaufania — kto bowiem oddałby się w ręce człowieka, który wyglądał, jakby radził sobie w życiu równie źle, lub nawet gorzej niż oni? Nie ważne, co mogło się za nią kryć. W tym jednym momencie Castor wiedział, że chce, że pragnie dowiedzieć się, co kryło się za nią.
Hector nie był przecież złym człowiekiem. Do tego wniosku doszedł już wcześniej, teraz nie pamiętał już, czy zrobił to jeszcze za pierwszym razem w gabinecie, czy może bezpośrednio po którymś spotkaniu z dementorem. Ale czy było to ważne? W obliczu stwierdzenia, że leżący obok mężczyzna był kimś dobrym — a było to stwierdzenie onieśmielające i energetyzujące jednocześnie; Sprout nigdy czegoś takiego nie czuł — wszystko wydawało się być już skrajnie nieistotne.
Tak jak nieistotne było dla Hectora jego tożsamościowe kłamstwo. Usłyszał co prawda jego głos, troskę zamkniętą w drobnym upomnieniu, próbie ściągięcia go na powrót do krainy faktów, nie rozdmuchanych, czarnych scenariuszów. Ale dopiero ten uśmiech — uśmiech w kolorze ulgi, dłoń na sercu, które niemal wyskoczyło mu z piersi... Mógłby oglądać go takiego już zawsze, mogliby właściwie zastygnąć w tych pozach — on z przerażeniem zsuwającym się z jego twarzy, wpół uspokajający się pod wpływem ciepła darowanych gestów i drugi on, którego uśmiech przywracał spokój, czujne i czułe spojrzenie...
Ale usta poruszyły się, nie byli tylko zatrzymanymi w czasie, zimnymi figurami. Zbyt mocno czuł rozlewane przez Hectora ciepło, poczuł się nawet delikatnie dumny, bo to chyba jego zasługa. Zazwyczaj dłonie miał dość zimne...
Przymknął powieki, słuchając wszystkiego, co miał do powiedzenia. To chyba najbardziej zdradzało, jak bardzo ufał temu człowiekowi; mógł na moment odpuścić bycie czujnym, po prostu skupić się na chwili i przez kilka bić serca nie oczekiwać niczego, co mogłoby im zagrozić.
— Jest wojna, ludzie się boją... — zauważył wreszcie, cicho, z widoczną niechęcią. Myśl o wojnie dopadała go wszędzie, nawet w miejscu, w którym pragnął się od niej uwolnić. Nie powinna mieć wstępu do tej niewielkiej sypialni, nie powinna skażać tego podniosłego, niemal sakralnego nastroju, ale prawda była taka, że była wszędzie. Że osiadła na ich włosach i materiale ubrań, że przez wojnę i dementory w ogóle znaleźli się tutaj, pod ciepłą pościelą, z ciepłymi palcami splątanymi w silnym uścisku. — A poza tym... Jeżeli jest się mężczyzną to jest z tym jeszcze gorzej. Ze wstydem. Ja na przykład nie chcę, by mój ojciec i siostra... — by mój ojciec, siostra i czwórka starszego rodzeństwa z domu pachnącymi wrzosami i morską falą — ... by wiedzieli, że muszę się leczyć.
Bo w samym tym stwierdzeniu kryła się słabość, której mężczyźni, zdrowi, prawdziwi mężczyźni nie mogli posiadać. Hector musiał wiedzieć, że to nic osobistego. Skoro tak łatwo przechodził do porządku dziennego nad ukrywaniem imienia, musiał liczyć się z tym, jak ciężkie było dla pacjentów przyznanie się do pomocy, gdy problemy psychiczne dopiero zaczynały być dostrzegane i gdy... ich posiadanie często prowadziło do całkowitego wyobcowania z dotychczasowych grup.
Hector zamrugał ponownie, choć jakoś inaczej... Ale prośba została przyjęta, a jego imię wypowiedziane w sposób, który wymusił w nim konieczność nabrania większego oddechu. Dlaczego?
— Masz akcent, Hectorze — zauważył cicho, szeroki uśmiech odsłonił jasne zęby, na moment, nim nie poprawił ułożenia ich dłoni tak, by znów je zakryć. — Ale to nie jest akcent walijski. Shropshire? Dobrze pamiętam? — skąd miał pamiętać? Hector co prawda nie zdradzał mu się ze swoją przeszłością i tułaczą historią rodziny, ale był pewien ktoś, kto bywał swego czasu w Dolinie Godryka regularnie, młodszy od Hectora o ledwie rok, tragicznie do niego podobny, lecz tak różny, że samo wspomnienie o nim potrafiło zmrozić krew w żyłach Sprouta. — Nieistotne. Dalej ładnie brzmi — i choć nie było widać jego uśmiechu, sam dźwięk wypowiadanych przez niego słów wystarczył, by wyobrazić go sobie tak jak i radość odbijającą się od ścian jego jestestwa, promieniującą w mięśniach i mknącą przez naczynia krwionośne.
— Sam już nie wiem — odpowiedział zgodnie z prawdą, bowiem przez dłuższy czas myślał, że naprawdę nie mógł. Potem dopiero zaczął zmieniać zdanie, że to może jego zacięcie, swoiste zaparcie przed kolejnym rozstaniem kazało mu stawać w takich chwilach okoniem, ale... Czy naprawdę potrafił? Westchnął smutno na jego kolejne słowa, nawet opuścił na moment powieki. Vale miał rację. Będąc zranionym, rani się innych. czy nie miał idealnych przykładów takiej zależności? Czy nie przeżył tego w tysiącach konfiguracji? Chyba dlatego też zdecydował się pomagać, tak na szerszą skalę. Już jako dziecko pamiętał, by przed osądzeniem tego czy owego dowiedzieć się, co tak naprawdę stało za wybuchem — złości, smutku, każdej negatywnej emocji. Dopiero po zrozumieniu źródła problemu można go było skutecznie rozwiązać. Gdyby skończyli na tym ponurym skądinąd wniosku, pewnie nie podniósłby na niego wzroku, nie tak prędko. Ale ostrożne rozważania Hectora sprawiły, że oczy Sprouta raz jeszcze pojaśniały, że zakręciła się w nich jakaś drobna iskierka nadziei. Z jakąś specyficzną ulgą zauważył, że dzielili ze sobą zamiłowanie do ostrożnego formułowania wniosków. Przez moment czuł się zupełnie tak, jakby słuchał samego siebie.
Nawet złościł się podobnie.
— No już, już... — zaczął miękko, jakby pragnął uspokoić humorzaste dziecko, ale... nie miał jak dokończyć.
Bo nagle świat staje, staje również czas. Jedyne, co może dzielić go w interwały to mrugnięcia, ruchy rzęs ciemnowłosego i jasnowłosego, ale nie dzielą ze sobą rytmu. Chaos rozlewa się wśród pościeli i rozlewa się we wnętrzu Castora, który pragnie i błaga, by los się teraz od niego nie odwracał, by nie odwracał się i Hector, by nie zbył go byle zapewnieniem. Ale Hector trwa nieruchomo, do czasu aż palce splatają się mocniej, a impuls każe dłoniom odsunąć się od skrywanych do tej pory ust. Castor nie protestuje, ledwo ma siłę oddychać, bo wszystko wokół zaczyna go parzyć i jest jednocześnie dobrze, jednocześnie piekielnie źle.
Chmury rozwiewają się, gdy dłoń z serca mknie do góry, gdy spoczynek znajduje na jego policzku, a on już wie, że łomot serca, łomot krwi nie odbija się tylko w jego uszach, że pewnie uzdrowiciel jest w stanie to usłyszeć — łup, łup, łup — nowy rytm i nowa jakość. I robi mu się sucho w ustach, z trudem odkleja język od podniebienia, próbuje znowu zwilżyć wnętrze ust, ale gdy rozchylają się wargi Hectora, to samo robią te blondyna, jak w lustrzanym odbiciu.
Jest przerażony i podekscytowany jednocześnie. Palce wolnej dłoni zaciskają się w bieli krochmalonej pościeli, chyba emocje szukają ujścia, ale on nie myśli, nie jest teraz w stanie myśleć o czymś innym niż tylko tym błękitem przed sobą, o tym, że czoło wreszcie dotknęło czoła, że Hector był tak blisko, wreszcie tak, jak powinien chyba od początku. Ochrypły szept posyła pierwszy impuls, kimkolwiek zechcesz, to chyba zgoda.
Ale on wciąż tkwi w słodkim impasie, mruga intensywnie, a gdy tego nie robi, szarobłękitne oczy suną kilkukrotnie na trasie w której punktem A są oczy uzdrowiciela, a B — jego usta. Pełne, kształtne, pewnie musiał zbierać za nie dużo komplementów. On sam w tej chwili chce je skomplementować, ale są blisko, zdecydowanie zbyt blisko, a on...
On zawsze skakał bez namysłu. Teraz jednak jest świadomy.
I chce zrobić kolejny krok.
Unosi podbródek — tyle wystarcza, bo drżące wargi łączą się w pierwszym pocałunku. Krótkim, przeraźliwie wręcz delikatnym, bo oboje boją się, że się spłoszą. Ale wystarczająco silnym i energicznym, bo stanowi swego rodzaju odpowiedź, choć i ta nadchodzi, niedługo później, gdy głowa opada na powrót na poduszkę, a powieki zaciskają się silnie, ze wstydu, ze strachu, że to próba jaka była i on właśnie ją przegrał, że poddał się instynktom, poddał się własnemu sercu, gdy powinien słuchać przede wszystkim rozumu.
— Nawet... Nawet tak? — dopytuje się wreszcie, a głos ma słaby, w odróżnieniu od palców; te zaciskają się na dłoni Hectora i na pościeli obok, próbują tłumić dreszcz, który chce wstrząsnąć jego ciałem, bo oto zerwany został zakazany owoc i niezależnie od tego, co pcha się na język Hectora, zamykają sobie drogę powrotną.
Hector nie był przecież złym człowiekiem. Do tego wniosku doszedł już wcześniej, teraz nie pamiętał już, czy zrobił to jeszcze za pierwszym razem w gabinecie, czy może bezpośrednio po którymś spotkaniu z dementorem. Ale czy było to ważne? W obliczu stwierdzenia, że leżący obok mężczyzna był kimś dobrym — a było to stwierdzenie onieśmielające i energetyzujące jednocześnie; Sprout nigdy czegoś takiego nie czuł — wszystko wydawało się być już skrajnie nieistotne.
Tak jak nieistotne było dla Hectora jego tożsamościowe kłamstwo. Usłyszał co prawda jego głos, troskę zamkniętą w drobnym upomnieniu, próbie ściągięcia go na powrót do krainy faktów, nie rozdmuchanych, czarnych scenariuszów. Ale dopiero ten uśmiech — uśmiech w kolorze ulgi, dłoń na sercu, które niemal wyskoczyło mu z piersi... Mógłby oglądać go takiego już zawsze, mogliby właściwie zastygnąć w tych pozach — on z przerażeniem zsuwającym się z jego twarzy, wpół uspokajający się pod wpływem ciepła darowanych gestów i drugi on, którego uśmiech przywracał spokój, czujne i czułe spojrzenie...
Ale usta poruszyły się, nie byli tylko zatrzymanymi w czasie, zimnymi figurami. Zbyt mocno czuł rozlewane przez Hectora ciepło, poczuł się nawet delikatnie dumny, bo to chyba jego zasługa. Zazwyczaj dłonie miał dość zimne...
Przymknął powieki, słuchając wszystkiego, co miał do powiedzenia. To chyba najbardziej zdradzało, jak bardzo ufał temu człowiekowi; mógł na moment odpuścić bycie czujnym, po prostu skupić się na chwili i przez kilka bić serca nie oczekiwać niczego, co mogłoby im zagrozić.
— Jest wojna, ludzie się boją... — zauważył wreszcie, cicho, z widoczną niechęcią. Myśl o wojnie dopadała go wszędzie, nawet w miejscu, w którym pragnął się od niej uwolnić. Nie powinna mieć wstępu do tej niewielkiej sypialni, nie powinna skażać tego podniosłego, niemal sakralnego nastroju, ale prawda była taka, że była wszędzie. Że osiadła na ich włosach i materiale ubrań, że przez wojnę i dementory w ogóle znaleźli się tutaj, pod ciepłą pościelą, z ciepłymi palcami splątanymi w silnym uścisku. — A poza tym... Jeżeli jest się mężczyzną to jest z tym jeszcze gorzej. Ze wstydem. Ja na przykład nie chcę, by mój ojciec i siostra... — by mój ojciec, siostra i czwórka starszego rodzeństwa z domu pachnącymi wrzosami i morską falą — ... by wiedzieli, że muszę się leczyć.
Bo w samym tym stwierdzeniu kryła się słabość, której mężczyźni, zdrowi, prawdziwi mężczyźni nie mogli posiadać. Hector musiał wiedzieć, że to nic osobistego. Skoro tak łatwo przechodził do porządku dziennego nad ukrywaniem imienia, musiał liczyć się z tym, jak ciężkie było dla pacjentów przyznanie się do pomocy, gdy problemy psychiczne dopiero zaczynały być dostrzegane i gdy... ich posiadanie często prowadziło do całkowitego wyobcowania z dotychczasowych grup.
Hector zamrugał ponownie, choć jakoś inaczej... Ale prośba została przyjęta, a jego imię wypowiedziane w sposób, który wymusił w nim konieczność nabrania większego oddechu. Dlaczego?
— Masz akcent, Hectorze — zauważył cicho, szeroki uśmiech odsłonił jasne zęby, na moment, nim nie poprawił ułożenia ich dłoni tak, by znów je zakryć. — Ale to nie jest akcent walijski. Shropshire? Dobrze pamiętam? — skąd miał pamiętać? Hector co prawda nie zdradzał mu się ze swoją przeszłością i tułaczą historią rodziny, ale był pewien ktoś, kto bywał swego czasu w Dolinie Godryka regularnie, młodszy od Hectora o ledwie rok, tragicznie do niego podobny, lecz tak różny, że samo wspomnienie o nim potrafiło zmrozić krew w żyłach Sprouta. — Nieistotne. Dalej ładnie brzmi — i choć nie było widać jego uśmiechu, sam dźwięk wypowiadanych przez niego słów wystarczył, by wyobrazić go sobie tak jak i radość odbijającą się od ścian jego jestestwa, promieniującą w mięśniach i mknącą przez naczynia krwionośne.
— Sam już nie wiem — odpowiedział zgodnie z prawdą, bowiem przez dłuższy czas myślał, że naprawdę nie mógł. Potem dopiero zaczął zmieniać zdanie, że to może jego zacięcie, swoiste zaparcie przed kolejnym rozstaniem kazało mu stawać w takich chwilach okoniem, ale... Czy naprawdę potrafił? Westchnął smutno na jego kolejne słowa, nawet opuścił na moment powieki. Vale miał rację. Będąc zranionym, rani się innych. czy nie miał idealnych przykładów takiej zależności? Czy nie przeżył tego w tysiącach konfiguracji? Chyba dlatego też zdecydował się pomagać, tak na szerszą skalę. Już jako dziecko pamiętał, by przed osądzeniem tego czy owego dowiedzieć się, co tak naprawdę stało za wybuchem — złości, smutku, każdej negatywnej emocji. Dopiero po zrozumieniu źródła problemu można go było skutecznie rozwiązać. Gdyby skończyli na tym ponurym skądinąd wniosku, pewnie nie podniósłby na niego wzroku, nie tak prędko. Ale ostrożne rozważania Hectora sprawiły, że oczy Sprouta raz jeszcze pojaśniały, że zakręciła się w nich jakaś drobna iskierka nadziei. Z jakąś specyficzną ulgą zauważył, że dzielili ze sobą zamiłowanie do ostrożnego formułowania wniosków. Przez moment czuł się zupełnie tak, jakby słuchał samego siebie.
Nawet złościł się podobnie.
— No już, już... — zaczął miękko, jakby pragnął uspokoić humorzaste dziecko, ale... nie miał jak dokończyć.
Bo nagle świat staje, staje również czas. Jedyne, co może dzielić go w interwały to mrugnięcia, ruchy rzęs ciemnowłosego i jasnowłosego, ale nie dzielą ze sobą rytmu. Chaos rozlewa się wśród pościeli i rozlewa się we wnętrzu Castora, który pragnie i błaga, by los się teraz od niego nie odwracał, by nie odwracał się i Hector, by nie zbył go byle zapewnieniem. Ale Hector trwa nieruchomo, do czasu aż palce splatają się mocniej, a impuls każe dłoniom odsunąć się od skrywanych do tej pory ust. Castor nie protestuje, ledwo ma siłę oddychać, bo wszystko wokół zaczyna go parzyć i jest jednocześnie dobrze, jednocześnie piekielnie źle.
Chmury rozwiewają się, gdy dłoń z serca mknie do góry, gdy spoczynek znajduje na jego policzku, a on już wie, że łomot serca, łomot krwi nie odbija się tylko w jego uszach, że pewnie uzdrowiciel jest w stanie to usłyszeć — łup, łup, łup — nowy rytm i nowa jakość. I robi mu się sucho w ustach, z trudem odkleja język od podniebienia, próbuje znowu zwilżyć wnętrze ust, ale gdy rozchylają się wargi Hectora, to samo robią te blondyna, jak w lustrzanym odbiciu.
Jest przerażony i podekscytowany jednocześnie. Palce wolnej dłoni zaciskają się w bieli krochmalonej pościeli, chyba emocje szukają ujścia, ale on nie myśli, nie jest teraz w stanie myśleć o czymś innym niż tylko tym błękitem przed sobą, o tym, że czoło wreszcie dotknęło czoła, że Hector był tak blisko, wreszcie tak, jak powinien chyba od początku. Ochrypły szept posyła pierwszy impuls, kimkolwiek zechcesz, to chyba zgoda.
Ale on wciąż tkwi w słodkim impasie, mruga intensywnie, a gdy tego nie robi, szarobłękitne oczy suną kilkukrotnie na trasie w której punktem A są oczy uzdrowiciela, a B — jego usta. Pełne, kształtne, pewnie musiał zbierać za nie dużo komplementów. On sam w tej chwili chce je skomplementować, ale są blisko, zdecydowanie zbyt blisko, a on...
On zawsze skakał bez namysłu. Teraz jednak jest świadomy.
I chce zrobić kolejny krok.
Unosi podbródek — tyle wystarcza, bo drżące wargi łączą się w pierwszym pocałunku. Krótkim, przeraźliwie wręcz delikatnym, bo oboje boją się, że się spłoszą. Ale wystarczająco silnym i energicznym, bo stanowi swego rodzaju odpowiedź, choć i ta nadchodzi, niedługo później, gdy głowa opada na powrót na poduszkę, a powieki zaciskają się silnie, ze wstydu, ze strachu, że to próba jaka była i on właśnie ją przegrał, że poddał się instynktom, poddał się własnemu sercu, gdy powinien słuchać przede wszystkim rozumu.
— Nawet... Nawet tak? — dopytuje się wreszcie, a głos ma słaby, w odróżnieniu od palców; te zaciskają się na dłoni Hectora i na pościeli obok, próbują tłumić dreszcz, który chce wstrząsnąć jego ciałem, bo oto zerwany został zakazany owoc i niezależnie od tego, co pcha się na język Hectora, zamykają sobie drogę powrotną.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nigdy jeszcze nie zdejmował maski aby zyskać czyjeś zaufanie. Zawsze je zakładał. Maska beztroskiego młodzieńca przy Valerie - nigdy nie powinien był pozwolić sobie na beztroskę ani jej udawać. Maska uprzejmego zachwytu na widok Beatrice. Całkiem ją lubiła, dopóki nie zrzucił tej maski z narastającego zmęczenia. Bezbarwne i łagodne maski przyjmowane przy pacjentach, wycofywanie się w cień aby oni mogli znaleźć się w świetle. Maska zrozpaczonego wdowca, obrzydliwa ale noszona perfekcyjnie, szczególnie przy teściach. Maskę zakładał nawet przy własnym dziecku. Myślał, że zrzucał ją czasem w Wenus, ale nie - tam po prostu była inna.
Dopiero teraz... teraz czuł się nagi. A Oliver mu ufał, pomimo tego, mimo wszystko. Widział, jak strach znika z jego twarzy pod naporem spojrzenia, czuł jak serce zwalnia nieco szaleńczo-paniczny rytm. Uspokoił go, uspokoił go swoimi słowami i dotykiem, bez fałszu i nagle, po raz pierwszy w życiu, poczuł się silny. Uśmiechnął się szerzej, jak ktoś upojony adrenaliną. Spojrzenie stało się przytomniejsze dopiero, gdy Oliver wspomniał wojnę.
Dłoń, miętosząca fałdy swetra, znieruchomiała. Blondyn niechcący przypomniał Hectorowi, że nie byli na tym świecie sami - że za murami domu, za granicami Walii, toczyło się coś, czego nie mogli kontrolować. Powinieneś polować na mugoli i terrorystów, nie na koty - rysy twarzy stężały na moment, gdy w uszach znów rozbrzmiał jej szept, dwa uderzenia serca rozbrzmiały w klatce piersiowej głuchą paniką, przynosząc wspomnienie tamtej pustki i koszmarnych snów.
Musiał ją czymś zapełnić, musiał. Groźbę pustki. Nie Oliverem, to nie byłoby właściwe, nie uczuciami. Czynami. Gdy leczył tamtą kobietę i opowiadał lordowi Elroyowi o odpowiedniej diecie dla wygłodzonych dzieci czuł się... dobrze. Nie czuł wtedy lęku, choć strach towarzyszył mu, gdy obracał w dłoniach list od Greengrassa. Ciekawe.
Nie czuł też lęku, gdy zapraszał do domu Billy'ego - choć wiedział, że świst jego mioty przyniesie ze sobą powiew wojny i niebezpieczeństwa. Przez myśl przemknęło mu, że w teorii poszukiwany lotnik mógł potrzebować jego pomocy zawsze, nawet teraz. Proszę, nie teraz. Ale nawet jeśli... czuł dziwny spokój. Pewność, że Oliver by zrozumiał, że może nawet by się nie bał. Chęć pomocy tamtemu mężczyźnie powiedziała mu wszystko, co powinien wiedzieć.
-Każdy się boi. Też się boję. - przyznał cicho, ściskając mocniej jego palce, porozumiewawczo. Najpierw bał się o swoje źródło dochodu, o pełną spiżarnię, o Deimosa. Potem, po śmierci Beatrice, o szerzące się bezprawie, o to, że państwo nie kontroluje już przestępców, złodziei, wilkołaków. Potem zobaczył spalony dom tamtego pacjenta, mugolaka i zaczął bać się naprawdę. O nich. O Anglię. Chyba trochę o siebie?
-Rozumiem. - uśmiechnął się smutno, wciąż spoglądając mu w oczy. -Ja nigdy... zawsze... zastanawiałem się, czy mój ojciec się domyślił. Dlaczego magipsychiatria. - rzęsy zatrzepotały lekko. -Jakiej arogancji trzeba, by być swoim własnym lekarzem, Oliverze? - szepnął z naciskiem. Jestem taki jak wy, zawsze byłem, zawsze podejrzewałem. A nawet jeśli nie, to łatwiej wtedy znieść swoje wady, przełknąć upokorzenie, odwrócić głowę gdy żona wychodzi nocą z domu. Szaleństwo potrafi być tarczą, wiesz?
Zamrugał szybciej, gdy Oliver wypomniał mu akcent.
-Myślałem, że się go pozbyłem. - przyznał cicho, pionowa zmarszczka przecięła lekko czoło. -Chyba wraca w chwilach emocji. - dodał z namysłem, nie precyzując jakich emocji. Oliver się uśmiechał, ale palce i tak drgnęły lekko. -Shropshire. - potwierdził bezbarwnie, teraz też to słysząc. Ostre "r", krótkie acz wyraźne "o". Dlaczego Oliver się uśmiechał? Nikt nie lubił Shropshire. -Matka lubiła Walię. Wziąłem ją tu, gdy zachorowała. - westchnął, nakrywając oczy rzęsami. Nawet ona nie lubiła Shropshire, tej ziemi przesiąkniętej krwią, wrogością i pradawnymi ideałami, do których Vale'owie nie do końca pasowali. Ziemi śliskiej i zdradliwej, na której musiał uważać na każdy krok. Za to ojciec i Ulyssess czuli się tam doskonale, przemierzając pełne zwierzyny lasy na swoich silnych nogach. Hector Vale, obcy w Shropshire, wygnany przez anomalie z Londynu, Walijczyk z przypadku. Czy gdziekolwiek czuł się jak w domu?
-Somerset, prawda? - podniósł wzrok, głos stał się pogodniejszy. Może tam, w domu dziadków Deimosa, weselszym od jego rodzinnego domu, spacerując po Dolinie i jej równych, udeptanych ścieżkach. Tak, tam czuł się dobrze dopóki jej zdrady i śmierć nie odgrodziły go od teściów - ale nadal lubił Dolinę, jej spokojne krajobrazy, cichy cmentarz.
-Też ładnie brzmisz. - szepnął zduszonym głosem, a od jego jestestwa promieniowało onieśmielenie. Na blade policzki wpełzł wreszcie lekki rumieniec. Nikt nigdy nie komplementował jego akcentu, czegoś tak prozaicznego. Nikt nigdy nie słuchał go z taką uwagą, by wychwycić chrapliwe nuty w miękkich słowach. Przypomniał sobie, jak przed chwilą Oliver uznał, że lubi dźwięk swojego imienia w ustach Hectora - to o to chodziło? Nagle zaparło mu dech, a potem - potem już nie mógł go odzyskać. Oliver nie wiedział, co czuje, Hector nie wiedział, kim powinni dla siebie być. Do ostatniej chwili nie wiedział, co zdecyduje blondyn, choć przecież widział odpowiedź w jasnoszarych oczach.
Serce bije mocno, a spojrzenie podąża nerwowo za drgnięciami powiek Olivera. Oczy, usta, oczy. Usta zaczynają mrowić delikatnie pod naciskiem jego spojrzenia, prędzej, chciałby już znać odpowiedź, wiedzieć, czy wstydliwie nakryć wargi dłonią, czy też zrobić to, na co miał ochotę od dawna. Stara się być cierpliwy - zastyga w miejscu, z czołem przy czole, oddycha płytko, jakby bał się spłoszyć Olivera albo samemu nie mógł nabrać porządnego wdechu.
