Jadalnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Jadalnia
Jadalnia została umeblowana przez żonę i matkę Hectora i nosi ślady ich ścierających się gustów. Jest nieco za mała na reprezentacyjną jadalnię (Vale uparł się, by największym pomieszczeniem pozostała biblioteka) i zarazem nieco za duża jak na dwuosobową rodzinę, a Hector jada tu głównie z gośćmi. Z tyłu pomieszczenia znajduje się przejście do kuchni.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihotsy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 30.09.22 18:41, w całości zmieniany 3 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
18.04
-Yvette. - w jego ustach jej imię brzmiało nie do końca angielsko, ale zupełnie niefrancusko. Nie znał tego języka i choć od lat bardzo starał się wymawiać Yvette Baudelaire poprawnie, bez wulgarnej jego zdaniem angielszczyzny, to podświadomie wplatał w sylaby sposób w jaki wymawiał łacińskie nazwy - brzmiały trochę bardziej twardo niż powinny. Chyba się do tego przyzwyczaiła albo była zbyt uprzejma by go poprawić. Uśmiechnął się szeroko, szczerze, spoglądając na przyjaciółkę znad filiżanki czarnej herbaty. Zachował resztki z zimowych zapasów na specjalne okazje, takie jak ta. Dawno nie mieli okazji usiąść we dwoje, tak po prostu.
Orestes zwykle im towarzyszył, zdawał się lubić jej towarzystwo o wiele bardziej niż innych dorosłych - i choć zwykle siedział grzecznie w milczeniu, to przecież przy dzieciach nie da się poruszać niektórych tematów. Dzisiaj syn nie chciał zostać w jadalni - gdy zjedli już w trójkę zupę dyniową (bez przypraw była niestety mało smaczna, nawet jako krem, Orestes trochę grymasił), chłopiec przytulił się prędko do Yvette (pierwszy, nawet Beatrice nigdy nie przytulał pierwszy - przemknęło Hectorowi przez myśl, gdy odprowadzał go wzrokiem) i odbiegł do swojego pokoju. Hector kupił mu wczoraj nowe książki dla dzieci - z drugiej ręki, od pacjenta - i syn chciał jak najprędzej do nich wrócić. Doskonale. Chociaż, z jego tempem, przeczyta je do jutra.
-Chyba nigdy nie przestanę ci dziękować. Gdyby nie ty... - oderwał od jej twarzy przenikliwe spojrzenie niebieskich tęczówek i zerknął znacząco na drzwi do pokoju syna. Gdyby nie jej pomoc, obydwoje przeżyliby żałobę o wiele gorzej, dziadkowie i sąsiadka nie zawsze mogli zajmować się Orestesem - a choć Hector nie bał się, że syn zrobi coś nieodpowiedzialnego gdy w gabinecie byli pacjenci, to nie mógł go przecież ze sobą zabierać gdy podróżował. Po śmierci Beatrice zdał sobie sprawę jak przerażająco wąskie było jego grono znajomych - krok po kroku, rok po roku, żona zdołała go odizolować niemalże od wszystkich - ale pomoc Yvette spadła mu jak z nieba. Jeszcze zanim przeprowadziła się do Walii, nieśmiało pytał jej o rady, jakby nie wierząc, że da sobie radę z dzieckiem bez pomocy kobiecej ręki (z niczym nie dajesz sobie rady, słyszał zbyt często, aż w to uwierzył) i chyba nawet teraz zdawał się na jej intuicję.
-Ostatnio wydaje się... weselszy, prawda? - zauważył nieśmiało, choć od sierpnia Orestes nie wydawał się smutny. Wycofany, ale nie smutny. Hectora bardzo to niepokoiło, ale od jakiegoś miesiąca syn miał doskonały humor - a Vale nie powiązał jeszcze tego z własnym dobrym humorem i ze szczerym entuzjazmem, z jakim podchodził ostatnio do życia. Zawsze skupiał się na jedynaku bez reszty, syn był jego oczkiem w głowie, ale stale towarzysząca im melancholia ostatnio gdzieś się rozwiała, pozwalając Hectorowi wymyślać kreatywniejsze zabawy i lepiej wczuwać się w role podczas czytania książek na głos.
Zmienili się nie tylko oni - Yvette mogła zauważyć, że z jadalni zniknęły niepasujące do wnętrza bibeloty, które mogła zauważyć gdy bywała tutaj zimą. Porcelanowe figurki, ohydny zegar z kukułką, nielubiany dywan - Hector pozbył się tego wszystkiego gdy opróżniał pod koniec marca sypialnię Beatrice. Za każdym razem kontrolnie zerkał na syna albo pytał go, czy coś zachować - ale Orestes akurat bawił się w małego alchemika i wydawał się zmianami zupełnie niezainteresowany.
-Za to - pokój Orestesa był na tyle daleko, że mogli mówić swobodnie. -ty wydajesz się zmartwiona. - zauważył nieśmiało, delikatnie, tym swoim łagodnym, magipsychiatrycznym tonem. Byli przyjaciółmi, ale nie był ślepy - wiedział, jak zachowywali się ludzie, gdy chcieli spytać o coś wykraczającego poza utarte schematy. A dzisiaj spojrzenie Yvette było jakieś zamglone, jakby po głowie chodziło jej coś innego niż sobotni, skromny obiad u Vale'ów.
Wszystko w porządku? - mógłby spytać, ale nie lubił strzępić języka na próżne uprzejmości, nie z przyjaciółmi, a od roku przecież nic nie było w porządku. Tęsknił za czasami, w których mógłby ugościć Yvette pieczenią z mięsa (nie, nie tęsknił, nie tak naprawdę - Beatrice nigdy nie wpuściłaby jej do domu, te czasy istniały tylko w jego wyobraźni), a to tylko najmniejszy z ich, z jego obecnych problemów. Nie mówił jednak nic więcej, każdy miał własne problemy i własne poglądy - a ich poglądy powinny w teorii odpowiadać czystokrweistej pozycji ich rodzin. Po prostu spojrzał uzdrowicielce prosto w oczy, łagodnie i cierpliwie, jakby chciał ją zachęcić do rozmowy - ze wszelkich sił starał się zachowywać naturalnie, jak kolega, ale zawsze lepiej radził sobie w gabinecie niż podczas spotkań towarzyskich. Jego spojrzenie pozostawało więc boleśnie przenikliwe - jakby doskonale widział cienie pod oczyma uzdrowicielki, ślady niedawnych zmartwień, jakąś troskę i wahanie skryte pod jej ciepłym z pozoru uśmiechem.
-Yvette. - w jego ustach jej imię brzmiało nie do końca angielsko, ale zupełnie niefrancusko. Nie znał tego języka i choć od lat bardzo starał się wymawiać Yvette Baudelaire poprawnie, bez wulgarnej jego zdaniem angielszczyzny, to podświadomie wplatał w sylaby sposób w jaki wymawiał łacińskie nazwy - brzmiały trochę bardziej twardo niż powinny. Chyba się do tego przyzwyczaiła albo była zbyt uprzejma by go poprawić. Uśmiechnął się szeroko, szczerze, spoglądając na przyjaciółkę znad filiżanki czarnej herbaty. Zachował resztki z zimowych zapasów na specjalne okazje, takie jak ta. Dawno nie mieli okazji usiąść we dwoje, tak po prostu.
Orestes zwykle im towarzyszył, zdawał się lubić jej towarzystwo o wiele bardziej niż innych dorosłych - i choć zwykle siedział grzecznie w milczeniu, to przecież przy dzieciach nie da się poruszać niektórych tematów. Dzisiaj syn nie chciał zostać w jadalni - gdy zjedli już w trójkę zupę dyniową (bez przypraw była niestety mało smaczna, nawet jako krem, Orestes trochę grymasił), chłopiec przytulił się prędko do Yvette (pierwszy, nawet Beatrice nigdy nie przytulał pierwszy - przemknęło Hectorowi przez myśl, gdy odprowadzał go wzrokiem) i odbiegł do swojego pokoju. Hector kupił mu wczoraj nowe książki dla dzieci - z drugiej ręki, od pacjenta - i syn chciał jak najprędzej do nich wrócić. Doskonale. Chociaż, z jego tempem, przeczyta je do jutra.
-Chyba nigdy nie przestanę ci dziękować. Gdyby nie ty... - oderwał od jej twarzy przenikliwe spojrzenie niebieskich tęczówek i zerknął znacząco na drzwi do pokoju syna. Gdyby nie jej pomoc, obydwoje przeżyliby żałobę o wiele gorzej, dziadkowie i sąsiadka nie zawsze mogli zajmować się Orestesem - a choć Hector nie bał się, że syn zrobi coś nieodpowiedzialnego gdy w gabinecie byli pacjenci, to nie mógł go przecież ze sobą zabierać gdy podróżował. Po śmierci Beatrice zdał sobie sprawę jak przerażająco wąskie było jego grono znajomych - krok po kroku, rok po roku, żona zdołała go odizolować niemalże od wszystkich - ale pomoc Yvette spadła mu jak z nieba. Jeszcze zanim przeprowadziła się do Walii, nieśmiało pytał jej o rady, jakby nie wierząc, że da sobie radę z dzieckiem bez pomocy kobiecej ręki (z niczym nie dajesz sobie rady, słyszał zbyt często, aż w to uwierzył) i chyba nawet teraz zdawał się na jej intuicję.
-Ostatnio wydaje się... weselszy, prawda? - zauważył nieśmiało, choć od sierpnia Orestes nie wydawał się smutny. Wycofany, ale nie smutny. Hectora bardzo to niepokoiło, ale od jakiegoś miesiąca syn miał doskonały humor - a Vale nie powiązał jeszcze tego z własnym dobrym humorem i ze szczerym entuzjazmem, z jakim podchodził ostatnio do życia. Zawsze skupiał się na jedynaku bez reszty, syn był jego oczkiem w głowie, ale stale towarzysząca im melancholia ostatnio gdzieś się rozwiała, pozwalając Hectorowi wymyślać kreatywniejsze zabawy i lepiej wczuwać się w role podczas czytania książek na głos.
Zmienili się nie tylko oni - Yvette mogła zauważyć, że z jadalni zniknęły niepasujące do wnętrza bibeloty, które mogła zauważyć gdy bywała tutaj zimą. Porcelanowe figurki, ohydny zegar z kukułką, nielubiany dywan - Hector pozbył się tego wszystkiego gdy opróżniał pod koniec marca sypialnię Beatrice. Za każdym razem kontrolnie zerkał na syna albo pytał go, czy coś zachować - ale Orestes akurat bawił się w małego alchemika i wydawał się zmianami zupełnie niezainteresowany.
-Za to - pokój Orestesa był na tyle daleko, że mogli mówić swobodnie. -ty wydajesz się zmartwiona. - zauważył nieśmiało, delikatnie, tym swoim łagodnym, magipsychiatrycznym tonem. Byli przyjaciółmi, ale nie był ślepy - wiedział, jak zachowywali się ludzie, gdy chcieli spytać o coś wykraczającego poza utarte schematy. A dzisiaj spojrzenie Yvette było jakieś zamglone, jakby po głowie chodziło jej coś innego niż sobotni, skromny obiad u Vale'ów.
Wszystko w porządku? - mógłby spytać, ale nie lubił strzępić języka na próżne uprzejmości, nie z przyjaciółmi, a od roku przecież nic nie było w porządku. Tęsknił za czasami, w których mógłby ugościć Yvette pieczenią z mięsa (nie, nie tęsknił, nie tak naprawdę - Beatrice nigdy nie wpuściłaby jej do domu, te czasy istniały tylko w jego wyobraźni), a to tylko najmniejszy z ich, z jego obecnych problemów. Nie mówił jednak nic więcej, każdy miał własne problemy i własne poglądy - a ich poglądy powinny w teorii odpowiadać czystokrweistej pozycji ich rodzin. Po prostu spojrzał uzdrowicielce prosto w oczy, łagodnie i cierpliwie, jakby chciał ją zachęcić do rozmowy - ze wszelkich sił starał się zachowywać naturalnie, jak kolega, ale zawsze lepiej radził sobie w gabinecie niż podczas spotkań towarzyskich. Jego spojrzenie pozostawało więc boleśnie przenikliwe - jakby doskonale widział cienie pod oczyma uzdrowicielki, ślady niedawnych zmartwień, jakąś troskę i wahanie skryte pod jej ciepłym z pozoru uśmiechem.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zagubiona dźwięczność i lekkość w głoskach nie drażniła jej ucha. Przyzwyczaiła się już do tego, że dla anglików to jak się nazywała brzmiało obco i było trudne do wymówienia. W porcie zasłyszała najprawdopodobniej każdą możliwą wersję swojego imienia i nazwiska. Te bardziej i mniej poprawne. Po czasie przestała po prostu zwracać już na to uwagę. Z przyjemnością obserwowała jak na twarz siedzącego przed nią mężczyzny wypływa uśmiech. Niewymuszony. Szczery. Taki, który dosięgał jego jasnych oczu. Odwzajemniła go, ale dziś to ten należący do niej zdawał się być bardziej przygaszony. Powiodła wzrokiem za tym jego domyślając się co miał na myśli. Opieka nad Orestesem była czystą przyjemnością. Dawała jej mnóstwo radości, osładzała dnie. Zawsze chciała być uzdrowicielką, nieść pomoc, ale prócz tego pragnęła też rodziny. Stworzenia nowego życia, ukształtowania go, zatroszczenia się o kogoś kogo nosiłaby w swym sercu. Szansa przepadła, ale pragnienie, czy nawet zwierzęcy, drzemiący w niej instynkt nie. Opieka nad Orestesem była zbawienna. Zabawa z nim, rozmowa, wspólne czytanie, spędzanie czasu, obserwowanie jak rośnie i się rozwija. Znaczyło to dla niej wiele. Fakt, że była tu tak mile widziana, że Hector liczył się z jej zdaniem, że mogła siedzieć z nimi przy jednym stole, z czułością każdej matki pogładzić włosy chłopca składając czuły pocałunek na czubku jego głowy zanim ten zniknie w swoim pokoju by zostawić dorosłych samych, a samemu dać się ponieść światu wyobraźni. - Przestań. To ja powinnam dziękować tobie. Wam. - Była wdzięczna za wszystko co dla niej zrobili. Dla kogoś innego mogło nie mieć to znaczenia, ale dla niej, po tym co ją spotkało, było wszystkim i jeszcze więcej. - Tak. Z czasem zawsze jest lepiej. Łatwiej. - Zgodziła się samej zauważając zmiany w chłopcu. Nie wierzyła, że czas leczył rany. Te nigdy się nie goiły w pełni. Czasem się zasklepiały by znów się otworzyć, innego razu jątrzyły przyprawiając o niewyobrażalny ból. Potrafiły się też zamknąć, ale nigdy nie dały o sobie zapomnieć. Może chłopcu przyjdzie żyć z tym łatwiej z racji na wiek? Może wręcz przeciwnie? Czas miał pokazać. - A co z tobą? - Przeniosła wzrok znów na szatyna starając się wyliczyć różnice, które teraz w nim dostrzegała.
- Aż tak widać? - Nigdy nie była dobra w udawaniu. Nie zaprzeczyła, bo i nie było powodu. Hector potrafił bardzo dobrze czytać w ludziach, odkrywać nawet te niezapisane jeszcze karty. - Ciężko teraz chyba o kogoś kto czymś by się nie martwił. - Bieda, wojna, śmierć. Wszędzie tego było pełno. W takich czasach przyszło im żyć. Orestesowi... Przyglądała się Hectorowi przez chwilę. Ciepłu w spojrzeniu, łagodnym rysą. Był cierpliwy i wyrozumiały. Wiedział o niej więcej niż inni. Więcej niż chciałaby dzielić, a jednak cieszyła się, że to właśnie on posiadał tą wiedzę. Ufała mu. Jak wiele więcej mogła mu jeszcze zdradzić? - Chciałabym cię o coś poprosić. - Zaczęła odkładając filiżankę na spodek, aby móc w pełni skupić się na rozmowie. - Czy znalazłbyś może czas dla jeszcze jednego pacjenta? - Nie chciała się narzucać. Szczególnie, że wyskoczyła z tym tak nagle. Przez te kilka dni obserwowała Celine uważnie, nie potrzebowała jednak tego, aby stwierdzić, że dziewczyna potrzebowała pomocy. Profesjonalnej pomocy. Robiła to, aby spostrzec odpowiedni moment, zanalizować jej stan i gotowość na kolejne kroki. Potrzebowała terapii, możliwości zawalczenia męczącymi ją demonami na własnych zasadach, aby móc ruszyć dalej.
- Nie dla mnie. - Od razu zaznaczyła zanim zdążyłby poruszyć ten temat. - Wprowadziła się do mnie moja kuzynka - Celine. Na początku kwietnia. Nie jesteśmy blisko spokrewnione, ale nasze drogi przeplotły się w porcie. - Powinny nigdy się nie rozdzielić. Celine nie była jej odpowiedzialnością. W jej wieku była już dorosłą kobietą, a nie dziewczęciem. Ale ona żyła otoczona bańką, chroniona nazwiskiem, reputacją i majątkiem. Nigdy nie musiała mierzyć się z tym co ona. Postąpiła jednak krok w pomocy jej. Zbliżyła się do niej. A jednak nie zaangażowała się w pełni. Odpuściła zbyt szybko, dała jej odejść, omotać się innym. Zawiodła. - Przesłodka z niej istota, ma w sobie tak wiele ciepła i dobroci, ale jest jeszcze młodziutka, naiwna. Ona... dużo przeszła. - Zbyt wiele. Na ile sposobów ją już złamano? O ilu jeszcze nie wiedziała? - Była w Tower. Myślałam, byłam przekonana, że nie żyje. - Ci, którzy tam trafiają często już nie wracają. Zamknęła oczy szukając w sobie odwagi, której zawsze jej brakowało. - Przez chwilę miałam nawet taką nadzieję. - Przyznała szczerze z trudem wypowiadając gorzkie słowa. Otworzyła oczy, aby wbić swój wzrok prosto w mężczyznę. Mógł zobaczyć jej uczucia jak na dłoni. Nie starała się nawet ich kryć. Zmęczenie, wstyd, żal, złość. To ostatnie wyszło teraz przed szereg towarzysząc dłoni zaciśniętej kurczowo na oparciu fotela. Na kogo była tak wściekła? Na okrucieństwo losu? Niesprawiedliwość? Ludzi, których Celine napotkała na swojej drodze? Tych, którzy chcieli ją wykorzystać, skrzywdzić? Tych, którzy niesłusznie ją oskarżyli? Nie. Zła była głównie na siebie.
- Widziałam co robią tam ludziom. Na ciałach tych, którzy wrócili. Jak ich torturowali, głodzili, to co robili takim dziewczętom jak ona. To co wciąż robią. - Ciało kobiety przeszedł dreszcz obrzydzenia. Wspomnienia jak żywe tańczyły przed jej oczami. W gorączce uzdrawiania potrafiła odgrodzić się od emocji, skupić się na zadaniu, powstrzymać drżenie dłoni. Później jednak, gdy czyjeś życie znikało z szali, zegar nie tykał nad jej głową, wszystko wracało. Twarze niektórych były wyraźne w jej pamięci, inne były zamazane, bo przecież było ich tak wielu. Ale pokaleczone, stłamszone, zakrwawione ciała pamięta doskonale. - Na ulicach nie było lepiej. - Powiedziała to tak cicho, że nie miała pewności czy Hector był w stanie ją dosłyszeć. Ciała na ulicach, bruk okryty lepką krwią, obdarte ze skóry ciała, nabity na pal zarządca, roztrzaskane główki dzieci... Londyn został oczyszczony, ale wojna i okrucieństwo dalej trawiły ten kraj, zabierały kolejne istnienia, żniwom nie było końca. Te same sceny można było widzieć w lasach, obozach, domach, wszędzie.
Nabrała powietrza do płuc czując jakby miała się zaraz udusić. Odbiegła od tematu. - Nie poradzę sobie sama. Zbyt wiele przeszła, jestem z nią za blisko. Nie mogę jej pomóc jak należy. Potrafię wyleczyć jej ciało, spróbować ukoić jej ducha, ale nie dam sobie rady z tym co kryje się w jej głowie. Nie znam się na tym. Nie tak jak ty. - Potrzebuję pomocy. Mógł spostrzec żar jej prośby w głosie i w oczach. Musiała zadbać o Celine. Obiecała sobie, że już jej nie zawiedzie. Że nie zawiedzie już nikogo. Była jej tak wiele winna. Musiała dołożyć wszelkich starań, aby przywrócić błysk w jej oku, słodycz uśmiechu, bijące od niej ciepło, lekkość ruchów jakby nigdy nie przestawała tańczyć.
- Aż tak widać? - Nigdy nie była dobra w udawaniu. Nie zaprzeczyła, bo i nie było powodu. Hector potrafił bardzo dobrze czytać w ludziach, odkrywać nawet te niezapisane jeszcze karty. - Ciężko teraz chyba o kogoś kto czymś by się nie martwił. - Bieda, wojna, śmierć. Wszędzie tego było pełno. W takich czasach przyszło im żyć. Orestesowi... Przyglądała się Hectorowi przez chwilę. Ciepłu w spojrzeniu, łagodnym rysą. Był cierpliwy i wyrozumiały. Wiedział o niej więcej niż inni. Więcej niż chciałaby dzielić, a jednak cieszyła się, że to właśnie on posiadał tą wiedzę. Ufała mu. Jak wiele więcej mogła mu jeszcze zdradzić? - Chciałabym cię o coś poprosić. - Zaczęła odkładając filiżankę na spodek, aby móc w pełni skupić się na rozmowie. - Czy znalazłbyś może czas dla jeszcze jednego pacjenta? - Nie chciała się narzucać. Szczególnie, że wyskoczyła z tym tak nagle. Przez te kilka dni obserwowała Celine uważnie, nie potrzebowała jednak tego, aby stwierdzić, że dziewczyna potrzebowała pomocy. Profesjonalnej pomocy. Robiła to, aby spostrzec odpowiedni moment, zanalizować jej stan i gotowość na kolejne kroki. Potrzebowała terapii, możliwości zawalczenia męczącymi ją demonami na własnych zasadach, aby móc ruszyć dalej.
- Nie dla mnie. - Od razu zaznaczyła zanim zdążyłby poruszyć ten temat. - Wprowadziła się do mnie moja kuzynka - Celine. Na początku kwietnia. Nie jesteśmy blisko spokrewnione, ale nasze drogi przeplotły się w porcie. - Powinny nigdy się nie rozdzielić. Celine nie była jej odpowiedzialnością. W jej wieku była już dorosłą kobietą, a nie dziewczęciem. Ale ona żyła otoczona bańką, chroniona nazwiskiem, reputacją i majątkiem. Nigdy nie musiała mierzyć się z tym co ona. Postąpiła jednak krok w pomocy jej. Zbliżyła się do niej. A jednak nie zaangażowała się w pełni. Odpuściła zbyt szybko, dała jej odejść, omotać się innym. Zawiodła. - Przesłodka z niej istota, ma w sobie tak wiele ciepła i dobroci, ale jest jeszcze młodziutka, naiwna. Ona... dużo przeszła. - Zbyt wiele. Na ile sposobów ją już złamano? O ilu jeszcze nie wiedziała? - Była w Tower. Myślałam, byłam przekonana, że nie żyje. - Ci, którzy tam trafiają często już nie wracają. Zamknęła oczy szukając w sobie odwagi, której zawsze jej brakowało. - Przez chwilę miałam nawet taką nadzieję. - Przyznała szczerze z trudem wypowiadając gorzkie słowa. Otworzyła oczy, aby wbić swój wzrok prosto w mężczyznę. Mógł zobaczyć jej uczucia jak na dłoni. Nie starała się nawet ich kryć. Zmęczenie, wstyd, żal, złość. To ostatnie wyszło teraz przed szereg towarzysząc dłoni zaciśniętej kurczowo na oparciu fotela. Na kogo była tak wściekła? Na okrucieństwo losu? Niesprawiedliwość? Ludzi, których Celine napotkała na swojej drodze? Tych, którzy chcieli ją wykorzystać, skrzywdzić? Tych, którzy niesłusznie ją oskarżyli? Nie. Zła była głównie na siebie.
- Widziałam co robią tam ludziom. Na ciałach tych, którzy wrócili. Jak ich torturowali, głodzili, to co robili takim dziewczętom jak ona. To co wciąż robią. - Ciało kobiety przeszedł dreszcz obrzydzenia. Wspomnienia jak żywe tańczyły przed jej oczami. W gorączce uzdrawiania potrafiła odgrodzić się od emocji, skupić się na zadaniu, powstrzymać drżenie dłoni. Później jednak, gdy czyjeś życie znikało z szali, zegar nie tykał nad jej głową, wszystko wracało. Twarze niektórych były wyraźne w jej pamięci, inne były zamazane, bo przecież było ich tak wielu. Ale pokaleczone, stłamszone, zakrwawione ciała pamięta doskonale. - Na ulicach nie było lepiej. - Powiedziała to tak cicho, że nie miała pewności czy Hector był w stanie ją dosłyszeć. Ciała na ulicach, bruk okryty lepką krwią, obdarte ze skóry ciała, nabity na pal zarządca, roztrzaskane główki dzieci... Londyn został oczyszczony, ale wojna i okrucieństwo dalej trawiły ten kraj, zabierały kolejne istnienia, żniwom nie było końca. Te same sceny można było widzieć w lasach, obozach, domach, wszędzie.
Nabrała powietrza do płuc czując jakby miała się zaraz udusić. Odbiegła od tematu. - Nie poradzę sobie sama. Zbyt wiele przeszła, jestem z nią za blisko. Nie mogę jej pomóc jak należy. Potrafię wyleczyć jej ciało, spróbować ukoić jej ducha, ale nie dam sobie rady z tym co kryje się w jej głowie. Nie znam się na tym. Nie tak jak ty. - Potrzebuję pomocy. Mógł spostrzec żar jej prośby w głosie i w oczach. Musiała zadbać o Celine. Obiecała sobie, że już jej nie zawiedzie. Że nie zawiedzie już nikogo. Była jej tak wiele winna. Musiała dołożyć wszelkich starań, aby przywrócić błysk w jej oku, słodycz uśmiechu, bijące od niej ciepło, lekkość ruchów jakby nigdy nie przestawała tańczyć.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Z początku nie zauważył nawet, jak łatwo było uśmiechać się do Yvette. Przez całe życie każdy uśmiech wymagał wszak namysłu, wymuszonej łagodności, uprzejmego skinienia głową, odpowiedniego ułożenia kącików ust. Zdarzały się wyjątki, oczywiście - starsza z sióstr, Leta gdy była jeszcze mała, Cassandra i Archibald, Orestes i wreszcie t e n, przy którym uśmiechu nie dało się pohamować - ale w dorosłości zawieranie przyjaźni i opuszczanie gardy było takie trudne, coraz trudniejsze. Od ślubu ciężko było mu zresztą utrzymywać swobodny kontakt nawet z Archibaldem (choć o spotkania z nim walczył z Beatrice - aż do maja 1957 - jak lew z godła domu przyjaciela), a na nowe znajomości zupełnie odeszła ochota. Był introwertykiem, cenił ciszę, a we własnym domu - jedynym bezpiecznym miejscu - było przez lata niebezpiecznie i zbyt głośno.
Wtedy, w pracy - niby głośnej, ale zarazem cichej, bo słowa na terapii kontrolowal w końcu o n - poznał francuską uzdrowicielkę, usłyszał plotki szeptane w korytarzu. Zawsze za jej plecami, nigdy wprost do niego (był zbyt nudny, by z nim plotkowano), ale zawsze przecież słyszał, zawsze zachowywał czujność. Przez kilka (tygo)dni trochę obawiał się rozmowy, ale potrafił przecież rozmawiać z każdym za fasadą uprzejmej maski, a gdy wreszcie odezwał się do Yvette w cztery oczy (nie pamiętał nawet, o czym rozmawiali, chyba o jakimś pacjencie po groźnym wypadku) - znalazł w jej źrenicach znajomy smutek.