Wreszcie czuje na ustach dotyk, delikatny jak skrzydła motyla. Zamyka odruchowo oczy, wzrok jest niepotrzebny, liczą się teraz dotyk i smak. Zapach lawendy, ciepło jego ust. Wargi drżą nadal, a pocałunek formuje się gdzieś pomiędzy tymi drżeniami, wśród nieśmiałych muśnięć i wstrzymanego oddechu. Nie cofa rąk, pod palcami wciąż czuje jego dłoń i jasne loki. Kręci mu się w głowie.
Gdy Oliver się cofa, robi się przeraźliwie zimno, ale usta wciąż pulsują gorącem. Usiłuje podchwycić jego spojrzenie, ale napotyka ścianę zaciśniętych powiek.
-Szczególnie tak. - szepcze, a w głosie nie słychać strachu, który nadal ściska mu serce. Tylko żarliwe zdecydowanie. Bierze głębszy wdech, tama puszcza, strach znika, w dole kręgosłupa rozlewa się gorąco. Dłoń przenosi się z policzka na potylicę, a Hector pewniej wpłata palce w jasne loki, nie opuszczaj głowy. Nachyla się ponownie i całuje go znowu, pewniej, dłużej, pierwsze muśnięcia szybko zamieniają się w nacisk, brakuje mu oddechu, więc usta rozchylają się lekko - ale nie po to, by nabrać tchu. Przesuwa językiem po jego dolnej wardze, tak jakby szukał właściwego pocałunku, jakby szukał jego. Przysuwa się bliżej, sweter wciska się w koszulę, puszcza jego rękę aby ułożyć dłoń na łopatkach, bliżej, jeszcze bliżej.
Dopiero teraz... teraz czuł się nagi. A Oliver mu ufał, pomimo tego, mimo wszystko. Widział, jak strach znika z jego twarzy pod naporem spojrzenia, czuł jak serce zwalnia nieco szaleńczo-paniczny rytm. Uspokoił go, uspokoił go swoimi słowami i dotykiem, bez fałszu i nagle, po raz pierwszy w życiu, poczuł się silny. Uśmiechnął się szerzej, jak ktoś upojony adrenaliną. Spojrzenie stało się przytomniejsze dopiero, gdy Oliver wspomniał wojnę.
Dłoń, miętosząca fałdy swetra, znieruchomiała. Blondyn niechcący przypomniał Hectorowi, że nie byli na tym świecie sami - że za murami domu, za granicami Walii, toczyło się coś, czego nie mogli kontrolować. Powinieneś polować na mugoli i terrorystów, nie na koty - rysy twarzy stężały na moment, gdy w uszach znów rozbrzmiał jej szept, dwa uderzenia serca rozbrzmiały w klatce piersiowej głuchą paniką, przynosząc wspomnienie tamtej pustki i koszmarnych snów.
Musiał ją czymś zapełnić, musiał. Groźbę pustki. Nie Oliverem, to nie byłoby właściwe, nie uczuciami. Czynami. Gdy leczył tamtą kobietę i opowiadał lordowi Elroyowi o odpowiedniej diecie dla wygłodzonych dzieci czuł się... dobrze. Nie czuł wtedy lęku, choć strach towarzyszył mu, gdy obracał w dłoniach list od Greengrassa. Ciekawe.
Nie czuł też lęku, gdy zapraszał do domu Billy'ego - choć wiedział, że świst jego mioty przyniesie ze sobą powiew wojny i niebezpieczeństwa. Przez myśl przemknęło mu, że w teorii poszukiwany lotnik mógł potrzebować jego pomocy zawsze, nawet teraz. Proszę, nie teraz. Ale nawet jeśli... czuł dziwny spokój. Pewność, że Oliver by zrozumiał, że może nawet by się nie bał. Chęć pomocy tamtemu mężczyźnie powiedziała mu wszystko, co powinien wiedzieć.
-Każdy się boi. Też się boję. - przyznał cicho, ściskając mocniej jego palce, porozumiewawczo. Najpierw bał się o swoje źródło dochodu, o pełną spiżarnię, o Deimosa. Potem, po śmierci Beatrice, o szerzące się bezprawie, o to, że państwo nie kontroluje już przestępców, złodziei, wilkołaków. Potem zobaczył spalony dom tamtego pacjenta, mugolaka i zaczął bać się naprawdę. O nich. O Anglię. Chyba trochę o siebie?
-Rozumiem. - uśmiechnął się smutno, wciąż spoglądając mu w oczy. -Ja nigdy... zawsze... zastanawiałem się, czy mój ojciec się domyślił. Dlaczego magipsychiatria. - rzęsy zatrzepotały lekko. -Jakiej arogancji trzeba, by być swoim własnym lekarzem, Oliverze? - szepnął z naciskiem. Jestem taki jak wy, zawsze byłem, zawsze podejrzewałem. A nawet jeśli nie, to łatwiej wtedy znieść swoje wady, przełknąć upokorzenie, odwrócić głowę gdy żona wychodzi nocą z domu. Szaleństwo potrafi być tarczą, wiesz?
Zamrugał szybciej, gdy Oliver wypomniał mu akcent.
-Myślałem, że się go pozbyłem. - przyznał cicho, pionowa zmarszczka przecięła lekko czoło. -Chyba wraca w chwilach emocji. - dodał z namysłem, nie precyzując jakich emocji. Oliver się uśmiechał, ale palce i tak drgnęły lekko. -Shropshire. - potwierdził bezbarwnie, teraz też to słysząc. Ostre "r", krótkie acz wyraźne "o". Dlaczego Oliver się uśmiechał? Nikt nie lubił Shropshire. -Matka lubiła Walię. Wziąłem ją tu, gdy zachorowała. - westchnął, nakrywając oczy rzęsami. Nawet ona nie lubiła Shropshire, tej ziemi przesiąkniętej krwią, wrogością i pradawnymi ideałami, do których Vale'owie nie do końca pasowali. Ziemi śliskiej i zdradliwej, na której musiał uważać na każdy krok. Za to ojciec i Ulyssess czuli się tam doskonale, przemierzając pełne zwierzyny lasy na swoich silnych nogach. Hector Vale, obcy w Shropshire, wygnany przez anomalie z Londynu, Walijczyk z przypadku. Czy gdziekolwiek czuł się jak w domu?
-Somerset, prawda? - podniósł wzrok, głos stał się pogodniejszy. Może tam, w domu dziadków Deimosa, weselszym od jego rodzinnego domu, spacerując po Dolinie i jej równych, udeptanych ścieżkach. Tak, tam czuł się dobrze dopóki jej zdrady i śmierć nie odgrodziły go od teściów - ale nadal lubił Dolinę, jej spokojne krajobrazy, cichy cmentarz.
-Też ładnie brzmisz. - szepnął zduszonym głosem, a od jego jestestwa promieniowało onieśmielenie. Na blade policzki wpełzł wreszcie lekki rumieniec. Nikt nigdy nie komplementował jego akcentu, czegoś tak prozaicznego. Nikt nigdy nie słuchał go z taką uwagą, by wychwycić chrapliwe nuty w miękkich słowach. Przypomniał sobie, jak przed chwilą Oliver uznał, że lubi dźwięk swojego imienia w ustach Hectora - to o to chodziło? Nagle zaparło mu dech, a potem - potem już nie mógł go odzyskać. Oliver nie wiedział, co czuje, Hector nie wiedział, kim powinni dla siebie być. Do ostatniej chwili nie wiedział, co zdecyduje blondyn, choć przecież widział odpowiedź w jasnoszarych oczach.
Serce bije mocno, a spojrzenie podąża nerwowo za drgnięciami powiek Olivera. Oczy, usta, oczy. Usta zaczynają mrowić delikatnie pod naciskiem jego spojrzenia, prędzej, chciałby już znać odpowiedź, wiedzieć, czy wstydliwie nakryć wargi dłonią, czy też zrobić to, na co miał ochotę od dawna. Stara się być cierpliwy - zastyga w miejscu, z czołem przy czole, oddycha płytko, jakby bał się spłoszyć Olivera albo samemu nie mógł nabrać porządnego wdechu.
Wreszcie czuje na ustach dotyk, delikatny jak skrzydła motyla. Zamyka odruchowo oczy, wzrok jest niepotrzebny, liczą się teraz dotyk i smak. Zapach lawendy, ciepło jego ust. Wargi drżą nadal, a pocałunek formuje się gdzieś pomiędzy tymi drżeniami, wśród nieśmiałych muśnięć i wstrzymanego oddechu. Nie cofa rąk, pod palcami wciąż czuje jego dłoń i jasne loki. Kręci mu się w głowie.
Gdy Oliver się cofa, robi się przeraźliwie zimno, ale usta wciąż pulsują gorącem. Usiłuje podchwycić jego spojrzenie, ale napotyka ścianę zaciśniętych powiek.
-Szczególnie tak. - szepcze, a w głosie nie słychać strachu, który nadal ściska mu serce. Tylko żarliwe zdecydowanie. Bierze głębszy wdech, tama puszcza, strach znika, w dole kręgosłupa rozlewa się gorąco. Dłoń przenosi się z policzka na potylicę, a Hector pewniej wpłata palce w jasne loki, nie opuszczaj głowy. Nachyla się ponownie i całuje go znowu, pewniej, dłużej, pierwsze muśnięcia szybko zamieniają się w nacisk, brakuje mu oddechu, więc usta rozchylają się lekko - ale nie po to, by nabrać tchu. Przesuwa językiem po jego dolnej wardze, tak jakby szukał właściwego pocałunku, jakby szukał jego. Przysuwa się bliżej, sweter wciska się w koszulę, puszcza jego rękę aby ułożyć dłoń na łopatkach, bliżej, jeszcze bliżej.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wzrok jest niepotrzebny, teraz liczy się tylko dotyk, smak i węch. Usta Hectora, które dotyka przecież delikatnie, bo pragnie zaznaczyć, że jeżeli któreś z nich uznać musi to zbliżenie za niestosowne, mają jeszcze ostatnie sekundy na wycofanie się... Usta te smakują gorącą czekoladą, tą, którą popijał jeszcze na kanapie podsuniętej pod kominek, w gabinecie. Castor przyznaje się przed sobą, że jeść nie lubi, ale teraz — przy nim, wśród tego słodkiego zapachu, chyba trochę nieprzystającego mężczyźnie o jego powadze i wieku, ale tak słodkim, tak upajającym, tak... dobrym... — pragnie spijać słodycz z jego ust i wie, że nie ma możliwości, że żołądek ściśnie mu się tak samo, jak na zwykły posiłek.
Hector pachnie też świeżym praniem, a może to pościel? Może po prostu Vale sam w sobie jest tym powiewem świeżości, którego tak brakuje Castorowi, że aż wargi jego drżą i ciepłe prądy schodzą raz po raz w dół kręgosłupa. Ma wrażenie, że czegoś tu brakuje, bo przy pierwszym spotkaniu wyraźnie czuł u niego ciężki, słodki zapach, nie wiedział jeszcze (nie wie i teraz), że było to opium, ale ten brak nie wytrąca go z równowagi, wręcz przeciwnie. W pewien zdumiewający sposób utwierdza w przekonaniu, że właśnie tego chce, że nawet jeżeli jest to jakaś próba i właśnie jej nie podołał, to nie żałuje niczego.
Czy mógłby kiedykolwiek żałować tej chwili?
Gdy wreszcie opada na pościel, czuje się pusty. Tak, jakby w tej sekundzie wyrywał sobie część swej duszy, bo dusza jego już chyba na zawsze splata się z tą Hectora, w powierzchownie niepozornym, a do bólu istotnym pocałunku oddaje mu jakąś swą cząstkę. Boi się — czuje zapach strachu, tego własnego. Boi się odrzucenia i upokorzenia, boi się, że raz jeszcze stał się obiektem żartów i wie, godzi się z myślą, że gdyby tak właśnie było, to już nic go nie trzyma. Świat jest za duży i za głośny, a on jest za mały i cichy. Chce chwycić się nadziei, że wcale tak być nie musi, ale ona jest chyba zrobiona ze śliskiego jedwabiu, chude palce nie potrafią jej złapać tak, by nie ześlizgnęły się sekundy później. Jedyny komfort to mała sypialnia i relatywnie niewielkie — choć dwuosobowe — łóżko. Łóżko, w którym gotów jest zatonąć na wieki, ducha wyzionąć, gdyby to wszystko było tylko snem lub tkaną misternie ułudą, zasadzką zastawioną na zbyt bujającego w obłokach, zbyt wygłodniałego więzi, zrozumienia i czułości młodego mężczyznę. Świat jest duży i głośny, ale sypialnia niewielka, a Hector oddziela go od wszystkiego całym sobą. Jeżeli to jego koniec, niechże tak będzie. Postanawia, że i tak odejdzie na swoich warunkach. Bez żalu, że nie spróbuje, gdy ma ku temu okazję.
Głos mężczyzny rozlewa się tuż przed nim, a on — pchany nagłym impulsem — otwiera oczy, zmysł wzroku powraca. Powoli, dzieli bowiem ostrożność serca z powiekami, ale wreszcie, po czasie, który dłuży się i ciągnie niemal w nieskończoność — widzi go przed sobą. Wargi, pełne i miękkie, niemal nieruchome nozdrza prostego nosa, którego profil może równie dobrze wyjść spod dłuta rzeźbiarza, wznosi wzrok wyżej, mija jeszcze łagodną powierzchnię policzków, co również przestają być blade, choć wolniej kolor zmieniają od jego własnych. Wreszcie zachacza o krawędź rzęs, ale stamtąd jest już prosto. Spokojna toń jego oczu porywa go prędko, chce coś jeszcze powiedzieć, rozchyla usta, w połowie w uśmiechu, w połowie dla podziękowań.
Podziękowań, które nie wybrzmią jeszcze, nie teraz.
Albo wybrzmiały, w tym stłumionym szepcie, który wpadł prosto pod usta Hectora, sekundy po tym, jak pozwala mu wpleść dłonie w swe włosy — pierwszy raz w tej konfiguracji. Czuje, jak jego palce układają się wraz ze złotymi lokami i w tym jednym dotyku jest coś niesamowicie poruszającego. Ale brak mu czasu na analizę, nie gdy głowę unosi posłusznie, ale i chętnie. Całuj mnie, chciałby powiedzieć, ale głos grzęźnie w gardle. Na szczęście nie musi mówić — Hector czyta z niego jak z otwartej księgi, koszula wciska się w sweter jeszcze mocniej, gdy Castor wypycha klatkę piersiową do góry, bo muśnięcia przestają mu wystarczać, bo apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Ale mężczyzna dzieli jego sentymenty, sam przyciska go do siebie, plecy Castora na moment wyginają się w łuk, idealna okazja do wciśnięcia pod nie dłoni. Ale blondyn nie jest zupełnie bierny, oddaje pocałunki najlepiej, jak tylko potrafi, pierwszy raz od dawna spychając głosy rozsądku daleko poza krawędź świadomości, pierwszy raz oddając się tylko instynktowi, w rozpaczliwej gorączce. Palce zaciśnięte do tej pory na pościeli prostują się, a Hector niedługo później czuje ich ciepło na swej szyi, wciąż drżą lekko, ale w geście jest już więcej pewności, a Castor/Oliver nie tonie. Już nie. Z każdym szaleńczym biciem serca wzbija się wyżej, ciepły język na wilgotnej od pocałunków dolnej wardze.
Miast zaprosić go do środka, wychodzi naprzeciw. Głowa przechyla się do lewego ramienia, daje im obu większe pole do popisu, choć wykorzystuje je pierwszy. Nacisk na wargi, już pewnie, bez krzty zawahania, nie chce o nim myśleć. Jego myśli zajmować ma tylko Vale, smak czekolady, puls, który czuje pod palcami gładzącymi jego szyję, nim oplotą kark mężczyzny, przyciągając go jeszcze bliżej. Nie istnieją granice, języki splatają się w tańcu, wzdycha chyba, ale i to ucieka w Hectora, jak wcześniejsze podziękowania. Wie, że ten nie będzie miał mu za złe, a może tak tylko zakłada... Nie, nie, wie. Jest pewien. Nigdy nie był niczego równie pewien.
Nie myśli też o tym, gdzie wędruje druga ręka. Drży dopiero wtedy, gdy znów czuje pod palcami rozgrzaną skórę, ona sama prowadzi się na prawy bok Hectora i z niepodobną do niego śmiałością przekracza kolejną granicę. Wsuwa się pod materiał koszuli, teraz nieznośnie obecny, w hipokrytycznej realizacji (on nie zdejmie dziś swetra, choć krew płynie wartka i gorąca, niepotrzebny im kominek za jego plecami) wciska się pod niego i sunie w górę, do żeber. Zatrzymuje się tam na chwilę, powraca na dół, ledwie milimetry nad krawędzią spodni i kością biodrową. I tam zaciska palce, nie idź, powtarza swe wcześniejsze życzenia, ale jeszcze goręcej, bo jeszcze bardziej mu zależy. Nie wie, jak to możliwe, ale właśnie tak jest.
Zaczyna mu brakować tchu. Płuca poczynają palić żywym ogniem — czy nie pali się cały? Żadna z jego części ciała nie jest już tylko jego — jest ich, wspólna, choć gotów jest oddać mu rękę, nogę, mózg, płuca i serce. Wszystko, czego by sobie zażyczył, gotów jest przynieść mu w zębach.
Ale wreszcie znów się odrywa, musi. Nie odsuwa się jednak nawet na milimetr, czoło wciąż przy czole, serca przy sobie. Próbuje wyrównać oddech, ale złośliwość — względem siebie samego i trochę impulsywnego Hectora — pcha go do kolejnej, drobnej prowokacji. Tak jak wtedy, w łazience, gdy oblizywał sobie wargi tylko po to, by w czymś się upewnić, pragnie zrobić to raz jeszcze.
Czubek języka znów wysuwa się spomiędzy zaróżowionych warg. Dotyka ostrożnie rozpalonej, pulsującej powierzchni ust Hectora, obrysowuje ich kształt prawie nieproszony, prądy ekscytacji wszędzie, ich iskry sypiące się z krawędzi rzęs.
Hector pachnie też świeżym praniem, a może to pościel? Może po prostu Vale sam w sobie jest tym powiewem świeżości, którego tak brakuje Castorowi, że aż wargi jego drżą i ciepłe prądy schodzą raz po raz w dół kręgosłupa. Ma wrażenie, że czegoś tu brakuje, bo przy pierwszym spotkaniu wyraźnie czuł u niego ciężki, słodki zapach, nie wiedział jeszcze (nie wie i teraz), że było to opium, ale ten brak nie wytrąca go z równowagi, wręcz przeciwnie. W pewien zdumiewający sposób utwierdza w przekonaniu, że właśnie tego chce, że nawet jeżeli jest to jakaś próba i właśnie jej nie podołał, to nie żałuje niczego.
Czy mógłby kiedykolwiek żałować tej chwili?
Gdy wreszcie opada na pościel, czuje się pusty. Tak, jakby w tej sekundzie wyrywał sobie część swej duszy, bo dusza jego już chyba na zawsze splata się z tą Hectora, w powierzchownie niepozornym, a do bólu istotnym pocałunku oddaje mu jakąś swą cząstkę. Boi się — czuje zapach strachu, tego własnego. Boi się odrzucenia i upokorzenia, boi się, że raz jeszcze stał się obiektem żartów i wie, godzi się z myślą, że gdyby tak właśnie było, to już nic go nie trzyma. Świat jest za duży i za głośny, a on jest za mały i cichy. Chce chwycić się nadziei, że wcale tak być nie musi, ale ona jest chyba zrobiona ze śliskiego jedwabiu, chude palce nie potrafią jej złapać tak, by nie ześlizgnęły się sekundy później. Jedyny komfort to mała sypialnia i relatywnie niewielkie — choć dwuosobowe — łóżko. Łóżko, w którym gotów jest zatonąć na wieki, ducha wyzionąć, gdyby to wszystko było tylko snem lub tkaną misternie ułudą, zasadzką zastawioną na zbyt bujającego w obłokach, zbyt wygłodniałego więzi, zrozumienia i czułości młodego mężczyznę. Świat jest duży i głośny, ale sypialnia niewielka, a Hector oddziela go od wszystkiego całym sobą. Jeżeli to jego koniec, niechże tak będzie. Postanawia, że i tak odejdzie na swoich warunkach. Bez żalu, że nie spróbuje, gdy ma ku temu okazję.
Głos mężczyzny rozlewa się tuż przed nim, a on — pchany nagłym impulsem — otwiera oczy, zmysł wzroku powraca. Powoli, dzieli bowiem ostrożność serca z powiekami, ale wreszcie, po czasie, który dłuży się i ciągnie niemal w nieskończoność — widzi go przed sobą. Wargi, pełne i miękkie, niemal nieruchome nozdrza prostego nosa, którego profil może równie dobrze wyjść spod dłuta rzeźbiarza, wznosi wzrok wyżej, mija jeszcze łagodną powierzchnię policzków, co również przestają być blade, choć wolniej kolor zmieniają od jego własnych. Wreszcie zachacza o krawędź rzęs, ale stamtąd jest już prosto. Spokojna toń jego oczu porywa go prędko, chce coś jeszcze powiedzieć, rozchyla usta, w połowie w uśmiechu, w połowie dla podziękowań.
Podziękowań, które nie wybrzmią jeszcze, nie teraz.
Albo wybrzmiały, w tym stłumionym szepcie, który wpadł prosto pod usta Hectora, sekundy po tym, jak pozwala mu wpleść dłonie w swe włosy — pierwszy raz w tej konfiguracji. Czuje, jak jego palce układają się wraz ze złotymi lokami i w tym jednym dotyku jest coś niesamowicie poruszającego. Ale brak mu czasu na analizę, nie gdy głowę unosi posłusznie, ale i chętnie. Całuj mnie, chciałby powiedzieć, ale głos grzęźnie w gardle. Na szczęście nie musi mówić — Hector czyta z niego jak z otwartej księgi, koszula wciska się w sweter jeszcze mocniej, gdy Castor wypycha klatkę piersiową do góry, bo muśnięcia przestają mu wystarczać, bo apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Ale mężczyzna dzieli jego sentymenty, sam przyciska go do siebie, plecy Castora na moment wyginają się w łuk, idealna okazja do wciśnięcia pod nie dłoni. Ale blondyn nie jest zupełnie bierny, oddaje pocałunki najlepiej, jak tylko potrafi, pierwszy raz od dawna spychając głosy rozsądku daleko poza krawędź świadomości, pierwszy raz oddając się tylko instynktowi, w rozpaczliwej gorączce. Palce zaciśnięte do tej pory na pościeli prostują się, a Hector niedługo później czuje ich ciepło na swej szyi, wciąż drżą lekko, ale w geście jest już więcej pewności, a Castor/Oliver nie tonie. Już nie. Z każdym szaleńczym biciem serca wzbija się wyżej, ciepły język na wilgotnej od pocałunków dolnej wardze.
Miast zaprosić go do środka, wychodzi naprzeciw. Głowa przechyla się do lewego ramienia, daje im obu większe pole do popisu, choć wykorzystuje je pierwszy. Nacisk na wargi, już pewnie, bez krzty zawahania, nie chce o nim myśleć. Jego myśli zajmować ma tylko Vale, smak czekolady, puls, który czuje pod palcami gładzącymi jego szyję, nim oplotą kark mężczyzny, przyciągając go jeszcze bliżej. Nie istnieją granice, języki splatają się w tańcu, wzdycha chyba, ale i to ucieka w Hectora, jak wcześniejsze podziękowania. Wie, że ten nie będzie miał mu za złe, a może tak tylko zakłada... Nie, nie, wie. Jest pewien. Nigdy nie był niczego równie pewien.
Nie myśli też o tym, gdzie wędruje druga ręka. Drży dopiero wtedy, gdy znów czuje pod palcami rozgrzaną skórę, ona sama prowadzi się na prawy bok Hectora i z niepodobną do niego śmiałością przekracza kolejną granicę. Wsuwa się pod materiał koszuli, teraz nieznośnie obecny, w hipokrytycznej realizacji (on nie zdejmie dziś swetra, choć krew płynie wartka i gorąca, niepotrzebny im kominek za jego plecami) wciska się pod niego i sunie w górę, do żeber. Zatrzymuje się tam na chwilę, powraca na dół, ledwie milimetry nad krawędzią spodni i kością biodrową. I tam zaciska palce, nie idź, powtarza swe wcześniejsze życzenia, ale jeszcze goręcej, bo jeszcze bardziej mu zależy. Nie wie, jak to możliwe, ale właśnie tak jest.
Zaczyna mu brakować tchu. Płuca poczynają palić żywym ogniem — czy nie pali się cały? Żadna z jego części ciała nie jest już tylko jego — jest ich, wspólna, choć gotów jest oddać mu rękę, nogę, mózg, płuca i serce. Wszystko, czego by sobie zażyczył, gotów jest przynieść mu w zębach.
Ale wreszcie znów się odrywa, musi. Nie odsuwa się jednak nawet na milimetr, czoło wciąż przy czole, serca przy sobie. Próbuje wyrównać oddech, ale złośliwość — względem siebie samego i trochę impulsywnego Hectora — pcha go do kolejnej, drobnej prowokacji. Tak jak wtedy, w łazience, gdy oblizywał sobie wargi tylko po to, by w czymś się upewnić, pragnie zrobić to raz jeszcze.
Czubek języka znów wysuwa się spomiędzy zaróżowionych warg. Dotyka ostrożnie rozpalonej, pulsującej powierzchni ust Hectora, obrysowuje ich kształt prawie nieproszony, prądy ekscytacji wszędzie, ich iskry sypiące się z krawędzi rzęs.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Złote loki rozsypane są na poduszce, Oliver zdaje się w niej tonąć, a Hector tonie w nim. Prosty, lekko zadarty nos, który tak śmiesznie się marszczy gdy Oliver żartuje. Jasne brwi, jasne rzęsy. Usta są z pozoru pełne i delikatne, ale przed chwilą Hector czuł nieśmiałą obietnicę drapieżnego zdecydowania, które sprawia, że mrowi go w dole kręgosłupa, że chciałby poczuć zęby Olivera na swoich wargach i wtulić nos w zagięcie jego szyi. Hector muska rzęsami wystające kości policzkowe - może skóra opina je nieco zbyt ciasno na wychudzonej twarzy, ale Vale tego nie zauważa. Chce już tylko czuć twarz Olivera pod swoimi wygłodniałymi wargami, chce pożreć go wzrokiem, bo czuje się jak człowiek, który spędził lata przy płytkiej kałuży na pustyni i pierwszy raz w życiu stanął nad źródłem świeżej wody.
Nie czuje się już pusty. Całe życie czuł się pusty, tak jakby klątwa i lęk wydarły jakiś kawałek jego duszy - ale odnajduje ją na powrót, wśród gorącego oddechu i namiętnego dotyku. Nie zabiera mu jego własnej duszy, nie chciałby nic mu zabierać, ma za to wrażenie że Oliver przebudził w nim coś dawno utraconego. I mógłby mu to oddać, to wszystko, całego siebie, gdyby tylko Oliver poprosił, ale Oliver nie prosi. Oliver otwiera powoli oczy i widać w nich cały świat.
Potrafię się zakochać - uświadamia sobie wtedy Hector i zalewa go fala bezbrzeżnej ulgi. Pamięta, jak nazywał to Freud, ale pamięta też jak czuł się w lutym i jeszcze wcześniej, już w młodości. Nie, kalectwem nie jest to, co czuje teraz - kalectwem jest niezdolność do uczuć. Znika wstyd, kamień spada z serca. Uśmiecha się tak szeroko, że aż bolą go kąciki ust, a oddech więźnie w gardle.
Usta znów się spotykają, uśmiech przeradza się w żarliwy pocałunek. Chyba słyszy jego podziękowanie, chyba chciałby powiedzieć własne, ale dotyk jest lepszy niż słowa. Dłoń czule błądzi wśród miękkich loków, druga zdecydowanie wsuwa się pod plecy Olivera gdy ten wygina je w łuk.
Coś - może lekkie drgnięcie, może wspomnienie pierwszej wizyty w gabinecie - podpowiada Hectorowi, by nie przekraczać granic i zostawić sweter w spokoju. Oliver zdaje się być jak twarda porcelana, wyjęta prosto z pieca i wciąż rozżarzona. Jeden nieostrożny ruch - i pęknie. Hector nie może do tego dopuścić, więc gdy szarpie nim namiętność, przyciska tylko mocniej palce do miękkiej wełny, a potem sunie dłonią w dół kręgosłupa, by zatrzymać ją tuż przed kością ogonową.
Czuje gorący dotyk na szyi, przyśpieszony puls - swój, czy Olivera? Gorączkowy rytm serc splata się w jedno, a on posłusznie poddaje się zaborczemu dotykowi i nieustępliwej grawitacji, nachylając się coraz niżej i dźwigając ciężar ciała na przedramionach. Ręce zawsze miał silne, choć stara się delikatnie obejmować głowę Olivera.
Wreszcie czuje jego dłonie pod koszulą, serce zaraz wyskoczy z klatki żeber, ogień. Nie przerywa pocałunków, ale mimowolnie jęczy cicho, ciałem wstrząsa lekki dreszcz. Wysuwa dłoń spod pleców Olivera i nadal półleżąc, szarpie niecierpliwie za guziki własnego ubrania, coś trzaska, guzik odpada, koszula rozrywa się w połowie, dobrze, lepiej, bliżej. Opuszcza rękę, znajduje wczepione w biodro palce Olivera, chwyta za nie i dociska mocniej do gorącej skóry. Zostań, nie cofaj się.
Muszą zaczerpnąć oddech, płuca mu płoną, wargi drżą zachłannie. Czoło przy czole, serce przy sercu, lędźwie przy lędźwiach. Biodro przechyla się lekko i Oliver musi już czuć, jak bardzo ktoś go pożąda. Trudno mu wziąć oddech.
Język na ustach, to nie są już jego wargi, pulsują Oliverem, należą do niego, poddają się zaczepce, niby delikatnej, ale elektryzująco wymownej.
-Oliverze… - mamrocze cicho, jękliwie, szept zatrzymuje się gdzieś na koniuszku języka Olivera. Gorąco eksploduje w skroniach i na policzkach, przedramiona drżą.
Hector opada ciężko na poduszkę, teraz leżąc bokiem tuż obok blondyna. Chyba ma nadzieję, że ten też obróci się na bok, że znowu zetkną się czołami. Ciemne loki lepią się do spoconej twarzy, prawa dłoń znów przenosi się na policzek kompana, lewa nadal przyciska palce Olivera do napiętej skóry na biodrze. Delikatnie zaplata własne palce wokół szczupłego nadgarstka i kieruje rękę Olivera niżej, coraz niżej. Teraz opuszki palców Olivera zahaczają już o krawędź spodni, mógłby wsunąć dłoń jeszcze niżej gdyby tylko zechciał, nawet bez luzowania paska. Klatka piersiowa unosi się rytmicznie, rozchełstana koszula rozsypała się w równie białej pościeli. Zawsze wydawał się sobie drobny i szczupły w porównaniu do innych mężczyzn, ale teraz o tym nie myśli - chce żeby Oliver go widział, go całego, pragnie jego dotyku, pragnie, pragnie, pragnie, zabawne, że płytka kałuża syciła dotychczas to pragnienie, ale przy Oliverze jest nienasycony. Nie wiedział, że potrafi tak pragnąć. Mówili mu, że nie potrafi.
Bierze ostrożny wdech, płytki i głęboki zarazem. Przesuwa głowę w lewo, jakby nie mógł znieść już dotyku jego warg, bo jeszcze sekunda i faktycznie straci nad sobą kontrolę. Dociska usta do jego kości policzkowej, gorący oddech czuć wprost na uchu.
-Jestem szczęśliwy… - szept, przeznaczony tylko dla niego, płynnie układa się na języku. Jeszcze nikomu tego nie mówił, opowiadał wcześniej Oliverowi, że nie ma takich wspomnień. Już ma. Pająk, to byłby pająk - przychodzi mu teraz na myśl, a ciało trzęsie się z radości. Miał mu przecież opowiedzieć o Arachne, zanim… teraz ta opowieść będzie smakowała jak pocałunki, teraz są tutaj, są razem, jest dobrze, tak bardzo dobrze.
Cofa lekko głowę, by móc podchwycić spojrzenie jasnych oczu.
-Jestem twój. - głos brzmi teraz pewniej, nisko, ale śpiewnie. Uśmiecha się trochę półprzytomnie, jak po Ignominii, wargi nadal drżą zachłannie, ale spojrzenie pozostaje jasne, klarowne, pewne. Jest szczęśliwy, nazwał to uczucie, a Oliver może z nim teraz robić co tylko chce. Całować dalej, zamknąć oczy do snu, zsunąć wreszcie rękę niżej, wszystko co tylko zechce. Nie musi mówić nic więcej, Oliver widzi chyba, jak Hector Vale stopniał pod jego dotykiem, jak poddaje się czułościom i gestom, jak jest nasycony i nienasycony równocześnie, jak drży z radości. Gdzieś na dnie świadomości pamięta, że zapadła noc i że powinien dać Oliverowi odpocząć, ale sam wie, że już nie zaśnie. Matka czytała mu kiedyś opowieści o księciu, którego pocałunek obudził śpiącą królewnę. I o innym bohaterze, prostym chłopcu znikąd, który uratował księżniczkę ze szklanej trumny. A może lodowej trumny? Nie rozumiał wtedy do końca tych bajek, ale wyglądał czasem z okien ponurego domu na wzgórzu, rozumiejąc, że nikt nigdy go nie uratuje, że ratowano tylko księżniczki, a nie kalekich chłopców takich jak on. Nie wiedział, jak można uciec ze szklanej trumny albo zbiec ze szklanej góry, nie gdy miało się niesprawną nogę i puste serce. Teraz już wie, teraz już rozumie tamte bajki. Szkło pękło, lód stopniał, maski opadły - i nie ma już chłodnego magipsychiatry, blednie ślad po uderzeniu na policzku, pozostał tylko ktoś, kto patrzy na Olivera z wygłodniałą czułością.
Nie czuje się już pusty. Całe życie czuł się pusty, tak jakby klątwa i lęk wydarły jakiś kawałek jego duszy - ale odnajduje ją na powrót, wśród gorącego oddechu i namiętnego dotyku. Nie zabiera mu jego własnej duszy, nie chciałby nic mu zabierać, ma za to wrażenie że Oliver przebudził w nim coś dawno utraconego. I mógłby mu to oddać, to wszystko, całego siebie, gdyby tylko Oliver poprosił, ale Oliver nie prosi. Oliver otwiera powoli oczy i widać w nich cały świat.
Potrafię się zakochać - uświadamia sobie wtedy Hector i zalewa go fala bezbrzeżnej ulgi. Pamięta, jak nazywał to Freud, ale pamięta też jak czuł się w lutym i jeszcze wcześniej, już w młodości. Nie, kalectwem nie jest to, co czuje teraz - kalectwem jest niezdolność do uczuć. Znika wstyd, kamień spada z serca. Uśmiecha się tak szeroko, że aż bolą go kąciki ust, a oddech więźnie w gardle.
Usta znów się spotykają, uśmiech przeradza się w żarliwy pocałunek. Chyba słyszy jego podziękowanie, chyba chciałby powiedzieć własne, ale dotyk jest lepszy niż słowa. Dłoń czule błądzi wśród miękkich loków, druga zdecydowanie wsuwa się pod plecy Olivera gdy ten wygina je w łuk.
Coś - może lekkie drgnięcie, może wspomnienie pierwszej wizyty w gabinecie - podpowiada Hectorowi, by nie przekraczać granic i zostawić sweter w spokoju. Oliver zdaje się być jak twarda porcelana, wyjęta prosto z pieca i wciąż rozżarzona. Jeden nieostrożny ruch - i pęknie. Hector nie może do tego dopuścić, więc gdy szarpie nim namiętność, przyciska tylko mocniej palce do miękkiej wełny, a potem sunie dłonią w dół kręgosłupa, by zatrzymać ją tuż przed kością ogonową.
Czuje gorący dotyk na szyi, przyśpieszony puls - swój, czy Olivera? Gorączkowy rytm serc splata się w jedno, a on posłusznie poddaje się zaborczemu dotykowi i nieustępliwej grawitacji, nachylając się coraz niżej i dźwigając ciężar ciała na przedramionach. Ręce zawsze miał silne, choć stara się delikatnie obejmować głowę Olivera.
Wreszcie czuje jego dłonie pod koszulą, serce zaraz wyskoczy z klatki żeber, ogień. Nie przerywa pocałunków, ale mimowolnie jęczy cicho, ciałem wstrząsa lekki dreszcz. Wysuwa dłoń spod pleców Olivera i nadal półleżąc, szarpie niecierpliwie za guziki własnego ubrania, coś trzaska, guzik odpada, koszula rozrywa się w połowie, dobrze, lepiej, bliżej. Opuszcza rękę, znajduje wczepione w biodro palce Olivera, chwyta za nie i dociska mocniej do gorącej skóry. Zostań, nie cofaj się.
Muszą zaczerpnąć oddech, płuca mu płoną, wargi drżą zachłannie. Czoło przy czole, serce przy sercu, lędźwie przy lędźwiach. Biodro przechyla się lekko i Oliver musi już czuć, jak bardzo ktoś go pożąda. Trudno mu wziąć oddech.
Język na ustach, to nie są już jego wargi, pulsują Oliverem, należą do niego, poddają się zaczepce, niby delikatnej, ale elektryzująco wymownej.
-Oliverze… - mamrocze cicho, jękliwie, szept zatrzymuje się gdzieś na koniuszku języka Olivera. Gorąco eksploduje w skroniach i na policzkach, przedramiona drżą.
Hector opada ciężko na poduszkę, teraz leżąc bokiem tuż obok blondyna. Chyba ma nadzieję, że ten też obróci się na bok, że znowu zetkną się czołami. Ciemne loki lepią się do spoconej twarzy, prawa dłoń znów przenosi się na policzek kompana, lewa nadal przyciska palce Olivera do napiętej skóry na biodrze. Delikatnie zaplata własne palce wokół szczupłego nadgarstka i kieruje rękę Olivera niżej, coraz niżej. Teraz opuszki palców Olivera zahaczają już o krawędź spodni, mógłby wsunąć dłoń jeszcze niżej gdyby tylko zechciał, nawet bez luzowania paska. Klatka piersiowa unosi się rytmicznie, rozchełstana koszula rozsypała się w równie białej pościeli. Zawsze wydawał się sobie drobny i szczupły w porównaniu do innych mężczyzn, ale teraz o tym nie myśli - chce żeby Oliver go widział, go całego, pragnie jego dotyku, pragnie, pragnie, pragnie, zabawne, że płytka kałuża syciła dotychczas to pragnienie, ale przy Oliverze jest nienasycony. Nie wiedział, że potrafi tak pragnąć. Mówili mu, że nie potrafi.
Bierze ostrożny wdech, płytki i głęboki zarazem. Przesuwa głowę w lewo, jakby nie mógł znieść już dotyku jego warg, bo jeszcze sekunda i faktycznie straci nad sobą kontrolę. Dociska usta do jego kości policzkowej, gorący oddech czuć wprost na uchu.
-Jestem szczęśliwy… - szept, przeznaczony tylko dla niego, płynnie układa się na języku. Jeszcze nikomu tego nie mówił, opowiadał wcześniej Oliverowi, że nie ma takich wspomnień. Już ma. Pająk, to byłby pająk - przychodzi mu teraz na myśl, a ciało trzęsie się z radości. Miał mu przecież opowiedzieć o Arachne, zanim… teraz ta opowieść będzie smakowała jak pocałunki, teraz są tutaj, są razem, jest dobrze, tak bardzo dobrze.
Cofa lekko głowę, by móc podchwycić spojrzenie jasnych oczu.
-Jestem twój. - głos brzmi teraz pewniej, nisko, ale śpiewnie. Uśmiecha się trochę półprzytomnie, jak po Ignominii, wargi nadal drżą zachłannie, ale spojrzenie pozostaje jasne, klarowne, pewne. Jest szczęśliwy, nazwał to uczucie, a Oliver może z nim teraz robić co tylko chce. Całować dalej, zamknąć oczy do snu, zsunąć wreszcie rękę niżej, wszystko co tylko zechce. Nie musi mówić nic więcej, Oliver widzi chyba, jak Hector Vale stopniał pod jego dotykiem, jak poddaje się czułościom i gestom, jak jest nasycony i nienasycony równocześnie, jak drży z radości. Gdzieś na dnie świadomości pamięta, że zapadła noc i że powinien dać Oliverowi odpocząć, ale sam wie, że już nie zaśnie. Matka czytała mu kiedyś opowieści o księciu, którego pocałunek obudził śpiącą królewnę. I o innym bohaterze, prostym chłopcu znikąd, który uratował księżniczkę ze szklanej trumny. A może lodowej trumny? Nie rozumiał wtedy do końca tych bajek, ale wyglądał czasem z okien ponurego domu na wzgórzu, rozumiejąc, że nikt nigdy go nie uratuje, że ratowano tylko księżniczki, a nie kalekich chłopców takich jak on. Nie wiedział, jak można uciec ze szklanej trumny albo zbiec ze szklanej góry, nie gdy miało się niesprawną nogę i puste serce. Teraz już wie, teraz już rozumie tamte bajki. Szkło pękło, lód stopniał, maski opadły - i nie ma już chłodnego magipsychiatry, blednie ślad po uderzeniu na policzku, pozostał tylko ktoś, kto patrzy na Olivera z wygłodniałą czułością.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mógłby dać się pochłonąć; nigdy wcześniej nie czuł się w ten sposób, a nawet tak ulotna, tak chwilowa i okupiona równie wyczerpującymi emocjami bliskość jest warta wszystkiego. Perspektywa niewyspania, zmęczenia, które wciąż pragnie kąsać go w kostki, jest niczym. Nie istnieje bowiem świat poza tym, który wisi nad nim, nie istnieje ciepło poza ciepłem ciała Hectora ani oddech poza westchnieniami, które posyłają pomiędzy swymi wargami. Mógłby już tak zostać — w słodkim zawieszeniu, bo nie liczy się czas, nie liczy się, że już noc, nie liczy się, że obiecał dotrzeć do domu cały, a z Rhyl do Exmoor jest kawałek drogi. Gdzieś na dnie duszy odnajduje dawno zepchnięty w przepaść egoizm i pierwszy raz od dawna naprawdę pragnie. Zatopić się w przyjemności, nie myśleć o tym, co kiedyś nadejdzie, być tu z nim i dla niego.
Gdy wreszcie otwiera oczy, nie może oderwać od niego wzroku. Gdzie się przed nim krył, przez ten cały czas? Castor czuje, czuje to w kościach, w mięśniach, w każdej komórce ciała, że to przecież dobry człowiek, choć w pewien nierozsądny, przekorny sposób pragnął go od siebie odciągnąć, nie chciał wplątywać się z nim w jakąkolwiek głębszą reakcję. Mieli być tylko uzdrowicielem i pacjentem. Przez moment zajmuje go myśl podobna strzale. Co, jeżeli wpadł w te sidła zbyt prędko, bo był po prostu przeraźliwie smutny i samotny wśród tylu ludzi, którzy naprawdę szczerze pragnęli się o niego troszczyć?
Nie, mówi sobie, z pełną determinacją, a ta odbija się w szarobłękitnych oczach mocniej nawet od iskier z kominka. Nie istnieje coś takiego jak d o b r e t e m p o, każde jest odpowiednie, gdy stąpa się tą ścieżką z dobrą osobą, a taką osobą na pewno jest Hector. Hector, który uśmiecha się szeroko, szczęśliwie, jakby słyszał jego myśli, ale Castor kiedyś zbierze się w sobie i powie to na głos. Że uważa go za kogoś odpowiedniego, że przecież to nie tak, że go nie znosił, to wszystko jeszcze chwilę temu było po prostu zbyt skomplikowane, ale teraz, gdy czuje jego palce we włosach, dłoń pod plecami, rzęsy na policzku, że teraz wszystko jest wreszcie na swym miejscu. Że trudniejsze niż wszystko, co wspólnie przeszli będzie poranne pożegnanie.
A Castor nie chce się żegnać. Nie teraz, bo teraz Hector wyciąga rękę spod jego pleców, szarpie swoją koszulę, coś trzeszczy niebezpiecznie, guziki spadają na podłogę, toczą się chwilę po wypolerowanej powierzchni, aż opadają z cichym stuknięciem, a on nie potrafi, wciąż nie potrafi skierować uwagi nigdzie indziej, tylko ku niemu. Jęknięcie prosto w usta sprawia, że sam chce się poruszyć, że kolejny raz robi się niespokojny, ale Hector przytrzymuje go za nadgarstek, rozgrzane, pulsujące opuszki na gorącej skórze, czuje, że gdyby teraz wstał, zapewne zakręciłoby mu się w głowie.
A potem przerywają na moment, język na ustach wydaje mu się wystarczającą prowokacją, ale Hector — świadomie lub nie — idzie krok dalej. Przesunięte biodro, lędźwie przy lędźwiach, blondyn w zaskoczeniu odpowiada tym samym, to impuls, nie racjonalna decyzja, ale stało się i Vale jest świadom tego, co dzieje się z wygłodniałym młodym mężczyzną. Na moment zawiesza spojrzenie w jego oczach, raz jeszcze, jakby były początkiem i końcem, dyszy ciężko, prawie jak wtedy, gdy trafili do gabinetu, ale teraz jest mniej spokojny, teraz palce na przemian luzują i zwiększają uścisk na biodrze mężczyzny, który szepcze jego imię w sposób tak nierealnie elektryzujący, że gdy tylko opada na poduszkę, prąd każe Castorowi odwrócić się ku niemu, nie może znieść nawet sekundy rozłąki.
Nie odpowiada słowami, robią to gesty. Najpierw dłoń, którą trzymał na jego karku wzlatuje wyżej, przesuwa się na policzek magipsychiatry, jakby pragnął go przytrzymać w tej pozycji jeszcze chwilę. Później wznosi kościstą nogę, nie waży znowu tak wiele, nie powinno zaboleć. Ostrożnie obejmuje nią mężczyznę za udo i przyciąga — jego do siebie, a może siebie do niego? To nieistotne. Istotne jest, że wciąż są obok, niemożliwie blisko i nieznośnie wręcz daleko. Drżą rzęsy, drży oddech, gdy pozwala prowadzić swą rękę w dół, Hector musiał usłyszeć to napowietrzone jęknięcie, gdy tylko opuszki palców trafiły na krawędź spodni i pytające spojrzenie, bo spodnie dla Hectora są równie ważne co sweter dla niego. To ostrożna gra w zaufanie, nie chce, by runęło przed nimi jak domek z kart. Nie wybaczyłby sobie tego.
Usta Hectora na piekącym z gorąca policzku, ślad po tym dotyku będzie go piekł chyba na wieczność i nic nie zaleczy tego wrażenia poza kolejnymi muśnięciami warg.
Jestem szczęśliwy, mówi wreszcie, a serce Sprouta eksploduje. W miejscu mięśnia jest teraz rwący potok, radość rozlewa się po nim, chce, by wylała się cała, wie, że źródło się nie skończy. Walczy ze łzami, które pragną zakręcić się w kącikach oczu, ale to nie ze smutku, to właśnie ze szczęścia. Z dumy. Chwilę przed następnymi słowami widzi uśmiech formujący się na twarzy i nie wytrzymuje.
— Uśmiechasz się, to dobrze — zauważa raz jeszcze, celowo w słowach, które Hector już słyszał. Po Ignomini zwykł być znacznie milszy i łagodniejszy, ale już wie, że nie musi chować się za wymuszoną momentami złośliwością. I naprawdę cieszy się, że widzi na jego twarzy uśmiech. Nigdy więcej nie chce widzieć tego samego, co widział w jego oczach, gdy dementor przesuwał się w ich zasięgu. Nigdy więcej nie chce, by Hector się bał, by był na siebie zły, by działo się cokolwiek złego. Chce zapamiętać go właśnie takiego — czy to dużo?
Możliwe. Muszą się przekonać.
— Nie powinieneś tak mówić — szepcze, przestroga wisi nad nimi, nie ma na nią miejsca pomiędzy nimi. Jakby w opozycji do tego, o czym mówi, unosi się na łokciach, tym razem on, na moment uwalnia nadgarstek ręki z uścisku, przesuwa dłonie wyżej. Opuszki palców muskają skórę odkrytą przez porwaną koszulę, powoli i dokładnie. Nie muszą się spieszyć, mają dla siebie cały czas we wszechświecie.
— Nie powinniśmy tego robić — mówi, gdy z tyłu głowy dźwięczą mu niewypowiedziane przecież, a tylko skreślone na papierze słowa przyjaciela, że to nieprzyzwoite zostawać na noc u obcego mężczyzny. Ale dłonie, znowu wbrew słowom, docierają wreszcie do barków Hectora, a blondyn raz jeszcze opuszcza wzrok z jego oczu, zatrzymuje się na moment na wargach, ale nie, jeszcze nie. Przez moment przygląda się w milczeniu bohaterowi antycznej opowieści, prawdziwemu królewiczowi. Jest piękny jak rzeźby, które widział kiedyś przypadkiem w muzeum, bo pomylił jedno z ukrytych przed mugolami przejść i trafił nie tam, gdzie trzeba. Ale rzeźby — podobnie Hectorowi — były zachwycające, zachwycający jest i on.
Chude palce zaciskają się na moment na napiętych barkach, później luzują nieco uścisk, rozsuwają się na boki, po drodze spychając również koszulę. Ta wreszcie opada do łokci Hectora, odsłaniając jeszcze więcej jego skóry, ostatnie sekundy klarowności.
— Ale nigdy nie byłem bardziej pewny, że chcę, pomimo zakazów — uśmiecha się wreszcie, ostatni całus składa w kąciku ust Hectora, a później wargi jego mkną dalej. Na krawędź żuchwy, gdzie zostawia po sobie pierwszy z mokrych śladów, ignorując drobne igiełki powracającego zarostu. Zsuwa się dalej, pocałunek za pocałunkiem, aż dociera do szyi, znaczy skórę gorącym językiem. A później, w odwrotnym kierunku ściera ślad kolejnymi pocałunkami, chyba coś mruczy po drodze, ale sam nie wie, czy to naprawdę on, czy może Hector? Nieistotne — powoli zlewają się w jedno, zacierają się granice między ich jestestwami, bardzo dobrze.
Dłoń powraca na krawędź spodni i szarpie za pasek. Nie po to jednak, by go rozpiąć, a by raz jeszcze przyciągnąć Hectora bliżej, bo Castor nie może znieść nawet najmniejszej odległości. Usta zsuwają się na ostre obojczyki, nie może powstrzymać wciąż jeszcze niezrozumiałych reakcji ciała, znaczy lekko jasną skórę śladem swych zębów, nasłuchując jeszcze, czy z ust ciemnowłosego nie ucieka nawet najcichszy głos protestu.
Gdy wreszcie otwiera oczy, nie może oderwać od niego wzroku. Gdzie się przed nim krył, przez ten cały czas? Castor czuje, czuje to w kościach, w mięśniach, w każdej komórce ciała, że to przecież dobry człowiek, choć w pewien nierozsądny, przekorny sposób pragnął go od siebie odciągnąć, nie chciał wplątywać się z nim w jakąkolwiek głębszą reakcję. Mieli być tylko uzdrowicielem i pacjentem. Przez moment zajmuje go myśl podobna strzale. Co, jeżeli wpadł w te sidła zbyt prędko, bo był po prostu przeraźliwie smutny i samotny wśród tylu ludzi, którzy naprawdę szczerze pragnęli się o niego troszczyć?