Wtedy zaczęło był łatwo, rozumiał w końcu smutek i ból, rozumiał je najmocniej ze wszystkich emocji - i nawet się nie spostrzegli, a niepostrzeżenie minęło kilka lat, siedziała w jego domu, przytulał się do niej jego syn, a on uśmiechał się bez smutku i bez wysiłku i wszystko zdawało się dziwnie proste, dziwnie naturalne. Czasami nawet prostsze niż szkolne przyjaźni, bo dojrzalsze - jako nastolatek nie chciał nigdy pokazać ludziom, że tonie, a z Yvette obydwoje dojrzale udawali, że jakoś się trzymają.
Rozumieli się w ciszy, rozumieli się w smutku gdy Beatrice żyła. Dopiero po jej śmierci Hector uświadomił sobie, że teraz nad nim i przyjaciółką ciąży nowy, niezręczny sekret.
Yvette nadal opłakiwała swojego męża.
A on nie mógł po n i e j płakać.
W jesieni myślał, że po prostu mu przejdzie, że temat się rozmyje, że po prostu nie umiał n i c czuć.
W marcu uświadomił sobie wreszcie, że "n i c" przez cały czas było ulgą, skrytą sprytnie pod kotarą troski o syna. Teraz - gdy już wiedział - musiał pilnować się przy Yvette bardziej, w głębi serca lękając się, że gdy przejrzy jego maskaradę to nie będzie myślała już o nim tak... dobrze.
Powiódł oczyma za Orestesem, mimowolnie zastanawiając się, czy łatwiej dotyczy jego, jej, czy może jej syna. Lepiej nie pytać, choć wiedział, że najprawdopodobniej Yvette zadręczała się - a on wraz z nią - pytaniem, czy t a m t e n chłopiec ją pamięta.
Czy Orestes będzie pamiętał mamę? Na pewno tak, błysk rudych włosów w cyrku udowodnił to zbyt dobitnie.
-Pewnie masz rację. Ostatnio byliśmy w cyrku i cieszył się... prawie normalnie. - wyznał cicho, choć w teorii wiedział, że z zamkniętych drzwi chłopiec i tak ich nie usłyszy. -Cieszy się też, gdy przychodzisz. - wtrącił niezręcznie, choć Yvette chyba to widziała. Orestes nie był jednak ekspresyjnym dzieciom, jedynie taki bywał, a Hector w głębi duszy bał się, że ludzie nie będą go rozumieć, tak jak nigdy nie rozumieli jego samego. Chłopiec miał (chyba po matce...) odrobinę większą łatwość w nawiązywaniu kontaktów, choć podobnie jak Hector zamykał się w sobie, a ojciec mimowolnie go usprawiedliwiał.
-Ja... - umyślnie odwlekał odpowiedź, tak długo jak mógł. -...masz rację, czas leczy rany. - przyznał i ku własnej uldze - nie skłamał, a usta mógł wygiąć w bladym uśmiechu.
Nie sprecyzował w końcu, jakie rany.
Uniósł łagodnie brwi, gdy spytała, jak bardzo widać jej zmartwienia. Rozumiał zdziwienie, sam nie znosił wychodzić z cienia, a w jakiś sposób byli przecież do siebie podobni.
-Bardziej niż zwykle. - wyjaśnił, tonem miękkim, ale w sposób bezwzględnie szczery. Z nią mógł być przecież bardziej szczery niż z innymi, a zasługiwała na prawdę. Zawsze jesteś zmartwiona, Yvette. -Ale - dla mnie. Pacjenci nie zauważą. - uspokoił ją, tknięty odruchem współczucia. Prawie nigdy nic nie zauważali, uzdrowiciele - a szczególnie magipsychiatrzy - byli przecież dla nich cieniami, tłem, światłem różdżki i dymem eliksirów.
Dla wszystkich, poza jednym. On zauważył. - niemalże od razu, od pierwszej i jedynej wizyty i pierwszego wejrzenia, a Hector tak się tego przestraszył, że przez moment wydawało mu się, że go za to znienawidził. Jedynie na krótkie minuty, dopóki nie poczuł też strachu o niego, a nienawiść łatwo pomylić z czymś innym i dawno temu myślał, że tylko strach rozróżnia te obydwa uczucia.
(Dlatego nie mógł nienawidzić ojca, prawda? A zarazem, wiedząc już czym jest miłość, rozumiał już, że dawno temu nic o niej nie wiedział).
Odegnał jednak prędko inne myśli, by skupić się na Yvette, na teraźniejszości, ostatnio łatwiej mu było łapać dzień i po raz pierwszy od bardzo dawna czuł szczerą ochotę, by przeżywać każdą chwilę, by próbować się nią cieszyć. I cieszył się szczerze obiadem z przyjaciółką, ale każdym słowem stawało się jasne, że jej coś ciąży - że, znając ją, stara się tego nie okazać, walczy ze skromnością i dumą. Tak ich w końcu wychowano, Baudelaire'ów i Vale'ów, choć w dwóch różnych krajach. Głowa prosto, ściągnięte barki, korzystne małżeństwo, kariera. Co poszło nie tak, że ona leczyła ludzi z najniższych warstw społeczeństwa zamiast lśnić u boku jakiegoś lorda; a on pozostał sam w pustym domu i pomimo specjalizacji z ludzkich emocji czasem nie rozumiał już niczego?
-Zawsze możesz mnie o coś poprosić. - przypomniał łagodnie. Może dla niej czas spędzany z Orestesem był wytchnieniem, ale nie mógłby kupić pomocy i czasu, które im oferowała. Były bezcenne. Spodziewał się przysługi - była tak zawstydzona, że może nawet prośby o pieniądze (choć tego nie spodziewałby się po Yvette nigdy, ale martwił się odkąd przeprowadziła się do portu i martwił się jeszcze bardziej, odkąd zaczęła się wojna) - ale nie pacjenta. Rozchylił usta z lekkim zdziwieniem, oczy rozbłysły, -Oczywiście, że tak. - wyrwało mu się, gdy próbował powściągnąć ciekawość i zmusić się do cierpliwego wyrazu twarzy.
Pacjenci zawsze byli niczym prezent, niespodzianka, zagadka czekająca na rozwikłanie. Ale kogo miała na myśli Yvette? Kogoś, komu przyszyła kończynę, kogoś, kto wylizał się z ciężkich ran?
Słuchał uważnie, ale nie spodziewał się, że nie chodziło o jej pacjenta. W głębi duszy wiedział przecież, że nie poprosi o pomoc dla siebie (choć rozbawiła go prędkość, z jaką to dodała), choć zmagał się z chęcią zaoferowania jej tej pomocy. Bał się jednak jej dumy, starał się więc pomagać subtelnie, jak Archibaldowi. Prewett nigdy tego nie zauważał, ale Yvette była bystrzejsza, musiał pilnować, by nie przekroczyć granicy magipsychiatrii i przyjaźni.
-Celine. - powtórzył na próbę, jakby testując akcent, ale w jasnych oczach błysnęło coś jeszcze.
Poznał niedawno Celinę pod wieżą w Walii - czy istniały aż takie zbiegi okoliczności?
-Jak bardzo młoda? - upewnił się, niby z medyczną ciekawością, ale przypominając sobie sylwetkę młodej, jasnowłosej dziewczyny. Krew na dłoni.
Wspomnienie szybko rozwiało się, w zimnym dreszczu goryczy kolejnych słów.
Yvette miała kuzynkę w Tower? Bała się, że nie żyje? Kiedy?
-Nie mówiłaś... - wyrwało mu się nonsensownie i natychmiast ugryzł się w język, ze wstydem.
Nie mówiła, a on nie pytał. Tak już między nimi było, nie powinien się dziwić, to dzięki takim granicom czuli się ze sobą dobrze - dlaczego poczuł zatem przeszywające poczucie winy?
Nie wiedziałem, a mógłbym...
Właśnie, co? Porozmawiać? Rozproszyć ją zabawą z siedmioletnim dzieckiem? Zaproponować eliksir uspokajający? N i c byś nie mógł, Hectorze, w obliczu Tower nikt nic nie może. - gorzka realizacja wybrzmiała w jego głowie z szorstkim akcentem słyszanym w dzieciństwie.
-Rozumiem. - wyszeptał, wznosząc na nią smutne spojrzenie. Pokręcił łagodnie głową, nie musiała czuć się winna. Naprawdę rozumiał, choć Yvette zdawała się kochać Celine, a on...
-Widziałaś[b] - spytał ostrożnie, bardzo cicho [b]-jej obrażenia? - była uzdrowicielką, musiała. A jeśli miał ją leczyć, to lepiej wiedzieć od Yvette - nieważne, jak bardzo by to bolało.
Poczucie winy stawało się większe, bardziej dokuczliwe. Yvette widziała to wszystko, a on nie widział nic, w bezpiecznym i egoistycznym azylu. Nic, poza powodzianami w Devon i...
-...widziałem człowieka bez duszy. - nie był świadom, że powiedział to na głos, choć szeptem, na moment spoglądając w okno, walcząc z fantomowym chłodem. Zamrugał prędko, przepraszająco.
Nie chciał jej przerywać. Miał nadzieję, że szept wyrwał się na tyle cicho, by nie usłyszała.
Spojrzał kontrolnie na Yvette, na to, jak wciąga powietrze. Wyglądała, jakby ona też czuła się, jakby tonęła. Wziął głębszy oddech, nauczył się już radzić sobie bez magii ze wspomnieniami dementorów, ale...
-Po Paxo będzie łatwiej o tym mówić. - zaproponował nieśmiało, mrugając zbyt często. Nie chciał jej urazić samą propozycją, choć na kogoś innego rzuciłby zaklęcie bez wahania, może nawet bez zapowiedzi.
-Pomogę. Oczywiście, ze pomogę. - zapewnił, nachylając się lekko nad stołem, by chwycić Yvette za dłonie - jeszcze bardziej nieśmiało niż gdy proponował zaklęcie, podobne gesty nigdy nie przychodziły mu łatwo, nawet (szczególnie) wobec własnej siostry. Dopiero od niedawna na własnej skórze przekonał się, że bliskość też potrafi uspokajać i chyba chciał spróbować - pokazać Yvette, że przecież tu jest. Dla nich.
-Czy Celine... mieszka w Walii? Spotkałem dziewczynę o tym imieniu. - wydusił wreszcie, po sekundzie (to i tak długo) cofając dłonie. Odwrócił wzrok, nie chcąc, by dostrzegła w nim zmartwienie i potwierdzenie własnych obaw.
Tamta Celine spod wieży w Llangurig... była w złym stanie. Widział to nawet podczas kwadransa rozmowy.
Wtedy, w pracy - niby głośnej, ale zarazem cichej, bo słowa na terapii kontrolowal w końcu o n - poznał francuską uzdrowicielkę, usłyszał plotki szeptane w korytarzu. Zawsze za jej plecami, nigdy wprost do niego (był zbyt nudny, by z nim plotkowano), ale zawsze przecież słyszał, zawsze zachowywał czujność. Przez kilka (tygo)dni trochę obawiał się rozmowy, ale potrafił przecież rozmawiać z każdym za fasadą uprzejmej maski, a gdy wreszcie odezwał się do Yvette w cztery oczy (nie pamiętał nawet, o czym rozmawiali, chyba o jakimś pacjencie po groźnym wypadku) - znalazł w jej źrenicach znajomy smutek.
Wtedy zaczęło był łatwo, rozumiał w końcu smutek i ból, rozumiał je najmocniej ze wszystkich emocji - i nawet się nie spostrzegli, a niepostrzeżenie minęło kilka lat, siedziała w jego domu, przytulał się do niej jego syn, a on uśmiechał się bez smutku i bez wysiłku i wszystko zdawało się dziwnie proste, dziwnie naturalne. Czasami nawet prostsze niż szkolne przyjaźni, bo dojrzalsze - jako nastolatek nie chciał nigdy pokazać ludziom, że tonie, a z Yvette obydwoje dojrzale udawali, że jakoś się trzymają.
Rozumieli się w ciszy, rozumieli się w smutku gdy Beatrice żyła. Dopiero po jej śmierci Hector uświadomił sobie, że teraz nad nim i przyjaciółką ciąży nowy, niezręczny sekret.
Yvette nadal opłakiwała swojego męża.
A on nie mógł po n i e j płakać.
W jesieni myślał, że po prostu mu przejdzie, że temat się rozmyje, że po prostu nie umiał n i c czuć.
W marcu uświadomił sobie wreszcie, że "n i c" przez cały czas było ulgą, skrytą sprytnie pod kotarą troski o syna. Teraz - gdy już wiedział - musiał pilnować się przy Yvette bardziej, w głębi serca lękając się, że gdy przejrzy jego maskaradę to nie będzie myślała już o nim tak... dobrze.
Powiódł oczyma za Orestesem, mimowolnie zastanawiając się, czy łatwiej dotyczy jego, jej, czy może jej syna. Lepiej nie pytać, choć wiedział, że najprawdopodobniej Yvette zadręczała się - a on wraz z nią - pytaniem, czy t a m t e n chłopiec ją pamięta.
Czy Orestes będzie pamiętał mamę? Na pewno tak, błysk rudych włosów w cyrku udowodnił to zbyt dobitnie.
-Pewnie masz rację. Ostatnio byliśmy w cyrku i cieszył się... prawie normalnie. - wyznał cicho, choć w teorii wiedział, że z zamkniętych drzwi chłopiec i tak ich nie usłyszy. -Cieszy się też, gdy przychodzisz. - wtrącił niezręcznie, choć Yvette chyba to widziała. Orestes nie był jednak ekspresyjnym dzieciom, jedynie taki bywał, a Hector w głębi duszy bał się, że ludzie nie będą go rozumieć, tak jak nigdy nie rozumieli jego samego. Chłopiec miał (chyba po matce...) odrobinę większą łatwość w nawiązywaniu kontaktów, choć podobnie jak Hector zamykał się w sobie, a ojciec mimowolnie go usprawiedliwiał.
-Ja... - umyślnie odwlekał odpowiedź, tak długo jak mógł. -...masz rację, czas leczy rany. - przyznał i ku własnej uldze - nie skłamał, a usta mógł wygiąć w bladym uśmiechu.
Nie sprecyzował w końcu, jakie rany.
Uniósł łagodnie brwi, gdy spytała, jak bardzo widać jej zmartwienia. Rozumiał zdziwienie, sam nie znosił wychodzić z cienia, a w jakiś sposób byli przecież do siebie podobni.
-Bardziej niż zwykle. - wyjaśnił, tonem miękkim, ale w sposób bezwzględnie szczery. Z nią mógł być przecież bardziej szczery niż z innymi, a zasługiwała na prawdę. Zawsze jesteś zmartwiona, Yvette. -Ale - dla mnie. Pacjenci nie zauważą. - uspokoił ją, tknięty odruchem współczucia. Prawie nigdy nic nie zauważali, uzdrowiciele - a szczególnie magipsychiatrzy - byli przecież dla nich cieniami, tłem, światłem różdżki i dymem eliksirów.
Dla wszystkich, poza jednym. On zauważył. - niemalże od razu, od pierwszej i jedynej wizyty i pierwszego wejrzenia, a Hector tak się tego przestraszył, że przez moment wydawało mu się, że go za to znienawidził. Jedynie na krótkie minuty, dopóki nie poczuł też strachu o niego, a nienawiść łatwo pomylić z czymś innym i dawno temu myślał, że tylko strach rozróżnia te obydwa uczucia.
(Dlatego nie mógł nienawidzić ojca, prawda? A zarazem, wiedząc już czym jest miłość, rozumiał już, że dawno temu nic o niej nie wiedział).
Odegnał jednak prędko inne myśli, by skupić się na Yvette, na teraźniejszości, ostatnio łatwiej mu było łapać dzień i po raz pierwszy od bardzo dawna czuł szczerą ochotę, by przeżywać każdą chwilę, by próbować się nią cieszyć. I cieszył się szczerze obiadem z przyjaciółką, ale każdym słowem stawało się jasne, że jej coś ciąży - że, znając ją, stara się tego nie okazać, walczy ze skromnością i dumą. Tak ich w końcu wychowano, Baudelaire'ów i Vale'ów, choć w dwóch różnych krajach. Głowa prosto, ściągnięte barki, korzystne małżeństwo, kariera. Co poszło nie tak, że ona leczyła ludzi z najniższych warstw społeczeństwa zamiast lśnić u boku jakiegoś lorda; a on pozostał sam w pustym domu i pomimo specjalizacji z ludzkich emocji czasem nie rozumiał już niczego?
-Zawsze możesz mnie o coś poprosić. - przypomniał łagodnie. Może dla niej czas spędzany z Orestesem był wytchnieniem, ale nie mógłby kupić pomocy i czasu, które im oferowała. Były bezcenne. Spodziewał się przysługi - była tak zawstydzona, że może nawet prośby o pieniądze (choć tego nie spodziewałby się po Yvette nigdy, ale martwił się odkąd przeprowadziła się do portu i martwił się jeszcze bardziej, odkąd zaczęła się wojna) - ale nie pacjenta. Rozchylił usta z lekkim zdziwieniem, oczy rozbłysły, -Oczywiście, że tak. - wyrwało mu się, gdy próbował powściągnąć ciekawość i zmusić się do cierpliwego wyrazu twarzy.
Pacjenci zawsze byli niczym prezent, niespodzianka, zagadka czekająca na rozwikłanie. Ale kogo miała na myśli Yvette? Kogoś, komu przyszyła kończynę, kogoś, kto wylizał się z ciężkich ran?
Słuchał uważnie, ale nie spodziewał się, że nie chodziło o jej pacjenta. W głębi duszy wiedział przecież, że nie poprosi o pomoc dla siebie (choć rozbawiła go prędkość, z jaką to dodała), choć zmagał się z chęcią zaoferowania jej tej pomocy. Bał się jednak jej dumy, starał się więc pomagać subtelnie, jak Archibaldowi. Prewett nigdy tego nie zauważał, ale Yvette była bystrzejsza, musiał pilnować, by nie przekroczyć granicy magipsychiatrii i przyjaźni.
-Celine. - powtórzył na próbę, jakby testując akcent, ale w jasnych oczach błysnęło coś jeszcze.
Poznał niedawno Celinę pod wieżą w Walii - czy istniały aż takie zbiegi okoliczności?
-Jak bardzo młoda? - upewnił się, niby z medyczną ciekawością, ale przypominając sobie sylwetkę młodej, jasnowłosej dziewczyny. Krew na dłoni.
Wspomnienie szybko rozwiało się, w zimnym dreszczu goryczy kolejnych słów.
Yvette miała kuzynkę w Tower? Bała się, że nie żyje? Kiedy?
-Nie mówiłaś... - wyrwało mu się nonsensownie i natychmiast ugryzł się w język, ze wstydem.
Nie mówiła, a on nie pytał. Tak już między nimi było, nie powinien się dziwić, to dzięki takim granicom czuli się ze sobą dobrze - dlaczego poczuł zatem przeszywające poczucie winy?
Nie wiedziałem, a mógłbym...
Właśnie, co? Porozmawiać? Rozproszyć ją zabawą z siedmioletnim dzieckiem? Zaproponować eliksir uspokajający? N i c byś nie mógł, Hectorze, w obliczu Tower nikt nic nie może. - gorzka realizacja wybrzmiała w jego głowie z szorstkim akcentem słyszanym w dzieciństwie.
-Rozumiem. - wyszeptał, wznosząc na nią smutne spojrzenie. Pokręcił łagodnie głową, nie musiała czuć się winna. Naprawdę rozumiał, choć Yvette zdawała się kochać Celine, a on...
-Widziałaś[b] - spytał ostrożnie, bardzo cicho [b]-jej obrażenia? - była uzdrowicielką, musiała. A jeśli miał ją leczyć, to lepiej wiedzieć od Yvette - nieważne, jak bardzo by to bolało.
Poczucie winy stawało się większe, bardziej dokuczliwe. Yvette widziała to wszystko, a on nie widział nic, w bezpiecznym i egoistycznym azylu. Nic, poza powodzianami w Devon i...
-...widziałem człowieka bez duszy. - nie był świadom, że powiedział to na głos, choć szeptem, na moment spoglądając w okno, walcząc z fantomowym chłodem. Zamrugał prędko, przepraszająco.
Nie chciał jej przerywać. Miał nadzieję, że szept wyrwał się na tyle cicho, by nie usłyszała.
Spojrzał kontrolnie na Yvette, na to, jak wciąga powietrze. Wyglądała, jakby ona też czuła się, jakby tonęła. Wziął głębszy oddech, nauczył się już radzić sobie bez magii ze wspomnieniami dementorów, ale...
-Po Paxo będzie łatwiej o tym mówić. - zaproponował nieśmiało, mrugając zbyt często. Nie chciał jej urazić samą propozycją, choć na kogoś innego rzuciłby zaklęcie bez wahania, może nawet bez zapowiedzi.
-Pomogę. Oczywiście, ze pomogę. - zapewnił, nachylając się lekko nad stołem, by chwycić Yvette za dłonie - jeszcze bardziej nieśmiało niż gdy proponował zaklęcie, podobne gesty nigdy nie przychodziły mu łatwo, nawet (szczególnie) wobec własnej siostry. Dopiero od niedawna na własnej skórze przekonał się, że bliskość też potrafi uspokajać i chyba chciał spróbować - pokazać Yvette, że przecież tu jest. Dla nich.
-Czy Celine... mieszka w Walii? Spotkałem dziewczynę o tym imieniu. - wydusił wreszcie, po sekundzie (to i tak długo) cofając dłonie. Odwrócił wzrok, nie chcąc, by dostrzegła w nim zmartwienie i potwierdzenie własnych obaw.
Tamta Celine spod wieży w Llangurig... była w złym stanie. Widział to nawet podczas kwadransa rozmowy.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechała się często. Lubiła myśleć, że szczerze. Przychodziło jej to łatwo, tak jakby usta układały się w ten kształt już z przyzwyczajenia. Głównie kierowała nią uprzejmość, najczęściej do pacjentów, z którymi miała kontakt niemal każdego dnia. Nie było to czymś do czego się zmuszała. Te uśmiechy pamięta bardzo dobrze z bankietów i przyjęć, z pracy w Mungu, gdzie kryła się za grzecznością. Nie były jednak tak naturalne jak przy bliskich, nigdy tak łatwe jak przed śmiercią męża. Nigdy nie uśmiechała się szerzej co wtedy. Pamięta dobrze ból policzków, gdy trzymała w ramionach małe zawiniątko. Z wdzięcznością zaakceptuje zmarszczki na twarzy, które mogły wtedy wyżłobić się na jej skórze.
Wszystko musi się jednak kiedyś skończyć. Dla niej szybciej niż myślała. Uśmiech bez towarzyszącej mu radości w oczach zamienił się w grymas. Nie wiedziała co by z nią było, gdyby nie wpadła w wir pracy, gdyby nie zajęła swych myśli innymi. Gdyby na swej drodze nie spotkała osób, którzy jej pomogli - bardziej, bądź mniej umyślnie. Nigdy nie miała przestać być mu wdzięczna. A zaczęło się tak prosto, od zwykłego wyciągnięcia dłoni do nieznajomego. Później, o dziwo, było jeszcze łatwiej. Do tej pory nie wiedziała na ile były to "sztuczki" mężczyzny wyuczone w zawodzie, a na ile on sam i relacja, która się między nimi utworzyła, ale koniec końców nie miało to w końcu żadnego większego znaczenia. Efekt był ten sam. Rozmowa przychodziła jej łatwo, łatwiej niż myślała, chociaż nie dzieliła się wszystkim. Nigdy tego nie potrafiła woląc zawsze gnieździć wszystko w sobie. W rozmowie i wspólnej ciszy odnaleźli jednak zrozumienie, a w zrozumieniu przyjaźń.
Nijak nie wiedziała co ma mu powiedzieć po śmierci żony. Takiej śmierci... dlatego prócz złożenia mu kondolencji i pytań o stan jego i Orestesa, nie mówiła nic. A przynajmniej, nic na ten temat. Bywała jednak u niego częściej przychodząc z nowymi, ciekawymi przypadkami pacjentów, nową książką, bądź oferując swą pomoc przy chłopcu. Chłopcu, nad którym opieka okazała się być dla niej najszczerszą przyjemnością. Przyglądała się mu zastanawiając się na ile podobny do niego był jej własny syn. I choć te myśli dręczyły ją cały czas w obecności Orestesa, tak wciąż mogła zauważyć, że czas z nim spędzony jej pomagał. Mogła mieć tylko nadzieję, że jemu w pewien sposób też. Ludzie nie są jednak substytutem innych. Nie była jego matką, co najwyżej "ciocią z sąsiedztwa", a i nie zajmowała się nim z samolubnych powódek. Miło jednak było "być" dla kogoś, a ktoś dla niej.
Oparła się wygodnie w fotelu samej wodząc wzrokiem za chłopcem, aż do momentu, gdy ten zniknął im z oczu. Uśmiechnęła się słysząc o wyprawie do cyrku, o tym, że Orestes pomału się otwiera. Nie wyobrażała sobie co musiało się dziać w jego głowie. Jej syn przynajmniej jej nie pamiętał... - Ja też się cieszę. - Odpowiedziała równie cicho czując ucisk w piersi. Widziała, ale usłyszenie tego z ust Hectora było czymś zupełnie innym. Udowodnieniem, że nie było to tylko i wyłącznie jej własne wrażenie.
Czy goi je jednak w pełni? Opowiadała Celine o bliznach, o tym, że cały czas się je nosi, o tym, że czasem można o nich zapomnieć, ale też potrafią dać o sobie znać. Po takich ranach zawsze zostawał ślad. Nie była to jednak do końca taka zła rzecz. Zawsze płynęła z niej lekcja, ale jaki był jej koszt?
Prychnęła rozbawiona na jego bezczelną szczerość, w żaden sposób nią jednak nie urażona. Wręcz przeciwnie. Nie zawsze jednak Hector bywał tak bezpośredni. Liczyła na inną odpowiedź, ale fakt, że zauważył szczególnie ją nie zdziwił. Faktycznie, zawsze była zmartwiona. To było ich cechą wspólną. Jej uśmiech powoli zanikł. Pokiwała głową odczuwając cichą ulgę. - Dobrze. Nie chcę żeby widzieli. - Nie mogli. Przy nich zawsze musiała być silna, profesjonalna, pewna tego co robi. Kto by zaufał zmartwionemu uzdrowicielowi?
Skoro już zauważył, a jej żałosne starania okazały się daremne, przestała udawać. Zamknęła oczy czując każdy mięsień w ciele, jak jej szczęka się zaciska, a brwi marszczą. Stabilne i pewne zawsze dłonie drżały lekko, a z twarzy zniknęły wszelkie barwy. Była zmarnowana, a czuła się starsza chociaż o dziesięć lat. Cóż musiał to być za widok. Wiedziała, że mówi prawdę, że mogła na niego liczyć, ale proszenie o pomoc nigdy nie przychodziło jej łatwo. Czuła się jednak bezsilna. Nie próbowała nawet ukryć ulgi, gdy się zgodził bez jakiegokolwiek zawahania, bez zadawania jakichkolwiek pytań. Całkowicie w ciemno. Mógł jednak jeszcze zmienić zdanie po usłyszeniu tego co miała mu jeszcze do powiedzenia.
- Dwadzieścia jeden lat. Nie ma matki, niedawno straciła ojca. Mieszkała przez jakiś czas na ulicy. Brała narkotyki. - Wyliczała, a był to zaledwie początek. Hector musiał wiedzieć o wszystkim, a przynajmniej o wszystkim o czym wiedziała, aby wyrobić sobie obraz sytuacji. Informacje były kluczowe w ich zawodzie, a nie miała pojęcia jak chętnie Celine zechce się nimi z nim dzielić.
- Przepraszam. - Spojrzała na niego czując posmak goryczy w ustach, a na jej twarzy wypisany był szczery żal. Nie chciała się tym dzielić. Tym co widziała, co słyszała i przeżyła. Niewiele by to zmieniło, o ile cokolwiek, a po co miała obciążać swoimi zmartwieniami kogoś innego? Ale może powinna mu powiedzieć? Zawsze była z nim szczera, po prostu wisiało nad nimi wiele niedomówień. Zawsze tłumaczyła sobie, że nie potrzebują słów, ale może jednak się myliła? - Tak. Zajęłam się nimi. - Ciało to jedno. Z takimi ranami poradzi sobie i ona i Celine, ale to co działo się w jej głowie, w jej duszy... - Okalecza się. Przyłapałam ją na tym. - Zacisnęła dłoń jeszcze mocniej na oparciu fotela obserwując jak bieleją jej kostki.
Usłyszała. - Bez duszy? - Spojrzała na jego profil z oczekiwaniem nie będąc pewną czy pociągnie dalej ten temat i wyjaśni jej co miał na myśli. Widziała ludzi bez duszy. Z błędnym spojrzeniem, egzystujących z dnia na dzień bez konkretnego celu. On na pewno też na takich trafił, była w końcu jedną z nich, więc nie mogło mu o to chodzić...
Chciała zaprzeczyć. Odpowiedź już cisnęła jej się na usta, ale z nich nie uleciała. Spuściła wzrok wpatrując się nachalnie w jego buty. - W porządku. - Faktycznie uraziło to jej dumę. Zawsze udawała silniejszą niż była i w tym cały problem - udawała. Gest Hectora ją zdziwił, ale przyjęła go ochoczo, dając mu się trzymać, ale nie odwzajemniając uścisku dłoni. Zamknęła znów oczy czując znajome pieczenie pod powiekami. Na Merlina... nie pamiętała już kiedy ostatni raz się tak zachowywała, kiedy pozwoliła sobie przy kimś być taką. - Mam wrażenie, że czasem się mnie boi. Że jeśli coś zrobi, bądź powie, to ją ukarzę. - Przez większość czasu zachowywała się przy niej normalnie, ale czasem miała wrażenie jakby widziała w niej kompletnie inną osobę.
Odetchnęła znów rozsiadając się w fotelu, pozwalając swoim mięśniom się rozluźnić. Kiedy była pewna, że żadne łzy nie popłyną po jej policzkach otworzyła oczy posyłając pełen wdzięczności uśmiech Hectorowi. - Tak. Na razie jest u mnie. Młodziutka blondynka. Półwila. - Ile takich dziewcząt chodziło po Walii? Nie był to raczej zbieg okoliczności. - Obawiam się, że nie potrafi do końca nad tym panować. Chcę byś o tym wiedział zanim się na cokolwiek zgodzisz. - Nad tym też będą musiały popracować... - Jaka była? Gdy ją spotkałeś? - Zlękniona? Zbyt ufna? Nie mogła trzymać jej pod kloszem. Jej dom nie był też Tower, a Celine była dorosła. Mogła więc chodzić i spotykać się z kimkolwiek chciała. Wciąż jednak się o nią martwiła. Co jeśli ktoś ją pozna? Co jeśli zaufa komuś komu nie powinna? Jak ktoś coś jej zrobi?
Wszystko musi się jednak kiedyś skończyć. Dla niej szybciej niż myślała. Uśmiech bez towarzyszącej mu radości w oczach zamienił się w grymas. Nie wiedziała co by z nią było, gdyby nie wpadła w wir pracy, gdyby nie zajęła swych myśli innymi. Gdyby na swej drodze nie spotkała osób, którzy jej pomogli - bardziej, bądź mniej umyślnie. Nigdy nie miała przestać być mu wdzięczna. A zaczęło się tak prosto, od zwykłego wyciągnięcia dłoni do nieznajomego. Później, o dziwo, było jeszcze łatwiej. Do tej pory nie wiedziała na ile były to "sztuczki" mężczyzny wyuczone w zawodzie, a na ile on sam i relacja, która się między nimi utworzyła, ale koniec końców nie miało to w końcu żadnego większego znaczenia. Efekt był ten sam. Rozmowa przychodziła jej łatwo, łatwiej niż myślała, chociaż nie dzieliła się wszystkim. Nigdy tego nie potrafiła woląc zawsze gnieździć wszystko w sobie. W rozmowie i wspólnej ciszy odnaleźli jednak zrozumienie, a w zrozumieniu przyjaźń.
Nijak nie wiedziała co ma mu powiedzieć po śmierci żony. Takiej śmierci... dlatego prócz złożenia mu kondolencji i pytań o stan jego i Orestesa, nie mówiła nic. A przynajmniej, nic na ten temat. Bywała jednak u niego częściej przychodząc z nowymi, ciekawymi przypadkami pacjentów, nową książką, bądź oferując swą pomoc przy chłopcu. Chłopcu, nad którym opieka okazała się być dla niej najszczerszą przyjemnością. Przyglądała się mu zastanawiając się na ile podobny do niego był jej własny syn. I choć te myśli dręczyły ją cały czas w obecności Orestesa, tak wciąż mogła zauważyć, że czas z nim spędzony jej pomagał. Mogła mieć tylko nadzieję, że jemu w pewien sposób też. Ludzie nie są jednak substytutem innych. Nie była jego matką, co najwyżej "ciocią z sąsiedztwa", a i nie zajmowała się nim z samolubnych powódek. Miło jednak było "być" dla kogoś, a ktoś dla niej.
Oparła się wygodnie w fotelu samej wodząc wzrokiem za chłopcem, aż do momentu, gdy ten zniknął im z oczu. Uśmiechnęła się słysząc o wyprawie do cyrku, o tym, że Orestes pomału się otwiera. Nie wyobrażała sobie co musiało się dziać w jego głowie. Jej syn przynajmniej jej nie pamiętał... - Ja też się cieszę. - Odpowiedziała równie cicho czując ucisk w piersi. Widziała, ale usłyszenie tego z ust Hectora było czymś zupełnie innym. Udowodnieniem, że nie było to tylko i wyłącznie jej własne wrażenie.
Czy goi je jednak w pełni? Opowiadała Celine o bliznach, o tym, że cały czas się je nosi, o tym, że czasem można o nich zapomnieć, ale też potrafią dać o sobie znać. Po takich ranach zawsze zostawał ślad. Nie była to jednak do końca taka zła rzecz. Zawsze płynęła z niej lekcja, ale jaki był jej koszt?
Prychnęła rozbawiona na jego bezczelną szczerość, w żaden sposób nią jednak nie urażona. Wręcz przeciwnie. Nie zawsze jednak Hector bywał tak bezpośredni. Liczyła na inną odpowiedź, ale fakt, że zauważył szczególnie ją nie zdziwił. Faktycznie, zawsze była zmartwiona. To było ich cechą wspólną. Jej uśmiech powoli zanikł. Pokiwała głową odczuwając cichą ulgę. - Dobrze. Nie chcę żeby widzieli. - Nie mogli. Przy nich zawsze musiała być silna, profesjonalna, pewna tego co robi. Kto by zaufał zmartwionemu uzdrowicielowi?
Skoro już zauważył, a jej żałosne starania okazały się daremne, przestała udawać. Zamknęła oczy czując każdy mięsień w ciele, jak jej szczęka się zaciska, a brwi marszczą. Stabilne i pewne zawsze dłonie drżały lekko, a z twarzy zniknęły wszelkie barwy. Była zmarnowana, a czuła się starsza chociaż o dziesięć lat. Cóż musiał to być za widok. Wiedziała, że mówi prawdę, że mogła na niego liczyć, ale proszenie o pomoc nigdy nie przychodziło jej łatwo. Czuła się jednak bezsilna. Nie próbowała nawet ukryć ulgi, gdy się zgodził bez jakiegokolwiek zawahania, bez zadawania jakichkolwiek pytań. Całkowicie w ciemno. Mógł jednak jeszcze zmienić zdanie po usłyszeniu tego co miała mu jeszcze do powiedzenia.
- Dwadzieścia jeden lat. Nie ma matki, niedawno straciła ojca. Mieszkała przez jakiś czas na ulicy. Brała narkotyki. - Wyliczała, a był to zaledwie początek. Hector musiał wiedzieć o wszystkim, a przynajmniej o wszystkim o czym wiedziała, aby wyrobić sobie obraz sytuacji. Informacje były kluczowe w ich zawodzie, a nie miała pojęcia jak chętnie Celine zechce się nimi z nim dzielić.
- Przepraszam. - Spojrzała na niego czując posmak goryczy w ustach, a na jej twarzy wypisany był szczery żal. Nie chciała się tym dzielić. Tym co widziała, co słyszała i przeżyła. Niewiele by to zmieniło, o ile cokolwiek, a po co miała obciążać swoimi zmartwieniami kogoś innego? Ale może powinna mu powiedzieć? Zawsze była z nim szczera, po prostu wisiało nad nimi wiele niedomówień. Zawsze tłumaczyła sobie, że nie potrzebują słów, ale może jednak się myliła? - Tak. Zajęłam się nimi. - Ciało to jedno. Z takimi ranami poradzi sobie i ona i Celine, ale to co działo się w jej głowie, w jej duszy... - Okalecza się. Przyłapałam ją na tym. - Zacisnęła dłoń jeszcze mocniej na oparciu fotela obserwując jak bieleją jej kostki.
Usłyszała. - Bez duszy? - Spojrzała na jego profil z oczekiwaniem nie będąc pewną czy pociągnie dalej ten temat i wyjaśni jej co miał na myśli. Widziała ludzi bez duszy. Z błędnym spojrzeniem, egzystujących z dnia na dzień bez konkretnego celu. On na pewno też na takich trafił, była w końcu jedną z nich, więc nie mogło mu o to chodzić...
Chciała zaprzeczyć. Odpowiedź już cisnęła jej się na usta, ale z nich nie uleciała. Spuściła wzrok wpatrując się nachalnie w jego buty. - W porządku. - Faktycznie uraziło to jej dumę. Zawsze udawała silniejszą niż była i w tym cały problem - udawała. Gest Hectora ją zdziwił, ale przyjęła go ochoczo, dając mu się trzymać, ale nie odwzajemniając uścisku dłoni. Zamknęła znów oczy czując znajome pieczenie pod powiekami. Na Merlina... nie pamiętała już kiedy ostatni raz się tak zachowywała, kiedy pozwoliła sobie przy kimś być taką. - Mam wrażenie, że czasem się mnie boi. Że jeśli coś zrobi, bądź powie, to ją ukarzę. - Przez większość czasu zachowywała się przy niej normalnie, ale czasem miała wrażenie jakby widziała w niej kompletnie inną osobę.
Odetchnęła znów rozsiadając się w fotelu, pozwalając swoim mięśniom się rozluźnić. Kiedy była pewna, że żadne łzy nie popłyną po jej policzkach otworzyła oczy posyłając pełen wdzięczności uśmiech Hectorowi. - Tak. Na razie jest u mnie. Młodziutka blondynka. Półwila. - Ile takich dziewcząt chodziło po Walii? Nie był to raczej zbieg okoliczności. - Obawiam się, że nie potrafi do końca nad tym panować. Chcę byś o tym wiedział zanim się na cokolwiek zgodzisz. - Nad tym też będą musiały popracować... - Jaka była? Gdy ją spotkałeś? - Zlękniona? Zbyt ufna? Nie mogła trzymać jej pod kloszem. Jej dom nie był też Tower, a Celine była dorosła. Mogła więc chodzić i spotykać się z kimkolwiek chciała. Wciąż jednak się o nią martwiła. Co jeśli ktoś ją pozna? Co jeśli zaufa komuś komu nie powinna? Jak ktoś coś jej zrobi?
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Był jej wdzięczny za ciszę po śmierci żony, za możliwość chwilowego poluzowania maski (nie mógł zdjąć jej całkowicie i przyznać się do pustki, którą czuł zamiast żalu - tego się wstydził, nawet przed Yvette) i konkretną pomoc. Popołudnia z Orestesem i rozmowy o magimedycynie, wspólne chwile na tyle naturalne, na ile to możliwe. Teściowa też pomagała z synem, ale przed każdym spotkaniem z teściami ćwiczył formułki o tym, jak brakuje mu żony i ze wstrętem patrzył w lustro. Kłamca, kłamca, kłamca. Cisza oferowała wytchnienie, milczenie było tak blisko prawdy na ile mogli sięgnąć, znajdował ulgę w chwilach bez kłamstw. Choć często traktował ludzi jak zagadkę do rozwikłania, to do relacji z Yvette nie podchodził w podobny sposób. Wręcz przeciwnie, nieustannie zdumiewał się naturalnością tej przyjaźni i tym, jak łatwo było przeżywać przy niej i pustkę i smutek i melancholię - nieświadom tego, że ten rytm wyniknął z ich empatii i odwzajemniania przysług i zachowań. To on jako pierwszy oferował jej ciszę po utracie syna i zmianie pracy, wyciągając do niej rękę w szpitalu huczących od plotek - a milczał wtedy przede wszystkim dlatego, że wiedział, jak bardzo niewłaściwe słowa mogą zranić. Tych właściwych nie potrafił znaleźć, nie w obliczu utraty dziecka.
Nie mówił tego Yvette, nie wiedział jak to powiedzieć, ale przez cały okres małżeństwa bał się tego, co ją spotkało. Tego, że pewnego dnia Beatrice zabierze Orestesa i odejdzie do rodziców, albo po prostu zniknie gdzieś z kochankiem. Że już ich nie znajdzie, albo że będzie bezradny w obliczu złośliwych plotek - niegdyś nie miał żony za sprytną, potem zaczął się pilnować, niby nie znała jego sekretów, ale wyobraźnię miała bujną, a on podkopaną pewność siebie. Wydawało mu się, że całe życie przygotowywał się do walki słowem, że zapracował na swoją pozycję. Yvette pewnie wydawało się, że miał wszystko - będąc mężczyzną, czarodziejem o czystej krwi i oszczędnościach. W głębi duszy pozostał jednak niepewnym chłopcem z pełnego cichej przemocy domu, który trafił spod buta ojca do małżeństwa z kobietą zbyt temperamentną i wybuchową. Mając dwadzieścia lat, nie potrafił się sprzeciwić, a niedoszacowania charakteru Beatrice nie umiał sobie wybaczyć - jakże aspirujący magipsychiatra mógł uznać ją za znośną żonę? Czasami zastanawiał się, czy byłby szczęśliwszy gdyby choć raz postawił na swoim, gdyby odważył się poprosić rodziców o małżeństwo z Cassandrą (nie zgodziliby się, nie z jej matką zajmującą się wróżbami i nieobecnym ojcem) lub poznał Yvette sporo wcześniej. Szybko porzucał jednak te irracjonalne marzenia, wiedząc, że być może ochroniłby wtedy trochę siebie, ale skrzywdziłby nieliczne dobre kobiety jakie w życiu poznał. I że Orestes by nie istniał, bo choć nie kochał jego matki, to kochał całym sercem swojego syna, krew z jej krwi.
Wychwycił wzruszenie w głosie Yvette, jemu też jakaś gorycz ściskała gardło. Chciałby kiedyś móc jej to powiedzieć, to wszystko, ale zbyt się wstydził. Kobiety, która widziała w nim normalność i łagodność i dobro, i egoistycznie chciałby aby tak pozostało. Gardło ścisnęło mu się też na myśl o jej dziecku, na myśl o tym, że pewnie nigdy nie przestanie cierpieć i tęsknić - samemu by nie przestał, a był mężczyzną - i że spotkania z jego synem łagodzą ból pewnie jedynie doraźnie.
Nie rozumiał jej teściów. Ufał Yvette w obecności Orestesa o wiele bardziej niż własnej żonie.
-Pacjenci widzą to, co chcą. - uspokoił ją, melancholia przerodziła się w ciche rozbawienie. -Chcą widzieć moje słabości, by poczuć, że ich własne nie są tak wstydliwe. - westchnął, przyzwyczajony do wszystkich pytań o niego, do spojrzeń rzucanych na laskę i tak dalej. Kiedyś tego nie znosił, ale w końcu zrozumiał, że niepozorność może pomóc mu w karierze. -Ale gdy boli ich ciało, chcą mieć przy sobie kogoś silnego i pewnego siebie. To widzą w tobie, a nikt ranny nie skupi się na tym, czy jesteś zmartwiona lub nieszczęśliwa - chyba, że uzna to za złe nowiny dla siebie. - była kobietą, była szczupła, miała zagraniczne imię i nazwisko, ale wierzył, że mimo wszystko widzieli w niej siłę. On też. Nikt słaby nie przetrwałby w londyńskim porcie, Merlinie. Nikt słaby nie żyłby nadal po stracie jedynego dziecka. Była silniejsza od niego, bo gdyby nie Orestes - już dawno by go tu nie było, doskonale wiedział jaki eliksir mógłby to wszystko skończyć. Już czuł się lepiej, ale nigdy nie zapomniał ciemnych dni.
Yvette pobladła, straciła fason, jakby ciche pozwolenie (jego, ale przede wszystkim jej samej) na opuszczenie maski całkowicie ją zmieniło. Spojrzał na nią z ukłuciem niepokoju, starając się jednak nie okazywać troski nadmiernie, nie przytłoczyć jej, nie wybić z rytmu. Słuchał. Słuchał o Celine, sierocie mieszkającej na ulicy.
-Wiesz, jakie narkotyki? - wtrącił się dopiero wtedy, rzeczowo. Musiał mieć wszystkie informacje, a leczenie uzależnień należało do jego kompetencji. -Wiesz, kiedy dokładnie je odstawiła i... dlaczego po nie sięgnęła? - przez stratę ojca? Chronologia jeszcze mu umykała.
-Nie przepraszaj. - zaprotestował prędko. -Nie jestem przecież... nie powinienem być aż tak ślepy. - uśmiechnął się blado, smutno, przepraszająco. Ona nie mówiła, on nie pytał. Obydwoje mogli mieć sobie coś do zarzucenia.
-Okaleczała się wcześniej, czy dopiero po Tower? Widziałaś, jak stare były blizny? - pytał dalej, zastanawiając się, czy samookaleczanie mogło się przepleść z narkotykami, próbując uporządkować traumy, zorientować się, która wynika z której. Wstępnie - i tak będzie musiał to sprawdzić z Celine, ale Yvette stanowiła bezcenne źródło informacji. Źródło, które nie zamknie się w sobie i przy którym nie musiał uważać na każde słowo i ton głosu, mogąc porozmawiać z nią konkretnie. Jak uzdrowiciel z uzdrowicielką.
Drgnął lekko, zrobiło mu się zimno. Najchętniej nie mówiłby nic o człowieku bez duszy, ale sam idiotycznie zaczął temat - a Yvette mówiła mu teraz wszystko i o wszystko ją pytał. Mógł odwzajemnić szczerość, chociaż na chwilkę.
-Widziałem człowieka pocałowanego przez dementora. - powiedział martwo, patrząc w dal. Zamrugał, skrzywił się lekko. -Nie umiałem mu pomóc. - przyznał ciężko, spoglądając wreszcie na Yvette, trochę spłoszony, trochę wyczekujący. Nie umiał pomóc jego umysłowi ani ciału - ale może ona znała sposób chociaż na ciało, albo potwierdzi jego przypuszczenie, że nie dało się nic zrobić?
Yvette wbiła wzrok w jego buty, a on czekał na grzeczną odmowę - ale ku jego zaskoczeniu, zgodziła się na magiczną interwencję. Musiała zatem czuć się naprawdę źle. Lewą dłonią uścisnął nieco mocniej jej rękę, prawą sięgnął po różdżkę. Powoli, wiedząc, że powinien traktować ją jak przyjaciółkę, nie pacjentkę.
-Paxo. - szepnął, utkwiwszy wzrok w jej twarzy. -Lepiej...? - upewnił się, mając nadzieję, że przynajmniej oddycha się jej łatwiej, że płynniej zebrać myśli, gdy tętno zwolniło.
-W więzieniu, jeśli otaczali ją strażnicy, musiała skojarzyć słowa i ludzką obecność ze strachem. To normalne, że się boi - ludzi, nie ciebie. To nie twoja wina. - zauważył cicho, z nagłym przekonaniem. Uwięziona dziewczyna z portu, biorąca narkotyki na ulicy - do tej pory wydawała mu się odległa od niego samego (jeśli sięgał po używki, to tylko w loży w Wenus i tylko czasami), ale strach potrafił zrozumieć. Wychował się wśród strachu, strach nie opuścił go nawet w małżeństwie. Czasem każdy głośniejszy krzyk, nawet radosne wołanie Orestesa, potrafiło przyprawić go o znajome spięcie barków, o chęć wycofania się i niezwracania na siebie uwagi. -Strach - może nigdy nie minąć -może trochę potrwać. - oznajmił Yvette optymistycznie.
Gdy opisała Celine, gdy powiedziała, że jest półwilą, otworzył szerzej oczy.
-Co to znaczy, że nie potrafi nad tym panować? - zapytał, może odrobinę prędzej niż zamierzał. Nie znosił tracić kontroli, nigdy nie spotkał półwili świadomie (wizyty pewnej arystokratki w swoim gabinecie nie skojarzył z taką możliwością, sądząc, że po prostu jej współczuł), ciekawość zmieszała się ze strachem. Czy to dlatego tak chętnie uzdrowił Celine zamiast odejść od razu, czy to dlatego zdradził się z tym, że jest ojcem? Zamrugał, nie chcąc alarmować Yvette. -W porządku. - wydusił, choć nie był zachwycony. -Doradź mi tylko, jak ja powinienem panować nad samą terapią. Co, jeśli nie będzie chciała o niczym rozmawiać i przesiedzimy całe spotkanie rozmawiając o pogodzie i żadna konkretna pomoc z tego nie wyniknie? Muszę mieć trzeźwy umysł. - wyrecytował prędko, zbyt prędko, dopiero pod koniec orientując się, że wcale nie brzmi bardzo profesjonalnie.
Świetnie, półwila już mąciła mu w głowie.
Jaka była?
Piękna i bezbronna.
-Nieufna, przestraszyła się mnie. Właściwie - uśmiechnął się z minimalnym rozbawieniem -celowała do mnie z różdżki. Ale uspokoiłem ją. Na przyszłość powinna uciekać, nie walczyć, ani nie zastygać. Może to nad tym popracujemy, bo tego problemu była świadoma. - westchnął.
Nie mówił tego Yvette, nie wiedział jak to powiedzieć, ale przez cały okres małżeństwa bał się tego, co ją spotkało. Tego, że pewnego dnia Beatrice zabierze Orestesa i odejdzie do rodziców, albo po prostu zniknie gdzieś z kochankiem. Że już ich nie znajdzie, albo że będzie bezradny w obliczu złośliwych plotek - niegdyś nie miał żony za sprytną, potem zaczął się pilnować, niby nie znała jego sekretów, ale wyobraźnię miała bujną, a on podkopaną pewność siebie. Wydawało mu się, że całe życie przygotowywał się do walki słowem, że zapracował na swoją pozycję. Yvette pewnie wydawało się, że miał wszystko - będąc mężczyzną, czarodziejem o czystej krwi i oszczędnościach. W głębi duszy pozostał jednak niepewnym chłopcem z pełnego cichej przemocy domu, który trafił spod buta ojca do małżeństwa z kobietą zbyt temperamentną i wybuchową. Mając dwadzieścia lat, nie potrafił się sprzeciwić, a niedoszacowania charakteru Beatrice nie umiał sobie wybaczyć - jakże aspirujący magipsychiatra mógł uznać ją za znośną żonę? Czasami zastanawiał się, czy byłby szczęśliwszy gdyby choć raz postawił na swoim, gdyby odważył się poprosić rodziców o małżeństwo z Cassandrą (nie zgodziliby się, nie z jej matką zajmującą się wróżbami i nieobecnym ojcem) lub poznał Yvette sporo wcześniej. Szybko porzucał jednak te irracjonalne marzenia, wiedząc, że być może ochroniłby wtedy trochę siebie, ale skrzywdziłby nieliczne dobre kobiety jakie w życiu poznał. I że Orestes by nie istniał, bo choć nie kochał jego matki, to kochał całym sercem swojego syna, krew z jej krwi.
Wychwycił wzruszenie w głosie Yvette, jemu też jakaś gorycz ściskała gardło. Chciałby kiedyś móc jej to powiedzieć, to wszystko, ale zbyt się wstydził. Kobiety, która widziała w nim normalność i łagodność i dobro, i egoistycznie chciałby aby tak pozostało. Gardło ścisnęło mu się też na myśl o jej dziecku, na myśl o tym, że pewnie nigdy nie przestanie cierpieć i tęsknić - samemu by nie przestał, a był mężczyzną - i że spotkania z jego synem łagodzą ból pewnie jedynie doraźnie.
Nie rozumiał jej teściów. Ufał Yvette w obecności Orestesa o wiele bardziej niż własnej żonie.
-Pacjenci widzą to, co chcą. - uspokoił ją, melancholia przerodziła się w ciche rozbawienie. -Chcą widzieć moje słabości, by poczuć, że ich własne nie są tak wstydliwe. - westchnął, przyzwyczajony do wszystkich pytań o niego, do spojrzeń rzucanych na laskę i tak dalej. Kiedyś tego nie znosił, ale w końcu zrozumiał, że niepozorność może pomóc mu w karierze. -Ale gdy boli ich ciało, chcą mieć przy sobie kogoś silnego i pewnego siebie. To widzą w tobie, a nikt ranny nie skupi się na tym, czy jesteś zmartwiona lub nieszczęśliwa - chyba, że uzna to za złe nowiny dla siebie. - była kobietą, była szczupła, miała zagraniczne imię i nazwisko, ale wierzył, że mimo wszystko widzieli w niej siłę. On też. Nikt słaby nie przetrwałby w londyńskim porcie, Merlinie. Nikt słaby nie żyłby nadal po stracie jedynego dziecka. Była silniejsza od niego, bo gdyby nie Orestes - już dawno by go tu nie było, doskonale wiedział jaki eliksir mógłby to wszystko skończyć. Już czuł się lepiej, ale nigdy nie zapomniał ciemnych dni.
Yvette pobladła, straciła fason, jakby ciche pozwolenie (jego, ale przede wszystkim jej samej) na opuszczenie maski całkowicie ją zmieniło. Spojrzał na nią z ukłuciem niepokoju, starając się jednak nie okazywać troski nadmiernie, nie przytłoczyć jej, nie wybić z rytmu. Słuchał. Słuchał o Celine, sierocie mieszkającej na ulicy.
-Wiesz, jakie narkotyki? - wtrącił się dopiero wtedy, rzeczowo. Musiał mieć wszystkie informacje, a leczenie uzależnień należało do jego kompetencji. -Wiesz, kiedy dokładnie je odstawiła i... dlaczego po nie sięgnęła? - przez stratę ojca? Chronologia jeszcze mu umykała.
-Nie przepraszaj. - zaprotestował prędko. -Nie jestem przecież... nie powinienem być aż tak ślepy. - uśmiechnął się blado, smutno, przepraszająco. Ona nie mówiła, on nie pytał. Obydwoje mogli mieć sobie coś do zarzucenia.
-Okaleczała się wcześniej, czy dopiero po Tower? Widziałaś, jak stare były blizny? - pytał dalej, zastanawiając się, czy samookaleczanie mogło się przepleść z narkotykami, próbując uporządkować traumy, zorientować się, która wynika z której. Wstępnie - i tak będzie musiał to sprawdzić z Celine, ale Yvette stanowiła bezcenne źródło informacji. Źródło, które nie zamknie się w sobie i przy którym nie musiał uważać na każde słowo i ton głosu, mogąc porozmawiać z nią konkretnie. Jak uzdrowiciel z uzdrowicielką.