Nie, mówi sobie, z pełną determinacją, a ta odbija się w szarobłękitnych oczach mocniej nawet od iskier z kominka. Nie istnieje coś takiego jak d o b r e t e m p o, każde jest odpowiednie, gdy stąpa się tą ścieżką z dobrą osobą, a taką osobą na pewno jest Hector. Hector, który uśmiecha się szeroko, szczęśliwie, jakby słyszał jego myśli, ale Castor kiedyś zbierze się w sobie i powie to na głos. Że uważa go za kogoś odpowiedniego, że przecież to nie tak, że go nie znosił, to wszystko jeszcze chwilę temu było po prostu zbyt skomplikowane, ale teraz, gdy czuje jego palce we włosach, dłoń pod plecami, rzęsy na policzku, że teraz wszystko jest wreszcie na swym miejscu. Że trudniejsze niż wszystko, co wspólnie przeszli będzie poranne pożegnanie.
A Castor nie chce się żegnać. Nie teraz, bo teraz Hector wyciąga rękę spod jego pleców, szarpie swoją koszulę, coś trzeszczy niebezpiecznie, guziki spadają na podłogę, toczą się chwilę po wypolerowanej powierzchni, aż opadają z cichym stuknięciem, a on nie potrafi, wciąż nie potrafi skierować uwagi nigdzie indziej, tylko ku niemu. Jęknięcie prosto w usta sprawia, że sam chce się poruszyć, że kolejny raz robi się niespokojny, ale Hector przytrzymuje go za nadgarstek, rozgrzane, pulsujące opuszki na gorącej skórze, czuje, że gdyby teraz wstał, zapewne zakręciłoby mu się w głowie.
A potem przerywają na moment, język na ustach wydaje mu się wystarczającą prowokacją, ale Hector — świadomie lub nie — idzie krok dalej. Przesunięte biodro, lędźwie przy lędźwiach, blondyn w zaskoczeniu odpowiada tym samym, to impuls, nie racjonalna decyzja, ale stało się i Vale jest świadom tego, co dzieje się z wygłodniałym młodym mężczyzną. Na moment zawiesza spojrzenie w jego oczach, raz jeszcze, jakby były początkiem i końcem, dyszy ciężko, prawie jak wtedy, gdy trafili do gabinetu, ale teraz jest mniej spokojny, teraz palce na przemian luzują i zwiększają uścisk na biodrze mężczyzny, który szepcze jego imię w sposób tak nierealnie elektryzujący, że gdy tylko opada na poduszkę, prąd każe Castorowi odwrócić się ku niemu, nie może znieść nawet sekundy rozłąki.
Nie odpowiada słowami, robią to gesty. Najpierw dłoń, którą trzymał na jego karku wzlatuje wyżej, przesuwa się na policzek magipsychiatry, jakby pragnął go przytrzymać w tej pozycji jeszcze chwilę. Później wznosi kościstą nogę, nie waży znowu tak wiele, nie powinno zaboleć. Ostrożnie obejmuje nią mężczyznę za udo i przyciąga — jego do siebie, a może siebie do niego? To nieistotne. Istotne jest, że wciąż są obok, niemożliwie blisko i nieznośnie wręcz daleko. Drżą rzęsy, drży oddech, gdy pozwala prowadzić swą rękę w dół, Hector musiał usłyszeć to napowietrzone jęknięcie, gdy tylko opuszki palców trafiły na krawędź spodni i pytające spojrzenie, bo spodnie dla Hectora są równie ważne co sweter dla niego. To ostrożna gra w zaufanie, nie chce, by runęło przed nimi jak domek z kart. Nie wybaczyłby sobie tego.
Usta Hectora na piekącym z gorąca policzku, ślad po tym dotyku będzie go piekł chyba na wieczność i nic nie zaleczy tego wrażenia poza kolejnymi muśnięciami warg.
Jestem szczęśliwy, mówi wreszcie, a serce Sprouta eksploduje. W miejscu mięśnia jest teraz rwący potok, radość rozlewa się po nim, chce, by wylała się cała, wie, że źródło się nie skończy. Walczy ze łzami, które pragną zakręcić się w kącikach oczu, ale to nie ze smutku, to właśnie ze szczęścia. Z dumy. Chwilę przed następnymi słowami widzi uśmiech formujący się na twarzy i nie wytrzymuje.
— Uśmiechasz się, to dobrze — zauważa raz jeszcze, celowo w słowach, które Hector już słyszał. Po Ignomini zwykł być znacznie milszy i łagodniejszy, ale już wie, że nie musi chować się za wymuszoną momentami złośliwością. I naprawdę cieszy się, że widzi na jego twarzy uśmiech. Nigdy więcej nie chce widzieć tego samego, co widział w jego oczach, gdy dementor przesuwał się w ich zasięgu. Nigdy więcej nie chce, by Hector się bał, by był na siebie zły, by działo się cokolwiek złego. Chce zapamiętać go właśnie takiego — czy to dużo?
Możliwe. Muszą się przekonać.
— Nie powinieneś tak mówić — szepcze, przestroga wisi nad nimi, nie ma na nią miejsca pomiędzy nimi. Jakby w opozycji do tego, o czym mówi, unosi się na łokciach, tym razem on, na moment uwalnia nadgarstek ręki z uścisku, przesuwa dłonie wyżej. Opuszki palców muskają skórę odkrytą przez porwaną koszulę, powoli i dokładnie. Nie muszą się spieszyć, mają dla siebie cały czas we wszechświecie.
— Nie powinniśmy tego robić — mówi, gdy z tyłu głowy dźwięczą mu niewypowiedziane przecież, a tylko skreślone na papierze słowa przyjaciela, że to nieprzyzwoite zostawać na noc u obcego mężczyzny. Ale dłonie, znowu wbrew słowom, docierają wreszcie do barków Hectora, a blondyn raz jeszcze opuszcza wzrok z jego oczu, zatrzymuje się na moment na wargach, ale nie, jeszcze nie. Przez moment przygląda się w milczeniu bohaterowi antycznej opowieści, prawdziwemu królewiczowi. Jest piękny jak rzeźby, które widział kiedyś przypadkiem w muzeum, bo pomylił jedno z ukrytych przed mugolami przejść i trafił nie tam, gdzie trzeba. Ale rzeźby — podobnie Hectorowi — były zachwycające, zachwycający jest i on.
Chude palce zaciskają się na moment na napiętych barkach, później luzują nieco uścisk, rozsuwają się na boki, po drodze spychając również koszulę. Ta wreszcie opada do łokci Hectora, odsłaniając jeszcze więcej jego skóry, ostatnie sekundy klarowności.
— Ale nigdy nie byłem bardziej pewny, że chcę, pomimo zakazów — uśmiecha się wreszcie, ostatni całus składa w kąciku ust Hectora, a później wargi jego mkną dalej. Na krawędź żuchwy, gdzie zostawia po sobie pierwszy z mokrych śladów, ignorując drobne igiełki powracającego zarostu. Zsuwa się dalej, pocałunek za pocałunkiem, aż dociera do szyi, znaczy skórę gorącym językiem. A później, w odwrotnym kierunku ściera ślad kolejnymi pocałunkami, chyba coś mruczy po drodze, ale sam nie wie, czy to naprawdę on, czy może Hector? Nieistotne — powoli zlewają się w jedno, zacierają się granice między ich jestestwami, bardzo dobrze.
Dłoń powraca na krawędź spodni i szarpie za pasek. Nie po to jednak, by go rozpiąć, a by raz jeszcze przyciągnąć Hectora bliżej, bo Castor nie może znieść nawet najmniejszej odległości. Usta zsuwają się na ostre obojczyki, nie może powstrzymać wciąż jeszcze niezrozumiałych reakcji ciała, znaczy lekko jasną skórę śladem swych zębów, nasłuchując jeszcze, czy z ust ciemnowłosego nie ucieka nawet najcichszy głos protestu.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Pierwsze sekundy lotu są straszne. Paraliżujące. Ale jeżeli już wpadnie się między fale... Och, będziesz wiedział, że to to. - łagodny baryton Olivera dźwięczy gdzieś w tyle głowy, gdzieś w sercu albo w duszy, w rytmie jęków i pocałunków. Nigdy nie skakał na głęboką wodę, ale dziś Oliver mu pomógł, tak jak obiecał. Wystarczyło przysunąć głowę i wypowiedzieć kilka słów, a Oliver pociągnął go dalej - i choć strach przed odrzuceniem był paraliżujący, to sam lot nie. Nie, gdy ich palce były splecione, gdy blondyn ogrzewał jego dłonie i odwzajemniał pocałunki. Miał rację, znów miał rację. Hector wie już, że to to, w tej bliskości nie było nic ze znajomego uczucia tonięcia. Może i oddech zamiera im w płucach, ale oddają go sobie nawzajem i jest tak bezpiecznie i czule i dobrze.
Oliver jest gorący, zawsze miał ciepłe dłonie, ale teraz jego skóra parzy niczym skrzydła mitycznego feniksa, a Hector chce z nim płonąć, w nim spłonąć, bo zetknął się z cudem, a cuda się nie zdarzają - nie chłopcom o smutnych oczach i skostniałym sercu. Topi się w tym ogniu i dobrze, bo wreszcie czuje rzeczy, których nie potrafił czuć wcześniej, bo coś się w nim odradza. Niech się dzieje co chce, niech spłoną razem z całym światem, niech ta chwila trwa wiecznie. Gdzieś na dnie duszy czai się lęk, że Oliver się opamięta, że znów stanie się tamtym porządnym młodzieńcem, Castorem, który zwraca się do niego "panie Vale" i odsuwa barki przed dotykiem - ale teraz, w locie, myśl ta nie budzi już lęku. Chwilo, trwaj. Egoizm miesza się z nagłym, altruistycznym przekonaniem, że przecież zaznał już szczęścia - że chyba nawet to wystarczy. Że, gdyby w oczach Olivera pojawił się strach, zdolny magipsychiatra wmówi mu, że to wpływ dementora, że nic się nie stało, choć stało się wszystko. Że wystarczy mu spokój w szarobłękitnych tęczówkach, że wystarczy mu wspomnienie, wspomnienie, które zapełni każdą pustkę - nieważne, czy pozostanie słodkie czy kiedyś stanie się słodko-gorzkie. Ale teraz nie chce myśleć o goryczy i o tym, że świat jest w gruncie rzeczy ponury i pełen rozczarowań, że może w gruncie rzeczy spodziewa się rozczarowania, bo wtedy wszystko boli trochę mniej. Teraz chce trwać w chwili, carpe diem, chwilo trwaj, chce go całować i być całowany, bo teraz nie boli go nic - czuje tylko przyjemność, na którą wcześniej sobie nie pozwalał. Czasem mylił podobną przyjemność z zapomnieniem, ale to nie to. Teraz jest świadomy, chce przeżywać chwilę całym sobą.
Lędźwie przy lędźwiach, ale przecież i bez tego gestu wiedziałby, że obydwoje czują to samo - pocałunki Olivera nie są już delikatne, obydwoje są wygodniali, a język na ustach drży w żarliwym rytmie, niczym preludium elektryzującej symfonii. Z ust Hectora wyrywa się ciche westchnienie, nie kontroluje już oddechu, źrenice żarzą się ogniem.
Oliver odwraca się w jego stronę, to dobrze, gdyby był o kilkanaście centymetrów dalej zrobiłoby się nieznośnie wręcz zimno. Wargi układają się w zaskoczone "o" (chyba głoska brzmi pomiędzy nimi), gdy Oliver znów przyciąga ich biodra do siebie, nogą, mocno. Gdyby na taki gest odważył się kto inny, Hector czułby się jak w klatce, ale teraz w jasnych oczach maluje się tylko zadowolenie, oddech przyśpiesza, spojrzenia spotykają się. Dyszy ciężko, nie może wykrztusić słowa, więc kiwa tylko głową i na moment przymyka rzęsy, a uśmiech formuje się na wargach, tak, tak, tak, rób co chcesz, jestem przecież twój - myśli i zaraz powie to na głos. Wśród westchnień formują się wreszcie pierwsze słowa, a uśmiech przeradza się w serdeczny śmiech - choć nieco płytki, bo Vale'owi wciąż brakuje oddechu. Pierwszy raz śmieje się przy Castorze, przecież rzadko pozwala sobie na szczere rozbawienie - ale teraz nie jest nawet rozbawiony, jest szczęśliwy.
-Wtedy... - myśli powracają do gabinetu, ale nie mogą ułożyć się w chaotyczne słowa. Dwa proste zdania, jak długo kulejesz i uśmiechasz się. To pierwsze pytanie zadawano mu wielokrotnie, ale nigdy takim tonem, zawsze podchwytliwie lub z litością - w końcu kto obcy troszczyłby się o nieznajomego uzdrowiciela? Drugi zwrot... czegoś takiego jeszcze nie słyszał. Próbował wtedy desperacko podtrzymać chłodny dystans, ale wspomnienie łagodnego uśmiechu nie opuściło go od tamtej pory - choć próbował tłumaczyć sobie, że to efekt zaklęcia, nie sympatii. -...mnie widziałeś. - szepcze chaotycznie, nieudolnie próbując przekazać Oliverowi, że pamięta - i jak wiele znaczyła tamta chwila. Jego praca to przecież czynienie siebie niewidzialnym, magipsychiatrzy powinni być kameleonami, żaden pacjent nie powinien patrzeć na niego tak szczerze i choć wtedy zareagował chłodnym buntem, choć wszystko zdawało się takie skomplikowane, to pamiętał. I myślał o nim częściej, inaczej niż o innych pacjentach, wypierając to uczucie i zdając sobie z niego sprawę dopiero, gdy eksplodowało w łazience, łamiąc mu serce.
Teraz to samo serce biło mocno, radośnie, nic już nie bolało. Tylko... śmiech zamiera na ustach, spojrzenie staje się czujniejsze, ale uśmiech nadal utrzymuje się na twarzy. Słowa są przestrogą i Hector Vale boi się, że zaraz wszystko się skończy, ale mowa ciała i gesty przeczą każdej zgłosce. Na moment zamiera, jak zwykle gdy nie chce spłoszyć niczego zbyt pięknego, ale nie jest już nieruchomy, jak wcześniej. Klatka piersiowa unosi się nieregularnie, uśmiech drży na ustach, ciało ochoczo poddaje się dotykowi. Pozwala Oliverowi się badać, obserwować, samemu przesuwając spojrzeniem po jasnych lokach i pełnych ustach, czy jesteś feniksem czy aniołem? Z pokorą czeka na jego decyzję, nie komentując oczywistych słów - nie powinni.
Decyzja rodzi się w ciszy, a wątpliwości opadają z mężczyzn wraz ze ściąganą koszulą. Westchnienie, chyba ulgi.
-Ja też. - potwierdza gardłowym pomrukiem, bo na niczym innym nie może się skupić, nie gdy czuje na skórze wargi Olivera. Nikt się nie dowie, w teorii jestem w żałobie, nadal możesz udawać pacjenta - wszyscy pragną tu dyskrecji, a sąsiedzi wiedzą, że nikt z odwiedzających nie chce mieć z nimi do czynienia, od lat im pomagam i kupuję od nich mleko, więc nikt nie pyta o moich gości. - logika, frazesy, fraszka, na logistykę i terminarz przyjdzie czas później, później, później. Teraz odchyla głowę, wygina plecy, wczepia dłonie w sweter Olivera, chyba z jego ust wydzierają się jakieś języki albo słowa, nie przestawaj, to tak bardzo mu się podoba. Gwałtownie łapie oddech, przyciągnięty bliżej - krzyczy chyba, ale nie w ramach protestu, wręcz przeciwnie. Odchyla głowę do tyłu, poddając się pocałunkom, ale dłonie cofa od gryzącej wełny i opuszcza na pasek. Rozpina prędko rozporek, pasek opada, ręce powracają na kark i szyję Olivera, któremu wystarczy teraz lekkie szarpnięcie by opuścić też spodnie. Hector podnosi głowę, usta na szczęce, usta na szczupłej szyi, odwzajemnia pocałunki chaotycznie, ale próbując odwzorować rytm samego Olivera.
Oliver jest gorący, zawsze miał ciepłe dłonie, ale teraz jego skóra parzy niczym skrzydła mitycznego feniksa, a Hector chce z nim płonąć, w nim spłonąć, bo zetknął się z cudem, a cuda się nie zdarzają - nie chłopcom o smutnych oczach i skostniałym sercu. Topi się w tym ogniu i dobrze, bo wreszcie czuje rzeczy, których nie potrafił czuć wcześniej, bo coś się w nim odradza. Niech się dzieje co chce, niech spłoną razem z całym światem, niech ta chwila trwa wiecznie. Gdzieś na dnie duszy czai się lęk, że Oliver się opamięta, że znów stanie się tamtym porządnym młodzieńcem, Castorem, który zwraca się do niego "panie Vale" i odsuwa barki przed dotykiem - ale teraz, w locie, myśl ta nie budzi już lęku. Chwilo, trwaj. Egoizm miesza się z nagłym, altruistycznym przekonaniem, że przecież zaznał już szczęścia - że chyba nawet to wystarczy. Że, gdyby w oczach Olivera pojawił się strach, zdolny magipsychiatra wmówi mu, że to wpływ dementora, że nic się nie stało, choć stało się wszystko. Że wystarczy mu spokój w szarobłękitnych tęczówkach, że wystarczy mu wspomnienie, wspomnienie, które zapełni każdą pustkę - nieważne, czy pozostanie słodkie czy kiedyś stanie się słodko-gorzkie. Ale teraz nie chce myśleć o goryczy i o tym, że świat jest w gruncie rzeczy ponury i pełen rozczarowań, że może w gruncie rzeczy spodziewa się rozczarowania, bo wtedy wszystko boli trochę mniej. Teraz chce trwać w chwili, carpe diem, chwilo trwaj, chce go całować i być całowany, bo teraz nie boli go nic - czuje tylko przyjemność, na którą wcześniej sobie nie pozwalał. Czasem mylił podobną przyjemność z zapomnieniem, ale to nie to. Teraz jest świadomy, chce przeżywać chwilę całym sobą.
Lędźwie przy lędźwiach, ale przecież i bez tego gestu wiedziałby, że obydwoje czują to samo - pocałunki Olivera nie są już delikatne, obydwoje są wygodniali, a język na ustach drży w żarliwym rytmie, niczym preludium elektryzującej symfonii. Z ust Hectora wyrywa się ciche westchnienie, nie kontroluje już oddechu, źrenice żarzą się ogniem.
Oliver odwraca się w jego stronę, to dobrze, gdyby był o kilkanaście centymetrów dalej zrobiłoby się nieznośnie wręcz zimno. Wargi układają się w zaskoczone "o" (chyba głoska brzmi pomiędzy nimi), gdy Oliver znów przyciąga ich biodra do siebie, nogą, mocno. Gdyby na taki gest odważył się kto inny, Hector czułby się jak w klatce, ale teraz w jasnych oczach maluje się tylko zadowolenie, oddech przyśpiesza, spojrzenia spotykają się. Dyszy ciężko, nie może wykrztusić słowa, więc kiwa tylko głową i na moment przymyka rzęsy, a uśmiech formuje się na wargach, tak, tak, tak, rób co chcesz, jestem przecież twój - myśli i zaraz powie to na głos. Wśród westchnień formują się wreszcie pierwsze słowa, a uśmiech przeradza się w serdeczny śmiech - choć nieco płytki, bo Vale'owi wciąż brakuje oddechu. Pierwszy raz śmieje się przy Castorze, przecież rzadko pozwala sobie na szczere rozbawienie - ale teraz nie jest nawet rozbawiony, jest szczęśliwy.
-Wtedy... - myśli powracają do gabinetu, ale nie mogą ułożyć się w chaotyczne słowa. Dwa proste zdania, jak długo kulejesz i uśmiechasz się. To pierwsze pytanie zadawano mu wielokrotnie, ale nigdy takim tonem, zawsze podchwytliwie lub z litością - w końcu kto obcy troszczyłby się o nieznajomego uzdrowiciela? Drugi zwrot... czegoś takiego jeszcze nie słyszał. Próbował wtedy desperacko podtrzymać chłodny dystans, ale wspomnienie łagodnego uśmiechu nie opuściło go od tamtej pory - choć próbował tłumaczyć sobie, że to efekt zaklęcia, nie sympatii. -...mnie widziałeś. - szepcze chaotycznie, nieudolnie próbując przekazać Oliverowi, że pamięta - i jak wiele znaczyła tamta chwila. Jego praca to przecież czynienie siebie niewidzialnym, magipsychiatrzy powinni być kameleonami, żaden pacjent nie powinien patrzeć na niego tak szczerze i choć wtedy zareagował chłodnym buntem, choć wszystko zdawało się takie skomplikowane, to pamiętał. I myślał o nim częściej, inaczej niż o innych pacjentach, wypierając to uczucie i zdając sobie z niego sprawę dopiero, gdy eksplodowało w łazience, łamiąc mu serce.
Teraz to samo serce biło mocno, radośnie, nic już nie bolało. Tylko... śmiech zamiera na ustach, spojrzenie staje się czujniejsze, ale uśmiech nadal utrzymuje się na twarzy. Słowa są przestrogą i Hector Vale boi się, że zaraz wszystko się skończy, ale mowa ciała i gesty przeczą każdej zgłosce. Na moment zamiera, jak zwykle gdy nie chce spłoszyć niczego zbyt pięknego, ale nie jest już nieruchomy, jak wcześniej. Klatka piersiowa unosi się nieregularnie, uśmiech drży na ustach, ciało ochoczo poddaje się dotykowi. Pozwala Oliverowi się badać, obserwować, samemu przesuwając spojrzeniem po jasnych lokach i pełnych ustach, czy jesteś feniksem czy aniołem? Z pokorą czeka na jego decyzję, nie komentując oczywistych słów - nie powinni.
Decyzja rodzi się w ciszy, a wątpliwości opadają z mężczyzn wraz ze ściąganą koszulą. Westchnienie, chyba ulgi.
-Ja też. - potwierdza gardłowym pomrukiem, bo na niczym innym nie może się skupić, nie gdy czuje na skórze wargi Olivera. Nikt się nie dowie, w teorii jestem w żałobie, nadal możesz udawać pacjenta - wszyscy pragną tu dyskrecji, a sąsiedzi wiedzą, że nikt z odwiedzających nie chce mieć z nimi do czynienia, od lat im pomagam i kupuję od nich mleko, więc nikt nie pyta o moich gości. - logika, frazesy, fraszka, na logistykę i terminarz przyjdzie czas później, później, później. Teraz odchyla głowę, wygina plecy, wczepia dłonie w sweter Olivera, chyba z jego ust wydzierają się jakieś języki albo słowa, nie przestawaj, to tak bardzo mu się podoba. Gwałtownie łapie oddech, przyciągnięty bliżej - krzyczy chyba, ale nie w ramach protestu, wręcz przeciwnie. Odchyla głowę do tyłu, poddając się pocałunkom, ale dłonie cofa od gryzącej wełny i opuszcza na pasek. Rozpina prędko rozporek, pasek opada, ręce powracają na kark i szyję Olivera, któremu wystarczy teraz lekkie szarpnięcie by opuścić też spodnie. Hector podnosi głowę, usta na szczęce, usta na szczupłej szyi, odwzajemnia pocałunki chaotycznie, ale próbując odwzorować rytm samego Olivera.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedzą już oboje i oboje postanawiają zaryzykować. Spróbować chociaż, bo to, co między nimi nie zdarza się szczególnie często. Castor/Oliver myśli nawet, że przydarzyło im się obojgu po raz pierwszy, tak naprawdę, bez kładzionych po obu stronach kompromisów. Wystarczy przecież, że są tak blisko, mogliby już odsunąć głowy od siebie, może przymknąć powieki i zasnąć wtuleni w siebie — i to byłoby przepiękne, kojące i zdecydowanie potrzebne. Nasyciłoby go skutecznie, gdyby nie to, że znów, oboje wiedzą, że nie chcą na tym poprzestawać. Gdzieś w umysłach próbują ułożyć plan — Hector może pozwolić sobie na częstsze odwiedziny jednego z pacjentów, emocjonalne rozchwianie nie musi być wypisane na twarzy, choć oznaki zmęczenia przylegają do tej jego tak mocno, jakby urodził się już z cieniami pod oczami i spuchniętymi od niewyspania dolnymi powiekami. Castor zastanawia się jednak jakiej wymówki użyć w domu. Wymawianie się ważnymi rzeczami, które najczęściej wyciągają go z Exmoor jest jeszcze bardziej nieprzyzwoite niż nocowanie, na to nigdy nie mógłby się zgodzić. Pozostawanie po godzinach w sklepie również mogłoby prędko stracić na wymówce, gdyby ktoś postanowił go w nim odwiedzić — i nie zastał. Skłania się więc do użycia półprawdy — potrzebuje pomocy uzdrowiciela i właśnie ją dostaje. Wyobraża sobie, że z każdą kolejną wizytą w domu na wybrzeżu Rhyl wracać będzie jeszcze szczęśliwszy, a to może tylko uspokajać. Nie muszą przecież każdego spotkania kończyć ani zaczynać tutaj. Nawet w tej sekundzie Oliver marzy o tym, by obserwować Hectora ucieszonego, nawet rozłożonego wygodnie na kanapie przy kominku i czytającego w milczeniu książkę, może stojącego przy oknie w deszczowy dzień, ostatecznie pragnie tylko przy nim być i nie oczekuje niczego w zamian.
Klatka piersiowa unosi się i opada, chaotycznie, ciężko wskazać tu jeden rytm, przeplatają się one ze sobą, ale wreszcie... Wreszcie udaje się połączyć ich oddechy i Castor odruchowo przejmuje rytm Hectora, wdech i wydech, podobna głębokość, łatwiej mu się skupić, gdy spojrzenie utkwione ma w jasnych tęczówkach, nawet to "o" nie jest w stanie zaburzyć harmonii, choć przez moment boi się, że zrobił coś źle, za szybko, za mocno, gotów jest kajać się i przepraszać, ale brunet daje mu wyraźnie do zrozumienia, że jest dobrze, że się zgadza. Czoła znów się stykają, stykają się także czubki nosa, Castor poruszył nawet głową, by zaczepić go jeszcze raz, w niewinnym geście. Uśmiech układa się wreszcie i na jego ustach, bo słyszy jego śmiech. I sam wstrzymuje oddech, z trudem, bowiem serce wciąż bije jak oszalałe, organizm szuka równowagi w ogniu, ale nie może, nie wybaczy sobie, jeżeli zakłóciłby to jakimkolwiek innym dźwiękiem.