Drgnął lekko, zrobiło mu się zimno. Najchętniej nie mówiłby nic o człowieku bez duszy, ale sam idiotycznie zaczął temat - a Yvette mówiła mu teraz wszystko i o wszystko ją pytał. Mógł odwzajemnić szczerość, chociaż na chwilkę.
-Widziałem człowieka pocałowanego przez dementora. - powiedział martwo, patrząc w dal. Zamrugał, skrzywił się lekko. -Nie umiałem mu pomóc. - przyznał ciężko, spoglądając wreszcie na Yvette, trochę spłoszony, trochę wyczekujący. Nie umiał pomóc jego umysłowi ani ciału - ale może ona znała sposób chociaż na ciało, albo potwierdzi jego przypuszczenie, że nie dało się nic zrobić?
Yvette wbiła wzrok w jego buty, a on czekał na grzeczną odmowę - ale ku jego zaskoczeniu, zgodziła się na magiczną interwencję. Musiała zatem czuć się naprawdę źle. Lewą dłonią uścisnął nieco mocniej jej rękę, prawą sięgnął po różdżkę. Powoli, wiedząc, że powinien traktować ją jak przyjaciółkę, nie pacjentkę.
-Paxo. - szepnął, utkwiwszy wzrok w jej twarzy. -Lepiej...? - upewnił się, mając nadzieję, że przynajmniej oddycha się jej łatwiej, że płynniej zebrać myśli, gdy tętno zwolniło.
-W więzieniu, jeśli otaczali ją strażnicy, musiała skojarzyć słowa i ludzką obecność ze strachem. To normalne, że się boi - ludzi, nie ciebie. To nie twoja wina. - zauważył cicho, z nagłym przekonaniem. Uwięziona dziewczyna z portu, biorąca narkotyki na ulicy - do tej pory wydawała mu się odległa od niego samego (jeśli sięgał po używki, to tylko w loży w Wenus i tylko czasami), ale strach potrafił zrozumieć. Wychował się wśród strachu, strach nie opuścił go nawet w małżeństwie. Czasem każdy głośniejszy krzyk, nawet radosne wołanie Orestesa, potrafiło przyprawić go o znajome spięcie barków, o chęć wycofania się i niezwracania na siebie uwagi. -Strach - może nigdy nie minąć -może trochę potrwać. - oznajmił Yvette optymistycznie.
Gdy opisała Celine, gdy powiedziała, że jest półwilą, otworzył szerzej oczy.
-Co to znaczy, że nie potrafi nad tym panować? - zapytał, może odrobinę prędzej niż zamierzał. Nie znosił tracić kontroli, nigdy nie spotkał półwili świadomie (wizyty pewnej arystokratki w swoim gabinecie nie skojarzył z taką możliwością, sądząc, że po prostu jej współczuł), ciekawość zmieszała się ze strachem. Czy to dlatego tak chętnie uzdrowił Celine zamiast odejść od razu, czy to dlatego zdradził się z tym, że jest ojcem? Zamrugał, nie chcąc alarmować Yvette. -W porządku. - wydusił, choć nie był zachwycony. -Doradź mi tylko, jak ja powinienem panować nad samą terapią. Co, jeśli nie będzie chciała o niczym rozmawiać i przesiedzimy całe spotkanie rozmawiając o pogodzie i żadna konkretna pomoc z tego nie wyniknie? Muszę mieć trzeźwy umysł. - wyrecytował prędko, zbyt prędko, dopiero pod koniec orientując się, że wcale nie brzmi bardzo profesjonalnie.
Świetnie, półwila już mąciła mu w głowie.
Jaka była?
Piękna i bezbronna.
-Nieufna, przestraszyła się mnie. Właściwie - uśmiechnął się z minimalnym rozbawieniem -celowała do mnie z różdżki. Ale uspokoiłem ją. Na przyszłość powinna uciekać, nie walczyć, ani nie zastygać. Może to nad tym popracujemy, bo tego problemu była świadoma. - westchnął.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
12.08
Stresował się, choć powtarzał sobie—chłodno i logicznie—że wszystko w porządku. Musiał porozmawiać z bratem Celine, a rozmowy były przecież jego pracą. Improwizować też potrafił, a cierpienie pacjentów i sposoby ich uspokajania (nie?)zdrowo go ekscytowały. Będzie dobrze, to przecież tylko kwestia argumentów i odpowiednich słów, a nie siły lub sprawności. Elric Lovegood wyglądał na silnego i sprawnego, jakie słowa dotrą do niego? Krzątał się po salonie i ścierał kurze z półek z książkami, bardziej z powodu nerwowego odruchu niż faktycznej potrzeby. Dom był idealnie wysprzątany, w kuchni czekał podgrzany i ugotowany przez sąsiadkę obiad, Orestes spędzał czas u Lety. Niedokończony portret żony wyniósł na strych, upewnił się, że na półkach w głównej części domu stoją tylko niekontrowersyjne książki, zamknął w szufladzie własne notatki medyczne oraz artykuł o mugolach napisany przez nową znajomą.
Pozbył się bagażu, na tyle na ile mógł. Ale własne spojrzenie w lustrze i chłodny dotyk metalowej główki laski przypominały mu, że pewnych kwestii nie pozbędzie się nigdy, a wspomnienie poważnej twarzy Elrica niepokoiło.
Najbardziej złościło go to, że nie miał scenariusza na takie spotkania. Jego ojciec ustalił wszystko z ojcem Beatrice, nie mieli w tej kwestii nic do powiedzenia, oświadczyny były formalnością.
Poprawił zastawę przy stole i wygładził obrus. Przeniósł z kuchni podgrzewający się półmisek z pieczenią z baraniny z ziemniakami, na środku położył butelkę ognistej whiskey.
Zegar wybił dwudziestą, tik-tok. Zamrugał, zastanawiając się, czy tego rupiecia po ojcu też powinien się pozbyć - ale przecież ładnie wyglądał, w przestronnym salonie z meblami po rodzicach, dywanem z posagu matki i półkami na książki robionymi na zamówienie. Parterowy dom nie był reprezentacyjny, ale był wygodny, zdradzający komfort majątkowy gospodarza.
Czekał przy drzwiach, nie chcąc by Elric usłyszał stukot laski lub musiał czekać zbyt długo. Otworzył je gdy tylko rozległo się pukanie.
-Dobry wieczór. Dziękuję, że przybył pan tak prędko. - uśmiechnął się wyćwiczonym, łagodnym uśmiechem dla interesantów - choć to on miał dziś interes. -Zapraszam na kolację. - wskazał stół w jadalni, oświetlonej blaskiem kominka. Kominka, przy którym tańczyła niedawno Celine...
Poprowadził gościa do stołu i usiadł naprzeciwko, odruchowo bawiąc się mankietem swojej najlepszej koszuli. Było mu gorąco, ale nie zdjął marynarki i zdawszy sobie sprawę z podświadomych gestów, prędko ułożył dłonie na stole.
-Nic złego się nie stało, nie ze zdrowiem. - pośpieszył z odpowiedzią na pytanie, które pewnie gnębiło jego gościa. Czasami lubił bawić się w kotka i myszkę i przeciągać takie zapewnienia - albo udawać, że nie rozumie - ale nie dzisiaj. -Napije się pan? - zapytał od razu, bo maniery wymagały, by najpierw rozlał alkohol, a potem nałożył baraninę.
-Celine czuje się dobrze, na tyle dobrze, że nie ma potrzeby by leczyła się dalej. - zaczął ostrożnie, mając nadzieję, że nie będzie żałował tej szczerości. Gdyby Celine pokochała kogoś innego, nalegałby na ciągnięcie terapii jak najdłużej, dopóki nie zabroni tego jej przyszły mąż (mąż, bo bycie z kobietą w innych kategoriach nie mieściło się w jego postrzeganiu świata, kojarząc się z ekscesami Beatrice i brakiem szacunku). Chciałby przy niej być, jak najdłużej, wmawiając sobie, że robi to dla jej dobra.
Teraz będzie mógł łagodzić symptomy jej dolegliwości w innym kontekście - jako mąż wciąż pozostanie uzdrowicielem. Czy Elric Lovegood uzna to za pragmatyczne? Uzdrowiciela w rodzinie? Może powinien podkreślić swe talenty w rozmowie, choć czy musiał? Elric widział przecież, jak ratuje ludzkie życie, a to bardziej widowiskowe niż magipsychiatria.
-Co mówią ludzie w Dolinie po jej powrocie? - z Tower, zawisło między nimi, niewypowiedziane. -Żaliła mi się kiedyś na złośliwe plotki. To oczywiście nie choroba, ale problem, który łatwo można rozwiązać. - Hector Vale, znawca ludzkich dusz i plotek i ktoś niezwykle zdeterminowany do wskazania wszystkich, nawet z pozoru błahych, korzyści sytuacji. -Czy ktoś stara się już oficjalnie o rękę Celine? - spojrzał wprost w oczy gościa, zachowując spokój tylko dzięki latom praktyki w patrzeniu ludziom w oczy bez zdradzania własnych emocji.
Stresował się, choć powtarzał sobie—chłodno i logicznie—że wszystko w porządku. Musiał porozmawiać z bratem Celine, a rozmowy były przecież jego pracą. Improwizować też potrafił, a cierpienie pacjentów i sposoby ich uspokajania (nie?)zdrowo go ekscytowały. Będzie dobrze, to przecież tylko kwestia argumentów i odpowiednich słów, a nie siły lub sprawności. Elric Lovegood wyglądał na silnego i sprawnego, jakie słowa dotrą do niego? Krzątał się po salonie i ścierał kurze z półek z książkami, bardziej z powodu nerwowego odruchu niż faktycznej potrzeby. Dom był idealnie wysprzątany, w kuchni czekał podgrzany i ugotowany przez sąsiadkę obiad, Orestes spędzał czas u Lety. Niedokończony portret żony wyniósł na strych, upewnił się, że na półkach w głównej części domu stoją tylko niekontrowersyjne książki, zamknął w szufladzie własne notatki medyczne oraz artykuł o mugolach napisany przez nową znajomą.
Pozbył się bagażu, na tyle na ile mógł. Ale własne spojrzenie w lustrze i chłodny dotyk metalowej główki laski przypominały mu, że pewnych kwestii nie pozbędzie się nigdy, a wspomnienie poważnej twarzy Elrica niepokoiło.
Najbardziej złościło go to, że nie miał scenariusza na takie spotkania. Jego ojciec ustalił wszystko z ojcem Beatrice, nie mieli w tej kwestii nic do powiedzenia, oświadczyny były formalnością.
Poprawił zastawę przy stole i wygładził obrus. Przeniósł z kuchni podgrzewający się półmisek z pieczenią z baraniny z ziemniakami, na środku położył butelkę ognistej whiskey.
Zegar wybił dwudziestą, tik-tok. Zamrugał, zastanawiając się, czy tego rupiecia po ojcu też powinien się pozbyć - ale przecież ładnie wyglądał, w przestronnym salonie z meblami po rodzicach, dywanem z posagu matki i półkami na książki robionymi na zamówienie. Parterowy dom nie był reprezentacyjny, ale był wygodny, zdradzający komfort majątkowy gospodarza.
Czekał przy drzwiach, nie chcąc by Elric usłyszał stukot laski lub musiał czekać zbyt długo. Otworzył je gdy tylko rozległo się pukanie.
-Dobry wieczór. Dziękuję, że przybył pan tak prędko. - uśmiechnął się wyćwiczonym, łagodnym uśmiechem dla interesantów - choć to on miał dziś interes. -Zapraszam na kolację. - wskazał stół w jadalni, oświetlonej blaskiem kominka. Kominka, przy którym tańczyła niedawno Celine...
Poprowadził gościa do stołu i usiadł naprzeciwko, odruchowo bawiąc się mankietem swojej najlepszej koszuli. Było mu gorąco, ale nie zdjął marynarki i zdawszy sobie sprawę z podświadomych gestów, prędko ułożył dłonie na stole.
-Nic złego się nie stało, nie ze zdrowiem. - pośpieszył z odpowiedzią na pytanie, które pewnie gnębiło jego gościa. Czasami lubił bawić się w kotka i myszkę i przeciągać takie zapewnienia - albo udawać, że nie rozumie - ale nie dzisiaj. -Napije się pan? - zapytał od razu, bo maniery wymagały, by najpierw rozlał alkohol, a potem nałożył baraninę.
-Celine czuje się dobrze, na tyle dobrze, że nie ma potrzeby by leczyła się dalej. - zaczął ostrożnie, mając nadzieję, że nie będzie żałował tej szczerości. Gdyby Celine pokochała kogoś innego, nalegałby na ciągnięcie terapii jak najdłużej, dopóki nie zabroni tego jej przyszły mąż (mąż, bo bycie z kobietą w innych kategoriach nie mieściło się w jego postrzeganiu świata, kojarząc się z ekscesami Beatrice i brakiem szacunku). Chciałby przy niej być, jak najdłużej, wmawiając sobie, że robi to dla jej dobra.
Teraz będzie mógł łagodzić symptomy jej dolegliwości w innym kontekście - jako mąż wciąż pozostanie uzdrowicielem. Czy Elric Lovegood uzna to za pragmatyczne? Uzdrowiciela w rodzinie? Może powinien podkreślić swe talenty w rozmowie, choć czy musiał? Elric widział przecież, jak ratuje ludzkie życie, a to bardziej widowiskowe niż magipsychiatria.
-Co mówią ludzie w Dolinie po jej powrocie? - z Tower, zawisło między nimi, niewypowiedziane. -Żaliła mi się kiedyś na złośliwe plotki. To oczywiście nie choroba, ale problem, który łatwo można rozwiązać. - Hector Vale, znawca ludzkich dusz i plotek i ktoś niezwykle zdeterminowany do wskazania wszystkich, nawet z pozoru błahych, korzyści sytuacji. -Czy ktoś stara się już oficjalnie o rękę Celine? - spojrzał wprost w oczy gościa, zachowując spokój tylko dzięki latom praktyki w patrzeniu ludziom w oczy bez zdradzania własnych emocji.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 27.11.23 23:59, w całości zmieniany 2 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
You know you gave me all that time
Well, did I give enough of mine?
Well, did I give enough of mine?
Stresował się, bo nie był przyzwyczajony do obcych mężczyzn zapraszających go na obiad. Z rzadka zdarzało się, żeby na obiad zapraszali go przyjaciele - zwykle przy specjalnych okazjach, urodzinach któregoś z pracowników rezerwatu, jakichś ślubów, przededni wysłania dziecka do Hogwartu albo, najczęściej, wyklucia się nowego smoka. Wszyscy byli najzwyczajniej w świecie zajęci, mieli swoje zajęcia, rodziny, i jeśli już się spotykali to albo w pubie albo na szybkim lunchu. Dawno już nie dostał oficjalnego zaproszenia, którego nadawca zapytał się go nawet jakie mięso preferuje i zapewnił, że obiad będzie smaczny. Kiedy dostał ten list parsknął nawet trochę śmiechem, bo był akurat w rezerwacie na przerwie z drużyną.
On chce mi się oświadczyć, czy co? Rick też parsknął śmiechem, a potem popatrzył na niego jakby był durny, i pewnie miał trochę racji, żart nie był najwyższych lotów. To byłoby dziwaczne.
I tak, jego pierwotną reakcją było rozbawienie, ale im dłużej nad tym myślał, nie mając akurat niczego wymagającego do zrobienia w pracy, tym bardziej się denerwował. Chodziło o Celine, przynajmniej miał nadzieję, że tak jest i że Vale się nią nie zasłaniał, żeby go zwabić na rozmowę o czym innym. I kiedy tak nad tym myślał przypomniał sobie, że przecież Celine opowiadała mu już o tym jak Vale jej pomaga, że chodzi regularnie z nim rozmawiać, że to są jakieś uzdrowicielskie sesje, które pomagają jej potem lepiej sypać i częściej się uśmiechać. Pomagają jej pogodzić się z przeszłością. Podchodził do tego sceptycznie, jak do całej magipsychiatrii - słyszał historie o rażeniu prądem i wiązaniu do łóżek, w rezerwacie też pracowali uzdrowiciele, którzy szkolili się w Mungu - a poza tym myśl o delikatnej, naiwnej Celine zwierzającej się ze wszystkich problemów (nawet tych, o których nie mówiła bratu) jakiemuś obcemu, starszemu mężczyźnie nie napawała go ciepłymi uczuciami. Niemniej jednak wydawało się, że naprawdę jej to pomaga, że jest spokojniejsza i bardziej przypomina dawną siebie, więc nie próbował się z tym kłócić. Miała prawo do własnych wyborów.
Tym bardziej nie był teraz pewien, czy powinien bardziej martwić się tym co o Celine miał jej do powiedzenia Hector, czy może raczej samym faktem, że chciał o niej rozmawiać - i być może złamać zaufanie, które do niego miała. Jeżeli sprawa nie dotyczyła jej bezwzględnego bezpieczeństwa, a Vale zapewnił go, że nie w tym rzecz, to naprawdę nie chciał słyszeć rzeczy, których Celine nie była gotowa powiedzieć mu sama. Nie był podły, ufał jej. Chciał, żeby ona też ufała jemu. Żeby przychodziła do niego wtedy, gdy uzna, że chce to zrobić.
Zjawił się w Walii jeszcze tego samego dnia, bo jeśli to była pułapka, to cholernie udana - na niewielu osobach zależało mu tak jak na młodszej siostrze. Wciąż jeszcze miał na sobie ciężki płaszcz, w którym tak pocił się w rezerwacie, ale przynajmniej zdążył zdjąć skórzane rękawiczki i przeczesać palcami włosy. Nie wyglądał zupełnie niechlujnie, co najwyżej jak człowiek bardzo zmęczony, co nie odbiegałoby daleko od prawdy.
- Dobry wieczór - przywitał się i trudno było mu zamaskować zaskoczenie w głosie; Hector otworzył niemal natychmiast, jakby czaił się za drzwiami. O co tu chodzi? - Nie musi być pan, jestem Elric - powiedział łagodniej, żeby nieco zamaskować własną nerwowość, a potem parsknął krótkim śmiechem. Zapraszam na kolację. Merlinie. Czy Celine wyskoczy za chwilę zza zegara, żeby mu powiedzieć, że to wszystko jakiś dziwacznie ukartowany test jego manier? - A gdzie moje kwiaty? - rzucił żartem; zwykle to robił, kiedy czuł się nieswojo, zwłaszcza, że staranna grzeczność Hectora wydawała mu się sztuczna. Zresztą, miał na sobie cholerną marynarkę. Elric wyglądał przy nim pewnie jak dzikus. - Wybacz. Chyba nie miałem okazji podziękować ci jeszcze za Percy'ego. No więc dziękuję... chociaż teraz pewnie może ci już podziękować osobiście.
Usiadł przy stole, bo tak wypadało, ale nie mógł, nie próbował nawet ukryć niecierpliwego postukiwania butem o podłogę. Nie miał pojęcia co się dzieje i miał wrażenie, że zaraz z tego wszystkiego popadnie w paranoję.
- Cieszę się - odparł odruchowo na stwierdzenie, że z Celiną wszystko w porządku, a potem ugryzł się w język zanim mógłby nieuprzejmie palnąć "więc dlaczego tu jestem?" - To jakaś okazja? - Zdziwił się, a potem przyłożył dłoń do czoła i ścisnął nasadę nosa. - Merlinie, Vale, chętnie się z tobą napiję, ale powiedz najpierw o co chodzi, bo jeszcze chwila i odejdę od zmysłów - Błagam, powiedz, że to nie jest randka. Ja jestem n o r m a l n y. Ale czego mógł się spodziewać po psychiatrach? - To nie tak, że jesteśmy przyjaciółmi - przypomniał mu, już nieco surowiej, zezłoszczony własnymi podejrzeniami.
- Co mówią? - pytania go zdziwiły. - Mówili wiele rzeczy, ale teraz znacznie rzadziej. Uciszałem i uciszam każdą głupotę, która do mnie dotrze. Celine wie, że nie pozwolę nikomu jej skrzywdzić. Nie w Dolinie. Nigdy więcej - zaznaczył dobitniej, żeby dotarło to do Hectora i może, po części, żeby przekonać o tym samego siebie. Oparł łokcie na stole i zapatrzył się w ogień w kominku. To jest, dopóki kolejne pytanie Hectora nie pochłonęło całej jego uwagi. - Co proszę? Stara się o... nikt ze mną o tym nie rozmawiał. Ona ze mną o tym nie rozmawiała - Zmarszczył brwi. - Nie jest na to trochę za młoda? O kimś ci mówiła? - Nieswojo mu było z myślą, że zwierzyłaby się z tego swojemu terapeucie, a nie jemu. Niemniej jednak... - Chciałeś ze mną porozmawiać o jej adoratorach? Merlinie, Vale, nie jesteś jej ojcem, wiesz o tym chyba. - Nie chciał być złośliwy, ale napięcie utrzymujące się w nim od południa, od momentu otrzymania nieoczekiwanego zaproszenia, chyba zaczęło wreszcie przebijać się na wierzch.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Rodzice przyzwyczaili go do tego, że każda biznesowa okazja musiała być uwieńczona obiadem. W domu wciąż przewijali się goście, on i Victor (a później również siostry) musieli wtedy siedzieć cicho, a matka uwijała się z posiłkami i wdzięczyła swoim smutnym uśmiechem. Ojciec rozmawiał w ważnych sprawach, a jeśli rozmowa poszła źle to jego uśmiech przestawał obejmować oczy i drzwi do sypialni rodziców trzaskały. Po wyjściu gości w domu zapadała głucha cisza i nawet z dziecięcej sypialni było słychać krzyki.
Tak czy siak, jedzenie zawsze było domowe i smaczne, a salon wysprzątany na błysk. Jak dzisiaj.
-Hector. - uśmiech od razu sięgnął oczu, był wyraźnie rad z tego przejścia na "ty". Będzie łatwiej, o ile cokolwiek mogło dziś być łatwe. Zmierzył gościa dyskretnym spojrzeniem, usiłując wprawnym okiem ocenić jego humor i dostosować pod nastrój ton rozmowy oraz dobór argumentów. Wydawał się zmęczony, szkoda, że Vale nie miał w zapasach prawdziwej kawy. -Kwiatów nie mam, rosną w ogrodzie - ale może kawy zbożowej, albo herbaty? - odwzajemnił żart, przy okazji próbując zaoferować rozmówcy coś naprawdę użytecznego.
-Nie potrzebuję jego kolejnych - pierwsze otrzymał w lipcu -podziękowań, spełniałem przysięgę uzdrowicielską. I słyszałem, że teraz ma dość znane imię i nazwisko, więc byłbym zobowiązany gdyby moja przysługa pozostała tylko między nami. - choć cieszyło go, że Elric pamiętał o jego fenomenalnych umiejętnościach z zakresu pierwszej pomocy, to spojrzenie stało się chłodniejsze i uśmiech podtrzymał już tylko z powodu wyćwiczenia. Wiedział już kim jest ten człowiek i nie pragnął z nim żadnego kontaktu, nie tylko z powodu wzmianek o Wrighcie na plakatach i w Walczącym Magu. Nie znał jeszcze Elrica na tyle dobrze, aby zwierzać się z tego, że Benjamin Wright trwale okaleczył jego najlepszego przyjaciela (którego nazwisko też widniało na plakatach, ale to sprawa jego brata, i to co innego) i że wiedząc kogo przed sobą ma chyba wcale nie spełniłby tej przysięgi Hipokratesa. Albo przynajmniej postarał się o to, by obrażenia Wrighta były równie trwałe. Albo zawlókł go do Theo. Gdyby ten niebezpieczny człowiek nadal u nich mieszkał, rozwinąłby temat, ale Celine wspomniała, że się wyprowadził - był zatem spokojny. I wolał się nie przyznawać, że nie rozpoznał kogoś zdolnego złamać komuś nogę w człowieku z amnezją, to niemile kłuło w jego uzdrowicielskie ego. -Ale przyjmuję pańskie. - jednak był zestresowany. Być może tym, że nieświadomie uleczył rebelianta, którego nazwisko było na plakatach i że nie chciał być z kimś takim kojarzony; ale jednak bardziej zaręczynami. -Twoje. - poprawił się, prędko zmieniając temat. Na szczęście, mieli tyle spraw do omówienia i Lovegood zdawał się tak niecierpliwy, że chyba nie będą musieli wracać do tamtej sprawy.
Usiedli, a Vale podał jedzenie, bo tak zawsze robili rodzice i tak należało - ale może jednak nie? Irytowało go, że sprawdzony scenariusz nie działa - bo sprawdzony scenariusz nie istniał, bo nie miał przed sobą handlarza roślinami z którym chciał zacieśnić współpracę, ani czystokrwistego czarodzieja z córką na wydaniu, tylko Elrica Lovegoode'a zmartwionego o młodszą siostrę.
-Zaraz przejdę do rzeczy. - obiecał prędko, bo najpierw musiał zapewnić o jej stanie zdrowia, podsunąć przynętę z plotkami i wybadać, czy nie ma oficjalnej konkurencji. Nie romantycznej, o tym nie będzie rozmawiał z jej bratem, a do jej ręki: w jaźni Hectora to były dwie zupełnie różne rzeczy, choć w tym przypadku jego intencje splotły się z uczuciami i pewnie to wszystko komplikowało.
W porównaniu do Elrica zdawał się opanowany, starannie ukrywając stres pod maską wyćwiczonego spokoju, ale odruchowo zmarszczył lekko brwi i zacisnął usta na dźwięk słów nie jesteśmy przyjaciółmi. Zamrugał, prędko próbując przybrać neutralny wyraz twarzy i nie okazać, że zabolało. Jeszcze nie byli przyjaciółmi, nie musieli nigdy nimi być, szwagrowie to w końcu co innego - ale zwrot Lovegoode'a nieprzyjemnie kojarzył się z czasami Hogwartu i z dziećmi, które nie chciały przyjaźnić się z kalekim dziwakiem.
Ale teraz nie był dziwakiem, teraz był szanowanym przedsiębiorcą i uzdrowicielem, gotowym zapewnić Celine wygodne życie.
-Do lady Abbott dotarły oszczerstwa zazdrosnych dziewuch z Festiwalu Lata. - odpowiedział konkretnie, gdy Elric zaczął mówić o uciszaniu plotek. Spojrzał na niego ze współczuciem. -Też byłem zaskoczony. Damską zazdrość trudno uciszyć, zwłaszcza wobec samotnej kobiety. Mężatkom jest łatwiej, mam w tym pewną wprawę - moja pierwsza żona miała słabość do ekstrawaganckiej mody, a kobiety do szemrania. - zareklamował się nienachalnie, podając najbłahszą z iskier zapalnych do plotek wobec Beatrice. A jednak, mimo wszystko, mimo jej nieodpowiedzialności i głupoty - ochronił ją, choć była piękna i próżna i okrutna. Rodzice Beatrice nadal mieszkali w Dolinie, Elric słyszałby o niej złe rzeczy gdyby Hector nie dopełnił swojego małżeńskiego obowiązku, a najgorszym co mógł usłyszeć było pewnie to, że czerwień nie współgrała z jej włosami. Celine była po prostu piękna, na pewno z nią byłoby... łatwiej.
Reakcja Elrica od razu udzieliła mu odpowiedzi. Był jedyny. Pierwszy z takimi zamiarami. Wziął głęboki oddech, teraz musi to odpowiednio rozegrać.
-Ma dwadzieścia jeden lat. Nie jest zbyt młoda by o niej plotkować, ani zbyt młoda na zaręczyny. - zaczął ostrożnie, próbując nawiązać kontakt wzrokowy z Elrikiem. -Nie jesteś jej ojcem, ale jesteś jej najbliższym męskim krewnym. Dlatego to z tobą chciałbym porozmawiać, tak jak wymaga obyczaj. - nie tknął nawet stygnącego na talerzu posiłku, choć łudził się, że porozmawiają po nim. -Zrezygnowałem z bycia uzdrowicielem Celine - nie był pewien, czy sens wypowiedzianych przed chwilą słów dotarł do Elrica, więc na wszelki wypadek powtórzył je ponownie, w innym szyku zdania. -nie tylko dlatego, że wydobrzała, zresztą gdyby nie wydobrzała, poleciłbym jej kogoś innego. Zrezygnowałem, bo chciałbym ubiegać się o jej rękę. - zanim pozwolił, by słowa wybrzmiały, dodał, pośpiesznie: -Celine jest tego świadoma i przychylna, ale chciałem żebyś dowiedział się ode mnie. To wszystko - wskazał dłonią na dom -byłoby jej. - i mojego syna, ale do tych kwestii przejdą w swoim czasie. -Dla jasności, mam zarówno pomoc jak i skrzata domowego, a dopóki nie zaczęło mi na niej zależeć nie pragnąłem ponownego małżeństwa, nie proszę więc jako wdowiec w potrzebie. Żyłaby w wygodzie i dostatku i pomógłbym ci ją chronić. - wypowiedział na jednym wydechu.
Tak czy siak, jedzenie zawsze było domowe i smaczne, a salon wysprzątany na błysk. Jak dzisiaj.
-Hector. - uśmiech od razu sięgnął oczu, był wyraźnie rad z tego przejścia na "ty". Będzie łatwiej, o ile cokolwiek mogło dziś być łatwe. Zmierzył gościa dyskretnym spojrzeniem, usiłując wprawnym okiem ocenić jego humor i dostosować pod nastrój ton rozmowy oraz dobór argumentów. Wydawał się zmęczony, szkoda, że Vale nie miał w zapasach prawdziwej kawy. -Kwiatów nie mam, rosną w ogrodzie - ale może kawy zbożowej, albo herbaty? - odwzajemnił żart, przy okazji próbując zaoferować rozmówcy coś naprawdę użytecznego.
-Nie potrzebuję jego kolejnych - pierwsze otrzymał w lipcu -podziękowań, spełniałem przysięgę uzdrowicielską. I słyszałem, że teraz ma dość znane imię i nazwisko, więc byłbym zobowiązany gdyby moja przysługa pozostała tylko między nami. - choć cieszyło go, że Elric pamiętał o jego fenomenalnych umiejętnościach z zakresu pierwszej pomocy, to spojrzenie stało się chłodniejsze i uśmiech podtrzymał już tylko z powodu wyćwiczenia. Wiedział już kim jest ten człowiek i nie pragnął z nim żadnego kontaktu, nie tylko z powodu wzmianek o Wrighcie na plakatach i w Walczącym Magu. Nie znał jeszcze Elrica na tyle dobrze, aby zwierzać się z tego, że Benjamin Wright trwale okaleczył jego najlepszego przyjaciela (którego nazwisko też widniało na plakatach, ale to sprawa jego brata, i to co innego) i że wiedząc kogo przed sobą ma chyba wcale nie spełniłby tej przysięgi Hipokratesa. Albo przynajmniej postarał się o to, by obrażenia Wrighta były równie trwałe. Albo zawlókł go do Theo. Gdyby ten niebezpieczny człowiek nadal u nich mieszkał, rozwinąłby temat, ale Celine wspomniała, że się wyprowadził - był zatem spokojny. I wolał się nie przyznawać, że nie rozpoznał kogoś zdolnego złamać komuś nogę w człowieku z amnezją, to niemile kłuło w jego uzdrowicielskie ego. -Ale przyjmuję pańskie. - jednak był zestresowany. Być może tym, że nieświadomie uleczył rebelianta, którego nazwisko było na plakatach i że nie chciał być z kimś takim kojarzony; ale jednak bardziej zaręczynami. -Twoje. - poprawił się, prędko zmieniając temat. Na szczęście, mieli tyle spraw do omówienia i Lovegood zdawał się tak niecierpliwy, że chyba nie będą musieli wracać do tamtej sprawy.
Usiedli, a Vale podał jedzenie, bo tak zawsze robili rodzice i tak należało - ale może jednak nie? Irytowało go, że sprawdzony scenariusz nie działa - bo sprawdzony scenariusz nie istniał, bo nie miał przed sobą handlarza roślinami z którym chciał zacieśnić współpracę, ani czystokrwistego czarodzieja z córką na wydaniu, tylko Elrica Lovegoode'a zmartwionego o młodszą siostrę.
-Zaraz przejdę do rzeczy. - obiecał prędko, bo najpierw musiał zapewnić o jej stanie zdrowia, podsunąć przynętę z plotkami i wybadać, czy nie ma oficjalnej konkurencji. Nie romantycznej, o tym nie będzie rozmawiał z jej bratem, a do jej ręki: w jaźni Hectora to były dwie zupełnie różne rzeczy, choć w tym przypadku jego intencje splotły się z uczuciami i pewnie to wszystko komplikowało.
W porównaniu do Elrica zdawał się opanowany, starannie ukrywając stres pod maską wyćwiczonego spokoju, ale odruchowo zmarszczył lekko brwi i zacisnął usta na dźwięk słów nie jesteśmy przyjaciółmi. Zamrugał, prędko próbując przybrać neutralny wyraz twarzy i nie okazać, że zabolało. Jeszcze nie byli przyjaciółmi, nie musieli nigdy nimi być, szwagrowie to w końcu co innego - ale zwrot Lovegoode'a nieprzyjemnie kojarzył się z czasami Hogwartu i z dziećmi, które nie chciały przyjaźnić się z kalekim dziwakiem.
Ale teraz nie był dziwakiem, teraz był szanowanym przedsiębiorcą i uzdrowicielem, gotowym zapewnić Celine wygodne życie.
-Do lady Abbott dotarły oszczerstwa zazdrosnych dziewuch z Festiwalu Lata. - odpowiedział konkretnie, gdy Elric zaczął mówić o uciszaniu plotek. Spojrzał na niego ze współczuciem. -Też byłem zaskoczony. Damską zazdrość trudno uciszyć, zwłaszcza wobec samotnej kobiety. Mężatkom jest łatwiej, mam w tym pewną wprawę - moja pierwsza żona miała słabość do ekstrawaganckiej mody, a kobiety do szemrania. - zareklamował się nienachalnie, podając najbłahszą z iskier zapalnych do plotek wobec Beatrice. A jednak, mimo wszystko, mimo jej nieodpowiedzialności i głupoty - ochronił ją, choć była piękna i próżna i okrutna. Rodzice Beatrice nadal mieszkali w Dolinie, Elric słyszałby o niej złe rzeczy gdyby Hector nie dopełnił swojego małżeńskiego obowiązku, a najgorszym co mógł usłyszeć było pewnie to, że czerwień nie współgrała z jej włosami. Celine była po prostu piękna, na pewno z nią byłoby... łatwiej.
Reakcja Elrica od razu udzieliła mu odpowiedzi. Był jedyny. Pierwszy z takimi zamiarami. Wziął głęboki oddech, teraz musi to odpowiednio rozegrać.
-Ma dwadzieścia jeden lat. Nie jest zbyt młoda by o niej plotkować, ani zbyt młoda na zaręczyny. - zaczął ostrożnie, próbując nawiązać kontakt wzrokowy z Elrikiem. -Nie jesteś jej ojcem, ale jesteś jej najbliższym męskim krewnym. Dlatego to z tobą chciałbym porozmawiać, tak jak wymaga obyczaj. - nie tknął nawet stygnącego na talerzu posiłku, choć łudził się, że porozmawiają po nim. -Zrezygnowałem z bycia uzdrowicielem Celine - nie był pewien, czy sens wypowiedzianych przed chwilą słów dotarł do Elrica, więc na wszelki wypadek powtórzył je ponownie, w innym szyku zdania. -nie tylko dlatego, że wydobrzała, zresztą gdyby nie wydobrzała, poleciłbym jej kogoś innego. Zrezygnowałem, bo chciałbym ubiegać się o jej rękę. - zanim pozwolił, by słowa wybrzmiały, dodał, pośpiesznie: -Celine jest tego świadoma i przychylna, ale chciałem żebyś dowiedział się ode mnie. To wszystko - wskazał dłonią na dom -byłoby jej. - i mojego syna, ale do tych kwestii przejdą w swoim czasie. -Dla jasności, mam zarówno pomoc jak i skrzata domowego, a dopóki nie zaczęło mi na niej zależeć nie pragnąłem ponownego małżeństwa, nie proszę więc jako wdowiec w potrzebie. Żyłaby w wygodzie i dostatku i pomógłbym ci ją chronić. - wypowiedział na jednym wydechu.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W domu rodzinnym Lovegooda wspólne obiady zwykły być okazją huczną, wesołą i nieco chaotyczną. Jego rodzice nie zajmowali się biznesem, nie organizowali oficjalnych wieczorków, jako chłopiec musiał też przyzwyczaić się do tego, że do momentu przeprowadzki do Staffordshire żyli na walizkach, poganiani nieposkromioną potrzebą zmian ojca (z perspektywy czasu Elric nie mógłby nie zastanawiać się, czy nie była to raczej potrzeba ucieczki). Często za to, niezależnie od tego gdzie mieszkali, gościli przy stole wujków i kuzynów, a jedno z jego najwcześniejszych wspomnień dotyczyło czołgania się pod stołem w przebraniu smoka i Magdy próbującej wyciągnąć go za ogon. Potem, kiedy dzieci w rodzinie Lovegoodów zaczęło mnożyć się więcej, obiady kojarzyły mu się z piskami radości, tłuczonymi ziemniakami mamy rozmazanymi na ścianach i tubalnym śmiechem wuja Egertona.
I jedzeniem, domowym i smacznym. Czasem żałował, że nie może już tak swobodnie i bez zaproszenia wpadać do mieszkania matki - z takiej tylko przyczyny, że mógłby natknąć się w nim na ojca. A na to spotkanie nie był gotowy. Jeszcze nie.
- Kawa będzie w porządku - Kącik ust drgnął mu nieco na żartobliwą odpowiedź. Powinno go to chyba uspokoić choć trochę, co? Gdyby Hector miał wątpliwe zamiary raczej by go w ten sposób nie witał. Otrzepał buty z ziemi zanim wszedł do środka, a w korytarzu odwiesił skórzany płaszcz, który ciążył mu na ramionach już od dłuższego czasu. Tunika i robocze spodnie, które miał pod spodem, może nie miały w sobie wiele z elegancji, ale przynajmniej były czyste i chyba jedne z nowszych jakie posiadał. - No tak - dodał cicho, słysząc komentarz na temat ich dawnego gościa. Sam nie czuł się najwygodniej z myślą o tym, że Percival był w rzeczywistości Benjaminem Wrightem i mieszkał tyle pod ich dachem; ale jego rozterki nie były nawet w połowie tak złowieszcze jak Hectora. Gdyby miał przejść przez to wszystko jeszcze raz pewnie wciąż by mu pomógł, wciąż by go ocalił. Tak nakazywała przyzwoitość. Zamiast jednak o tym wspomnieć zgrzytnął tylko ponuro zębami. Z Benjaminem miał do załatwienia jeszcze inną sprawę, trudniejszą, ale nie zamierzał się z tego zwierzać Vale'owi. Nie wiedział ile powiedziała mu Celine.
Uśmiechnął się i wzruszył ramieniem, nieszczególnie poruszony tym, że Hector też był zestresowany i motał się nieco w przechodzeniu na ty. Wyglądał na kogoś, dla kogo maniery są integralną częścią życia, Ellie był też praktycznie pewny, że jest czystokrwisty choć nigdy o to Celine nie dopytywał. Czystokrwiści czarodzieje bywali staroświeccy, ale starał się nie mierzyć ich jedną miarą; nawet przy czasach, które były jakie były.
Może to właśnie te różnice w wychowaniu, w środowiskach, z których wyrośli, sprawiały, że Elric czuł się tak skonsternowany. Skłamałby, gdyby powiedział, że na widok i zapach baraniny nie naleciała mu ślinka do ust - nie zdążył jeszcze po pracy wpaść do domu, nie zjadł niczego poza kanapkami które sam zrobił (a one nigdy nie były tak dobre jak te Celiny) - no i potrafił docenić porządne mięso w czasach, w których było ono takie drogie.
Niemniej jednak nie był w stanie nic przełknąć dopóki nie wiedział jakim sposobem znalazł się w tej dziwacznej sytuacji, siedząc naprzeciw Hectora Vale'a w jego pedantycznie perfekcyjnym salonie.
Nie umknęła jego uwadze reakcja Hectora na jego dość oschłe słowa; zmarszczone brwi wziął jednak za irytację, nie mając najbledszego pojęcia o kompleksach, które mężczyzna mógł wciąż czuć z powodu swojego kalectwa. Chociaż Elric był nieco zdziwiony faktem, że uzdrowiciel kuśtyka, założył, że po prostu była to klątwa albo uraz, którego magiczna medycyna nie jest w stanie uleczyć - zupełnie się na tym nie znał, nie miał powodu sądzić inaczej. Współczuł tego Vale'owi, ale nie nachalnie. Był już dorosły, radził sobie, a w oczach Elrica takie czy inne kalectwo w żaden sposób - ani pozytywny ani negatywny - nie wpływało na prawdziwą wartość człowieka.
Sam zmarszczył brwi i wbił zeźlony wzrok we własny pusty talerz, kiedy padło wspomnienie lady Abbott oraz całej tej afery z plotkami. Nie znał wszystkich szczegółów, Celine była nie tylko smutna ale i cholernie zawstydzona, ale tego i owego był w stanie się domyślić.
- Celine jest półwilą, niektóre kobiety zawsze będzie to mierzić. Wierzę jednak w to, że jej przyjaciółki są z nią szczere i widzą ją prawdziwą, a nie tylko urok, który odziedziczyła wbrew własnej woli - powiedział powoli, niezadowolony z tego, że nie jest w stanie pomóc siostrze bardziej. Nie mógł jednak chronić jej przed całym światem, pogodził się już z tym, że byłaby wówczas nieszczęśliwa. - Bardziej niż kobiety niepokoją mnie czyhający na nią mężczyźni - dodał, a potem uniósł brew, gdy Hector wspomniał pierwszą żonę.
Bardzo powoli docierał do niego kierunek, w którym to wszystko zmierzało i musiał wziąć głęboki oddech, aby nie pozwolić sobie na nic lekkomyślnego. Do tej pory raczej unikał patrzenia Hectorowi prosto w oczy (te blade tęczówki były jakieś niepokojące), ale teraz przestał się tego obawiać i z dłońmi zaciśniętymi na krawędziach stołu czekał na nieuniknione.
A kiedy nadeszło... cóż. Spodziewał się, że będzie bardziej sfrustrowany, ale oddech który uciekł mu z ust wraz z westchnieniem pozostawił go raczej cholernie zmęczonym. Hector zaczął paplać coś o skrzatach domowych, ponownych małżeństwach, dostatku i...
- Poczekaj, poczekaj, chwila - Uniósł dłoń, a potem zacisnął ją w pięść i podłożył sobie pod brodę. Przez kilkanaście sekund (słyszał tykanie zegara) milczał, zastanawiając się nad tym kiedy do cholery Celine znalazła sobie faceta i dlaczego dowiadywał się o tym na kolacji w Walii na której jej nawet nie było. - Byłeś jej terapeutą - powiedział po chwili, jakby dopiero wyrażenie tej myśli na głos sprawiło, że naprawdę to do niego dotarło. - Musiała zdradzać ci wszystkie swoje tajemnice, wszystkie lęki, wszystkie nadzieje. Skąd mam teraz wiedzieć, że tego nie wykorzystałeś? - Jest półwilą chciał wykrzyczeć tak jakby to nie było oczywiste, a potem zdał sobie sprawę, że jest mu niedobrze i że nie był na to gotowy, nie był gotowy na chronienie Celine przed mężczyznami, których sama mogła chcieć, kiedy nie był nawet pewny czy to już prawdziwa miłość, czy może on zmanipulował ją, bo chciał ją mieć dla siebie albo ona jego, nieświadomie, bo przecież nigdy nie świadomie, nie jego siostra. - Celine jest przychylna - powtórzył cicho i już wiedział, że pierwsze co zrobi jak tylko wróci do domu to ją o to spyta. - Wyleczyłeś ją po to, żeby teraz wziąć z nią ślub? - powtórzył jeszcze raz, a im dłużej o tym myślał tym bardziej niebezpieczne mu się to wydawało. Bo co do cholery miał pomyśleć? Celine była taka ufna, taka pełna miłości i dobra, taka... naiwna.
Odchylił się w krześle i przetarł oczy kłykciami dłoni. Teraz żałował, że nie poprosił o alkohol od razu, może byłoby mu łatwiej to wszystko zrozumieć. Westchnął ciężko jeszcze raz i popatrzył na Hectora długo, krytycznie. Już się nie uśmiechał, ale nie był też zły. Zaskoczony, tak. Zmartwiony, cholernie.
- To nie była moja sprawa... - Już jest. - ...i nigdy bym cię o to w innych okolicznościach nie pytał. Ale teraz zapytam. Czemu twoja pierwsza żona umarła tak młodo? - Plotki z czystokrwistych środowisk do niego nie docierały. Nawet gdyby dotarły, i tak chciałby usłyszeć to od niego.
I jedzeniem, domowym i smacznym. Czasem żałował, że nie może już tak swobodnie i bez zaproszenia wpadać do mieszkania matki - z takiej tylko przyczyny, że mógłby natknąć się w nim na ojca. A na to spotkanie nie był gotowy. Jeszcze nie.
- Kawa będzie w porządku - Kącik ust drgnął mu nieco na żartobliwą odpowiedź. Powinno go to chyba uspokoić choć trochę, co? Gdyby Hector miał wątpliwe zamiary raczej by go w ten sposób nie witał. Otrzepał buty z ziemi zanim wszedł do środka, a w korytarzu odwiesił skórzany płaszcz, który ciążył mu na ramionach już od dłuższego czasu. Tunika i robocze spodnie, które miał pod spodem, może nie miały w sobie wiele z elegancji, ale przynajmniej były czyste i chyba jedne z nowszych jakie posiadał. - No tak - dodał cicho, słysząc komentarz na temat ich dawnego gościa. Sam nie czuł się najwygodniej z myślą o tym, że Percival był w rzeczywistości Benjaminem Wrightem i mieszkał tyle pod ich dachem; ale jego rozterki nie były nawet w połowie tak złowieszcze jak Hectora. Gdyby miał przejść przez to wszystko jeszcze raz pewnie wciąż by mu pomógł, wciąż by go ocalił. Tak nakazywała przyzwoitość. Zamiast jednak o tym wspomnieć zgrzytnął tylko ponuro zębami. Z Benjaminem miał do załatwienia jeszcze inną sprawę, trudniejszą, ale nie zamierzał się z tego zwierzać Vale'owi. Nie wiedział ile powiedziała mu Celine.
Uśmiechnął się i wzruszył ramieniem, nieszczególnie poruszony tym, że Hector też był zestresowany i motał się nieco w przechodzeniu na ty. Wyglądał na kogoś, dla kogo maniery są integralną częścią życia, Ellie był też praktycznie pewny, że jest czystokrwisty choć nigdy o to Celine nie dopytywał. Czystokrwiści czarodzieje bywali staroświeccy, ale starał się nie mierzyć ich jedną miarą; nawet przy czasach, które były jakie były.
Może to właśnie te różnice w wychowaniu, w środowiskach, z których wyrośli, sprawiały, że Elric czuł się tak skonsternowany. Skłamałby, gdyby powiedział, że na widok i zapach baraniny nie naleciała mu ślinka do ust - nie zdążył jeszcze po pracy wpaść do domu, nie zjadł niczego poza kanapkami które sam zrobił (a one nigdy nie były tak dobre jak te Celiny) - no i potrafił docenić porządne mięso w czasach, w których było ono takie drogie.
Niemniej jednak nie był w stanie nic przełknąć dopóki nie wiedział jakim sposobem znalazł się w tej dziwacznej sytuacji, siedząc naprzeciw Hectora Vale'a w jego pedantycznie perfekcyjnym salonie.
Nie umknęła jego uwadze reakcja Hectora na jego dość oschłe słowa; zmarszczone brwi wziął jednak za irytację, nie mając najbledszego pojęcia o kompleksach, które mężczyzna mógł wciąż czuć z powodu swojego kalectwa. Chociaż Elric był nieco zdziwiony faktem, że uzdrowiciel kuśtyka, założył, że po prostu była to klątwa albo uraz, którego magiczna medycyna nie jest w stanie uleczyć - zupełnie się na tym nie znał, nie miał powodu sądzić inaczej. Współczuł tego Vale'owi, ale nie nachalnie. Był już dorosły, radził sobie, a w oczach Elrica takie czy inne kalectwo w żaden sposób - ani pozytywny ani negatywny - nie wpływało na prawdziwą wartość człowieka.
Sam zmarszczył brwi i wbił zeźlony wzrok we własny pusty talerz, kiedy padło wspomnienie lady Abbott oraz całej tej afery z plotkami. Nie znał wszystkich szczegółów, Celine była nie tylko smutna ale i cholernie zawstydzona, ale tego i owego był w stanie się domyślić.
- Celine jest półwilą, niektóre kobiety zawsze będzie to mierzić. Wierzę jednak w to, że jej przyjaciółki są z nią szczere i widzą ją prawdziwą, a nie tylko urok, który odziedziczyła wbrew własnej woli - powiedział powoli, niezadowolony z tego, że nie jest w stanie pomóc siostrze bardziej. Nie mógł jednak chronić jej przed całym światem, pogodził się już z tym, że byłaby wówczas nieszczęśliwa. - Bardziej niż kobiety niepokoją mnie czyhający na nią mężczyźni - dodał, a potem uniósł brew, gdy Hector wspomniał pierwszą żonę.
Bardzo powoli docierał do niego kierunek, w którym to wszystko zmierzało i musiał wziąć głęboki oddech, aby nie pozwolić sobie na nic lekkomyślnego. Do tej pory raczej unikał patrzenia Hectorowi prosto w oczy (te blade tęczówki były jakieś niepokojące), ale teraz przestał się tego obawiać i z dłońmi zaciśniętymi na krawędziach stołu czekał na nieuniknione.
A kiedy nadeszło... cóż. Spodziewał się, że będzie bardziej sfrustrowany, ale oddech który uciekł mu z ust wraz z westchnieniem pozostawił go raczej cholernie zmęczonym. Hector zaczął paplać coś o skrzatach domowych, ponownych małżeństwach, dostatku i...
- Poczekaj, poczekaj, chwila - Uniósł dłoń, a potem zacisnął ją w pięść i podłożył sobie pod brodę. Przez kilkanaście sekund (słyszał tykanie zegara) milczał, zastanawiając się nad tym kiedy do cholery Celine znalazła sobie faceta i dlaczego dowiadywał się o tym na kolacji w Walii na której jej nawet nie było. - Byłeś jej terapeutą - powiedział po chwili, jakby dopiero wyrażenie tej myśli na głos sprawiło, że naprawdę to do niego dotarło. - Musiała zdradzać ci wszystkie swoje tajemnice, wszystkie lęki, wszystkie nadzieje. Skąd mam teraz wiedzieć, że tego nie wykorzystałeś? - Jest półwilą chciał wykrzyczeć tak jakby to nie było oczywiste, a potem zdał sobie sprawę, że jest mu niedobrze i że nie był na to gotowy, nie był gotowy na chronienie Celine przed mężczyznami, których sama mogła chcieć, kiedy nie był nawet pewny czy to już prawdziwa miłość, czy może on zmanipulował ją, bo chciał ją mieć dla siebie albo ona jego, nieświadomie, bo przecież nigdy nie świadomie, nie jego siostra. - Celine jest przychylna - powtórzył cicho i już wiedział, że pierwsze co zrobi jak tylko wróci do domu to ją o to spyta. - Wyleczyłeś ją po to, żeby teraz wziąć z nią ślub? - powtórzył jeszcze raz, a im dłużej o tym myślał tym bardziej niebezpieczne mu się to wydawało. Bo co do cholery miał pomyśleć? Celine była taka ufna, taka pełna miłości i dobra, taka... naiwna.
Odchylił się w krześle i przetarł oczy kłykciami dłoni. Teraz żałował, że nie poprosił o alkohol od razu, może byłoby mu łatwiej to wszystko zrozumieć. Westchnął ciężko jeszcze raz i popatrzył na Hectora długo, krytycznie. Już się nie uśmiechał, ale nie był też zły. Zaskoczony, tak. Zmartwiony, cholernie.
- To nie była moja sprawa... - Już jest. - ...i nigdy bym cię o to w innych okolicznościach nie pytał. Ale teraz zapytam. Czemu twoja pierwsza żona umarła tak młodo? - Plotki z czystokrwistych środowisk do niego nie docierały. Nawet gdyby dotarły, i tak chciałby usłyszeć to od niego.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Choć w teorii potrafił rozmawiać z każdym, to poza murami gabinetu pewną trudność sprawiało mu czytanie mężczyzn tak konkretnych jak Elric - albo chłopców, z którymi ignorował się w szkole. Jeszcze większą trudność sprawiłoby mu wyobrażenie sobie prawdziwie rodzinnego obiadu. Próbował je czasem stworzyć dla Orestesa, ale za życia Beatrice się nie udawało, a posiłki z teściami stresowały go swoją sztucznością - najbliżej do rodzinnej atmosfery było chyba spotkaniom u Lety, ale zbyt często się kłócili. Przynajmniej jedzenie było domowe i pyszne, bo sąsiadka świetnie gotowała - a gulasz za składniki i kilka zaklęć na reumatyzm wydawał się świetnym interesem - ale właśnie stygło.
-Charonie, zrób nam kawy zbożowej. - zwrócił się w stronę uchylonych drzwi do kuchni, a gdy zasiedli przy stole skrzat podawał im już filiżanki. Upił łyk, by zapić stres i uniósł lekko brwi, gdy Elric wprost odniósł się do tematu dziedzictwa krwi Celine. Prawdopodobnie założył, że Hector wie o wszystkim jako jej uzdrowiciel - bo przecież nie mówiłby o tym przypadkowemu mężczyźnie?
-To nie jej przyjaciółki rozsiewają okrutne plotki, a przypadkowe dziewuszyska zazdrosne o jej urodę i o swoich mężczyzn. - uściślił z chłodną logiką. Cieszył się, że Celine znalazła prawdziwą przyjaźń, ale to nie było tematem rozmowy ani przyczyną problemu. -Jej uroda i czar zawsze będą olśniewać, ale gdy przestaną postrzegać ją jako samotną kobietę będzie im trudniej zmyślać niestworzone historie, a niektóre może wyciszą własną zawiść. - przemyślał już sobie to wszystko. Celine pojawiła się w Dolinie Godryka nagle, wzbudzając zrozumiałą ciekawość i emocje - nawet Leta nie lubiła jej za nic i jeszcze w maju trudno było mu znaleźć argumenty przeciwko własnej siostrze. Małżeństwo byłoby rozsądnym argumentem, mężatkom zawsze było łatwiej. Wdowom też. Poza tym - myślał z gorzką akceptacją - niektóre kobiety były zazdrosne o przystojnych, zajętych mężczyzn, ale żadna nie będzie zazdrosna o kalekę. Z majątkiem z kolei się nie afiszował, a skromność jaką okazała Celine gdy podarował jej aksamitną wstążkę zwiastowała, że nie będzie prosić go o drogie suknie i kłuć nimi w oczy lokalnej społeczności.