Hector odzywa się wreszcie i jak niemal zawsze — Castor słucha. Nie spodziewa się, że dwa zdania wypowiedziane prawie przypadkowo mogą być dla kogoś równie drogie. Jest wzruszony, nie potrafi znaleźć słów, ale nigdy nie był dobrym mówcą. Zawsze głośniej od słów wybrzmiewały jego czyny, jak teraz, gdy znów pozwala sobie na złożenie pieczęci pocałunku na jego ustach; ten znów jest łagodny, niemal irytująco delikatny, ale ciepły i pewny, w odróżnieniu od tego pierwszego, na zbadanie wód.
— I wiesz co jeszcze? — zmęczenie przywołuje do jego głosu chrypkę, ale to nieistotne. Istotne jest z kolei to, że Hector wzdycha z ulgą, a więc nie ma w nim myśli o zakończeniu tego wszystkiego, nie kiełkuje myśl o odrzuceniu, o byciu odrzuconym, nie, nie, nie. On zgadza się z nim, mruczy gardłowo, gdy wargi blondyna błądzą po jego skórze, idealnie. Mógłby słuchać go przez resztę życia i nigdy się nie znudzić, Hector Vale stanął nagle i zdecydowanie w centrum jego wszechświata. Chciał poznać go tak dokładnie, jak można poznać drugiego człowieka; postanowił więc zaufać temu, co podpowiadała mu intuicja, i słuchać go właśnie, niech naprowadzi go na tę ścieżkę, która była właściwa. Czuje pod wargami każde jego drżenie, czuje palce wczepione w sweter i przez moment myśli, że mógłby się go wreszcie pozbyć, odrzucić gdzieś w kąt, bo sam pragnął czuć jego dłonie na własnej skórze wszędzie i bez ograniczeń. Momentalnie porzuca jednak tę próbę, wilkołacze blizny i rozdrapany bok nie są estetyczne, nie przystają do postaci anioła, z którą Hector go sobie skojarzył, a łzy feniksa wyleczyłyby nawet je. Ale plecy... Plecy ma przecież czyste. Obie dłonie oparte na bokach Hectora nie zdążają z pochwyceniem jego nadgarstków — najchętniej wcisnąłby jego dłonie pod sweter, ale na plecach tylko, szepnął coś o tym, że tam można, że to nie boli, uspokoiłby ich oboje, zaspokoił w ten niespodziewany sposób, ale Hector krzyczy, a krzyk ten nie sprawia, że się zatrzymuje. Krzyk nie jest paraliżujący, krzyk każe co prawda przestać, ale za chwilę, za moment, za kolejne wilgotne muśnięcie, a gdy się dzieje, Castor wznosi twarz ponownie ku niemu — Też jestem szczęśliwy, bo... Bo jestem twój — i choć szept z natury rzeczy jest cichy, to pewność i siła w nim zaklęta nie pozostawia złudzeń. Jestem twój, Hectorze, mówią skrzące od pożądania tęczówki, jestem twój, powtarza sam Castor, w pół jęku, w pół szepcie, gdy poddaje się z ufnością pieszczotom mężczyzny, gdy faluje pod jego pieszczotami, gdy nie wie, co powinien ze sobą zrobić, bo nie jest przyzwyczajony do tego, że ktoś mógłby chcieć być czuły dla niego.
Myśl, że Hector chce, że — co więcej — właśnie to robi, jest słodka i odurzająca zarazem. Łaskocząco niezręczna, bo swoją aktywnością pragnie chyba zdusić to, że sam potrzebuje uwagi, ale nie potrafi o nią poprosić, ani tym bardziej jej przyjąć. Nie potrafi trwać więc w wyczekiwaniu, dłonie same suną w dół — tam, gdzie wcześniej były usta na powrót wracają palce, Castor bada go po omacku, bo głowę odrzuca w tył, na poduszkę, oczy zaciska, próbując nie być za głośno, ale z tym również jest mu nie po drodze. Zagryza więc wargę — to krok ostatniego ratunku, ale Hector słyszy, musi słyszeć pojękiwania i mruknięcia, i westchnienia, w s z y s t k o.
A dłonie natrafiają wreszcie na opuszczony pasek, na rozpięte spodnie, lecz zamiast szarpnąć nimi, zgodnie z niewypowiedzianym życzeniem, odrywają się od gorąca skóry, coś brzdęka kilkukrotnie, a Oliver marszczy brwi w zniecierpliwieniu, bo rozpięcie jego paska po omacku nie należy do prostych zadań, nie wtedy, gdy tyle dziurek jest w miejscu, w którym nie powinno ich być. Po krótkiej szarpaninie pasek puszcza, puszcza również guzik i rozporek, w lustrzanym odbiciu, dłonie wracają na silne ramiona Hectora i szarpią, wreszcie szarpią, ale za koszulę, którą ciągną w dół, do nadgarstków i za nadgarstki. Dopiero gdy pozbywa się zbędnego teraz materiału, przesuwa swe dłonie na jego plecy. I sunie nimi powoli w górę, blisko kręgosłupa, aż natrafia na ostrza łopatek, aż czuje, jak napinają się mięśnie, gdy wspina się wyżej, jedna dłoń na karku, druga w ciemnych lokach.
Bliżej, jeszcze, nie przestawaj.
Klatka piersiowa unosi się i opada, chaotycznie, ciężko wskazać tu jeden rytm, przeplatają się one ze sobą, ale wreszcie... Wreszcie udaje się połączyć ich oddechy i Castor odruchowo przejmuje rytm Hectora, wdech i wydech, podobna głębokość, łatwiej mu się skupić, gdy spojrzenie utkwione ma w jasnych tęczówkach, nawet to "o" nie jest w stanie zaburzyć harmonii, choć przez moment boi się, że zrobił coś źle, za szybko, za mocno, gotów jest kajać się i przepraszać, ale brunet daje mu wyraźnie do zrozumienia, że jest dobrze, że się zgadza. Czoła znów się stykają, stykają się także czubki nosa, Castor poruszył nawet głową, by zaczepić go jeszcze raz, w niewinnym geście. Uśmiech układa się wreszcie i na jego ustach, bo słyszy jego śmiech. I sam wstrzymuje oddech, z trudem, bowiem serce wciąż bije jak oszalałe, organizm szuka równowagi w ogniu, ale nie może, nie wybaczy sobie, jeżeli zakłóciłby to jakimkolwiek innym dźwiękiem.
Hector odzywa się wreszcie i jak niemal zawsze — Castor słucha. Nie spodziewa się, że dwa zdania wypowiedziane prawie przypadkowo mogą być dla kogoś równie drogie. Jest wzruszony, nie potrafi znaleźć słów, ale nigdy nie był dobrym mówcą. Zawsze głośniej od słów wybrzmiewały jego czyny, jak teraz, gdy znów pozwala sobie na złożenie pieczęci pocałunku na jego ustach; ten znów jest łagodny, niemal irytująco delikatny, ale ciepły i pewny, w odróżnieniu od tego pierwszego, na zbadanie wód.
— I wiesz co jeszcze? — zmęczenie przywołuje do jego głosu chrypkę, ale to nieistotne. Istotne jest z kolei to, że Hector wzdycha z ulgą, a więc nie ma w nim myśli o zakończeniu tego wszystkiego, nie kiełkuje myśl o odrzuceniu, o byciu odrzuconym, nie, nie, nie. On zgadza się z nim, mruczy gardłowo, gdy wargi blondyna błądzą po jego skórze, idealnie. Mógłby słuchać go przez resztę życia i nigdy się nie znudzić, Hector Vale stanął nagle i zdecydowanie w centrum jego wszechświata. Chciał poznać go tak dokładnie, jak można poznać drugiego człowieka; postanowił więc zaufać temu, co podpowiadała mu intuicja, i słuchać go właśnie, niech naprowadzi go na tę ścieżkę, która była właściwa. Czuje pod wargami każde jego drżenie, czuje palce wczepione w sweter i przez moment myśli, że mógłby się go wreszcie pozbyć, odrzucić gdzieś w kąt, bo sam pragnął czuć jego dłonie na własnej skórze wszędzie i bez ograniczeń. Momentalnie porzuca jednak tę próbę, wilkołacze blizny i rozdrapany bok nie są estetyczne, nie przystają do postaci anioła, z którą Hector go sobie skojarzył, a łzy feniksa wyleczyłyby nawet je. Ale plecy... Plecy ma przecież czyste. Obie dłonie oparte na bokach Hectora nie zdążają z pochwyceniem jego nadgarstków — najchętniej wcisnąłby jego dłonie pod sweter, ale na plecach tylko, szepnął coś o tym, że tam można, że to nie boli, uspokoiłby ich oboje, zaspokoił w ten niespodziewany sposób, ale Hector krzyczy, a krzyk ten nie sprawia, że się zatrzymuje. Krzyk nie jest paraliżujący, krzyk każe co prawda przestać, ale za chwilę, za moment, za kolejne wilgotne muśnięcie, a gdy się dzieje, Castor wznosi twarz ponownie ku niemu — Też jestem szczęśliwy, bo... Bo jestem twój — i choć szept z natury rzeczy jest cichy, to pewność i siła w nim zaklęta nie pozostawia złudzeń. Jestem twój, Hectorze, mówią skrzące od pożądania tęczówki, jestem twój, powtarza sam Castor, w pół jęku, w pół szepcie, gdy poddaje się z ufnością pieszczotom mężczyzny, gdy faluje pod jego pieszczotami, gdy nie wie, co powinien ze sobą zrobić, bo nie jest przyzwyczajony do tego, że ktoś mógłby chcieć być czuły dla niego.
Myśl, że Hector chce, że — co więcej — właśnie to robi, jest słodka i odurzająca zarazem. Łaskocząco niezręczna, bo swoją aktywnością pragnie chyba zdusić to, że sam potrzebuje uwagi, ale nie potrafi o nią poprosić, ani tym bardziej jej przyjąć. Nie potrafi trwać więc w wyczekiwaniu, dłonie same suną w dół — tam, gdzie wcześniej były usta na powrót wracają palce, Castor bada go po omacku, bo głowę odrzuca w tył, na poduszkę, oczy zaciska, próbując nie być za głośno, ale z tym również jest mu nie po drodze. Zagryza więc wargę — to krok ostatniego ratunku, ale Hector słyszy, musi słyszeć pojękiwania i mruknięcia, i westchnienia, w s z y s t k o.
A dłonie natrafiają wreszcie na opuszczony pasek, na rozpięte spodnie, lecz zamiast szarpnąć nimi, zgodnie z niewypowiedzianym życzeniem, odrywają się od gorąca skóry, coś brzdęka kilkukrotnie, a Oliver marszczy brwi w zniecierpliwieniu, bo rozpięcie jego paska po omacku nie należy do prostych zadań, nie wtedy, gdy tyle dziurek jest w miejscu, w którym nie powinno ich być. Po krótkiej szarpaninie pasek puszcza, puszcza również guzik i rozporek, w lustrzanym odbiciu, dłonie wracają na silne ramiona Hectora i szarpią, wreszcie szarpią, ale za koszulę, którą ciągną w dół, do nadgarstków i za nadgarstki. Dopiero gdy pozbywa się zbędnego teraz materiału, przesuwa swe dłonie na jego plecy. I sunie nimi powoli w górę, blisko kręgosłupa, aż natrafia na ostrza łopatek, aż czuje, jak napinają się mięśnie, gdy wspina się wyżej, jedna dłoń na karku, druga w ciemnych lokach.
Bliżej, jeszcze, nie przestawaj.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Oliver mówi, ale potem przerywa - pytanie ginie w pocałunkach, ale rezonuje w myślach Hectora. Co jeszcze...? Trzyma się swetra kurczowo, drży pod ustami Olivera, przymyka oczy, odchyla głowę i trwa zamiast czekać, bo choć ciekawią go słowa Olivera to chce smakować jego dotyk. Carpe diem. Własny krzyk, plecy wygięte w łuk, twarz Olivera, ogień w szarobłękitnych tęczówkach - jakby bardziej niebieskich niż godzinę temu. Jak niezapominajki.
Jestem twój - zapewnia, a Hector najpierw mruga, nie dowierzając, że to słyszy. Jego, tak po prostu. Po wszystkim, co mu powiedział, po wstydliwej opowieści Hefajstosa, pod cieniem klątwy. Rozchyla lekko usta. Zastanów, się Oliverze. Chyba jestem przeklęty i jestem mężczyzną, a ty jesteś dobry i piękny. Nie jesteś ćmą, a ja płomieniem - mógłbyś być motylem i znaleźć najpiękniejszy kwiat z najsłodszym miodem, mógłbyś mieć rodzinę, bo choć ktoś cię skrzywdził to wciąż potrafisz kochać. - przemyka mu przez myśl, może pytanie odbija się na moment w szklistych (ze szczęścia? Wzruszenia?) oczach, ale ostatecznie słowa zamierają gdzieś w gardle, a usta formują się w błogi uśmiech.
Całe życie robił to, co powinien, to, co uważał za swój obowiązek, to, co było lepsze dla innych. Do czego go to zawiodło? Do chłodu, pustki, koszmarów. Samotnych nocy w tym łóżku, gdy Beatrice wymykała się z domu, do wieczorów spędzonych nad eliksirem Rue i na tłumieniu wyrzutów sumienia. Ten pokój był niegdyś gabinetem, a po trzaśnięciu drzwiami tej małżeńskiej, nigdy nie wydawał się prawdziwą sypialnią - raczej honorowym rozwiązaniem upokorzonego rogacza, przystanią, w której mógł przeczekać przygody Beatrice. W jej (niegdyś ich) sypialni nie czuł się z kolei bezpiecznie, dusił się tam, od pierwszej nocy. Nocy, podczas której Beatrice się niecierpliwiła, a on zrozumiał, że nie zawsze jest tak jak z burzliwą sąsiadką z rodzinnego hrabstwa, gdy w rudych włosach odnalazł nie płomienie, a dogasające węgle i nawet desperackie wyobrażenia nic nie pomagały. Wtedy nie przewidział, że życie może być pasmem rozczarowań - i potem nie popełnił już tego błędu. Ale teraz, widząc iskry i szczerość w jego spojrzeniu, nie chciał już wierzyć w rozczarowania. Nie z nim. Jestem twój, czy to nie najpiękniejsze słowa, jakie można komuś ofiarować? Kiwa leciutko głową, tak jakby pieczętowali właśnie coś, co wymyka się słowom. Chyba zna już zresztą słowo, które mogłoby określić jak się czuje, ale na razie o nim nie myśli - skupia się na Oliverze, bo to pocałunki i pieszczoty, nie słowa, są odpowiedzią na jego wyznanie.
Nie zbliża się nawet do krawędzi swetra, świadom powagi zaufania - wodzi ustami po szyi i grdyce, wtulając nos w jasne loki, dostosowując nacisk do drgnień Olivera. Rzęsy muskają gorącą skórę, ale wszystko słyszy i reaguje na każdy dźwięk, chyba podświadomie chcąc, by było jeszcze głośniej.
Brzęczy sprzączka paska - dziwne, przecież już go rozpiął - aż nagle orientuje się, co to oznacza. Cofa lekko głowę, by Oliverowi łatwiej było zerwać z niego koszulę - czy widać, jak szaleńczo bije serce w wątłej klatce piersiowej? Podchwytuje spojrzenie blondyna, w oczach lśni wyraźne pytanie - Hector czeka, czeka na sygnał, na potwierdzenie. Dłonie i szyja i twarz to przecież już tak dużo - czy naprawdę może zagarnąć, otrzymać, dotknąć jeszcze więcej?
Oliver przyciąga do do siebie, usta znów się spotykają, kręgosłup pali żywym ogniem, płomienie pełzają od kręgów, przez łopatki, aż do karku. Przesuwa prawą dłoń niżej (starannie omijając sweter) by pozbyć się niewygodnych ubrań, bliżej, jeszcze bliżej, całuje go delikatniej, jakby chcąc wyczuć każdy gest, najmniejsze drgnienie protestu. Rozchyla lekko usta, palcami muska nagą skórę, zawsze bał się myśleć jakby to było, ale teraz nie myśli. Zamyka oczy, ale zamiast ciemności widzi tylko płomienie, a potem - jasność.
Gdy wreszcie złapie oddech, kolejne chwile będą migawką, wrażeniem. Więcej pocałunków, muska ustami powieki i czoło, całuje skronie, mogę? szepcze do ucha ochrypłym głosem, twarde zgłoski ze Shropshire giną w miękkich, złotych lokach. Może, więc chwyta pewniej za kościste barki (zmiękczone grubą wełną swetra), potem świat wiruje, a potem trzyma dłoń na karku Olivera - czy można być pewnym i delikatnym na raz? - gdy jego głos ginie w poduszce. Ma nadzieję, że jest mu miękko, niech będzie łagodnie i miękko, wszystko się kręci i drży i wydaje się być tak naglące, ale Hector sili się na resztki cierpliwości. Wtula nos w jego kark, obok własnej dłoni, a potem zamyka oczy i chyba toną, bo nie ma już oddechu, jest tylko ogień i ciemność
i blask i
czyli tak to jest jeśli się kogoś ko
i błysk i
Hector wszystko słyszy - cały czas nasłuchuje, czy Oliver oddycha w ten sam sposób co on, a potem opada łagodnie na poduszkę i czeka aż ich oddechy się unormują. Splecione ramiona, splecione nogi, zagubił samego siebie w tej plątaninie, ale tak jest dobrze, tak jest lepiej. Kolejne pytające spojrzenie, drżący uśmiech, drżące, ciężkie powieki. Spokojny oddech, ciemność.
Pierwsza od lutego noc bez koszmarów, bez żadnych snów - ani dobrych ani złych. Rano ta noc wyda się przez sekundę pięknym snem, ale potem poczuje spokojny oddech na piersi, wtuli nos w jasne loki i wszystko będzie na swoim miejscu.
Jestem twój - zapewnia, a Hector najpierw mruga, nie dowierzając, że to słyszy. Jego, tak po prostu. Po wszystkim, co mu powiedział, po wstydliwej opowieści Hefajstosa, pod cieniem klątwy. Rozchyla lekko usta. Zastanów, się Oliverze. Chyba jestem przeklęty i jestem mężczyzną, a ty jesteś dobry i piękny. Nie jesteś ćmą, a ja płomieniem - mógłbyś być motylem i znaleźć najpiękniejszy kwiat z najsłodszym miodem, mógłbyś mieć rodzinę, bo choć ktoś cię skrzywdził to wciąż potrafisz kochać. - przemyka mu przez myśl, może pytanie odbija się na moment w szklistych (ze szczęścia? Wzruszenia?) oczach, ale ostatecznie słowa zamierają gdzieś w gardle, a usta formują się w błogi uśmiech.
Całe życie robił to, co powinien, to, co uważał za swój obowiązek, to, co było lepsze dla innych. Do czego go to zawiodło? Do chłodu, pustki, koszmarów. Samotnych nocy w tym łóżku, gdy Beatrice wymykała się z domu, do wieczorów spędzonych nad eliksirem Rue i na tłumieniu wyrzutów sumienia. Ten pokój był niegdyś gabinetem, a po trzaśnięciu drzwiami tej małżeńskiej, nigdy nie wydawał się prawdziwą sypialnią - raczej honorowym rozwiązaniem upokorzonego rogacza, przystanią, w której mógł przeczekać przygody Beatrice. W jej (niegdyś ich) sypialni nie czuł się z kolei bezpiecznie, dusił się tam, od pierwszej nocy. Nocy, podczas której Beatrice się niecierpliwiła, a on zrozumiał, że nie zawsze jest tak jak z burzliwą sąsiadką z rodzinnego hrabstwa, gdy w rudych włosach odnalazł nie płomienie, a dogasające węgle i nawet desperackie wyobrażenia nic nie pomagały. Wtedy nie przewidział, że życie może być pasmem rozczarowań - i potem nie popełnił już tego błędu. Ale teraz, widząc iskry i szczerość w jego spojrzeniu, nie chciał już wierzyć w rozczarowania. Nie z nim. Jestem twój, czy to nie najpiękniejsze słowa, jakie można komuś ofiarować? Kiwa leciutko głową, tak jakby pieczętowali właśnie coś, co wymyka się słowom. Chyba zna już zresztą słowo, które mogłoby określić jak się czuje, ale na razie o nim nie myśli - skupia się na Oliverze, bo to pocałunki i pieszczoty, nie słowa, są odpowiedzią na jego wyznanie.
Nie zbliża się nawet do krawędzi swetra, świadom powagi zaufania - wodzi ustami po szyi i grdyce, wtulając nos w jasne loki, dostosowując nacisk do drgnień Olivera. Rzęsy muskają gorącą skórę, ale wszystko słyszy i reaguje na każdy dźwięk, chyba podświadomie chcąc, by było jeszcze głośniej.
Brzęczy sprzączka paska - dziwne, przecież już go rozpiął - aż nagle orientuje się, co to oznacza. Cofa lekko głowę, by Oliverowi łatwiej było zerwać z niego koszulę - czy widać, jak szaleńczo bije serce w wątłej klatce piersiowej? Podchwytuje spojrzenie blondyna, w oczach lśni wyraźne pytanie - Hector czeka, czeka na sygnał, na potwierdzenie. Dłonie i szyja i twarz to przecież już tak dużo - czy naprawdę może zagarnąć, otrzymać, dotknąć jeszcze więcej?
Oliver przyciąga do do siebie, usta znów się spotykają, kręgosłup pali żywym ogniem, płomienie pełzają od kręgów, przez łopatki, aż do karku. Przesuwa prawą dłoń niżej (starannie omijając sweter) by pozbyć się niewygodnych ubrań, bliżej, jeszcze bliżej, całuje go delikatniej, jakby chcąc wyczuć każdy gest, najmniejsze drgnienie protestu. Rozchyla lekko usta, palcami muska nagą skórę, zawsze bał się myśleć jakby to było, ale teraz nie myśli. Zamyka oczy, ale zamiast ciemności widzi tylko płomienie, a potem - jasność.
Gdy wreszcie złapie oddech, kolejne chwile będą migawką, wrażeniem. Więcej pocałunków, muska ustami powieki i czoło, całuje skronie, mogę? szepcze do ucha ochrypłym głosem, twarde zgłoski ze Shropshire giną w miękkich, złotych lokach. Może, więc chwyta pewniej za kościste barki (zmiękczone grubą wełną swetra), potem świat wiruje, a potem trzyma dłoń na karku Olivera - czy można być pewnym i delikatnym na raz? - gdy jego głos ginie w poduszce. Ma nadzieję, że jest mu miękko, niech będzie łagodnie i miękko, wszystko się kręci i drży i wydaje się być tak naglące, ale Hector sili się na resztki cierpliwości. Wtula nos w jego kark, obok własnej dłoni, a potem zamyka oczy i chyba toną, bo nie ma już oddechu, jest tylko ogień i ciemność
i blask i
czyli tak to jest jeśli się kogoś ko
i błysk i
Hector wszystko słyszy - cały czas nasłuchuje, czy Oliver oddycha w ten sam sposób co on, a potem opada łagodnie na poduszkę i czeka aż ich oddechy się unormują. Splecione ramiona, splecione nogi, zagubił samego siebie w tej plątaninie, ale tak jest dobrze, tak jest lepiej. Kolejne pytające spojrzenie, drżący uśmiech, drżące, ciężkie powieki. Spokojny oddech, ciemność.
Pierwsza od lutego noc bez koszmarów, bez żadnych snów - ani dobrych ani złych. Rano ta noc wyda się przez sekundę pięknym snem, ale potem poczuje spokojny oddech na piersi, wtuli nos w jasne loki i wszystko będzie na swoim miejscu.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie ma nad czym się zastanawiać. Decyzja została podjęta. Co z tego, że szybko? Co z tego, że w emocjach? Jest pewien, w tej jednej chwili jest pewien, że tak właśnie musi być, że tak chce, by było. Gdy runęły tamy, gdy słowa zaczęły być wypierane przez dotyk, w równie gorących i szczerych zapewnieniach, był pewny. I jest pewny dalej, będzie pewny jeszcze później, z rana, gdy będzie otwierał zmęczone powieki i może wymsknie mu się spomiędzy warg to typowe dlań narzekanie, że powinien w nocy spać, a nie głupoty robić, choć to nie jest głupota, to coś nowego, ekscytującego, pięknego i dopełniającego ich zarazem. Gdyby ceną za ten wieczór, za tę noc było wieczne niewyspanie, nigdy w życiu nie zmrużyłby więcej oka. Gotów jest bowiem poświęcić całego siebie, dla niego, dla niego, dla niego, byle tylko słyszeć szaleńcze bicie serca, by czuć drżenia pod opuszkami palców i wargami, by czuć jego palce zaciśnięte na swetrze, wplątane we włosy, byle tylko mógł być. Po prostu. Obok.
Nie chce myśleć o jutrze, o konieczności rozłąki. Ta wydaje się być jakimś okrutnym żartem, bo Castor nie chce odchodzić, gdy właśnie topi się w szczęściu, gdy wreszcie, po latach tułaczki odnajduje się w miejscu, w którym nie spodziewał się odnaleźć. Pod sobą ma cud, żywy cud, Hectora, który sam wątpi w swą wartość, ale jego obawy nie przelewają się na blondyna. Chce pokazać mu, jak wiele dla niego znaczy. Pociągnąć myśl z łazienki, że to nie tak, bo przecież przez cały ten czas nie chodziło o to, że go nie znosił. Jakże by mógł? Po tym, co widział? Po jego dobroci, po tej naiwnej chęci przywrócenia duszy do skrzywdzonego młodzieńca, po tym, jak bezmyślnie wyszedł przed niego, w nadziei, że uchroni go przed dementorem, po tym jak jako jedyny myślał wystarczająco trzeźwo, by zorganizować im przynajmniej prowizoryczne ognisko, bo już wtedy nie chciał, by stała im się krzywda? Czyny mówią głośniej niż słowa, zarówno Hector jak i Castor wierzą w tę myśl, oddają jej hołd, dokładnie w tej chwili.