-Mnie też. - przyznał wprost, gdy Elric podzielił się niepokojem o mężczyzn. Bezczelnie, ale i zgodnie z prawdą, udał, że wcale go nie ma wśród tych niepokojących mężczyzn, że wraz z Elrikiem stoi po przeciwnej stronie frontu. Miał przecież względem Celine uczciwe zamiary. Nawet jej nie tknął zanim jej ich nie obwieścił, a Elrica zaprosił do siebie przy pierwszej możliwej okazji.
Zauważył, że jego gość powoli - a potem coraz szybciej, gdy Hector zaczął prędko mówić o domu i skrzacie - zaczyna rozumieć powód dzisiejszego spotkania. Wziął równie głęboki wdech, ale nie opuszczał wzroku (z utrzymywaniem kontaktu wzrokowego nigdy nie miał problemów, co najwyżej mógł teraz rzadziej mrugać, z nerwów - bo zwykle musiał sobie przypominać kiedy wypada) i uważnie obserwował mowę ciała rozmówcy. Zaciśnięta pięść nieco go zaniepokoiła, więc umilkł i dał mu zebrać myśli, rad, że zdążył wyrzucić z siebie najważniejsze kwestie. Splótł nerwowo dłonie gdy padł argument terapii, stresując się nieco tym, jak wyjaśnić to wszystko komuś nastawionemu nieufnie do samej specjalizacji.
-Nie wszystkie. - wymamrotał w końcu, bo nie powiedziała mu, na przykład, że coś do niego czuła. -Nie ufała mi, przyszła tu tylko dlatego, bo Yvette nas o to poprosiła. - zaznaczył. -A ja nie naciskam w takich sytuacjach. Skupiłem się na leczeniu jej objawów i ich przyczyn oraz na rozmowie o tym, o czym sama zechciała mi powiedzieć. Nie wypytywałem o nic więcej. - granice zatarły się dopiero na Festiwalu Lata, gdy obydwoje zagubili się w labiryncie uczuć i gdy z mocno bijącym sercem słuchał o jej nadziejach na szczęśliwe zamążpójście. Tyle, że wtedy nie widziała już w nim terapeuty, obydwoje to czuli. Otworzył szerzej oczy, gdy Lovegood dość obcesowo - przynajmniej z perspektywy magipsychiatry - postawił ślub równorzędnie z leczeniem, jakby to pierwsze było warunkiem do drugiego.
-Po to? Sugerujesz, że inaczej bym jej nie leczył? - odparował. -Mam wiele pacjentek, jeszcze więcej wyleczonych pacjentek, ale żonę miałem tylko jedną. Nie przekraczam tej granicy i dlatego poleciłbym Celine kogoś innego. - wytknął zgodnie z logiką i prawdą. Nawet podczas ostatniej relacji zerwał wszelkie więzy terapeutyczne - o których zresztą ciężko mówić w przypadku jednorazowej konsultacji - zanim poszedł o krok dalej. -I dla jasności, rozmawialibyśmy dzisiaj nawet, gdyby nie dało się jej wyleczyć. - dodał ciszej, bo nie warunkował własnych uczuć od zdrowia dziewczyny. Miłosiernie postanowił nie rozwiewać złudzeń Elrica względem czasu dokonanego, nie będąc pewnym jak długo traumy i lęki Celine będą rzutować na jej życie. Czy Lovegood zdawał sobie sprawę, jak było poważnie? -I nawet gdyby patrzyła na mnie inaczej, miałaby we mnie przyjaciela. Zanim dała mi do zrozumienia o swojej przychylności, myślałem zresztą, że tak pozostanie. - dodał jeszcze ciszej, bo o nieszczęśliwej miłości nie lubił mówić żaden mężczyzna i tutaj akurat nie był wyjątkiem.
-Porozmawiałem już z Celine o sposobie, w jaki się poznaliśmy i rozumiem, że możesz być nieufny, ale z drugiej strony... - spojrzał Elricowi prosto w oczy. -...rozumiem, jak mało kto, ile opieki i delikatności ona potrzebuje, przez co przeszła, czego się boi. Ktoś nieświadomy, nawet o szlachetnych intencjach, mógłby ją skrzywdzić, a mężczyznom trudno przyjąć do wiadomości to, czego nie rozumieją. - zauważył cicho. Jak wiele potrzeba było, by ją przestraszyć? Pijackiego zbliżenia, durnych żartów o więzieniach, samczego stroszenia piórek? Może i wiedział więcej niż przeciętny mąż, ale wiedział też, czego unikać.
Zapadła cisza, Lovegood ewidentnie zbierał myśli i...
...włożył silną wolę w to, by żaden mięsień twarzy mu nie drgnął, choć zalała go fala sprzecznych emocji. Beatrice, Elric wmieszał w to tą kurwę - czy nadal zza grobu miała utrudniać mu życie, sabotować szansę na szczęście? Śmierć Beatrice, prawda, której wolałby nie poznać, smutne oczy Orestesa. Pierwsza żona, Merlinie, przecież nie pytałby o to, gdyby chciał z miejsca go odrzucić. Zaschło mu w ustach, gdy analizował opcje - Lovegood chyba nie sądził, że byłby zdolny do zabicia żony, albo że nie wyleczyłby jej z ciężkiej choroby? Może chodziło o kwestię niedopilnowania?
-To wielka tragedia, ale to nie sekret. Prawdę mówiąc, myślałem, że pan wie - teściowie wciąż mieszkają w Dolinie. - zmusił usta do smutnego uśmiechu. Wyobraził sobie, jak ojciec katował Melancholy i siniaki na przedramionach Victora i łzy spływające po twarzy Celine. Zamrugał, a oczy mu się zaszkliły. -Byłem u pacjenta z plagą koszmarów, na regularnej wieczornej wizycie. A ona zostawiła Orestesa u sąsiadki - musiał pilnować bezbarwnego głosu, by nie wskrzesić wściekłości za to, że postąpiła sprzecznie z ustaleniami i z ich terminarzem i że tak po prostu porzuciła syna żeby się zabawić. -i wybrała się w okolice Londynu, niedaleko lasu. W pełnię. Był tam wilkołak i... - strategicznie opuścił wzrok. -Zapłaciłem za wyeliminowanie tego szkodnika - no nie do końca, podobno zlecenie na niego było i tak. Bliźniak był bardzo... praktyczny. -ale to nie zwróci jej życia. Coś jeszcze panu... Ci wyjaśnić? Jak wygląda kobieta rozszarpana przez wilkołaka, albo jak zrezygnowałem z wieczornych wizyt by spriorytetyzować rodzinę, albo jak wyjaśniłem to wszystko dziecku? - zapytał chłodno, bo chłód chyba dobrze splatał się z żałobą. -...proszę wybaczyć, to zbyt bolesne. Musiałem potem zidentyfikować jej zwłoki. - wyjaśnił zduszonym głosem i strategicznie zamrugał. -Tereny Rhyl są spokojne, zapłaciłem brygadzistom by je sprawdzili i mam nałożone zabezpieczenia na dom. - dodał pragmatycznie, by Elric nie martwił się o Celine.
-Charonie, zrób nam kawy zbożowej. - zwrócił się w stronę uchylonych drzwi do kuchni, a gdy zasiedli przy stole skrzat podawał im już filiżanki. Upił łyk, by zapić stres i uniósł lekko brwi, gdy Elric wprost odniósł się do tematu dziedzictwa krwi Celine. Prawdopodobnie założył, że Hector wie o wszystkim jako jej uzdrowiciel - bo przecież nie mówiłby o tym przypadkowemu mężczyźnie?
-To nie jej przyjaciółki rozsiewają okrutne plotki, a przypadkowe dziewuszyska zazdrosne o jej urodę i o swoich mężczyzn. - uściślił z chłodną logiką. Cieszył się, że Celine znalazła prawdziwą przyjaźń, ale to nie było tematem rozmowy ani przyczyną problemu. -Jej uroda i czar zawsze będą olśniewać, ale gdy przestaną postrzegać ją jako samotną kobietę będzie im trudniej zmyślać niestworzone historie, a niektóre może wyciszą własną zawiść. - przemyślał już sobie to wszystko. Celine pojawiła się w Dolinie Godryka nagle, wzbudzając zrozumiałą ciekawość i emocje - nawet Leta nie lubiła jej za nic i jeszcze w maju trudno było mu znaleźć argumenty przeciwko własnej siostrze. Małżeństwo byłoby rozsądnym argumentem, mężatkom zawsze było łatwiej. Wdowom też. Poza tym - myślał z gorzką akceptacją - niektóre kobiety były zazdrosne o przystojnych, zajętych mężczyzn, ale żadna nie będzie zazdrosna o kalekę. Z majątkiem z kolei się nie afiszował, a skromność jaką okazała Celine gdy podarował jej aksamitną wstążkę zwiastowała, że nie będzie prosić go o drogie suknie i kłuć nimi w oczy lokalnej społeczności.
-Mnie też. - przyznał wprost, gdy Elric podzielił się niepokojem o mężczyzn. Bezczelnie, ale i zgodnie z prawdą, udał, że wcale go nie ma wśród tych niepokojących mężczyzn, że wraz z Elrikiem stoi po przeciwnej stronie frontu. Miał przecież względem Celine uczciwe zamiary. Nawet jej nie tknął zanim jej ich nie obwieścił, a Elrica zaprosił do siebie przy pierwszej możliwej okazji.
Zauważył, że jego gość powoli - a potem coraz szybciej, gdy Hector zaczął prędko mówić o domu i skrzacie - zaczyna rozumieć powód dzisiejszego spotkania. Wziął równie głęboki wdech, ale nie opuszczał wzroku (z utrzymywaniem kontaktu wzrokowego nigdy nie miał problemów, co najwyżej mógł teraz rzadziej mrugać, z nerwów - bo zwykle musiał sobie przypominać kiedy wypada) i uważnie obserwował mowę ciała rozmówcy. Zaciśnięta pięść nieco go zaniepokoiła, więc umilkł i dał mu zebrać myśli, rad, że zdążył wyrzucić z siebie najważniejsze kwestie. Splótł nerwowo dłonie gdy padł argument terapii, stresując się nieco tym, jak wyjaśnić to wszystko komuś nastawionemu nieufnie do samej specjalizacji.
-Nie wszystkie. - wymamrotał w końcu, bo nie powiedziała mu, na przykład, że coś do niego czuła. -Nie ufała mi, przyszła tu tylko dlatego, bo Yvette nas o to poprosiła. - zaznaczył. -A ja nie naciskam w takich sytuacjach. Skupiłem się na leczeniu jej objawów i ich przyczyn oraz na rozmowie o tym, o czym sama zechciała mi powiedzieć. Nie wypytywałem o nic więcej. - granice zatarły się dopiero na Festiwalu Lata, gdy obydwoje zagubili się w labiryncie uczuć i gdy z mocno bijącym sercem słuchał o jej nadziejach na szczęśliwe zamążpójście. Tyle, że wtedy nie widziała już w nim terapeuty, obydwoje to czuli. Otworzył szerzej oczy, gdy Lovegood dość obcesowo - przynajmniej z perspektywy magipsychiatry - postawił ślub równorzędnie z leczeniem, jakby to pierwsze było warunkiem do drugiego.
-Po to? Sugerujesz, że inaczej bym jej nie leczył? - odparował. -Mam wiele pacjentek, jeszcze więcej wyleczonych pacjentek, ale żonę miałem tylko jedną. Nie przekraczam tej granicy i dlatego poleciłbym Celine kogoś innego. - wytknął zgodnie z logiką i prawdą. Nawet podczas ostatniej relacji zerwał wszelkie więzy terapeutyczne - o których zresztą ciężko mówić w przypadku jednorazowej konsultacji - zanim poszedł o krok dalej. -I dla jasności, rozmawialibyśmy dzisiaj nawet, gdyby nie dało się jej wyleczyć. - dodał ciszej, bo nie warunkował własnych uczuć od zdrowia dziewczyny. Miłosiernie postanowił nie rozwiewać złudzeń Elrica względem czasu dokonanego, nie będąc pewnym jak długo traumy i lęki Celine będą rzutować na jej życie. Czy Lovegood zdawał sobie sprawę, jak było poważnie? -I nawet gdyby patrzyła na mnie inaczej, miałaby we mnie przyjaciela. Zanim dała mi do zrozumienia o swojej przychylności, myślałem zresztą, że tak pozostanie. - dodał jeszcze ciszej, bo o nieszczęśliwej miłości nie lubił mówić żaden mężczyzna i tutaj akurat nie był wyjątkiem.
-Porozmawiałem już z Celine o sposobie, w jaki się poznaliśmy i rozumiem, że możesz być nieufny, ale z drugiej strony... - spojrzał Elricowi prosto w oczy. -...rozumiem, jak mało kto, ile opieki i delikatności ona potrzebuje, przez co przeszła, czego się boi. Ktoś nieświadomy, nawet o szlachetnych intencjach, mógłby ją skrzywdzić, a mężczyznom trudno przyjąć do wiadomości to, czego nie rozumieją. - zauważył cicho. Jak wiele potrzeba było, by ją przestraszyć? Pijackiego zbliżenia, durnych żartów o więzieniach, samczego stroszenia piórek? Może i wiedział więcej niż przeciętny mąż, ale wiedział też, czego unikać.
Zapadła cisza, Lovegood ewidentnie zbierał myśli i...
...włożył silną wolę w to, by żaden mięsień twarzy mu nie drgnął, choć zalała go fala sprzecznych emocji. Beatrice, Elric wmieszał w to tą kurwę - czy nadal zza grobu miała utrudniać mu życie, sabotować szansę na szczęście? Śmierć Beatrice, prawda, której wolałby nie poznać, smutne oczy Orestesa. Pierwsza żona, Merlinie, przecież nie pytałby o to, gdyby chciał z miejsca go odrzucić. Zaschło mu w ustach, gdy analizował opcje - Lovegood chyba nie sądził, że byłby zdolny do zabicia żony, albo że nie wyleczyłby jej z ciężkiej choroby? Może chodziło o kwestię niedopilnowania?
-To wielka tragedia, ale to nie sekret. Prawdę mówiąc, myślałem, że pan wie - teściowie wciąż mieszkają w Dolinie. - zmusił usta do smutnego uśmiechu. Wyobraził sobie, jak ojciec katował Melancholy i siniaki na przedramionach Victora i łzy spływające po twarzy Celine. Zamrugał, a oczy mu się zaszkliły. -Byłem u pacjenta z plagą koszmarów, na regularnej wieczornej wizycie. A ona zostawiła Orestesa u sąsiadki - musiał pilnować bezbarwnego głosu, by nie wskrzesić wściekłości za to, że postąpiła sprzecznie z ustaleniami i z ich terminarzem i że tak po prostu porzuciła syna żeby się zabawić. -i wybrała się w okolice Londynu, niedaleko lasu. W pełnię. Był tam wilkołak i... - strategicznie opuścił wzrok. -Zapłaciłem za wyeliminowanie tego szkodnika - no nie do końca, podobno zlecenie na niego było i tak. Bliźniak był bardzo... praktyczny. -ale to nie zwróci jej życia. Coś jeszcze panu... Ci wyjaśnić? Jak wygląda kobieta rozszarpana przez wilkołaka, albo jak zrezygnowałem z wieczornych wizyt by spriorytetyzować rodzinę, albo jak wyjaśniłem to wszystko dziecku? - zapytał chłodno, bo chłód chyba dobrze splatał się z żałobą. -...proszę wybaczyć, to zbyt bolesne. Musiałem potem zidentyfikować jej zwłoki. - wyjaśnił zduszonym głosem i strategicznie zamrugał. -Tereny Rhyl są spokojne, zapłaciłem brygadzistom by je sprawdzili i mam nałożone zabezpieczenia na dom. - dodał pragmatycznie, by Elric nie martwił się o Celine.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miał świadomość, że w porównaniu do Hectora Vale'a jest pewnie człowiekiem prostym - nie dlatego, że czuł się jakkolwiek od niego gorszy; mniej złota czy inna łatka podpięta pod jego magiczne korzenie (oboje byli tak samo czarodziejami) nie były dla niego żadnymi powodami do wstydu. Nie uważał się też za prostaka, bo zwiedził sporo świata, miał porządne wykształcenie i zajmował się na co dzień jednymi z najszlachetniejszych stworzeń, jakie istnieją na ziemi. Nie był jednak - cóż - nie był człowiekiem wychowanym w aurze wysokich manier, snobizmu i wygórowanych wartości. Dla niego liczyła się tylko (i aż) przyzwoitość, poszukiwanie szczęścia takiego jakim się je widziało we własnym życiu. O tym że pod otoczką zawadiackiego kawalera z Doliny Godryka skrywa majaczący w cieniach dar po prababce nie wiedział niemal nikt.
Nie chciał by ktokolwiek patrzył na niego przez pryzmat jego dziedzictwa, ale sam podświadomie (co za hipokryzja) tak oceniał Hectora. Tak jakby spodziewał się, czuł pod skórą, że Vale potknie się i okaże, że czuje się od niego lepszy.
Jak na razie nie miał jednak żadnych sensownych przesłanek na poparcie tego przeczucia, więc sączył swoją zbożową kawę, żałując, że nie jest to prawdziwa kawa albo - jeśli już - jakiś dobry pitny miód. Najlepsze do tej pory pijał w szkockich górach.
Rozmowa o złośliwych ludziach, przed którymi nie był w stanie chronić Celine, drażniła go, ale żadna część tego rozdrażnienia nie była wymierzona w Hectora. Przynajmniej dopóki nie uznał, że oskarża o podłość jej przyjaciółki.
- Wiem o tym - uciął, machając ręką. - Mam na myśli; wierzę, że ci, których trzyma blisko siebie są lepsi. Są ponad plotkami. Troszczą się o nią tak jak ona troszczy się o nich. Wiesz, że wystarczy jeden prawdziwy przyjaciel, żeby łatwiej było radzić sobie z podłością obcych ludzi? - Uniósł nieco brew i przechylił głowę. Przez jego twarz mogły przemknąć szybko dwie emocje; zdziwienie i współczucie. Nie miał takiej kontroli nad twarzą i pozą jak doskonale wyćwiczony w tym Vale. A właśnie gdy wypowiedział myśl na głos przyszło mu do głowy, że być może Hector wcale tego nie wie. Ludzie nie posiadający w swoim życiu ani jednej szczerej osoby nie trafiali się znowu tak rzadko. I zwykle nie było to sprawiedliwe. - Masz na myśli małżeństwo - powiedział wreszcie, powoli, bo szybciej domyślił się tego niż faktu, że Hector oferuje mu właśnie własną kandydaturę.
Tego drugiego zaczął być pewien mniej więcej w chwili, w której Vale przyznał, że również nie lubi kręcących się wokół Celine mężczyzn. Elric nie czuł z tego tytułu ulgi, jeszcze nie teraz. Ze zmarszczonymi brwiami dopił kawę i odstawił kubek daleko od siebie, żeby ulec pokusie zaciśnięcia dłoni na krawędziach stolika. Oczywiście, że założył, że Hector wie o prawdziwej naturze Celine - spotykali się regularnie, Cela była z tych wizyt zadowolona, nigdy nie narzekała, a wiedział, że ktoś spędzający z nią tyle godzin bez przerwy musiał... ale też nie posądzał go o złe intencje, prawda? Nie na serio, nawet jeśli wcześniej mógł dać mu to do zrozumienia w ramach przestrogi na przyszłość. Gdyby uznawał go za realne zagrożenie, dawno już by to wybadał i zrobił coś, by Celine od niego odizolować. Czy popełnił błąd dając mu podświadomy kredyt zaufania?
Z napięciem słuchał tego co Hector próbował wyjaśnić mu o roli uzdrowiciela psychiatry. Miał z tą specjalizacją same złe skojarzenia jak większość społeczeństwa, ale jako brat dziewczyny potrzebującej jakiejś formy pocieszenia starał się pozostawać otwarty nawet na rzeczy, których nie rozumiał. I dał Vale'owi szansę być osobą, która mu to objaśni, chociaż Merlinie czuł się tak jakby ktoś właśnie wyrwał mu dywan spod nóg.
- Czyli tak jak myślałem przychodziła tu tylko rozmawiać - Podchodził do tego sceptycznie, ale czy mógł zaprzeczyć, że Celine czuła się lepiej? Ile jednak z tego było efektu terapeutycznego, ale ile faktu, że miała znowu kochającą rodzinę, nie musiała się codziennie obawiać, a mężczyzna, z którym regularnie się spotykała zaczął jej się podobać? - Niczego nie sugeruję. Tylko pytam. Nigdy nie leczyłem się u magipsychiatry, Vale - przyznał ze zmęczeniem, przecierając oko kciukiem, znowu. Chociaż wieść o całej gamie wyleczonych pacjentek go nieco uspokoiła, wciąż czuł wewnętrzny opór przed koncepcją, że Celine miałaby szczerze zakochać się w kimś kto akurat korzystnie był tu, by pocieszać ją w jej najczarniejszych godzinach. Ale właściwie dlaczego czuł się z tym tak nieswojo? Czy chodziło o jej krew, czy może tylko o to, że była jego młodszą siostrą? Weź się w garść, Lovegood. Celine nie miała już taty, który mógłby zadbać o to, by miała dobrego męża; musiał wziąć ten obowiązek na siebie, chociaż, cholera, bolało. Bolało, że jest już tak duża. Czy gdy będzie miał własne córki będzie tak samo niezadowolony? Bo przecież nie zazdrosny, prawda? - Nie wiń mnie o to, że jestem sceptyczny. Jesteś od niej prawie dziesięć lat starszy, jeśli dobrze pamiętam. Miałeś już żonę. Masz cholernie unikalne wykształcenie, masę doświadczenia... a ona jest mądra, jest uczynna i zdolna, jest najlepszą tancerką jaką znam... ale jest nadal tylko młodą dziewczyną, która niedawno skończyła szkołę, potem wylądowała w gnieździe żmij i w więzieniu. Nie mogła się uczyć, nie mogła spełniać marzeń, mentalnie nadal jest trochę dziewczynką... komuś takiemu jak ty byłoby bardzo łatwo ją wykorzystać. - Zacisnął zęby i oparł czoło na pięści. - No i... - Ugryzł się w język zanim mógłby znowu wykorzystać argument wilej krwi.
Nie mógł całej życie traktować jej tak jakby to była jej główna cecha - to było niesprawiedliwe i dobrze tę niesprawiedliwość znał - niemniej jednak miał też świadomość jak działa świat i jak wiele złego mogło spotkać młodą, nieludzko piękną dziewczynę. Ale to nie znaczyło, że nie mogła się zakochać. Nie znaczyło, że ktoś nie mógł pokochać jej. Nie chciał myśleć o swoim ojcu, bo on był najgorszym dowodem na pożądliwość, ale wuj Egerton - w tych mętnych wspomnieniach, które miał z dzieciństwa, w zdjęciach z albumów i starych listach - bardzo kochał swoją żonę. Nie sławił jej piękna, tylko dźwięk jej śmiechu, jej życzliwość, jej dobrą duszę. Nie mógł o tym zapomnieć nawet jeśli ich historia skończyła się jak skończyła.
- Ona pierwsza ci o tym powiedziała? - spytał w końcu i uśmiechnął się pod nosem. Był sobie to w stanie wyobrazić. Nie żywił żadnej sympatii wobec Vale'a, ale mimo to pozwolił mu mówić ze względu na nią, uśmiechał się blado, gdy twierdził, że jest w stanie się nią zaopiekować, że ją rozumie. Uśmiech zszedł mu z ust dopiero, gdy przeszli do cięższego tematu, sprawy, którą chciał poznać z jego perspektywy, nawet jeśli wcześniej słyszał już plotki. Może był nieco okrutny, może podświadomie chciał zobaczyć jak Hector na to zareaguje; ale kiedy zobaczył zalążki łez w jego oczach, usłyszał tłumiony ciężar w przerażającej opowieści, momentalnie zrobiło mu się głupio. Rozluźnił pięści i oparł dłonie na blacie, wychylając się nieco nad pustym talerzem. Gdyby nie dzielił ich cały jadalniany stół poklepałby Vale'a po ramieniu w męskim geście współczucia. - Przykro mi, naprawdę. Wybacz, że pytałem, musiałem wiedzieć... Merlinie. - wypuścił powietrze przez zęby, zmęczony. - Londyn? Las w pełnię? Nie będę dopytywał, ale... - ...ale Celine nigdy nie byłaby tak durna. Przynajmniej chciał w to wierzyć. Skrzywił się na wspomnienie likwidacji szkodnika; nie każdy wilkołak zabijał świadomie. Pokusiłby się nawet o stwierdzenie, że większość tego nie robiła, i z konkretnego powodu izolowali się od ludzi w pełnię. Ale nie zamierzał oceniać Hectora w jego żałobie, nie mógł wyobrazić sobie co zrobiłby na jego miejscu. Do czego byłby zdolny. - Masz dziecko - stwierdził zamiast tego, ale nie wydawał się z tego powodu niezadowolony. Po prawdzie jego spojrzenie złagodniało, w głos wkradła się nuta ciepła, którą okazywał tylko młodym; jako starszy brat, starszy kuzyn i wujek wielu dzieci dojrzał do tego, by je kochać. - Celine go poznała? Myślisz, że mógłby ją zaakceptować? - O to co ona sama myśli o zostaniu macochą miał zamiar spytać ją osobiście, choć podejrzewał odpowiedź. Cela była niepoprawną romantyczką, pewnie uznawała to za wspaniałą okoliczność. Miał tylko nadzieję, że zrozumie, że dziecko to nie lunaballa albo kameleon i nie wystarczy obsypanie go miłością.
Skinął głową, gdy Vale zapewnił go, że tereny wokół domu są bezpieczne. Wierzył mu, ostatecznie była to Walia, konflikt nie dotarł tu z taką samą mocą jak w Anglii, choć wiedział, że i tu panuje bieda. Ale nie w domu uzdrowiciela, co?
To wszystko były bardzo dobre informacje, chciał dla Celine stabilności, wygody i bezpieczeństwa; ale był przecież Lovegoodem i ona też, i to nie było najważniejsze pytanie.
- Masz ten alkohol? - spytał w końcu. Jego kubek z kawą od dawna stał pusty. - Tylko nie dużo - zaznaczył od razu. Nie zamierzał się upijać, ale skoro mieli rozmawiać o przyszłości jego młodszej siostry wolałby mieć cokolwiek w ręce. - Słuchaj, nie jestem ci wrogi - powiedział wreszcie i odszukał to dziwnie blade spojrzenie Hectora, by mieć pewność, że go zrozumie. - I w tym wszystkim najważniejsze dla mnie jest szczęście Celine. Jeżeli ty jesteś tym szczęściem to jestem ostatnią osobą, która stanęłaby ci na drodze - Rozłożył ramiona, oparł się wygodniej o twarde krzesło i westchnął. - To jest pewnie ten moment, w którym powinienem ci powiedzieć, że zniszczę ci życie, jeżeli ją skrzywdzisz, ale myślę, że już o tym wiesz... jesteśmy dużą rodziną, w większości bardzo zgodną. - Nie mógł nie zaznaczyć, że nie w pełni, nie wątpił, że Celine opowiedziała już Vale'owi o ojcu. Ich ojcu. Sięgnął po szklankę z alkoholem, gdy tylko skrzat ją przyniósł i przyjrzał się jej krytycznie. - Ale nie zamierzam ci grozić, na razie na to nie zasłużyłeś. Jedna rzecz mnie interesuje bardziej. - Uniósł wzrok. - Czy ją kochasz? Bądź szczery. Opowiedz mi o tym. Opowiedz o tym co do niej czujesz - zachęcił go, dając do zrozumienia, że zwykłe "tak" go nie zadowoli. To było tylko krótkie słowo, łatwe do rzucenia na wiatr.