Zęby zsuwają się z warg, bo Hector czyta go zbyt dokładnie i jakimś cudem wie, jak go dotknąć, jak doprowadzić do kolejnej fali drżenia, ciepły prąd przemykający między kręgami, rozlewający się coraz niżej. Wreszcie mięśnie napinają się mocniej, odrzuca głowę w tył, jest głośniej, zgodnie z niewypowiedzianym życzeniem. Nie tylko przecież oddycha ciężko, staje się swoistym instrumentem, na którym tylko Hector może i potrafi grać. Każda akcja ma reakcje, ze wstydu płonąć będzie później, nie teraz, nie teraz, wszystko, co robi to przecież utwierdzenie bruneta w tym, że jest dobrze, że tego właśnie pragnie — i języka na grdyce, i rzęs na szyi, uścisku dłoni, ręki na karku, palców wczepionych w sweter. Jest nierealnie, jest pięknie i znów kręci mu się w głowie.
Hector łapie jego spojrzenie, w jasnych tęczówkach skrzy pytanie, na które rozpalony blondyn odpowiada stanowczym skinieniem głowy. Jestem twój, pragnie mu powiedzieć, przypomnieć, powtarzać bez znudzenia, ale zamiast tego przyciąga do kolejnego pocałunku, do plątaniny znów dołączają języki, wciąż ta gorąca czekolada, chyba już zawsze będzie tak smakował, parząca słodycz życia, którego odmawiali sobie dotychczas z chorą satysfakcją, a która dopadła ich nagle, nieprzygotowanych, zaplątanych w bieli pościeli.
Wznosi biodra w górę, by pomóc pozbyć się niepotrzebnego i to ostatnia rzecz, którą pamięta zupełnie wyraźnie. Wszystko inne rozmywa się i rozpływa wśród ostrożnych muśnięć, łapczywych oddechów, palce Hectora nie są już zimne, ich obecność nie każe mięśniom się napinać, a wręcz przeciwnie. Castor łagodnieje pod dotykiem, podobny do dzikiego zwierzęcia, które po raz pierwszy pozwala się dotknąć, w pewien sposób ujarzmić, oswoić. I mogliby na tym poprzestać, już czują satysfakcję, zupełnie nowy rodzaj zaufania. Mogliby, ale tego nie robią, w unii, to wspólna decyzja, przypieczętowana muśnięciami na czole i policzkach (Hectora), na powiekach, czole i skroniach (Castora), pytanie zadane w jasne loki zyskuje odpowiedź, a on poddaje się mu raz jeszcze, z ufnością, bo wie, że cokolwiek zaraz się nie stanie, jego Hector nie zrobi mu krzywdy.
Zostaje sweter, zostaje wszystko, co musi, bo wierzą sobie przecież, bo nie muszą nic udowadniać. Twarz tonie w poduszce, jest miękko i ciepło, jest miękko i delikatnie, serce łomocze wprost w pościel, a ta wycisza nie tylko dudnienie, ale i każde słowo, które przyjść chce mu na wargi, bo chyba wie już, co to za uczucie i chciałby je wykrzyczeć, ale boi się — przez moment znów się boi — że krzyk spłoszyć może pająka, a to najgorszy scenariusz, taki, którego nie jest w stanie zaakceptować. Jest więc miękko, jest ciepło, jest ufnie, plecy wyginają się raz jeszcze, gdy gorący oddech łaskocze jego kark, chude palce zaciskają się na poduszce w antycypacji. I nie ma już światła, nie ma też ciemności, są tylko oni, chaotyczne splątanie ciał i dusz,
i przerwany oddech i
...cha?
i niedokończona myśl i
kolejne złączenie, dzielony rytm nierównych oddechów, któryś z nich naciągnął na nich kołdrę, choć wciąż są rozpaleni. Czoło przy czole, drżące uśmiechy, ciężkie powieki, drobne całusy, które stają się powoli drugą naturą — w kącik ust, w uwydatnione w uśmiechu poliki, w czubek nosa. Pytające spojrzenie odnajduje odpowiedź w ciemniejszych, choć błękitnych, teraz niemal tylko błękitnych tęczówkach, nim skryją się za wachlarzem jasnych rzęs i przymkniętymi powiekami.
Wreszcie zasypiają — nie zajmuje im to długo, oboje są wymęczeni przez pełen emocji dzień, Castor śni ciężko, niemal tak samo, jak zwykł spać po pełni, lecz tym razem nie leży w łóżku nieruchomo, ani nie nachodzą go żadne senne mary. Nie wie kiedy zsuwa się nieco niżej, od jakiego momentu za poduszkę służy mu klatka piersiowa Hectora, ale wie, że rytmiczne, spokojne bicie jego serca uspokaja i jego duszę, że zdążył objąć go jeszcze w pasie, policzek na jasnej skórze, splątane nogi.
I spokój. Wyczekiwany, upragniony spokój.
Nie chce myśleć o jutrze, o konieczności rozłąki. Ta wydaje się być jakimś okrutnym żartem, bo Castor nie chce odchodzić, gdy właśnie topi się w szczęściu, gdy wreszcie, po latach tułaczki odnajduje się w miejscu, w którym nie spodziewał się odnaleźć. Pod sobą ma cud, żywy cud, Hectora, który sam wątpi w swą wartość, ale jego obawy nie przelewają się na blondyna. Chce pokazać mu, jak wiele dla niego znaczy. Pociągnąć myśl z łazienki, że to nie tak, bo przecież przez cały ten czas nie chodziło o to, że go nie znosił. Jakże by mógł? Po tym, co widział? Po jego dobroci, po tej naiwnej chęci przywrócenia duszy do skrzywdzonego młodzieńca, po tym, jak bezmyślnie wyszedł przed niego, w nadziei, że uchroni go przed dementorem, po tym jak jako jedyny myślał wystarczająco trzeźwo, by zorganizować im przynajmniej prowizoryczne ognisko, bo już wtedy nie chciał, by stała im się krzywda? Czyny mówią głośniej niż słowa, zarówno Hector jak i Castor wierzą w tę myśl, oddają jej hołd, dokładnie w tej chwili.
Zęby zsuwają się z warg, bo Hector czyta go zbyt dokładnie i jakimś cudem wie, jak go dotknąć, jak doprowadzić do kolejnej fali drżenia, ciepły prąd przemykający między kręgami, rozlewający się coraz niżej. Wreszcie mięśnie napinają się mocniej, odrzuca głowę w tył, jest głośniej, zgodnie z niewypowiedzianym życzeniem. Nie tylko przecież oddycha ciężko, staje się swoistym instrumentem, na którym tylko Hector może i potrafi grać. Każda akcja ma reakcje, ze wstydu płonąć będzie później, nie teraz, nie teraz, wszystko, co robi to przecież utwierdzenie bruneta w tym, że jest dobrze, że tego właśnie pragnie — i języka na grdyce, i rzęs na szyi, uścisku dłoni, ręki na karku, palców wczepionych w sweter. Jest nierealnie, jest pięknie i znów kręci mu się w głowie.
Hector łapie jego spojrzenie, w jasnych tęczówkach skrzy pytanie, na które rozpalony blondyn odpowiada stanowczym skinieniem głowy. Jestem twój, pragnie mu powiedzieć, przypomnieć, powtarzać bez znudzenia, ale zamiast tego przyciąga do kolejnego pocałunku, do plątaniny znów dołączają języki, wciąż ta gorąca czekolada, chyba już zawsze będzie tak smakował, parząca słodycz życia, którego odmawiali sobie dotychczas z chorą satysfakcją, a która dopadła ich nagle, nieprzygotowanych, zaplątanych w bieli pościeli.
Wznosi biodra w górę, by pomóc pozbyć się niepotrzebnego i to ostatnia rzecz, którą pamięta zupełnie wyraźnie. Wszystko inne rozmywa się i rozpływa wśród ostrożnych muśnięć, łapczywych oddechów, palce Hectora nie są już zimne, ich obecność nie każe mięśniom się napinać, a wręcz przeciwnie. Castor łagodnieje pod dotykiem, podobny do dzikiego zwierzęcia, które po raz pierwszy pozwala się dotknąć, w pewien sposób ujarzmić, oswoić. I mogliby na tym poprzestać, już czują satysfakcję, zupełnie nowy rodzaj zaufania. Mogliby, ale tego nie robią, w unii, to wspólna decyzja, przypieczętowana muśnięciami na czole i policzkach (Hectora), na powiekach, czole i skroniach (Castora), pytanie zadane w jasne loki zyskuje odpowiedź, a on poddaje się mu raz jeszcze, z ufnością, bo wie, że cokolwiek zaraz się nie stanie, jego Hector nie zrobi mu krzywdy.
Zostaje sweter, zostaje wszystko, co musi, bo wierzą sobie przecież, bo nie muszą nic udowadniać. Twarz tonie w poduszce, jest miękko i ciepło, jest miękko i delikatnie, serce łomocze wprost w pościel, a ta wycisza nie tylko dudnienie, ale i każde słowo, które przyjść chce mu na wargi, bo chyba wie już, co to za uczucie i chciałby je wykrzyczeć, ale boi się — przez moment znów się boi — że krzyk spłoszyć może pająka, a to najgorszy scenariusz, taki, którego nie jest w stanie zaakceptować. Jest więc miękko, jest ciepło, jest ufnie, plecy wyginają się raz jeszcze, gdy gorący oddech łaskocze jego kark, chude palce zaciskają się na poduszce w antycypacji. I nie ma już światła, nie ma też ciemności, są tylko oni, chaotyczne splątanie ciał i dusz,
i przerwany oddech i
...cha?
i niedokończona myśl i
kolejne złączenie, dzielony rytm nierównych oddechów, któryś z nich naciągnął na nich kołdrę, choć wciąż są rozpaleni. Czoło przy czole, drżące uśmiechy, ciężkie powieki, drobne całusy, które stają się powoli drugą naturą — w kącik ust, w uwydatnione w uśmiechu poliki, w czubek nosa. Pytające spojrzenie odnajduje odpowiedź w ciemniejszych, choć błękitnych, teraz niemal tylko błękitnych tęczówkach, nim skryją się za wachlarzem jasnych rzęs i przymkniętymi powiekami.
Wreszcie zasypiają — nie zajmuje im to długo, oboje są wymęczeni przez pełen emocji dzień, Castor śni ciężko, niemal tak samo, jak zwykł spać po pełni, lecz tym razem nie leży w łóżku nieruchomo, ani nie nachodzą go żadne senne mary. Nie wie kiedy zsuwa się nieco niżej, od jakiego momentu za poduszkę służy mu klatka piersiowa Hectora, ale wie, że rytmiczne, spokojne bicie jego serca uspokaja i jego duszę, że zdążył objąć go jeszcze w pasie, policzek na jasnej skórze, splątane nogi.
I spokój. Wyczekiwany, upragniony spokój.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Jest nagi.
Nigdy nie sypiał nago. Przy Valerie od razu naciągał spodnie, choć czasem zapominał o koszuli. Nie zapominał podczas każdej nocy z Beą - zawsze starannie zapinał guziki flanelowej piżamy, gdy żona poprawiała koszulę nocną, tak jakby ubrania mogły oddzielić ich od siebie nawzajem i od narastającego pomiędzy nimi chłodu. Warstwy materiału i grubej pościeli oddzielały go od świata także w tej sypialni, samotnej i dziwnie zimnej pomimo bliskości kominka.
Wydaje mu się, że naciągał na nich kołdrę, ale ta jest teraz częściowo splątana w nogach, a częściowo nakrywa tors i nogi blondyna - chyba tamten ją z niego ściągnął, przez sen? Nieważne, za kołdrę służy teraz Hectorowi ciepłe ramię obejmujące go w pasie i wciąż gorący policzek Olivera.
Najpierw czuje jego obecność. Gryzącą wełnę pod własnymi palcami - w nocy ułożył dłoń na jego karku, potem ręka zsunęła się na plecy. Gorący oddech na torsie. Spokojną ciszę dwóch serc. I - przede wszystkim - własny nastrój. Nie czuje się w ten sposób w samotności. Gdy jest sam, towarzyszy mu znajoma pustka, na tyle oswojona, że już nie sprawia mu bólu. Ale teraz - teraz czuje się lepiej.
Potem bardzo ostrożnie otwiera oczy, trochę się bojąc, że to wszystko był piękny sen. Tak realny, że spragniony bliskości umysł nadal desperacko buduje iluzję bliskości Olivera. Co, jeśli młodzieniec (mężczyzna, jeśli wczorajsza noc była prawdą, jeśli obydwoje dorośli wśród ryzykownych wyznań i odważnego dotyku) wyszedł w pośpiechu z jego gabinetu, jeśli trzasnął z obrzydzeniem drzwiami, jeśli wszystko inne było jedynie fikcją, zbudowaną po to, by ochronić się przed paraliżującym wstydem i rozdartym sercem? To rzadkie, ale psychologicznie możliwe.
Bierze głębszy wdech, zerka w dół i zalewa go fala ulgi. W nozdrzach czuje zapach lawendy, przed oczyma skrzą się złote loki. Odruchowo rozciąga usta w uśmiechu. Znów przymyka oczy, chwilo trwaj. Nie może jednak się pohamować i co jakiś czas zerka na śpiącego blondyna. Lekko zadarty nos, jasne rzęsy, lekko opuchnięte od pocałunków usta i wymownego siniaka na szyi. Och. Hector pamięta skąd się tam wziął, a gorąco wpełza mu na policzki.
Słońce wdziera się do sypialni się przez wąską szparę w zasłonach i tańczy na ich twarzach, skrzy się złotem w lokach Olivera. Chyba jest już wysoko na niebie, a Hector czuje ukłucie niepokoju. Jak długo spali? Co napisał wczoraj Oliver swojej rodzinie? Chwilo, trwaj. Nie zostawiaj, mnie, Oliverze. Castorze.
Wciąż czuje euforię ostatniej nocy - w mocno bijącym sercu, w pulsujących opuszkach palców, w dziwnie lekkiej duszy. Pomiędzy warstwy przyjemności wkrada się jednak nitka strachu. Nie zostawiaj mnie.
To chyba strach podpowiada mu, że mógłby sięgnąć po kołdrę i nakryć nią chociaż lewą nogę - Oliver wtulony jest w jego prawy bok - ale Hector ostrożnie przesuwa pajęczymi palcami po lokach młodzieńca i strach znika. Wczoraj przecież obnażył się przed nim całkowicie, ciało i duszę. Było ciemno, ale jasno opowiedział Oliverowi o wszystkim, czego do tej pory się wstydził. Niezdolność do płaczu, zdrady żony, klątwa.
Pocałował mnie pierwszy. - przypomina sobie, a wspomnienia z łazienki blakną wobec tego faktu, ciepło rozlewa się w klatce piersiowej. Usta drżą w uśmiechu, gdy przypomina sobie jak dłonie Olivera błądziły po jego szyi, torsie, biodrach, całym ciele i wie już, że nie musi poprawiać kołdry ani szukać spodni. Nie dlatego, że nie chciałby go obudzić gwałtownymi ruchami. Po prostu jego Oliver nigdy nie spojrzy na niego z taką mieszaniną wstrętu i rozczarowania jak Beatrice, tamtej nocy, w ślubnym garniturze nie wyglądałeś tak… szczupło wyrwało się jej, a on nigdy nie był człowiekiem, który potrafi zapominać.
Oliver też jest szczupły, Hector wyraźnie czuł kręgi kręgosłupa pod zbyt dużym swetrem. Nie sprawia to, że pożąda go mniej - jest jego Achillesem, cały zdaje się wykuty z marmuru, młodzieńcza twarz mogłaby wzbudzić zazdrość Zeusa i Winckelmanna, jest jego. Pamięta jednak niepokojącą diagnozę z własnego gabinetu. Mugola wyniszczyłoby to w dwa lata. Nerwowo przyciska wargi do jego czoła, nie zostawiaj mnie, Oliverze. Nie mógłby podążyć za nim do Hadesu, nie dopóki nie wychowa syna, ale nie potrzeba pocałunku dementora abyżyć egzystować bez duszy. Wystarczy odpowiednio bolesna strata. Zaznał już czegoś takiego i bez niej, wtedy, w lutym. Wie, jak czułby się (albo nie czuł), gdyby stracił duszę ponownie. Nigdy więcej.
Rzęsy drżą, Oliver przesuwa lekko głowę, Hector otwiera oczy i uśmiecha się trochę przepraszająco, trochę zawadiacko.
-Obudziłem cię…? - szepcze, całując go lekko w czubek nosa. Nie okazuje skrępowania, tamta noc nie była w końcu ani porywem emocji ani błędem, nigdy nie mógłby jej żałować. Sen nie zmył z niego ani błogości ani pożądania, ani - przede wszystkim - rozpierającej serce radości. Nie zmąci jej nawet strach, nie pozwoli.
-Dzień dobry. - roziskrzone oczy, szeroki uśmiech. Hector Vale promienieje, Castor nie widział go jeszcze takiego w świetle dnia.
-Dobrze spałem, wiesz? - mruczy i przesuwa palce z jasnych loków na gorący kark, powoli, z pewnością siebie, której zawsze brakowało mu w relacjach międzyludzkich. Tak się flirtuje - przemyka mu przez głowę i od razu żałuje tej myśli, bo policzki znów robią się czerwone, a oddech zamiera mu w gardle. Chwilo, trwaj.
Mógłby zaproponować mu śniadanie, ale to drażliwy temat, więc gorączkowo przegląda w głowie listę innych zaczepek. Nie zostawiaj mnie.
-Mam pracownię alchemiczną, w ogrodzie. Może ją widziałeś, po drodze do gabinetu? Znaczy, z zewnątrz wygląda jak szopa, ale lubię nazywać ją pracownią. Jest duża, tak zorganizowałem przestrzeń, żeby było tam dużo miejsca. - Castor nigdy nie słyszał też, by Hector Vale mówił tak wiele, nie na jednym wydechu, nie tak drżącym głosem. Rzęsy trzepoczą, choć spojrzenie ma jasne. -Może… jeśli potrafisz pracować poza… swoim miejscem pracy… może chciałbyś ją zobaczyć? Odwiedzić mnie tam… kiedyś? - Merlinie, czy to brzmi zbyt natarczywie? Chciałby wziąć głęboki oddech, okiełznać drżący uśmiech i chwiejny głos, odezwać się z równą pewnością siebie jak w gabinecie, gdy pytał go o samopoczucie i potencję. Ale nie jest w stanie, wtula więc tylko nos w zagięcie jego szyi, pomiędzy ciepłą skórę i gryzący sweter. Jasne loki łaskoczą jego czoło. Lawenda. Ciepło. Płytki oddech normuje się samoistnie, a gdy znowu się odzywa, to niższym i pewniejszym tonem.
-Jestem z tobą szczęśliwy. - odwiedź mnie jeszcze, nie zostawiaj mnie, nawet gdyby Oliver uznał to wszystko za pomyłkę, to mogliby tam pracować ramię w ramię, to wystarczy, to wystarczy. -N…nie, że nocą. Ogółem. - doprecyzował prędko, gorący oddech na jasnej szyi, usta muskają miejsce, w którym nocą zostawił siniaka. Nigdy nie czuł takiej namiętności jak wczoraj, ale nie chce, by Oliver myślał, że on… że oni… Nie chodzi przecież tylko o to, co w nocy. Dokładnie wie, kiedy Oliver roztopił jego serce, a był przecież wtedy zbyt przemarznięty i przerażony, by czuć choćby cień pożądania. Delikatny dotyk na potylicy, uspokajający baryton, bezinteresowna czułość, ciepło w lodowatej Kumbrii. Tyle wystarczyło. Tyle wystarczy. Wczorajsza noc była zachłanną ucztą, ale był spragniony bliskości i zrozumienia tak długo (nawet o tym nie wiedząc - gdy nie je się wystarczająco długo, nie czuje się przecież głodu), że nasyci go wspólna praca ramię w ramię, cicha rozmowa, strzępy drogocennych chwil.
Nigdy nie sypiał nago. Przy Valerie od razu naciągał spodnie, choć czasem zapominał o koszuli. Nie zapominał podczas każdej nocy z Beą - zawsze starannie zapinał guziki flanelowej piżamy, gdy żona poprawiała koszulę nocną, tak jakby ubrania mogły oddzielić ich od siebie nawzajem i od narastającego pomiędzy nimi chłodu. Warstwy materiału i grubej pościeli oddzielały go od świata także w tej sypialni, samotnej i dziwnie zimnej pomimo bliskości kominka.
Wydaje mu się, że naciągał na nich kołdrę, ale ta jest teraz częściowo splątana w nogach, a częściowo nakrywa tors i nogi blondyna - chyba tamten ją z niego ściągnął, przez sen? Nieważne, za kołdrę służy teraz Hectorowi ciepłe ramię obejmujące go w pasie i wciąż gorący policzek Olivera.
Najpierw czuje jego obecność. Gryzącą wełnę pod własnymi palcami - w nocy ułożył dłoń na jego karku, potem ręka zsunęła się na plecy. Gorący oddech na torsie. Spokojną ciszę dwóch serc. I - przede wszystkim - własny nastrój. Nie czuje się w ten sposób w samotności. Gdy jest sam, towarzyszy mu znajoma pustka, na tyle oswojona, że już nie sprawia mu bólu. Ale teraz - teraz czuje się lepiej.
Potem bardzo ostrożnie otwiera oczy, trochę się bojąc, że to wszystko był piękny sen. Tak realny, że spragniony bliskości umysł nadal desperacko buduje iluzję bliskości Olivera. Co, jeśli młodzieniec (mężczyzna, jeśli wczorajsza noc była prawdą, jeśli obydwoje dorośli wśród ryzykownych wyznań i odważnego dotyku) wyszedł w pośpiechu z jego gabinetu, jeśli trzasnął z obrzydzeniem drzwiami, jeśli wszystko inne było jedynie fikcją, zbudowaną po to, by ochronić się przed paraliżującym wstydem i rozdartym sercem? To rzadkie, ale psychologicznie możliwe.
Bierze głębszy wdech, zerka w dół i zalewa go fala ulgi. W nozdrzach czuje zapach lawendy, przed oczyma skrzą się złote loki. Odruchowo rozciąga usta w uśmiechu. Znów przymyka oczy, chwilo trwaj. Nie może jednak się pohamować i co jakiś czas zerka na śpiącego blondyna. Lekko zadarty nos, jasne rzęsy, lekko opuchnięte od pocałunków usta i wymownego siniaka na szyi. Och. Hector pamięta skąd się tam wziął, a gorąco wpełza mu na policzki.
Słońce wdziera się do sypialni się przez wąską szparę w zasłonach i tańczy na ich twarzach, skrzy się złotem w lokach Olivera. Chyba jest już wysoko na niebie, a Hector czuje ukłucie niepokoju. Jak długo spali? Co napisał wczoraj Oliver swojej rodzinie? Chwilo, trwaj. Nie zostawiaj, mnie, Oliverze. Castorze.
Wciąż czuje euforię ostatniej nocy - w mocno bijącym sercu, w pulsujących opuszkach palców, w dziwnie lekkiej duszy. Pomiędzy warstwy przyjemności wkrada się jednak nitka strachu. Nie zostawiaj mnie.
To chyba strach podpowiada mu, że mógłby sięgnąć po kołdrę i nakryć nią chociaż lewą nogę - Oliver wtulony jest w jego prawy bok - ale Hector ostrożnie przesuwa pajęczymi palcami po lokach młodzieńca i strach znika. Wczoraj przecież obnażył się przed nim całkowicie, ciało i duszę. Było ciemno, ale jasno opowiedział Oliverowi o wszystkim, czego do tej pory się wstydził. Niezdolność do płaczu, zdrady żony, klątwa.
Pocałował mnie pierwszy. - przypomina sobie, a wspomnienia z łazienki blakną wobec tego faktu, ciepło rozlewa się w klatce piersiowej. Usta drżą w uśmiechu, gdy przypomina sobie jak dłonie Olivera błądziły po jego szyi, torsie, biodrach, całym ciele i wie już, że nie musi poprawiać kołdry ani szukać spodni. Nie dlatego, że nie chciałby go obudzić gwałtownymi ruchami. Po prostu jego Oliver nigdy nie spojrzy na niego z taką mieszaniną wstrętu i rozczarowania jak Beatrice, tamtej nocy, w ślubnym garniturze nie wyglądałeś tak… szczupło wyrwało się jej, a on nigdy nie był człowiekiem, który potrafi zapominać.
Oliver też jest szczupły, Hector wyraźnie czuł kręgi kręgosłupa pod zbyt dużym swetrem. Nie sprawia to, że pożąda go mniej - jest jego Achillesem, cały zdaje się wykuty z marmuru, młodzieńcza twarz mogłaby wzbudzić zazdrość Zeusa i Winckelmanna, jest jego. Pamięta jednak niepokojącą diagnozę z własnego gabinetu. Mugola wyniszczyłoby to w dwa lata. Nerwowo przyciska wargi do jego czoła, nie zostawiaj mnie, Oliverze. Nie mógłby podążyć za nim do Hadesu, nie dopóki nie wychowa syna, ale nie potrzeba pocałunku dementora aby
Rzęsy drżą, Oliver przesuwa lekko głowę, Hector otwiera oczy i uśmiecha się trochę przepraszająco, trochę zawadiacko.
-Obudziłem cię…? - szepcze, całując go lekko w czubek nosa. Nie okazuje skrępowania, tamta noc nie była w końcu ani porywem emocji ani błędem, nigdy nie mógłby jej żałować. Sen nie zmył z niego ani błogości ani pożądania, ani - przede wszystkim - rozpierającej serce radości. Nie zmąci jej nawet strach, nie pozwoli.
-Dzień dobry. - roziskrzone oczy, szeroki uśmiech. Hector Vale promienieje, Castor nie widział go jeszcze takiego w świetle dnia.
-Dobrze spałem, wiesz? - mruczy i przesuwa palce z jasnych loków na gorący kark, powoli, z pewnością siebie, której zawsze brakowało mu w relacjach międzyludzkich. Tak się flirtuje - przemyka mu przez głowę i od razu żałuje tej myśli, bo policzki znów robią się czerwone, a oddech zamiera mu w gardle. Chwilo, trwaj.
Mógłby zaproponować mu śniadanie, ale to drażliwy temat, więc gorączkowo przegląda w głowie listę innych zaczepek. Nie zostawiaj mnie.
-Mam pracownię alchemiczną, w ogrodzie. Może ją widziałeś, po drodze do gabinetu? Znaczy, z zewnątrz wygląda jak szopa, ale lubię nazywać ją pracownią. Jest duża, tak zorganizowałem przestrzeń, żeby było tam dużo miejsca. - Castor nigdy nie słyszał też, by Hector Vale mówił tak wiele, nie na jednym wydechu, nie tak drżącym głosem. Rzęsy trzepoczą, choć spojrzenie ma jasne. -Może… jeśli potrafisz pracować poza… swoim miejscem pracy… może chciałbyś ją zobaczyć? Odwiedzić mnie tam… kiedyś? - Merlinie, czy to brzmi zbyt natarczywie? Chciałby wziąć głęboki oddech, okiełznać drżący uśmiech i chwiejny głos, odezwać się z równą pewnością siebie jak w gabinecie, gdy pytał go o samopoczucie i potencję. Ale nie jest w stanie, wtula więc tylko nos w zagięcie jego szyi, pomiędzy ciepłą skórę i gryzący sweter. Jasne loki łaskoczą jego czoło. Lawenda. Ciepło. Płytki oddech normuje się samoistnie, a gdy znowu się odzywa, to niższym i pewniejszym tonem.
-Jestem z tobą szczęśliwy. - odwiedź mnie jeszcze, nie zostawiaj mnie, nawet gdyby Oliver uznał to wszystko za pomyłkę, to mogliby tam pracować ramię w ramię, to wystarczy, to wystarczy. -N…nie, że nocą. Ogółem. - doprecyzował prędko, gorący oddech na jasnej szyi, usta muskają miejsce, w którym nocą zostawił siniaka. Nigdy nie czuł takiej namiętności jak wczoraj, ale nie chce, by Oliver myślał, że on… że oni… Nie chodzi przecież tylko o to, co w nocy. Dokładnie wie, kiedy Oliver roztopił jego serce, a był przecież wtedy zbyt przemarznięty i przerażony, by czuć choćby cień pożądania. Delikatny dotyk na potylicy, uspokajający baryton, bezinteresowna czułość, ciepło w lodowatej Kumbrii. Tyle wystarczyło. Tyle wystarczy. Wczorajsza noc była zachłanną ucztą, ale był spragniony bliskości i zrozumienia tak długo (nawet o tym nie wiedząc - gdy nie je się wystarczająco długo, nie czuje się przecież głodu), że nasyci go wspólna praca ramię w ramię, cicha rozmowa, strzępy drogocennych chwil.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spada.
Pierwsze minuty lotu zawsze go przerażały, ale teraz czuje wyłącznie spokój. Spokój i ulgę. Pierwszy raz od dawna jest w stanie naprawdę wypocząć, choć sen jest krótki, niewystarczający, choć ciało domaga się, by poleżał jeszcze chwilę, by nie otwierać jeszcze powiek. Jest mu ciepło i przyjemnie — rytmiczne bicie serca Hectora sprawia, że wie, że to nie jest tylko jego wyobrażenie, majak podsunięty przez wymęczony umysł, że to nie jest projekcja jego marzeń, a rzeczywistość. Że dłoń, która spoczywała na karku, a w trakcie nocy zsunęła się na jego plecy skryte pod materiałem swetra, należy naprawdę do człowieka, któremu ofiarował wczoraj swoją duszę. Na ciało, całe ciało przyjdzie jeszcze czas. Musiał zebrać się w sobie, poskładać cząstki rozbitej rzeczywistości. Nie chciał, by jakakolwiek jego decyzja, czy którykolwiek z wyborów odbijał się na Hectorze. Były rzeczy, były ciężary, które musiał nosić samodzielnie. Których nigdy nie życzyłby sobie z nim dzielić, bo Hector zasługiwał wyłącznie na rzeczy piękne, dobre i łagodne. Nie na wrzeszczącą wojnę, nie na chłód dementora wciskający się w każdą komórkę ciała, nie na płomienie, w których część czarodziejów pragnęła widzieć świat.
Śnił więc o tym walijskim domu — tak mu się przynajmniej wydawało, że robił, bo nie mógł wiedzieć, czy była to kwestia tylko ostatnich kilku minut przed rozbudzeniem, czy może całej nocy. Śnił o walijskim domu w ciepły, wczesnomajowy dzień, gdy roślinność wokół wybuchnie, gdy dom ten będzie może obrośnięty zielonym bluszczem. Śnił też o Hectorze, o tym, jak promienie słoneczne odbijają się od białej koszuli w czasie ich wspólnego spaceru. Pokazywał mu równie białe, wonne kwiaty kwitnącego głogu, swoje ulubione i też, bo mieli wystarczająco dużo szczęścia, jeszcze lilaku, podobnego do tego, którego jego matka co roku zbierała z rosnących przy domu krzewów i wciskała do wazonów, wypełniając cały dom ich zapachem. Czuł na twarzy promienie słoneczne i uśmiechnął się lekko — w śnie i przez sen — bo było właśnie tak. Słonecznie, ciepło i bezpiecznie. A potem, jak w przewidzianym dawno temu planie, Hector sięgał swą dłonią do jego loków, gładzi je ostrożnie, jakby bał się, że mocniejszy dotyk mógłby go naprawdę skruszyć. Głuptasie, odpowiadał mu wtedy, rozbawiony, chcąc zapamiętać właśnie ten obrazek; spokojny, s z c z ę ś l i w y, promieniejący Hector na tle jasnofioletowego krzewu. Nie martw się o mnie, przecież wiesz, że zawsze będę wracał.
Ale dotyk jest zbyt realny, zbyt mocny, wyciąga go powoli z granicy snu. Castor porusza się niespokojnie w pościeli, zupełnie tak, jakby pragnął odnaleźć wygodniejszą pozycję, jedno mruknięcie — kocie bardziej niż ludzkie — opuszcza jego wargi. Nie chce jeszcze się budzić. Jest mu dobrze i bezpiecznie, ciało pragnie przecież odpoczynku. Mógłby przespać tak całą wieczność, w sielskiej obecności drugiego ciała, w rytmie drugiego serca.
— Jeszcze pięć minut... — to jedyna prośba, którą jest w stanie teraz wygłosić. Czuje na sobie ciepło słonecznych promieni, zmysły jeden po drugim każą mu powrócić do rzeczywistości, aż wreszcie pomaga mu sam Hector, drobny, czuły pocałunek na czubku nosa, który marszczy niekontrolowanie, wystarczy, by ugruntować go na jawie. Po stokroć razy woli przecież być z Hectorem tutaj, naprawdę, niż tam, w wyobraźni. Vale wydaje się czasami być równie płochliwy co sny, ale teraz jest jego kotwicą. Nie chce go zawieść, nie chce marnować cennych sekund i minut, które mają tylko dla siebie. Wznosi się więc powoli na jednym łokciu, tym w pościeli obok Hectora, przedramię ręki, którą obejmował go do niedawna w pasie, układa na klatce piersiowej mężczyzny tylko po to, by zaraz wznieść dłoń do swych dalej przymkniętych powiek. Ściera z nich ostrożnie ostatnie resztki snu, a gdy i to już skończone, zewnętrzną stroną dłoni zakrywa usta w ziewnięciu. Na sam koniec ręka z torsu szybuje w górę, a on — dalej z zamkniętymi oczami — przeciąga się wreszcie i chyba wraca do świata żywych.
Mruknięcie Hectora, tak oczywiste, każe bladym jeszcze policzkom spąsowieć, a dłoń zsunięta na kark tylko utwierdza go w tym przekonaniu.
— Ja bym... ja bym mógł jeszcze, chyba... — głos ma wciąż jeszcze zachrypnięty, chyba nadwyrężył nieco struny głosowe. Ale nie czuje potrzeby odkaszlnięcia, powrócenia do naturalnie miękkiego tembru. Przejdzie mu w ciągu dnia, to niemalże zwykła okoliczność. — Ale... Późno już? — wreszcie wznosi powieki, przez moment mruga intensywnie, oczy przyzwyczajają się do jasności wpadającej przez szparę w zasłonach.
I gdy widzi Hectora — takiego rozpromienionego, z tymi iskrami, których nigdy wcześniej nie widział w jego jasnych oczach, z rumieńcami zdobiącymi zazwyczaj blade policzki — czuje, jak ciepło rozlewa się po jego klatce piersiowej. Nogi zaczynają go mrowić, ale tak przyjemnie, w głowie ma niemal zupełnie pusto, może tylko myśleć o tym, jak wielkie szczęście czuje tylko przez możliwość spoglądania na niego. I o tym, że już w i e, co to za uczucie, choć dalej boi się wypowiedzieć jego nazwę na głos. Hector potrafi płoszyć się jak sny, a gdyby spłoszył go na stałe, nigdy by sobie nie wybaczył.
Później widzi, jak znów zaczyna mrugać, słyszy potok słów płynących na jednym oddechu i nie może powstrzymać się od cichego śmiechu. A Hector widzi, że wspomnienie szopy rozbudziło kolejne iskierki w oczach blondyna, który do tej pory myślał, że to przypadek, że wszyscy alchemicy, których znał tworzyli w szopie. Teraz chyba dochodzi do wniosku, że to po prostu jakaś niepisana zasada. Ale zanim podzieli się nią z brunetem, wznosi się jeszcze wyżej.
— Czemu miałbym cię nie odwiedzić? — pyta wreszcie, rozbawienie wciąż dźwięczy pomiędzy zgłoskami. Przez moment wisi nad Hectorem, ale później zniża się powoli, najpierw znów zapach lawendy i miękkość kosmyków spływających po obu stronach jego twarzy... A później dwa muśnięcia, po jednym na każdy policzek. — Będę czekał na sowę. Jak będziesz mieć wolniejszy dzień, dobrze? Nie chcę ci przeszkadzać, jakbyś miał mieć pacjentów — obietnica wybrzmiała w pełni powagi. Bo chciał go odwiedzić, chciał tu zostać, rozłąka wydawała się być wciąż daleko poza horyzontem, ale teraz... Teraz zrobiła się jakaś bliższa.
Teraz znowu szuka swego uziemienia, policzek powraca na jasny tors mężczyzny, ręka znowu obejmuje go w pasie, a Hector podąża za nim. I chowa nos w zagłębienie szyi, znów czuje jego włosy, a ta bliskość mówi mu więcej o ich wspólnych zamiarach niż jakiekolwiek słowa. Próbują — trochę naiwnie — kupić sobie jeszcze trochę czasu. Hector muska wargami dziwnie bolące miejsce na szyi; Castor nie wie, co spowodowało ten ból, ani z czym się wiąże. Dowie się, gdy spojrzy wreszcie w lustro i dotknie tego miejsca palcami.
Ale to później. Długo później. Najdłużej, jak tylko mogą to odkładać.
— Uwierzysz mi, że też jestem z tobą szczęśliwy? — pyta wreszcie, a nawet jeżeli Hector nie może dojrzeć jego twarzy, to może usłyszeć uśmiech. Uwierz mi, proszę. To w łazience... To nie jest wszystko, czym jestem. Jestem przy tobie szczęśliwy, jak jeszcze nigdy w życiu nie byłem i jest tak... cicho i bezpiecznie, wreszcie ciepło, cicho, bezpiecznie i nie oddałbym tych chwil za nic, uwierz mi, uwierz, błagam... — Ogółem. I chciałbym... Żeby to ogółem było już zawsze... —szepnął, a Hector mógł chyba posłyszeć, jak serce Castora najpierw zgubiło gdzieś po drodze kilka bić, a później ruszyło, szybko, coraz szybciej, jak palce, które zaciskał na jego boku, zwiększyły siłę, bo chciał mu nie tylko powiedzieć o swym życzeniu i tej dziwnej pewności, chciał mu ją jeszcze pokazać. Chciał, by Hector nie miał wątpliwości, nie odnośnie tego, że Castor zrobi wszystko, by jak najczęściej było właśnie tak.
Ciepło, czule, bezpiecznie.
Pierwsze minuty lotu zawsze go przerażały, ale teraz czuje wyłącznie spokój. Spokój i ulgę. Pierwszy raz od dawna jest w stanie naprawdę wypocząć, choć sen jest krótki, niewystarczający, choć ciało domaga się, by poleżał jeszcze chwilę, by nie otwierać jeszcze powiek. Jest mu ciepło i przyjemnie — rytmiczne bicie serca Hectora sprawia, że wie, że to nie jest tylko jego wyobrażenie, majak podsunięty przez wymęczony umysł, że to nie jest projekcja jego marzeń, a rzeczywistość. Że dłoń, która spoczywała na karku, a w trakcie nocy zsunęła się na jego plecy skryte pod materiałem swetra, należy naprawdę do człowieka, któremu ofiarował wczoraj swoją duszę. Na ciało, całe ciało przyjdzie jeszcze czas. Musiał zebrać się w sobie, poskładać cząstki rozbitej rzeczywistości. Nie chciał, by jakakolwiek jego decyzja, czy którykolwiek z wyborów odbijał się na Hectorze. Były rzeczy, były ciężary, które musiał nosić samodzielnie. Których nigdy nie życzyłby sobie z nim dzielić, bo Hector zasługiwał wyłącznie na rzeczy piękne, dobre i łagodne. Nie na wrzeszczącą wojnę, nie na chłód dementora wciskający się w każdą komórkę ciała, nie na płomienie, w których część czarodziejów pragnęła widzieć świat.
Śnił więc o tym walijskim domu — tak mu się przynajmniej wydawało, że robił, bo nie mógł wiedzieć, czy była to kwestia tylko ostatnich kilku minut przed rozbudzeniem, czy może całej nocy. Śnił o walijskim domu w ciepły, wczesnomajowy dzień, gdy roślinność wokół wybuchnie, gdy dom ten będzie może obrośnięty zielonym bluszczem. Śnił też o Hectorze, o tym, jak promienie słoneczne odbijają się od białej koszuli w czasie ich wspólnego spaceru. Pokazywał mu równie białe, wonne kwiaty kwitnącego głogu, swoje ulubione i też, bo mieli wystarczająco dużo szczęścia, jeszcze lilaku, podobnego do tego, którego jego matka co roku zbierała z rosnących przy domu krzewów i wciskała do wazonów, wypełniając cały dom ich zapachem. Czuł na twarzy promienie słoneczne i uśmiechnął się lekko — w śnie i przez sen — bo było właśnie tak. Słonecznie, ciepło i bezpiecznie. A potem, jak w przewidzianym dawno temu planie, Hector sięgał swą dłonią do jego loków, gładzi je ostrożnie, jakby bał się, że mocniejszy dotyk mógłby go naprawdę skruszyć. Głuptasie, odpowiadał mu wtedy, rozbawiony, chcąc zapamiętać właśnie ten obrazek; spokojny, s z c z ę ś l i w y, promieniejący Hector na tle jasnofioletowego krzewu. Nie martw się o mnie, przecież wiesz, że zawsze będę wracał.
Ale dotyk jest zbyt realny, zbyt mocny, wyciąga go powoli z granicy snu. Castor porusza się niespokojnie w pościeli, zupełnie tak, jakby pragnął odnaleźć wygodniejszą pozycję, jedno mruknięcie — kocie bardziej niż ludzkie — opuszcza jego wargi. Nie chce jeszcze się budzić. Jest mu dobrze i bezpiecznie, ciało pragnie przecież odpoczynku. Mógłby przespać tak całą wieczność, w sielskiej obecności drugiego ciała, w rytmie drugiego serca.
— Jeszcze pięć minut... — to jedyna prośba, którą jest w stanie teraz wygłosić. Czuje na sobie ciepło słonecznych promieni, zmysły jeden po drugim każą mu powrócić do rzeczywistości, aż wreszcie pomaga mu sam Hector, drobny, czuły pocałunek na czubku nosa, który marszczy niekontrolowanie, wystarczy, by ugruntować go na jawie. Po stokroć razy woli przecież być z Hectorem tutaj, naprawdę, niż tam, w wyobraźni. Vale wydaje się czasami być równie płochliwy co sny, ale teraz jest jego kotwicą. Nie chce go zawieść, nie chce marnować cennych sekund i minut, które mają tylko dla siebie. Wznosi się więc powoli na jednym łokciu, tym w pościeli obok Hectora, przedramię ręki, którą obejmował go do niedawna w pasie, układa na klatce piersiowej mężczyzny tylko po to, by zaraz wznieść dłoń do swych dalej przymkniętych powiek. Ściera z nich ostrożnie ostatnie resztki snu, a gdy i to już skończone, zewnętrzną stroną dłoni zakrywa usta w ziewnięciu. Na sam koniec ręka z torsu szybuje w górę, a on — dalej z zamkniętymi oczami — przeciąga się wreszcie i chyba wraca do świata żywych.
Mruknięcie Hectora, tak oczywiste, każe bladym jeszcze policzkom spąsowieć, a dłoń zsunięta na kark tylko utwierdza go w tym przekonaniu.
— Ja bym... ja bym mógł jeszcze, chyba... — głos ma wciąż jeszcze zachrypnięty, chyba nadwyrężył nieco struny głosowe. Ale nie czuje potrzeby odkaszlnięcia, powrócenia do naturalnie miękkiego tembru. Przejdzie mu w ciągu dnia, to niemalże zwykła okoliczność. — Ale... Późno już? — wreszcie wznosi powieki, przez moment mruga intensywnie, oczy przyzwyczajają się do jasności wpadającej przez szparę w zasłonach.
I gdy widzi Hectora — takiego rozpromienionego, z tymi iskrami, których nigdy wcześniej nie widział w jego jasnych oczach, z rumieńcami zdobiącymi zazwyczaj blade policzki — czuje, jak ciepło rozlewa się po jego klatce piersiowej. Nogi zaczynają go mrowić, ale tak przyjemnie, w głowie ma niemal zupełnie pusto, może tylko myśleć o tym, jak wielkie szczęście czuje tylko przez możliwość spoglądania na niego. I o tym, że już w i e, co to za uczucie, choć dalej boi się wypowiedzieć jego nazwę na głos. Hector potrafi płoszyć się jak sny, a gdyby spłoszył go na stałe, nigdy by sobie nie wybaczył.
Później widzi, jak znów zaczyna mrugać, słyszy potok słów płynących na jednym oddechu i nie może powstrzymać się od cichego śmiechu. A Hector widzi, że wspomnienie szopy rozbudziło kolejne iskierki w oczach blondyna, który do tej pory myślał, że to przypadek, że wszyscy alchemicy, których znał tworzyli w szopie. Teraz chyba dochodzi do wniosku, że to po prostu jakaś niepisana zasada. Ale zanim podzieli się nią z brunetem, wznosi się jeszcze wyżej.
— Czemu miałbym cię nie odwiedzić? — pyta wreszcie, rozbawienie wciąż dźwięczy pomiędzy zgłoskami. Przez moment wisi nad Hectorem, ale później zniża się powoli, najpierw znów zapach lawendy i miękkość kosmyków spływających po obu stronach jego twarzy... A później dwa muśnięcia, po jednym na każdy policzek. — Będę czekał na sowę. Jak będziesz mieć wolniejszy dzień, dobrze? Nie chcę ci przeszkadzać, jakbyś miał mieć pacjentów — obietnica wybrzmiała w pełni powagi. Bo chciał go odwiedzić, chciał tu zostać, rozłąka wydawała się być wciąż daleko poza horyzontem, ale teraz... Teraz zrobiła się jakaś bliższa.
Teraz znowu szuka swego uziemienia, policzek powraca na jasny tors mężczyzny, ręka znowu obejmuje go w pasie, a Hector podąża za nim. I chowa nos w zagłębienie szyi, znów czuje jego włosy, a ta bliskość mówi mu więcej o ich wspólnych zamiarach niż jakiekolwiek słowa. Próbują — trochę naiwnie — kupić sobie jeszcze trochę czasu. Hector muska wargami dziwnie bolące miejsce na szyi; Castor nie wie, co spowodowało ten ból, ani z czym się wiąże. Dowie się, gdy spojrzy wreszcie w lustro i dotknie tego miejsca palcami.
Ale to później. Długo później. Najdłużej, jak tylko mogą to odkładać.
— Uwierzysz mi, że też jestem z tobą szczęśliwy? — pyta wreszcie, a nawet jeżeli Hector nie może dojrzeć jego twarzy, to może usłyszeć uśmiech. Uwierz mi, proszę. To w łazience... To nie jest wszystko, czym jestem. Jestem przy tobie szczęśliwy, jak jeszcze nigdy w życiu nie byłem i jest tak... cicho i bezpiecznie, wreszcie ciepło, cicho, bezpiecznie i nie oddałbym tych chwil za nic, uwierz mi, uwierz, błagam... — Ogółem. I chciałbym... Żeby to ogółem było już zawsze... —szepnął, a Hector mógł chyba posłyszeć, jak serce Castora najpierw zgubiło gdzieś po drodze kilka bić, a później ruszyło, szybko, coraz szybciej, jak palce, które zaciskał na jego boku, zwiększyły siłę, bo chciał mu nie tylko powiedzieć o swym życzeniu i tej dziwnej pewności, chciał mu ją jeszcze pokazać. Chciał, by Hector nie miał wątpliwości, nie odnośnie tego, że Castor zrobi wszystko, by jak najczęściej było właśnie tak.
Ciepło, czule, bezpiecznie.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Hector stracił odwagę by śnić o sielskich ogrodach i bezpiecznej przyszłości. Tracił ją kawałek po kawałku. W dzieciństwie, gdy nie mógł spać przez połamaną nogę i szloch pani matki. W szkole, gdy leżał na wznak w pokoju wspólnym Ravenclawu, z oczyma utkwionymi w sufit, zastanawiając się dlaczego jest inny i w głębi ducha znając odpowiedź. Wkraczając w dorosłość, gdy w snach nawiedzała go Valerie uciekająca sprzed ołtarza przed starym mężem i głos jej ojca, nie oddam córki kalece. W pierwszych latach małżeństwa, zaciskając oczy i próbując nie słuchać oddechu Beatrice. W pierwszych latach rodzicielstwa, gdy koszmary Deimosa przejęły cały dom. Gdy przeniósł się do tej sypialni i znów z oczyma wbitymi w sufit, nasłuchiwał trzasku drzwi gdy wychodziła do kolejnego kochanka. Po jej śmierci, gdy zjadały go wyrzuty sumienia. Dobre sny opuszczały go stopniowo, przejęte przez bezsenność i pustkę - aż zdawało się, że opuściły go ostatecznie w lutym, gdy koszmary zdawały się boleśnie realne. Chciałby móc śnić, móc marzyć, ale może już nie potrafił.
Wystarczyło, że dziś nie śnił o niczym, że czuł na sercu ciepły policzek Olivera, że nie czuł się już najgorszą wersją siebie, że było spokojnie i bezpiecznie. Woli zresztą jawę, woli się mu przyglądać i wspominać jakże realną noc. Oliver chyba chce spać jeszcze, a Hector z uśmiechem powstrzymuje się od złożenia kolejnych pocałunków na jego twarzy, śpij jak najdłużej, nie idź.
-Śpij, śpij. - szepce i Oliver zdaje się słuchać, ale chyba jest już za późno. Wkrótce widzi nad sobą jego twarz, smukły łokieć, blask złotych loków. Uśmiecha się całym czas, mimowolnie. Nie wie, że od uśmiechu mogą boleć policzki, nigdy się tak długo nie uśmiechał. Ochrypły głos przypomina mu o krzyku, który poduszka wchłonęła w środku nocy. Rumieńce na policzkach stają się jeszcze czerwieńsze, w jasnych tęczówkach iskrzą wspomnienia. Oliver wyglądał na sennego, ale wypoczętego, na szczęśliwego, jasne rzęsy trzepoczą jak skrzydła motyla na ukwieconej łące. Hector przestaje mrugać, chcąc zapamiętać go jak najlepiej - właśnie takiego. Radosnego, łagodnego, jego. Zarazem wie już, że k... że uwielbia też drugiego Olivera - tego zdecydowanego, o ciętym języku, płomiennego i trochę drapieżnego. Tego, który wojowniczo odwzajemniał jego spojrzenie, który przejął kontrolę po pierwszym spotkaniu z dementorem i zaopiekował się dwoma mężczyznami o utraconych duszach, który wymądrzał się na temat leczenia i alchemii i całował go tak namiętnie i ochoczo. To przecież ten sam Oliver, co ten, który składał na ustach Hectora pierwszy i nieśmiały pocałunek, który kulił się ze strachu na fotelu i spoglądał na świat z taką delikatnością i czułością. Nie ma ich dwóch, jest jeden, cudownie splątany i skomplikowany i Hectora zachwyca właśnie ktoś taki.
Późno już? Prozaiczne pytanie wytrąca go z rozmarzenia. Mruga wreszcie, powoli, niechętnie. Mógłby skłamać, poprosić o jeszcze kilka chwil snu, ale nie chce. Ma poczucie, że trafił na coś nowego, pięknego i tak delikatnego, że powinien obchodzić się z tym niezwykle starannie. Nie potrafi - nie ma wzorca. Rodzice pobrali się z rozsądku, wyznaczając mu taką samą drogę. W Shropshire nie liczyła się czułość, tylko siła, namiętność, mocno ściśnięte palce, niedomówienia. Nie chce, nie chce tak znowu. Nie chce przymykać oczu, nie chce niczego ukrywać, nie chce półprawd ani kłamstw.
-Pewnie koło dziesiątej. - odpowiada więc zgodnie z prawdą, zgodnie z tym jak słońce układa się na poduszkach, choć głos mu lekko drży. Robi się trochę zimniej, na ramiona wpełza mu gęsta skórka, ale żar w oczach Olivera rozgrzewa lekko atmosferę. Ośmiela na tyle, że kolejne słowa, prośba i zaproszenie, płyną już same. Nieśmiały uśmiech drży na wargach, rozbawienie Olivera topi kolejne lody, dwa pocałunki na policzkach i już jest dobrze.
-Wtorki i czwartki po siedemnastej, każda środa od rana do południa - wtedy pracuję nad eliksirami, wszystkie niedziele. Poniedziałki i piątki mam nieregularne, ale... - w połowie zdania orientuje się, że recytuje mu własny terminarz, powściąga więc entuzjazm i uśmiecha się z rozbawieniem. -Wyślę sowę, jeśli tak wolisz. - mruczy, muskając ustami jego policzki i skronie, a potem wtula nos w zagłębienie szyi.
Słyszy uśmiech. Cieszy się.