A chociaż żaden z niego był ekspert od miłości, wierzył, że będzie w stanie dostrzec jeżeli to co czuł Hector było tylko pożądaniem.
Nie chciał by ktokolwiek patrzył na niego przez pryzmat jego dziedzictwa, ale sam podświadomie (co za hipokryzja) tak oceniał Hectora. Tak jakby spodziewał się, czuł pod skórą, że Vale potknie się i okaże, że czuje się od niego lepszy.
Jak na razie nie miał jednak żadnych sensownych przesłanek na poparcie tego przeczucia, więc sączył swoją zbożową kawę, żałując, że nie jest to prawdziwa kawa albo - jeśli już - jakiś dobry pitny miód. Najlepsze do tej pory pijał w szkockich górach.
Rozmowa o złośliwych ludziach, przed którymi nie był w stanie chronić Celine, drażniła go, ale żadna część tego rozdrażnienia nie była wymierzona w Hectora. Przynajmniej dopóki nie uznał, że oskarża o podłość jej przyjaciółki.
- Wiem o tym - uciął, machając ręką. - Mam na myśli; wierzę, że ci, których trzyma blisko siebie są lepsi. Są ponad plotkami. Troszczą się o nią tak jak ona troszczy się o nich. Wiesz, że wystarczy jeden prawdziwy przyjaciel, żeby łatwiej było radzić sobie z podłością obcych ludzi? - Uniósł nieco brew i przechylił głowę. Przez jego twarz mogły przemknąć szybko dwie emocje; zdziwienie i współczucie. Nie miał takiej kontroli nad twarzą i pozą jak doskonale wyćwiczony w tym Vale. A właśnie gdy wypowiedział myśl na głos przyszło mu do głowy, że być może Hector wcale tego nie wie. Ludzie nie posiadający w swoim życiu ani jednej szczerej osoby nie trafiali się znowu tak rzadko. I zwykle nie było to sprawiedliwe. - Masz na myśli małżeństwo - powiedział wreszcie, powoli, bo szybciej domyślił się tego niż faktu, że Hector oferuje mu właśnie własną kandydaturę.
Tego drugiego zaczął być pewien mniej więcej w chwili, w której Vale przyznał, że również nie lubi kręcących się wokół Celine mężczyzn. Elric nie czuł z tego tytułu ulgi, jeszcze nie teraz. Ze zmarszczonymi brwiami dopił kawę i odstawił kubek daleko od siebie, żeby ulec pokusie zaciśnięcia dłoni na krawędziach stolika. Oczywiście, że założył, że Hector wie o prawdziwej naturze Celine - spotykali się regularnie, Cela była z tych wizyt zadowolona, nigdy nie narzekała, a wiedział, że ktoś spędzający z nią tyle godzin bez przerwy musiał... ale też nie posądzał go o złe intencje, prawda? Nie na serio, nawet jeśli wcześniej mógł dać mu to do zrozumienia w ramach przestrogi na przyszłość. Gdyby uznawał go za realne zagrożenie, dawno już by to wybadał i zrobił coś, by Celine od niego odizolować. Czy popełnił błąd dając mu podświadomy kredyt zaufania?
Z napięciem słuchał tego co Hector próbował wyjaśnić mu o roli uzdrowiciela psychiatry. Miał z tą specjalizacją same złe skojarzenia jak większość społeczeństwa, ale jako brat dziewczyny potrzebującej jakiejś formy pocieszenia starał się pozostawać otwarty nawet na rzeczy, których nie rozumiał. I dał Vale'owi szansę być osobą, która mu to objaśni, chociaż Merlinie czuł się tak jakby ktoś właśnie wyrwał mu dywan spod nóg.
- Czyli tak jak myślałem przychodziła tu tylko rozmawiać - Podchodził do tego sceptycznie, ale czy mógł zaprzeczyć, że Celine czuła się lepiej? Ile jednak z tego było efektu terapeutycznego, ale ile faktu, że miała znowu kochającą rodzinę, nie musiała się codziennie obawiać, a mężczyzna, z którym regularnie się spotykała zaczął jej się podobać? - Niczego nie sugeruję. Tylko pytam. Nigdy nie leczyłem się u magipsychiatry, Vale - przyznał ze zmęczeniem, przecierając oko kciukiem, znowu. Chociaż wieść o całej gamie wyleczonych pacjentek go nieco uspokoiła, wciąż czuł wewnętrzny opór przed koncepcją, że Celine miałaby szczerze zakochać się w kimś kto akurat korzystnie był tu, by pocieszać ją w jej najczarniejszych godzinach. Ale właściwie dlaczego czuł się z tym tak nieswojo? Czy chodziło o jej krew, czy może tylko o to, że była jego młodszą siostrą? Weź się w garść, Lovegood. Celine nie miała już taty, który mógłby zadbać o to, by miała dobrego męża; musiał wziąć ten obowiązek na siebie, chociaż, cholera, bolało. Bolało, że jest już tak duża. Czy gdy będzie miał własne córki będzie tak samo niezadowolony? Bo przecież nie zazdrosny, prawda? - Nie wiń mnie o to, że jestem sceptyczny. Jesteś od niej prawie dziesięć lat starszy, jeśli dobrze pamiętam. Miałeś już żonę. Masz cholernie unikalne wykształcenie, masę doświadczenia... a ona jest mądra, jest uczynna i zdolna, jest najlepszą tancerką jaką znam... ale jest nadal tylko młodą dziewczyną, która niedawno skończyła szkołę, potem wylądowała w gnieździe żmij i w więzieniu. Nie mogła się uczyć, nie mogła spełniać marzeń, mentalnie nadal jest trochę dziewczynką... komuś takiemu jak ty byłoby bardzo łatwo ją wykorzystać. - Zacisnął zęby i oparł czoło na pięści. - No i... - Ugryzł się w język zanim mógłby znowu wykorzystać argument wilej krwi.
Nie mógł całej życie traktować jej tak jakby to była jej główna cecha - to było niesprawiedliwe i dobrze tę niesprawiedliwość znał - niemniej jednak miał też świadomość jak działa świat i jak wiele złego mogło spotkać młodą, nieludzko piękną dziewczynę. Ale to nie znaczyło, że nie mogła się zakochać. Nie znaczyło, że ktoś nie mógł pokochać jej. Nie chciał myśleć o swoim ojcu, bo on był najgorszym dowodem na pożądliwość, ale wuj Egerton - w tych mętnych wspomnieniach, które miał z dzieciństwa, w zdjęciach z albumów i starych listach - bardzo kochał swoją żonę. Nie sławił jej piękna, tylko dźwięk jej śmiechu, jej życzliwość, jej dobrą duszę. Nie mógł o tym zapomnieć nawet jeśli ich historia skończyła się jak skończyła.
- Ona pierwsza ci o tym powiedziała? - spytał w końcu i uśmiechnął się pod nosem. Był sobie to w stanie wyobrazić. Nie żywił żadnej sympatii wobec Vale'a, ale mimo to pozwolił mu mówić ze względu na nią, uśmiechał się blado, gdy twierdził, że jest w stanie się nią zaopiekować, że ją rozumie. Uśmiech zszedł mu z ust dopiero, gdy przeszli do cięższego tematu, sprawy, którą chciał poznać z jego perspektywy, nawet jeśli wcześniej słyszał już plotki. Może był nieco okrutny, może podświadomie chciał zobaczyć jak Hector na to zareaguje; ale kiedy zobaczył zalążki łez w jego oczach, usłyszał tłumiony ciężar w przerażającej opowieści, momentalnie zrobiło mu się głupio. Rozluźnił pięści i oparł dłonie na blacie, wychylając się nieco nad pustym talerzem. Gdyby nie dzielił ich cały jadalniany stół poklepałby Vale'a po ramieniu w męskim geście współczucia. - Przykro mi, naprawdę. Wybacz, że pytałem, musiałem wiedzieć... Merlinie. - wypuścił powietrze przez zęby, zmęczony. - Londyn? Las w pełnię? Nie będę dopytywał, ale... - ...ale Celine nigdy nie byłaby tak durna. Przynajmniej chciał w to wierzyć. Skrzywił się na wspomnienie likwidacji szkodnika; nie każdy wilkołak zabijał świadomie. Pokusiłby się nawet o stwierdzenie, że większość tego nie robiła, i z konkretnego powodu izolowali się od ludzi w pełnię. Ale nie zamierzał oceniać Hectora w jego żałobie, nie mógł wyobrazić sobie co zrobiłby na jego miejscu. Do czego byłby zdolny. - Masz dziecko - stwierdził zamiast tego, ale nie wydawał się z tego powodu niezadowolony. Po prawdzie jego spojrzenie złagodniało, w głos wkradła się nuta ciepła, którą okazywał tylko młodym; jako starszy brat, starszy kuzyn i wujek wielu dzieci dojrzał do tego, by je kochać. - Celine go poznała? Myślisz, że mógłby ją zaakceptować? - O to co ona sama myśli o zostaniu macochą miał zamiar spytać ją osobiście, choć podejrzewał odpowiedź. Cela była niepoprawną romantyczką, pewnie uznawała to za wspaniałą okoliczność. Miał tylko nadzieję, że zrozumie, że dziecko to nie lunaballa albo kameleon i nie wystarczy obsypanie go miłością.
Skinął głową, gdy Vale zapewnił go, że tereny wokół domu są bezpieczne. Wierzył mu, ostatecznie była to Walia, konflikt nie dotarł tu z taką samą mocą jak w Anglii, choć wiedział, że i tu panuje bieda. Ale nie w domu uzdrowiciela, co?
To wszystko były bardzo dobre informacje, chciał dla Celine stabilności, wygody i bezpieczeństwa; ale był przecież Lovegoodem i ona też, i to nie było najważniejsze pytanie.
- Masz ten alkohol? - spytał w końcu. Jego kubek z kawą od dawna stał pusty. - Tylko nie dużo - zaznaczył od razu. Nie zamierzał się upijać, ale skoro mieli rozmawiać o przyszłości jego młodszej siostry wolałby mieć cokolwiek w ręce. - Słuchaj, nie jestem ci wrogi - powiedział wreszcie i odszukał to dziwnie blade spojrzenie Hectora, by mieć pewność, że go zrozumie. - I w tym wszystkim najważniejsze dla mnie jest szczęście Celine. Jeżeli ty jesteś tym szczęściem to jestem ostatnią osobą, która stanęłaby ci na drodze - Rozłożył ramiona, oparł się wygodniej o twarde krzesło i westchnął. - To jest pewnie ten moment, w którym powinienem ci powiedzieć, że zniszczę ci życie, jeżeli ją skrzywdzisz, ale myślę, że już o tym wiesz... jesteśmy dużą rodziną, w większości bardzo zgodną. - Nie mógł nie zaznaczyć, że nie w pełni, nie wątpił, że Celine opowiedziała już Vale'owi o ojcu. Ich ojcu. Sięgnął po szklankę z alkoholem, gdy tylko skrzat ją przyniósł i przyjrzał się jej krytycznie. - Ale nie zamierzam ci grozić, na razie na to nie zasłużyłeś. Jedna rzecz mnie interesuje bardziej. - Uniósł wzrok. - Czy ją kochasz? Bądź szczery. Opowiedz mi o tym. Opowiedz o tym co do niej czujesz - zachęcił go, dając do zrozumienia, że zwykłe "tak" go nie zadowoli. To było tylko krótkie słowo, łatwe do rzucenia na wiatr.
A chociaż żaden z niego był ekspert od miłości, wierzył, że będzie w stanie dostrzec jeżeli to co czuł Hector było tylko pożądaniem.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uniósł brwi, wysoko. Elric Lovegood brzmiał, jak człowiek, który miał mnóstwo przyjaciół. Człowiek, na tyle konkretny, zaradny i zwykły tą dobrą zwyczajnością, łączącą miłą aparycję i siłę chłopaka z sąsiedztwa—że plotki nigdy go nie dotykały, albo zwyczajnie ich nie zauważał.
-Prawdziwi przyjaciele potrafią pocieszyć, ale czy myślisz, że ludzkie okrucieństwo boli wtedy mniej? - zmrużył lekko oczy, przechylając głowę w bliźniaczym geście. -Miałem w szkole przyjaciółkę, z której inne dziewczynki wyśmiewały się z powodu wyjątkowego daru albo choroby. Nie, nie wilę, jej przypadłość budziła grozę. - zabębnił palcami w stół, w oczach zjawiły się iskry dawnego gniewu. -Próbowałem stawać w jej obronie, ale myślisz, że było nam łatwiej, bo nie robili tego prefekci? Że to mniej upokarzające, gdy wrzuconą na gałąź drzewa laskę zdejmie przyjaciel, niż gdyby nie było jej tam wcale? - wyrzucił z siebie, bardziej gorączkowo niż zamierzał. Zobaczył w oczach Elrica coś, czego się nie spodziewał i co było niewygodne, więc prędko odwrócił wzrok. Może przypuszczenia Lovegooda były słuszne, a może nie. Hector sądził, że miał prawdziwych przyjaciół, ale jego więzy z Cassandrą i Archibaldem nie przetrwały próby czasu, a proszenie ich o pomoc zawsze bolało. Na świecie istniała tylko jedna osoba, której pomoc potrafił przyjmować bez zaciśniętej szczęki, której niegdyś ufał bezgranicznie i przy której nie wstydził się, że zbyt wolno chodzi po schodach - ale Victor wstydził się chyba za niego, z każdym dniem w Hogwarcie coraz częściej zostawiając brata u dołu wysokich schodów do wieży Krukonów by bawić się ze swoimi nowymi kolegami. -Celine poszukała mojego i Twojego wsparcia i może poszuka wsparcia przyjaciółek po tym, jak upokorzył ją list - kobiety, której wiarę w festiwalowe plotki leczyłbym narządami na histerię - uzupełnił w myślach, ale Elric nie zrozumiałby tej analogii. Ciekawe, czy Elvirę rozbawiłoby jego błyskotliwe poczucie humoru. -...ale byłaby szczęśliwsza bez niego, bez plotek podsycających, nieprawdaż? - zapytał retorycznie, a potem spojrzał Lovegoodowi prosto w oczy i skinął głową. -Mam. - to by wszystko ułatwiało. Wstyd kobiety był wstydem jej męża, w niektórych przypadkach potrafił nawet rozpłynąć się za upokorzeniem rogacza - ale najlepiej było w ogóle nie dać ku niemu żadnych powodów, tkać pozory niezależne od prawdy. Przeżył już to wszystko, wiedział jak działa świat, a jakiś strzęp nadziei - albo naiwności - podszeptywał mu, że być może z Celine nie musieliby niczego ukrywać, a jedynie bronić się od fałszu.
-Pytasz mnie o jej wizyty jako mężczyznę, przed którym chcesz chronić Celine, czy jako magipsychiatrę, wobec którego kompetencji jesteś sceptyczny? - spytał prosto z mostu, w odpowiedzi na jego sceptyczną uwagę. Uśmiechnął się blado, słysząc wyjaśnienie. -Nawet gdybyś leczył się u magipsychiatry, nie leczyłbyś się u takiego jak ja. - stwierdził nieskromnie. Jego praktyka opierała się na innowacji, nie miał zamiaru porównywać się do konserwatystów z Munga. -Ale dla formalności, nie, nie tylko. Potrzebowała eliksirów, które w teorii mogłaby jej dawkować Yvette, ale bez których zbyt łatwo się uzależnić bez kontroli specjalisty. Tworzę też meridiany, ale nie będę cię zanudzał. - podsumował, być może chcąc się zaprezentować z jeszcze lepszej perspektywy niż zwykle.
Gdy Elric poprosił, by nie winił go o sceptycyzm, rozluźnił lekko ramiona i przyjrzał mu się zaintrygowany jego prostolinijnością. Prawdę mówiąc, spodziewał się jeszcze większego sceptycyzmu i większej dawki pasywnej agresji, do której przywykł we własnej rodzinie. Lovegood, nawet wyliczając jego wady, był zaskakująco konkretny i było to w jakiś sposób odświeżające.
-Nie winię cię. To rola ojca... i starszego brata. - powiedział cicho, odwdzięczając się szczerością za szczerość. -Rodzice osierocili mnie i rodzeństwo, gdy byliśmy bardzo młodzi. Kilka lat temu byłem na twoim miejscu, gdy siostra przedstawiła mi sporo starszego czarodzieja. - zwierzył się, umiejętnie wplatając wyuczoną łagodność w swój ton głosu. Nie przyzna mu się przecież, że dziś żałował nieco tego targu, bo nie taka była umowa. Evans miał się opiekować Letą przez całe jej życie, a nie bawić się w wojennego bohatera. -Też potrzebowała opieki - nie lubił mówić o tym, dlaczego - ale przede wszystkim miłości. I dostała ją od niego. - przynajmniej miłość.
Pozwolił mu rozwinąć myśl, milcząc przez chwilę i myśląc z goryczą, że faktycznie byłoby mu łatwo nią manipulować i że wcale nie byłby pewien, czy nie przedłużałby sztucznie ich terapii gdyby wybrała kogoś innego - ale ona mogła z równą łatwością manipulować nim.
-Tak. - przyznał cicho w odpowiedzi na pytanie o kolejność wyznania przychylności, nie rozumiejąc uśmieszku Elrica. Po raz pierwszy na jego twarz wpełzł lekki rumieniec, ale zbladł w obliczu dopytywania o Beatrice. Na szczęście, odpowiednie przedstawienie sprawy zadziałało i w odpowiedzi na speszony ton Elrica mógł wreszcie zamrugać, przepędzając z oczu wilgoć.
-Mhm. - przytaknął tylko smętnie, wierząc, że najefektowniej zostawić pewne sprawy niedopowiedziane. Chyba mógł się domyślić, na czym Elric urwał swoją myśl, ale przecież żaden z nich nie powie na głos drugiemu, że Beatrice była nieodpowiedzialna i głupia.
Obawiał się nieco, że kwestia Orestesa skomplikuje ich negocjacje - na pewno byłoby tak w aranżowanych małżeństwach, gdzie musieliby omówić kwestię dziedziczenia. Wdowiec z pierworodną córką był wtedy na lepszej pozycji niż wdowiec z pierworodnym synem. W głos Elrica wkradło się jednak niespodziewane ciepło, które nagle rozlało się w sercu Hectora. Nie przyznawał tego wcześniej przed sobą, ale czułby się koszmarnie z kimś, dla kogo Orestes jest komplikacją - a przyszły szwagier najwyraźniej nie myślał o nim w takich kategoriach. Zupełnie urzekło go, że Elric nie spytał o to, czy Celine zaakceptuje Orestesa albo czy będzie w stanie odnaleźć się w portrecie rodzinnym, w którym istniał powidok zmarłej matki. Spytał o samego chłopca, o jego emocje.
-Poznała go kilka dni temu. Jeszcze... jeszcze zanim porozmawialiśmy. - przyznał, sprawy potoczyły się bardziej spontanicznie. -Po tamtym liście potrzebowała prędko mojej konsultacji, zwykle izoluję Orestesa od pacjentów, ale akurat zastała nas razem. Pobawili się chwilę, wydawał się oczarowany... samemu wiesz, jaka ona jest, z sercem na dłoni. - uśmiechnął się ciepło, ale chwilę później czoło przecięła mu drobna zmarszczka. -Trudno mi powiedzieć, jak będzie w nowym kontekście. - podarował Elricowi trochę szczerości. -Ale nie chcę stawiać i nie postawię ani jej ani jego w pozycji, w której miałaby zastąpić mu matkę. Orestes ma ciocię niewiele starszą od Celine, często opiekowała się nim wasza kuzynka Yvette, spędza czas u sąsiadki - przywykł do obecności kobiet w swoim życiu i zdaje się rozumieć, że ich troska może mieć różne konteksty. - wyjaśnił powoli, czując jak coraz bardziej zasycha mu w gardle.
Na szczęście Elric zdecydował się rozwiązać ten problem i choć nadal nie tknęli gulaszu, to Hector pstryknął palcami na Charona. -Rozlej nam whiskey. - poprosił i po chwili bursztynowy napój znalazł się w ich kieliszkach.
-Wzniósłbym toast za naszą rozmowę, ale nie wiem czy nie byłby dla ciebie niekomfortowy. - przyznał, ryzykując nieśmiały żart. Cień uśmiechu zbladł szybko, rozmowa wciąż była poważna - choć brak gróźb czy jawnej wrogości nieco go uspokajał. Spodziewał się dalszych pytań. -Wiem, że to poważna sprawa, szczególnie jeśli się nie spodziewałeś. Mamy cały wieczór, nie musisz spieszyć się z pytaniami aby rozwiać wątpliwości. - zachęcił swojego gościa, ciesząc się, że ten wieczór opiera się na słowach, a nie na chodzeniu po schodach lub grze w Quidditcha. Mniejsze ryzyko potknięcia, ale treści najważniejszego pytania i tak się nie spodziewał.
Otworzył szerzej oczy, uświadamiając sobie, że nikt nigdy nie pytał go o takie uczucia.
-Mam odpowiedzieć i opowiedzieć tobie, choć nawet nie wyznałem tego jej, nie wprost? - upewnił się cicho, wznosząc kieliszek pomimo braku oficjalnego toastu. Pociągnął łyk i zakaszlał, bo whiskey paliła. Wziął głębszy wdech. -Dobrze. - zgodził się cicho, bo czy miał wybór? W głosie i spojrzeniu Elrica czaiła się jakaś stalowa struna, zdradzająca, że to pytanie faktycznie było dla niego najważniejsze. -Ale obiecajmy sobie, że to pozostanie między nami. Znasz Celine, uznałaby kolejność tych wyznań za szalenie nieromantyczną. - poprosił, obiecując sobie, że gdy użyje przy niej słowa kocham to zrobi to w odpowiednich okolicznościach, gdy będzie czuła się bezpiecznie, wśród róż i prezentów. Nie wiedział jeszcze, że wystarczy doba by spektakularnie złamał tą obietnicę, wśród gruzu na bombardowanym meteorytami cmentarzu.
-Kocham ją. - przyznał, spoglądając mu prosto w oczy. To tylko prawda i dwa słowa, spodziewał się, że przyjdzie mu łatwo - ale ku własnemu zdumieniu poczuł gorąc wpełzający na policzki. Odchrząknął, wiedząc, że to nie whiskey, ale nie spuścił wzroku. Opowiedz, no dobrze. Przed oczyma przemknęły mu wspomnienia ich spotkań, kiedy właściwie troska przerodziła się w coś więcej? -Nie ufam zwykle pięknym kobietom. Nawet tak pięknym jak ona. - zaczął, a coś w jego spojrzeniu zdradzało, że ma ku temu powody. -Wiosną potrafiłem patrzeć jeszcze na nią... w chłodniejszy sposób, ale ona zawsze widziała mnie, jeśli rozumiesz co mam na myśli. - przechylił lekko głowę, Elric nie znał tajników pracy magipsychiatrów, ale znał Celine. -Pacjentom najwygodniej albo sądzić, że jestem niewidzialny, albo - jeśli czują się niekomfortowo - próbować znaleźć moje słabe strony. Celine widziała inaczej, przy pierwszym spotkaniu domyśliła się na przykład, że jestem ojcem, choć jej tego nie mówiłem. - uśmiechnął się nagle, mimowolnie. -Nie próbowała mnie kokietować, i tak powstrzymywała sporo pytań. - zastrzegł. -Potem poznawałem ją coraz lepiej. Choć byłem świadomy ryzyka, obiecała mi, sama z siebie, że nigdy nie sięgnie świadomie po swój urok by nagiąć moją wolę - a psychoterapia nie zawsze jest wygodna i w pewnym sensie rozumiałby, gdyby spróbowała. - zamrugał i znów poszukał wzroku Elrica. Czy wierzył jej, tak jak Hector, czy uzna to za naiwne? Czy zrozumie, jakie to ważne? Na wszelki wypadek, dodał jeszcze na własne usprawiedliwienie: -Wiesz, jak kochała swojego ojca, a ja wiem od niej o... waszym ojcu. Ona doskonale wie, jak niebezpieczne jest igranie z ogniem. - powiedział cicho, niemal przepraszająco, bo temat nie był wygodny. -Nie jestem nazbyt empatyczny wobec rannych fizycznie pacjentów, musimy się trochę na to uodpornić na kursie - widok krwi ruszał go mniej niż zdruzgotanej psychiki, chyba, że chodziło o połamane kończyny -ale gdy leczyłem u ciebie tego człowieka, zaalarmowało mnie, że prawie nie myślałem o nim. Myślałem o niej i o tym, czy się nie przestraszy. On umierał, a ja martwiłem się o twoją siostrę i o to, jak zniesie bliskość wojny. - upił kolejny łyk whiskey. -Na Festiwalu zrozumiałem, że podobnie intensywnie martwię się jedynie o... bliskich. Organizatorzy wciągnęli nas w jakąś zabawę w labiryncie. Prawdę mówiąc, gdyby nie ten przypadkowy dobór uczestników, zamierzałem się trzymać z daleka od Celine, nie chciałem jej psuć jej zabawy. Wtedy myślałem, że moja obecność przypomni jej o procesie leczenia, utrudni zabawę. Ale potem zobaczyłem jak tańczy - uśmiechnął się smutno, jak człowiek, który zobaczył coś hipnotyzująco pięknego i zarazem nieosiągalnego. -A potem labirynt nas wszystkich rozdzielił i stanęliśmy oko w oko ze zbiegłymi boginiami. - uśmiech zbladł, w oczach pojawiło się mściwe niezadowolenie, bo strach zawsze splatał się ze złością. -Zniosła to, dzielniej niż się spodziewałem, ale nie powinna była tego widzieć, nie na Festiwalu, nie po tym, jak od miesięcy dzielnie walczy z własnym lękiem każdego dnia. A ja zrozumiałem, że będę się o nią martwił zawsze i że nie mogę już okłamywać się, że tak jest ze względu na pracę. - powiedział na jednym wydechu, niespokojnie zerkając na Elrica, bez maniery, którą przybrał mówiąc o pierwszej żonie i raczej z pewnym stresem. Swoim zdaniem nie potrafił mówić o miłości, nie potrafił kochać w taki sposób, w jaki kochało się w radosnych i zgodnych rodzinach - czy taka opowieść go usatysfakcjonuje? -Nauczę się. - dodał cicho, z nagłą desperacją. Nauczył się, jak być cierpliwym dla zupełnych głupców, nauczył się jak uśmiechać się łagodnie gdy ma ochotę zaciskać pięści, nauczył się jak odpowiadać na zaczepki w szkole i jak rozmawiać z rozgniewaną Letą i jak żyć bez kontaktu z bratem bliźniakiem. Nauczył się, jak uleczyć czyjeś ciało i duszę i jak zarządzać pieniędzmi. Nauczył się, jak być ojcem, choć to akurat przyszło mu zaskakująco intuicyjnie. -Nauczę się jak ją kochać... lepiej. - jeśli to nie wystarczy, obiecał, jak Krukon Krukonowi.