-Wierzę. - szepcze w gorącą skórę, nie wiedząc nawet, że Oliver wspomina tamte nieszczęsne chwile w łazience. Dla Hectora to przecież nic definiującego, po prostu feeria emocji, zmęczenia i niedopowiedzeń, które musiały w końcu eskalować. Bywa pamiętliwy, ale w sprawach, które liczą się naprawdę. Za łazienkę wstydzi się pewnie mocniej niż Oliver, chyba chciałby puścić ją w niepamięć albo skupić się na tym, do czego doprowadziła. Na sypialni. Nie dowierzałby, że ktokolwiek mógłby być z nim szczęśliwy, ale uśmiech w głosie Olivera brzmi tak szczerze, że jasne, że mu wierzy.
Podnosi nagle głowę, gdy padają kolejne słowa. Ogółem. Zawsze. Jego serce też traci na moment rytm, a Hector najpierw mruga dwa razy. Raz szybko, raz bardzo powoli. Potem podchwytuje wzrok Olivera, a jego spojrzenie nieruchomieje, jak zawsze, choć jeszcze bardziej przenikliwie niż zwykle. Serce zaczyna znowu bić, coraz szybciej.
Czy on dobrze go rozumie...?
Serce bije szaleńczo, uśmiech drży na ustach, ale Hector próbuje logicznie pomyśleć. Przecież Beatrice musiał złożyć podobną propozycję już po pierwszym spotkaniu, a oni zdążyli się już poznać nieskończenie intymniej. W zdrowiu i w chorobie, dosłownie. W gabinecie, przy dementorze i w sypialni. Jeśli pomyśleć o tym na chłodno, to aranżowane małżeństwa są przecież bardziej szalone, a to, to co mają, jest nieskończenie bardziej szczere.
Kiwa powoli głową, oczy zdają się lśnić.
-Dobrze. - szepcze, niemalże bezgłośnie. Nie precyzuje, co ma na myśli, ale zraz wyjaśni.
Ostrożnie sięga na szafkę nocną, nie odrywając wzroku od Olivera. Doskonale wie, gdzie znaleźć mały, oprawiony w skórę tomik "Iliady" - sczytany, z pożółkłymi już kartkami i buntowniczymi (nie pisz po książkach, Hectorze) podkreśleniami wyblakłym atramentem. Prezent od ojca.
-P...przeczytaj, jeśli będziesz miał chwilę. - ciche zająknięcie, natarczywe spojrzenie. -Chciałbym... mógłbym... być dla Ciebie jak Patroklus dla Achillesa. - szepcze, rumieniec wpełza mu na policzki, bo to wyznanie wydaje się nieskończenie bardziej intymne od frazesów o stabilności i oddaniu, jakie ślubował Beatrice.
Hector zabił Patroklusa i może sam Hector zawsze chciał go w sobie zabić - bezinteresowne oddanie, wrażliwość, coś, co kiedyś uważał za słabość. Ale to nie słabość, nie. I choćby sam miał zginąć z rąk Achillesa jak Hector, albo oddać za niego życie w bitwie jak Patroklus, to będzie warto, będzie warto, będzie warto.
Nie wie, dlaczego akurat Olivera uznaje za greckiego wojownika - może to jego złote włosy, które tyle razy wyobrażał sobie czytając Iliadę, może to ogień w oczach, może odwaga na widok dementora. Sam nigdy nie mógłby identyfikować się z nieustraszonym herosem, bliżej było mu do pokornej ciszy Hectora i Patroklusa.
Wręcza Oliverowi tomik, chyba oczekując, że ten weźmie go w dłoń, którą do trzyma teraz na jego pasie. Jego prawą rękę ujmuje za nadgarstek pajęczymi palcami i kładzie na własnym sercu, bijącym tak szybko. Wciąż spogląda mu prosto w oczy, całkowicie nagi - dosłownie i na jakimś głębszym poziomie.
-Już zawsze, Castorze Oliverze Meadowes. - potwierdza z powagą, celowo zwracając się do niego wszystkimi znanymi sobie imionami, ochrypły akcent tonie w miękkości tonu. Ogółem, zawsze.
Wystarczyło, że dziś nie śnił o niczym, że czuł na sercu ciepły policzek Olivera, że nie czuł się już najgorszą wersją siebie, że było spokojnie i bezpiecznie. Woli zresztą jawę, woli się mu przyglądać i wspominać jakże realną noc. Oliver chyba chce spać jeszcze, a Hector z uśmiechem powstrzymuje się od złożenia kolejnych pocałunków na jego twarzy, śpij jak najdłużej, nie idź.
-Śpij, śpij. - szepce i Oliver zdaje się słuchać, ale chyba jest już za późno. Wkrótce widzi nad sobą jego twarz, smukły łokieć, blask złotych loków. Uśmiecha się całym czas, mimowolnie. Nie wie, że od uśmiechu mogą boleć policzki, nigdy się tak długo nie uśmiechał. Ochrypły głos przypomina mu o krzyku, który poduszka wchłonęła w środku nocy. Rumieńce na policzkach stają się jeszcze czerwieńsze, w jasnych tęczówkach iskrzą wspomnienia. Oliver wyglądał na sennego, ale wypoczętego, na szczęśliwego, jasne rzęsy trzepoczą jak skrzydła motyla na ukwieconej łące. Hector przestaje mrugać, chcąc zapamiętać go jak najlepiej - właśnie takiego. Radosnego, łagodnego, jego. Zarazem wie już, że k... że uwielbia też drugiego Olivera - tego zdecydowanego, o ciętym języku, płomiennego i trochę drapieżnego. Tego, który wojowniczo odwzajemniał jego spojrzenie, który przejął kontrolę po pierwszym spotkaniu z dementorem i zaopiekował się dwoma mężczyznami o utraconych duszach, który wymądrzał się na temat leczenia i alchemii i całował go tak namiętnie i ochoczo. To przecież ten sam Oliver, co ten, który składał na ustach Hectora pierwszy i nieśmiały pocałunek, który kulił się ze strachu na fotelu i spoglądał na świat z taką delikatnością i czułością. Nie ma ich dwóch, jest jeden, cudownie splątany i skomplikowany i Hectora zachwyca właśnie ktoś taki.
Późno już? Prozaiczne pytanie wytrąca go z rozmarzenia. Mruga wreszcie, powoli, niechętnie. Mógłby skłamać, poprosić o jeszcze kilka chwil snu, ale nie chce. Ma poczucie, że trafił na coś nowego, pięknego i tak delikatnego, że powinien obchodzić się z tym niezwykle starannie. Nie potrafi - nie ma wzorca. Rodzice pobrali się z rozsądku, wyznaczając mu taką samą drogę. W Shropshire nie liczyła się czułość, tylko siła, namiętność, mocno ściśnięte palce, niedomówienia. Nie chce, nie chce tak znowu. Nie chce przymykać oczu, nie chce niczego ukrywać, nie chce półprawd ani kłamstw.
-Pewnie koło dziesiątej. - odpowiada więc zgodnie z prawdą, zgodnie z tym jak słońce układa się na poduszkach, choć głos mu lekko drży. Robi się trochę zimniej, na ramiona wpełza mu gęsta skórka, ale żar w oczach Olivera rozgrzewa lekko atmosferę. Ośmiela na tyle, że kolejne słowa, prośba i zaproszenie, płyną już same. Nieśmiały uśmiech drży na wargach, rozbawienie Olivera topi kolejne lody, dwa pocałunki na policzkach i już jest dobrze.
-Wtorki i czwartki po siedemnastej, każda środa od rana do południa - wtedy pracuję nad eliksirami, wszystkie niedziele. Poniedziałki i piątki mam nieregularne, ale... - w połowie zdania orientuje się, że recytuje mu własny terminarz, powściąga więc entuzjazm i uśmiecha się z rozbawieniem. -Wyślę sowę, jeśli tak wolisz. - mruczy, muskając ustami jego policzki i skronie, a potem wtula nos w zagłębienie szyi.
Słyszy uśmiech. Cieszy się.
-Wierzę. - szepcze w gorącą skórę, nie wiedząc nawet, że Oliver wspomina tamte nieszczęsne chwile w łazience. Dla Hectora to przecież nic definiującego, po prostu feeria emocji, zmęczenia i niedopowiedzeń, które musiały w końcu eskalować. Bywa pamiętliwy, ale w sprawach, które liczą się naprawdę. Za łazienkę wstydzi się pewnie mocniej niż Oliver, chyba chciałby puścić ją w niepamięć albo skupić się na tym, do czego doprowadziła. Na sypialni. Nie dowierzałby, że ktokolwiek mógłby być z nim szczęśliwy, ale uśmiech w głosie Olivera brzmi tak szczerze, że jasne, że mu wierzy.
Podnosi nagle głowę, gdy padają kolejne słowa. Ogółem. Zawsze. Jego serce też traci na moment rytm, a Hector najpierw mruga dwa razy. Raz szybko, raz bardzo powoli. Potem podchwytuje wzrok Olivera, a jego spojrzenie nieruchomieje, jak zawsze, choć jeszcze bardziej przenikliwie niż zwykle. Serce zaczyna znowu bić, coraz szybciej.
Czy on dobrze go rozumie...?
Serce bije szaleńczo, uśmiech drży na ustach, ale Hector próbuje logicznie pomyśleć. Przecież Beatrice musiał złożyć podobną propozycję już po pierwszym spotkaniu, a oni zdążyli się już poznać nieskończenie intymniej. W zdrowiu i w chorobie, dosłownie. W gabinecie, przy dementorze i w sypialni. Jeśli pomyśleć o tym na chłodno, to aranżowane małżeństwa są przecież bardziej szalone, a to, to co mają, jest nieskończenie bardziej szczere.
Kiwa powoli głową, oczy zdają się lśnić.
-Dobrze. - szepcze, niemalże bezgłośnie. Nie precyzuje, co ma na myśli, ale zraz wyjaśni.
Ostrożnie sięga na szafkę nocną, nie odrywając wzroku od Olivera. Doskonale wie, gdzie znaleźć mały, oprawiony w skórę tomik "Iliady" - sczytany, z pożółkłymi już kartkami i buntowniczymi (nie pisz po książkach, Hectorze) podkreśleniami wyblakłym atramentem. Prezent od ojca.
-P...przeczytaj, jeśli będziesz miał chwilę. - ciche zająknięcie, natarczywe spojrzenie. -Chciałbym... mógłbym... być dla Ciebie jak Patroklus dla Achillesa. - szepcze, rumieniec wpełza mu na policzki, bo to wyznanie wydaje się nieskończenie bardziej intymne od frazesów o stabilności i oddaniu, jakie ślubował Beatrice.
Hector zabił Patroklusa i może sam Hector zawsze chciał go w sobie zabić - bezinteresowne oddanie, wrażliwość, coś, co kiedyś uważał za słabość. Ale to nie słabość, nie. I choćby sam miał zginąć z rąk Achillesa jak Hector, albo oddać za niego życie w bitwie jak Patroklus, to będzie warto, będzie warto, będzie warto.
Nie wie, dlaczego akurat Olivera uznaje za greckiego wojownika - może to jego złote włosy, które tyle razy wyobrażał sobie czytając Iliadę, może to ogień w oczach, może odwaga na widok dementora. Sam nigdy nie mógłby identyfikować się z nieustraszonym herosem, bliżej było mu do pokornej ciszy Hectora i Patroklusa.
Wręcza Oliverowi tomik, chyba oczekując, że ten weźmie go w dłoń, którą do trzyma teraz na jego pasie. Jego prawą rękę ujmuje za nadgarstek pajęczymi palcami i kładzie na własnym sercu, bijącym tak szybko. Wciąż spogląda mu prosto w oczy, całkowicie nagi - dosłownie i na jakimś głębszym poziomie.
-Już zawsze, Castorze Oliverze Meadowes. - potwierdza z powagą, celowo zwracając się do niego wszystkimi znanymi sobie imionami, ochrypły akcent tonie w miękkości tonu. Ogółem, zawsze.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie byli szczególnie wymagający; nie marzyli o wielkich przygodach ani dziejowych sukcesach, pieniądzach, za które można byłoby żyć komfortowo i bez większego wysiłku. Absolutnie wygłodniali byli tylko tego, co innym ludziom przychodziło z naturalną łatwością, czego wielu nie dostrzegało nawet, bo wychowawszy się w świecie, gdzie zdolność obcowania z drugim człowiekiem i zrozumienie — nawet powierzchowne, nawet przemykające pomiędzy zdaniami — wydawały się być wciąż niedostępne, nie dostrzegali tego, jak wielkie szczęście spłynęło na ich życia. Castor czuł się trochę — zaczynał, dopiero zaczynał układać sobie to wszystko w głowie, choć po stokroć wolałby znów oddać się temu nurtowi i tak naprawdę pierwszy raz w życiu zupełnie nie myśleć. To niesamowite, jak wielką wolność dawało zarzucenie nawyku roztrząsania każdego możliwego scenariusza. Nigdy nie myślał, że byłby zdolny do bycia... spontanicznym. Hector wydobywa z niego cechy, o których posiadaniu nie miał wcześniej pojęcia. Ale lubi też, gorąco uwielbia, odkrywać to, jakim człowiekiem jest sam Vale. I uśmiecha się pod nosem, myśląc o tym, że przy pierwszym spotkaniu zdołał się go przestraszyć, że jego słowa doprowadziły go do chęci ucieczki i pragnienia pozostania jak najdalej od tego domu i od tego człowieka. Wraca myślami do świeżych, jasnych wspomnień, do chwili, w której postanowił dać mu szansę. I cieszy się, cieszy ogromnie, że to zrobił, bo Hector to ktoś więcej niż skryty za maskami stoicyzmu człowiek, niż ten, który z premedytacją wpycha igły w każde nowoodkryte słabe miejsce. Hector to też dłonie ostrożnie głaszczące go po lokach, Hector to drobne pocałunki składane na czubku nosa, powiekach i skroniach, Hector to wreszcie i delikatność, którą mu darował, a która pierwszy raz w życiu była dla niego wygodna, nie łączyła się z urażoną dumą i koniecznością pacyfikacji. Był w jego rękach jak glina, jak ciepła glina, układał się we wszystkie kształty, których tylko pragnął i... było w tym coś, co niosło ukojenie, spełnienie, coś, za czym Castor tęsknił, choć nawet o tym nie wiedział.
Na pewno tęsknić będzie, lecz teraz dochodziła dziesiąta, on kiwał głową w zrozumieniu, a ośmielony jego śmiechem Hector na jednym wydechu próbował streścić mu swój plan tygodnia, potencjalny plan schadzek, Sprout uśmiechał się do niego przez cały czas, wypatrując każdej, nawet najmniejszej zmiany w jego mimice, nieśmiały uśmiech, wyłapanie własnej ekscytacji, rozbawienie. Przez moment nie odzywa się ni słowem, analizuje szybko przedstawiony plan, ale jedno miejsce wciąż pozostaje wolne.
— A co z sobotą? — pyta więc ciekawsko, przechylając głowę. Padły wszystkie dni, tylko nie ta sobota, która nagle go zaintrygowała, bo w plątaninie własnych planów musi być gotowy na wszystko. Sklep działa regularnie, jak to przybytek, który musi zdobyć zaufanie i miejsce w pamięci klientów i nawet gdyby chciał, nie może wcisnąć się w środowe przedpołudnia. Wtorki i czwartki po siedemnastej brzmią już kusząco, są obietnicą jakiegoś planu, rutyny, ale w ich przypadku rutyna jest dobra, rutyna równa się bezpieczeństwie, nie mogą przecież pozwolić sobie na tyle swobody, która przysługiwałaby im, gdyby byli mężem i żoną. Węzeł małżeński nigdy ich nie połączy, nie oficjalnie, ludzie nie zrozumieją tego, co zakwita między nimi.
Ta myśl nagle wydaje mu się bolesna, nagle przysłania słońce, on sam wycofuje się na moment ze świata i chowa za przymkniętymi powiekami. To łyżka dziegciu w miodzie, ciężar rzeczywistości spada na niego zupełnie niespodziewanie, brawo Castorze, właśnie znowu zniszczyłeś sobie coś dobrego. W żołądku pojawia się pętla, która zaciska się coraz mocniej i wybija z głowy myśl o tym, że mógłby być głodny. Spodziewał się tego, odrobinę. Im mocniej komuś ufał, tym łatwiej było mu przecież posłuchać próśb o spróbowanie chociaż kęsa, czegokolwiek, ale teraz czuje się przytłoczony tym, co na zewnątrz, chyba znowu tonie, ale to nie swobodne spadanie, które pamiętał z nocy, to ciężary przywiązane do kostek, które ciągnął go na dno.
Ale coś — k t o ś — łapie go za nadgarstek i szarpie mocno w górę. Ten ktoś ma silne ręce i wciąż pachnie świeżą pościelą i herbatą i najsłodszą z gorących czekolad, a co ważniejsze, mówi, że mu wierzy. W to, że jest szczęśliwy, przy nim. I to wystarczy, by rozwiać nawet ten smutek, bo blondyn znów otwiera oczy i śmieje się z tym policzkiem na jego torsie, jeszcze przez chwilę, póki jego kolejne wyznanie — tego nie zauważy od razu — nie wprawi Hectora w zupełnie nową konsternację. Korzysta tylko z okazji, gdy Vale podrywa głowę do góry, gdy nie wtula już nosa w zagłębienie jego szyi. Sam unosi się do siadu, zrzuca kołdrę splątaną w ich nogach na ziemię po swojej stronie, sekundy później już siedzi mu na udach, kości kolan wciskają się w materac po obu stronach jego bioder.
Hector wydaje się o czymś bardzo intensywnie myśleć, ale z tym również jest mu tak do twarzy, że Castor nie potrafi oderwać od niego wzroku. Nie spodziewał się, chyba że swą drobną prośbą zada mu aż takiej trudności, będzie wymagał takiego namysłu. Przez moment chyba boi się, że Hector zmaga się z koniecznością odmowy, ale jego oczy lśnią tak mocno, że to chyba nie to, to na pewno nie to. On wreszcie się zgadza, tylko cicho jakoś, to nie do końca rozwiewa wątpliwości blondyna, który uważnym spojrzeniem podąża za dłonią magipsychiatry, gdy ten sięga po jakąś książkę. Castor jednak wciąż nie ma na nosie okularów, te czekają na niego na stoliku nocnym po drugiej stronie, nie jest więc w stanie przeczytać tytułu, choć próbuje oczy mrużyć, ale to i tak na nic.
— To jedna z twoich opowieści? — pyta ostrożnie, cicho, jakby każdy głośniejszy odgłos mógłby zburzyć delikatną ciszę. Na policzki Hectora wpełzają rumieńce, to coś więcej, podpowiada intuicja, jak Partoklus dla Achillesa... Co to mogło znaczyć? W kontekście ich o g ó ł e m i z a w s z e? Palce chwytają podarowany tomik, ostrożnie, młody mężczyzna przygląda mu się uważnie, tytuł głosi, że to "Illiada". Drugą dłoń pozwala poprowadzić na klatkę piersiową Hectora, tuż nad bijące prędko serce. W powietrzu widzą następne słowa bruneta, Castor niemal czuje ich smak na własnym języku, ale wyczekuje ich, wyczekuje z nieposkromionym apetytem na więcej.
Już zawsze, Castorze Oliverze Mead—
Nim Hector zdąży dokończyć, jasne loki znów łaskoczą go w policzki, bo Castor nie chce słyszeć fałszywego nazwiska w tak ważnej chwili. Nie może mu zdradzić tego prawdziwego, to ściągnie kłopoty na ich oboje. Może więc wygłuszyć to, co tnie jego duszę na pół, co przypomina o tym, że za drzwiami walijskiego domu nie jest bezpiecznie, że wyjścia z idylli nigdy nie są przyjemne. Oprawiony w skórę tom przyciska się do wełny jasnoniebieskiego swetra, gdy ich wciąż opuchnięte od pocałunków wargi łączą się raz jeszcze.
— Już na zawsze, Hectorze Vale — odpowiada mu więc, szept ginie między muśnięciami, ale intencje i zamiary ma szczere. Wytrwać z nim, tak długo, jak tylko przyjdzie mu żyć. I po śmierci, w końcu był pewien, że ich dusze splątane są w przeznaczeniu na zawsze, jedna nie może odjeść od drugiej.
Na pewno tęsknić będzie, lecz teraz dochodziła dziesiąta, on kiwał głową w zrozumieniu, a ośmielony jego śmiechem Hector na jednym wydechu próbował streścić mu swój plan tygodnia, potencjalny plan schadzek, Sprout uśmiechał się do niego przez cały czas, wypatrując każdej, nawet najmniejszej zmiany w jego mimice, nieśmiały uśmiech, wyłapanie własnej ekscytacji, rozbawienie. Przez moment nie odzywa się ni słowem, analizuje szybko przedstawiony plan, ale jedno miejsce wciąż pozostaje wolne.
— A co z sobotą? — pyta więc ciekawsko, przechylając głowę. Padły wszystkie dni, tylko nie ta sobota, która nagle go zaintrygowała, bo w plątaninie własnych planów musi być gotowy na wszystko. Sklep działa regularnie, jak to przybytek, który musi zdobyć zaufanie i miejsce w pamięci klientów i nawet gdyby chciał, nie może wcisnąć się w środowe przedpołudnia. Wtorki i czwartki po siedemnastej brzmią już kusząco, są obietnicą jakiegoś planu, rutyny, ale w ich przypadku rutyna jest dobra, rutyna równa się bezpieczeństwie, nie mogą przecież pozwolić sobie na tyle swobody, która przysługiwałaby im, gdyby byli mężem i żoną. Węzeł małżeński nigdy ich nie połączy, nie oficjalnie, ludzie nie zrozumieją tego, co zakwita między nimi.
Ta myśl nagle wydaje mu się bolesna, nagle przysłania słońce, on sam wycofuje się na moment ze świata i chowa za przymkniętymi powiekami. To łyżka dziegciu w miodzie, ciężar rzeczywistości spada na niego zupełnie niespodziewanie, brawo Castorze, właśnie znowu zniszczyłeś sobie coś dobrego. W żołądku pojawia się pętla, która zaciska się coraz mocniej i wybija z głowy myśl o tym, że mógłby być głodny. Spodziewał się tego, odrobinę. Im mocniej komuś ufał, tym łatwiej było mu przecież posłuchać próśb o spróbowanie chociaż kęsa, czegokolwiek, ale teraz czuje się przytłoczony tym, co na zewnątrz, chyba znowu tonie, ale to nie swobodne spadanie, które pamiętał z nocy, to ciężary przywiązane do kostek, które ciągnął go na dno.
Ale coś — k t o ś — łapie go za nadgarstek i szarpie mocno w górę. Ten ktoś ma silne ręce i wciąż pachnie świeżą pościelą i herbatą i najsłodszą z gorących czekolad, a co ważniejsze, mówi, że mu wierzy. W to, że jest szczęśliwy, przy nim. I to wystarczy, by rozwiać nawet ten smutek, bo blondyn znów otwiera oczy i śmieje się z tym policzkiem na jego torsie, jeszcze przez chwilę, póki jego kolejne wyznanie — tego nie zauważy od razu — nie wprawi Hectora w zupełnie nową konsternację. Korzysta tylko z okazji, gdy Vale podrywa głowę do góry, gdy nie wtula już nosa w zagłębienie jego szyi. Sam unosi się do siadu, zrzuca kołdrę splątaną w ich nogach na ziemię po swojej stronie, sekundy później już siedzi mu na udach, kości kolan wciskają się w materac po obu stronach jego bioder.
Hector wydaje się o czymś bardzo intensywnie myśleć, ale z tym również jest mu tak do twarzy, że Castor nie potrafi oderwać od niego wzroku. Nie spodziewał się, chyba że swą drobną prośbą zada mu aż takiej trudności, będzie wymagał takiego namysłu. Przez moment chyba boi się, że Hector zmaga się z koniecznością odmowy, ale jego oczy lśnią tak mocno, że to chyba nie to, to na pewno nie to. On wreszcie się zgadza, tylko cicho jakoś, to nie do końca rozwiewa wątpliwości blondyna, który uważnym spojrzeniem podąża za dłonią magipsychiatry, gdy ten sięga po jakąś książkę. Castor jednak wciąż nie ma na nosie okularów, te czekają na niego na stoliku nocnym po drugiej stronie, nie jest więc w stanie przeczytać tytułu, choć próbuje oczy mrużyć, ale to i tak na nic.
— To jedna z twoich opowieści? — pyta ostrożnie, cicho, jakby każdy głośniejszy odgłos mógłby zburzyć delikatną ciszę. Na policzki Hectora wpełzają rumieńce, to coś więcej, podpowiada intuicja, jak Partoklus dla Achillesa... Co to mogło znaczyć? W kontekście ich o g ó ł e m i z a w s z e? Palce chwytają podarowany tomik, ostrożnie, młody mężczyzna przygląda mu się uważnie, tytuł głosi, że to "Illiada". Drugą dłoń pozwala poprowadzić na klatkę piersiową Hectora, tuż nad bijące prędko serce. W powietrzu widzą następne słowa bruneta, Castor niemal czuje ich smak na własnym języku, ale wyczekuje ich, wyczekuje z nieposkromionym apetytem na więcej.
Już zawsze, Castorze Oliverze Mead—
Nim Hector zdąży dokończyć, jasne loki znów łaskoczą go w policzki, bo Castor nie chce słyszeć fałszywego nazwiska w tak ważnej chwili. Nie może mu zdradzić tego prawdziwego, to ściągnie kłopoty na ich oboje. Może więc wygłuszyć to, co tnie jego duszę na pół, co przypomina o tym, że za drzwiami walijskiego domu nie jest bezpiecznie, że wyjścia z idylli nigdy nie są przyjemne. Oprawiony w skórę tom przyciska się do wełny jasnoniebieskiego swetra, gdy ich wciąż opuchnięte od pocałunków wargi łączą się raz jeszcze.
— Już na zawsze, Hectorze Vale — odpowiada mu więc, szept ginie między muśnięciami, ale intencje i zamiary ma szczere. Wytrwać z nim, tak długo, jak tylko przyjdzie mu żyć. I po śmierci, w końcu był pewien, że ich dusze splątane są w przeznaczeniu na zawsze, jedna nie może odjeść od drugiej.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Sypialnia Hectora
Szybka odpowiedź