-Prawdziwi przyjaciele potrafią pocieszyć, ale czy myślisz, że ludzkie okrucieństwo boli wtedy mniej? - zmrużył lekko oczy, przechylając głowę w bliźniaczym geście. -Miałem w szkole przyjaciółkę, z której inne dziewczynki wyśmiewały się z powodu wyjątkowego daru albo choroby. Nie, nie wilę, jej przypadłość budziła grozę. - zabębnił palcami w stół, w oczach zjawiły się iskry dawnego gniewu. -Próbowałem stawać w jej obronie, ale myślisz, że było nam łatwiej, bo nie robili tego prefekci? Że to mniej upokarzające, gdy wrzuconą na gałąź drzewa laskę zdejmie przyjaciel, niż gdyby nie było jej tam wcale? - wyrzucił z siebie, bardziej gorączkowo niż zamierzał. Zobaczył w oczach Elrica coś, czego się nie spodziewał i co było niewygodne, więc prędko odwrócił wzrok. Może przypuszczenia Lovegooda były słuszne, a może nie. Hector sądził, że miał prawdziwych przyjaciół, ale jego więzy z Cassandrą i Archibaldem nie przetrwały próby czasu, a proszenie ich o pomoc zawsze bolało. Na świecie istniała tylko jedna osoba, której pomoc potrafił przyjmować bez zaciśniętej szczęki, której niegdyś ufał bezgranicznie i przy której nie wstydził się, że zbyt wolno chodzi po schodach - ale Victor wstydził się chyba za niego, z każdym dniem w Hogwarcie coraz częściej zostawiając brata u dołu wysokich schodów do wieży Krukonów by bawić się ze swoimi nowymi kolegami. -Celine poszukała mojego i Twojego wsparcia i może poszuka wsparcia przyjaciółek po tym, jak upokorzył ją list - kobiety, której wiarę w festiwalowe plotki leczyłbym narządami na histerię - uzupełnił w myślach, ale Elric nie zrozumiałby tej analogii. Ciekawe, czy Elvirę rozbawiłoby jego błyskotliwe poczucie humoru. -...ale byłaby szczęśliwsza bez niego, bez plotek podsycających, nieprawdaż? - zapytał retorycznie, a potem spojrzał Lovegoodowi prosto w oczy i skinął głową. -Mam. - to by wszystko ułatwiało. Wstyd kobiety był wstydem jej męża, w niektórych przypadkach potrafił nawet rozpłynąć się za upokorzeniem rogacza - ale najlepiej było w ogóle nie dać ku niemu żadnych powodów, tkać pozory niezależne od prawdy. Przeżył już to wszystko, wiedział jak działa świat, a jakiś strzęp nadziei - albo naiwności - podszeptywał mu, że być może z Celine nie musieliby niczego ukrywać, a jedynie bronić się od fałszu.
-Pytasz mnie o jej wizyty jako mężczyznę, przed którym chcesz chronić Celine, czy jako magipsychiatrę, wobec którego kompetencji jesteś sceptyczny? - spytał prosto z mostu, w odpowiedzi na jego sceptyczną uwagę. Uśmiechnął się blado, słysząc wyjaśnienie. -Nawet gdybyś leczył się u magipsychiatry, nie leczyłbyś się u takiego jak ja. - stwierdził nieskromnie. Jego praktyka opierała się na innowacji, nie miał zamiaru porównywać się do konserwatystów z Munga. -Ale dla formalności, nie, nie tylko. Potrzebowała eliksirów, które w teorii mogłaby jej dawkować Yvette, ale bez których zbyt łatwo się uzależnić bez kontroli specjalisty. Tworzę też meridiany, ale nie będę cię zanudzał. - podsumował, być może chcąc się zaprezentować z jeszcze lepszej perspektywy niż zwykle.
Gdy Elric poprosił, by nie winił go o sceptycyzm, rozluźnił lekko ramiona i przyjrzał mu się zaintrygowany jego prostolinijnością. Prawdę mówiąc, spodziewał się jeszcze większego sceptycyzmu i większej dawki pasywnej agresji, do której przywykł we własnej rodzinie. Lovegood, nawet wyliczając jego wady, był zaskakująco konkretny i było to w jakiś sposób odświeżające.
-Nie winię cię. To rola ojca... i starszego brata. - powiedział cicho, odwdzięczając się szczerością za szczerość. -Rodzice osierocili mnie i rodzeństwo, gdy byliśmy bardzo młodzi. Kilka lat temu byłem na twoim miejscu, gdy siostra przedstawiła mi sporo starszego czarodzieja. - zwierzył się, umiejętnie wplatając wyuczoną łagodność w swój ton głosu. Nie przyzna mu się przecież, że dziś żałował nieco tego targu, bo nie taka była umowa. Evans miał się opiekować Letą przez całe jej życie, a nie bawić się w wojennego bohatera. -Też potrzebowała opieki - nie lubił mówić o tym, dlaczego - ale przede wszystkim miłości. I dostała ją od niego. - przynajmniej miłość.
Pozwolił mu rozwinąć myśl, milcząc przez chwilę i myśląc z goryczą, że faktycznie byłoby mu łatwo nią manipulować i że wcale nie byłby pewien, czy nie przedłużałby sztucznie ich terapii gdyby wybrała kogoś innego - ale ona mogła z równą łatwością manipulować nim.
-Tak. - przyznał cicho w odpowiedzi na pytanie o kolejność wyznania przychylności, nie rozumiejąc uśmieszku Elrica. Po raz pierwszy na jego twarz wpełzł lekki rumieniec, ale zbladł w obliczu dopytywania o Beatrice. Na szczęście, odpowiednie przedstawienie sprawy zadziałało i w odpowiedzi na speszony ton Elrica mógł wreszcie zamrugać, przepędzając z oczu wilgoć.
-Mhm. - przytaknął tylko smętnie, wierząc, że najefektowniej zostawić pewne sprawy niedopowiedziane. Chyba mógł się domyślić, na czym Elric urwał swoją myśl, ale przecież żaden z nich nie powie na głos drugiemu, że Beatrice była nieodpowiedzialna i głupia.
Obawiał się nieco, że kwestia Orestesa skomplikuje ich negocjacje - na pewno byłoby tak w aranżowanych małżeństwach, gdzie musieliby omówić kwestię dziedziczenia. Wdowiec z pierworodną córką był wtedy na lepszej pozycji niż wdowiec z pierworodnym synem. W głos Elrica wkradło się jednak niespodziewane ciepło, które nagle rozlało się w sercu Hectora. Nie przyznawał tego wcześniej przed sobą, ale czułby się koszmarnie z kimś, dla kogo Orestes jest komplikacją - a przyszły szwagier najwyraźniej nie myślał o nim w takich kategoriach. Zupełnie urzekło go, że Elric nie spytał o to, czy Celine zaakceptuje Orestesa albo czy będzie w stanie odnaleźć się w portrecie rodzinnym, w którym istniał powidok zmarłej matki. Spytał o samego chłopca, o jego emocje.
-Poznała go kilka dni temu. Jeszcze... jeszcze zanim porozmawialiśmy. - przyznał, sprawy potoczyły się bardziej spontanicznie. -Po tamtym liście potrzebowała prędko mojej konsultacji, zwykle izoluję Orestesa od pacjentów, ale akurat zastała nas razem. Pobawili się chwilę, wydawał się oczarowany... samemu wiesz, jaka ona jest, z sercem na dłoni. - uśmiechnął się ciepło, ale chwilę później czoło przecięła mu drobna zmarszczka. -Trudno mi powiedzieć, jak będzie w nowym kontekście. - podarował Elricowi trochę szczerości. -Ale nie chcę stawiać i nie postawię ani jej ani jego w pozycji, w której miałaby zastąpić mu matkę. Orestes ma ciocię niewiele starszą od Celine, często opiekowała się nim wasza kuzynka Yvette, spędza czas u sąsiadki - przywykł do obecności kobiet w swoim życiu i zdaje się rozumieć, że ich troska może mieć różne konteksty. - wyjaśnił powoli, czując jak coraz bardziej zasycha mu w gardle.
Na szczęście Elric zdecydował się rozwiązać ten problem i choć nadal nie tknęli gulaszu, to Hector pstryknął palcami na Charona. -Rozlej nam whiskey. - poprosił i po chwili bursztynowy napój znalazł się w ich kieliszkach.
-Wzniósłbym toast za naszą rozmowę, ale nie wiem czy nie byłby dla ciebie niekomfortowy. - przyznał, ryzykując nieśmiały żart. Cień uśmiechu zbladł szybko, rozmowa wciąż była poważna - choć brak gróźb czy jawnej wrogości nieco go uspokajał. Spodziewał się dalszych pytań. -Wiem, że to poważna sprawa, szczególnie jeśli się nie spodziewałeś. Mamy cały wieczór, nie musisz spieszyć się z pytaniami aby rozwiać wątpliwości. - zachęcił swojego gościa, ciesząc się, że ten wieczór opiera się na słowach, a nie na chodzeniu po schodach lub grze w Quidditcha. Mniejsze ryzyko potknięcia, ale treści najważniejszego pytania i tak się nie spodziewał.
Otworzył szerzej oczy, uświadamiając sobie, że nikt nigdy nie pytał go o takie uczucia.
-Mam odpowiedzieć i opowiedzieć tobie, choć nawet nie wyznałem tego jej, nie wprost? - upewnił się cicho, wznosząc kieliszek pomimo braku oficjalnego toastu. Pociągnął łyk i zakaszlał, bo whiskey paliła. Wziął głębszy wdech. -Dobrze. - zgodził się cicho, bo czy miał wybór? W głosie i spojrzeniu Elrica czaiła się jakaś stalowa struna, zdradzająca, że to pytanie faktycznie było dla niego najważniejsze. -Ale obiecajmy sobie, że to pozostanie między nami. Znasz Celine, uznałaby kolejność tych wyznań za szalenie nieromantyczną. - poprosił, obiecując sobie, że gdy użyje przy niej słowa kocham to zrobi to w odpowiednich okolicznościach, gdy będzie czuła się bezpiecznie, wśród róż i prezentów. Nie wiedział jeszcze, że wystarczy doba by spektakularnie złamał tą obietnicę, wśród gruzu na bombardowanym meteorytami cmentarzu.
-Kocham ją. - przyznał, spoglądając mu prosto w oczy. To tylko prawda i dwa słowa, spodziewał się, że przyjdzie mu łatwo - ale ku własnemu zdumieniu poczuł gorąc wpełzający na policzki. Odchrząknął, wiedząc, że to nie whiskey, ale nie spuścił wzroku. Opowiedz, no dobrze. Przed oczyma przemknęły mu wspomnienia ich spotkań, kiedy właściwie troska przerodziła się w coś więcej? -Nie ufam zwykle pięknym kobietom. Nawet tak pięknym jak ona. - zaczął, a coś w jego spojrzeniu zdradzało, że ma ku temu powody. -Wiosną potrafiłem patrzeć jeszcze na nią... w chłodniejszy sposób, ale ona zawsze widziała mnie, jeśli rozumiesz co mam na myśli. - przechylił lekko głowę, Elric nie znał tajników pracy magipsychiatrów, ale znał Celine. -Pacjentom najwygodniej albo sądzić, że jestem niewidzialny, albo - jeśli czują się niekomfortowo - próbować znaleźć moje słabe strony. Celine widziała inaczej, przy pierwszym spotkaniu domyśliła się na przykład, że jestem ojcem, choć jej tego nie mówiłem. - uśmiechnął się nagle, mimowolnie. -Nie próbowała mnie kokietować, i tak powstrzymywała sporo pytań. - zastrzegł. -Potem poznawałem ją coraz lepiej. Choć byłem świadomy ryzyka, obiecała mi, sama z siebie, że nigdy nie sięgnie świadomie po swój urok by nagiąć moją wolę - a psychoterapia nie zawsze jest wygodna i w pewnym sensie rozumiałby, gdyby spróbowała. - zamrugał i znów poszukał wzroku Elrica. Czy wierzył jej, tak jak Hector, czy uzna to za naiwne? Czy zrozumie, jakie to ważne? Na wszelki wypadek, dodał jeszcze na własne usprawiedliwienie: -Wiesz, jak kochała swojego ojca, a ja wiem od niej o... waszym ojcu. Ona doskonale wie, jak niebezpieczne jest igranie z ogniem. - powiedział cicho, niemal przepraszająco, bo temat nie był wygodny. -Nie jestem nazbyt empatyczny wobec rannych fizycznie pacjentów, musimy się trochę na to uodpornić na kursie - widok krwi ruszał go mniej niż zdruzgotanej psychiki, chyba, że chodziło o połamane kończyny -ale gdy leczyłem u ciebie tego człowieka, zaalarmowało mnie, że prawie nie myślałem o nim. Myślałem o niej i o tym, czy się nie przestraszy. On umierał, a ja martwiłem się o twoją siostrę i o to, jak zniesie bliskość wojny. - upił kolejny łyk whiskey. -Na Festiwalu zrozumiałem, że podobnie intensywnie martwię się jedynie o... bliskich. Organizatorzy wciągnęli nas w jakąś zabawę w labiryncie. Prawdę mówiąc, gdyby nie ten przypadkowy dobór uczestników, zamierzałem się trzymać z daleka od Celine, nie chciałem jej psuć jej zabawy. Wtedy myślałem, że moja obecność przypomni jej o procesie leczenia, utrudni zabawę. Ale potem zobaczyłem jak tańczy - uśmiechnął się smutno, jak człowiek, który zobaczył coś hipnotyzująco pięknego i zarazem nieosiągalnego. -A potem labirynt nas wszystkich rozdzielił i stanęliśmy oko w oko ze zbiegłymi boginiami. - uśmiech zbladł, w oczach pojawiło się mściwe niezadowolenie, bo strach zawsze splatał się ze złością. -Zniosła to, dzielniej niż się spodziewałem, ale nie powinna była tego widzieć, nie na Festiwalu, nie po tym, jak od miesięcy dzielnie walczy z własnym lękiem każdego dnia. A ja zrozumiałem, że będę się o nią martwił zawsze i że nie mogę już okłamywać się, że tak jest ze względu na pracę. - powiedział na jednym wydechu, niespokojnie zerkając na Elrica, bez maniery, którą przybrał mówiąc o pierwszej żonie i raczej z pewnym stresem. Swoim zdaniem nie potrafił mówić o miłości, nie potrafił kochać w taki sposób, w jaki kochało się w radosnych i zgodnych rodzinach - czy taka opowieść go usatysfakcjonuje? -Nauczę się. - dodał cicho, z nagłą desperacją. Nauczył się, jak być cierpliwym dla zupełnych głupców, nauczył się jak uśmiechać się łagodnie gdy ma ochotę zaciskać pięści, nauczył się jak odpowiadać na zaczepki w szkole i jak rozmawiać z rozgniewaną Letą i jak żyć bez kontaktu z bratem bliźniakiem. Nauczył się, jak uleczyć czyjeś ciało i duszę i jak zarządzać pieniędzmi. Nauczył się, jak być ojcem, choć to akurat przyszło mu zaskakująco intuicyjnie. -Nauczę się jak ją kochać... lepiej. - jeśli to nie wystarczy, obiecał, jak Krukon Krukonowi.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miał sporo przyjaciół, przede wszystkim dlatego, że z biegiem lat nauczył się łatwo oddzielać koszmar nocnych podróży od zwyczajnej codzienności - łaknął normalności, stabilizacji, prostego życia, w którym mógłby podróżować, pilnować smoków i nie myśleć o tym, że cudzy los, cudza przyszłość mogłyby nagle znaleźć się w jego rękach. Nosił to brzemię w samotności od tak dawna, że właściwie od czasów Hogwartu nikt na jego temat nie plotkował. W szkole - cholera, to było tak żenujące - na pierwszym roku zdarzało mu się jeszcze budzić z krzykiem, czasem nawet się zmoczyć, choć nigdy by tego dzisiaj nie przyznał. Był zestresowanym jedenastolatkiem, który w nowym otoczeniu nie miał już pod ręką prababci, która by go rozumiała. Widział w snach twarze nowych kolegów i przerażało go to do szpiku kości. Potem dojrzał, zmężniał. Nauczył się sobie radzić jak każdy mężczyzna powinien. Bo to faceci byli oparciem dla kobiet, nie na odwrót. I wtedy, na pierwszym roku, może rzeczywiście plotkowano o nim, że rodzice chyba go w domu bili, że musiał przeżyć coś strasznego, żeby mieć takie koszmary - ale potem wyrósł na pogodnego, zawadiackiego nastolatka i wszyscy o tym zapomnieli. On też. Prawie.
- Jej przypadłość? Masz na myśli Cassandrę Vablatsky? - Nigdy nie była jego znajomą, po prawdzie nie widzieli się od czasów szkoły, ale byli w tym samym domu, Elric doskonale wiedział dlaczego się z niej śmieją, dlaczego tak cierpiała; i zapamiętał ją dokładnie z samego tylko faktu, że rozumiał jej cierpienie. Nigdy jednak nie próbował wyciągnąć do niej ręki. Może ze strachu, że skończy bez przyjaciół jak ona, a może dlatego, że wtedy musiałby przyznać na głos, że to wszystko co mu się śni jest prawdziwe. - Pamiętam ją, ona... - Głos uwiązł mu w gardle, musiał odkaszlnąć i zapić nagłą suchość w ustach dużym łykiem kawy. Przypadłość, no tak. - Nie zasługiwała na to. Ani ona ani ty. Wybacz Hector, zapewne was nie rozumiem, nie mam prawa sugerować inaczej... naprawdę żałuję, że nie miałem na tyle odwagi, żeby się postawić tym, którzy was dręczyli. Ale byłem tylko dzieciakiem, wiesz? Nie chciałem odstawać. I myślałem, że od tego są prefekci i nauczyciele - dodał z nutą zgorzknienia nad własną naiwnością. Dzieciaki potrafiły być wyjątkowo okrutne, a choć on nigdy nie powiedział złego słowa o kalece ani, zwłaszcza, o dziewczynce targanej wizjami, których nie rozumiała, to czy obojętność nie była również jakimś odłamem okrucieństwa?
Cóż, wyrósł z tego. Tak przynajmniej chciał sądzić.
Bezwiednie sięgnął dłonią do kołnierza swojej roboczej koszuli, luzując nieco przepocony materiał. Nie podobał mu się kierunek, w który zboczyła ta rozmowa, wspomnienie Cassandry Vablatsky i niesprawiedliwości przypomniało mu o śnie, który sam miał zaledwie dwie noce temu i... Merlinie, czy nie mógł urodzić się normalny?
- Oba - odpowiedział na kolejne pytanie, bo sugestię, że Celine byłaby szczęśliwsza bez oczerniających listów i plotek uznał za na tyle oczywistą, że wystarczyło tutaj tylko jedno poważne i smutne spojrzenie. - O Celine martwię się zawsze, a magipsychiatria... no nie wiem, wszyscy których znam, a którzy się leczyli u magipsychiatrów, zwykle trafiali do nich wbrew własnej woli. - Wzruszył ramieniem. Celine była wyjątkiem, ale do Elrica nie dotarło jeszcze w pełni, że ludzie mogli nie wspominać o tym, że sami zapisywali się na terapię, bo był to zwyczajnie powód do wstydu. Elric na pewno by się wstydził, gdyby potrzebował takiej pomocy, będąc głową swojej rodziny. Uniósł brew i skinął głową, gdy Hector uznał, że nie leczyłby się u niego. Cóż, prawda, bo nie zamierzał leczyć się nigdzie. - Możemy o tym kiedyś porozmawiać... - powiedział dla złagodzenia swojego wcześniejszego szorstkiego tonu. Dawkowanie eliksirów i techniki rozmów terapeutycznych zupełnie go nie interesowały, ale meridiany brzmiały ciekawie. Być może dlatego, że kojarzyły mu się też z żyłami magicznymi, z pracą w terenie.
Ale dzisiejsza stygnąca kolacja nie była przecież okazją do takich dyskusji.
Swojej rodzinie Elric miał ostatnio do zarzucenia sporo, ale z pewnością nie to, by mieli odznaczać się jakąkolwiek agresją. W gospodarstwach Lovegoodów o problemach się rozmawiało. O wątpliwościach też. Od tego - co zaskakujące - nie było wcale daleko do terapii, ale Elric może instynktownie wiązał takie sprawy po prostu z rodzinnym wsparciem, nie z ingerencją uzdrowiciela.
Zmarszczył brwi i wymamrotał ciche "przykro mi" gdy padła informacja o osieroceniu. To zawsze było cholernie niesprawiedliwe. Miał cień chęci spytać jak zginęli jego rodzice; ale ugryzł się w język, bo wystarczająco go już dzisiaj nazmuszał do wyznań. Jeżeli Celine naprawdę pragnęła tego samego co Hector; jeśli była pewna, jeśli to nie była chwilowa miłostka ani chęć bycia pod czyjąś opieką... cóż, pewnie przyjdzie rozmawiać im częściej.
Hector też miał młodszą siostrę, więcej więc szansy, że zrozumie jego sceptycyzm.
- Ile starszy? - spytał właściwie z ciekawości, bez żadnego oceniającego tonu. Potem przesunął paznokciami po swoimi nazbyt już szorstkim zaroście, żałując, że w ogóle zaczął temat jego byłej żony. Hector wyglądał jakby miał się zaraz rozpłakać, no ale przecież musiał wiedzieć. Musiał wiedzieć, czy jakiś okrutny wypadek, choroba albo cudza zemsta nie spotkała tak młodej kobiety w domu jego przyszłego szwagra.
Temat Orestesa wydawał się łatwiejszy, choć na chwilę obecną Elric za nic nie umiał wyobrazić sobie Celine w roli matki - nawet własnego niemowlęcia, a co dopiero starszego dziecka. Była taka drobna, taka pełna marzeń i pasji, jakby zupełnie oderwana od rzeczywistości. Nie wątpił, że obdarzyłaby swoje dzieci mnóstwem miłości, ale nie był przekonany, czy byłaby w stanie... zejść na ziemię. Czy codzienność bycia matką i gospodynią domowego ogniska z czasem by jej nie przytłoczyła. Celine zdawała mu się dotąd stworzona do bycia na scenie, albo na łące, do tańca w świetle księżyca - nie do roli młodej żony i matki. Ale jeśli tego chciała, cóż... czy mógł ją winić? W jej wieku myślał o podróżach, nie o rodzinie, ale teraz sam nosił się z niejedną wizją bycia prawdziwym ojcem.
- Cieszę się, że ją polubił. Wyobrażam sobie, że to nie jest dla niego łatwe, stracił swoją mamę tak niedawno, biedny maluch... - powiedział w zamyśleniu. Nie dopytywał o to jaką matką była zmarła żona Orestesa. Dla dziecka tak czy owak była to traumatyzująca okoliczność. - Celine jest bardzo opiekuńcza, na pewno będzie traktować go jak... - młodszego brata, chciał palnąć, ale ugryzł się w język. - ...własną rodzinę. Spytam ją jeszcze co o tym myśli, czy czuje się gotowa na taką odpowiedzialność. Porozmawiam z nią o tym wszystkim, bo nie ukrywam, że jej opinia liczy się dla mnie najbardziej. Nie chcę, żeby ta decyzja, decyzja o ślubie, była dla niej pochopna. Celine zakochuje się szybko i kocha bardzo mocno, ale małżeństwo... to coś więcej. Jeżeli będzie pewna, że przyniesie to wam szczęście... - Tym razem nie wspomniał już tylko o niej. Potem wzruszył ramieniem. - Cóż, to będę musiał zadbać, żeby tak było. Niezależnie od tego jak wam się będzie razem żyło, ja nigdy jej nie zostawię, zawsze będę stał gdzieś z tyłu, żeby ją złapać, gdy upadnie... i nawet kiedy będzie twoją żoną dziesięć lat albo dwadzieścia, nawet jeśli urodzi ci dzieci - Sama wizja sprawiła, że przeszedł go dreszcz. - Nawet wtedy nie pozwolę ci jej skrzywdzić, rozumiesz? Nie będzie od ciebie zależna. Nigdy. - podkreślił z naciskiem, kładąc zaciśnięte pięści na stole, choć cicho i powoli; nie nawykł do pełnych przemocy gestów, nie był onieśmielający, to nie w jego stylu. - Zawsze będzie miała dom, do którego może wrócić, jeżeli przestanie być szczęśliwa w twoim. Nigdy nie będzie twoją własnością - Po ostatnim zdaniu urwał i nerwowo przeczesał włosy. Może nieco go poniosło; ale przecież spędził z Lucindą swoje najlepsze lata, wiedział jak to działało w tych czystokrwistych rodach, słyszał o jej zmartwieniach, o jej problemach. A nie miał pewności, czy dotyczyło to tylko lordów. Hector Vale z pewnością sprawiał dzisiaj wrażenie lorda albo przynajmniej sir.
Z ulgą przyjął whisky od skrzata, niewielki łyk (nie zamierzał się upijać!) pozwolił mu pohamować nerwowość i odświeżyć głowę. Uśmiechnął się kątem ust, gdy Vale wspomniał o toaście, uniósł własną szklankę w takim też geście. Właściwie z grzeczności, nie czuł się tu jeszcze zupełnie swobodnie.
Wciąż trzymał w dłoniach szklankę, kołysząc bursztynowym płynem, ale widać było po wysoko uniesionych brwiach i cieniu rumieńca na nosie, że Elric zupełnie nie spodziewał się, że Hector jeszcze nie powiedział tego Celine.
- To zostanie między nami - przyznał od razu z machnięciem ręki. Powinna to usłyszeć od ciebie pozostało niewypowiedziane i oczywiste.
Potem go wysłuchał, tak jak obiecał, bo przecież jego sugestią (poleceniem?) było, by Vale powiedział prawdę. Najpierw uśmiechnął się lekko, kiedy na bladą skórę mężczyzny wpełzł rumieniec, ale szybko spoważniał, żeby Hector nie uznał, że jego uczucia są dla niego jakkolwiek zabawne. Słuchał go uważnie, a w miarę postępu tej historii jego ramiona się rozluźniały, a na twarz wpełzał zwykły wyraz życzliwości. Skrzywił się tylko raz, na wspomnienie ojca, a potem szybko zapił gorzki posmak w ustach kolejnym łykiem whisky.
- Nie chcę myśleć o tym, że ciotka mogła go oczarować. Bo co by to o niej świadczyło? Nie wiem jak wiele kontroli wile mają nad swoim urokiem... ale wiem, że największym grzechem mojego ojca była nie zdrada tylko ciągnące się latami kłamstwa - wyznał cicho, a potem oparł policzek na pięści i pozwolił Hectorowi mówić dalej. Coś dziwnie zaborczego zaszumiało w jego piersiach gdy wyobrażał sobie małą Celine jako obiekt tak wielkiej adoracji swojego dawnego szkolnego kolegi. Niemniej jednak ostatnie słowa, nauczę się, sprawiły, że ostatecznie uśmiechnął się szeroko i promiennie, dając upust tym wszystkim nerwowym emocjom, które trawiły go od środka odkąd tylko otrzymał ten list. - Okej. Dziękuję, że mi to wszystko powiedziałeś. Niczego nie wspomnę Celine, bo sam rozumiesz najlepiej, że powinna to wszystko usłyszeć od ciebie - Sięgnął po szklankę, spojrzał w nią i westchnął. Nie powinien pić już więcej. - Teraz muszę z nią porozmawiać. Usłyszeć od niej, że też tego chce. Że jest pewna. Potem, cóż... - Parsknął śmiechem. Ta rozmowa, tak nagła, tak absurdalna, teraz gdy zszedł z niego stres zaczęła go bawić. - ...myślę, że z czasem przyzwyczaję się do twojego pieprzenia. To co? Chyba nie powinniśmy marnować tego jedzenia, hmm? Wygląda zbyt dobrze. - Bez pytania przysunął sobie talerz.
Czuł dziwną lekkość w głowie i był cholernie głodny.
- Jej przypadłość? Masz na myśli Cassandrę Vablatsky? - Nigdy nie była jego znajomą, po prawdzie nie widzieli się od czasów szkoły, ale byli w tym samym domu, Elric doskonale wiedział dlaczego się z niej śmieją, dlaczego tak cierpiała; i zapamiętał ją dokładnie z samego tylko faktu, że rozumiał jej cierpienie. Nigdy jednak nie próbował wyciągnąć do niej ręki. Może ze strachu, że skończy bez przyjaciół jak ona, a może dlatego, że wtedy musiałby przyznać na głos, że to wszystko co mu się śni jest prawdziwe. - Pamiętam ją, ona... - Głos uwiązł mu w gardle, musiał odkaszlnąć i zapić nagłą suchość w ustach dużym łykiem kawy. Przypadłość, no tak. - Nie zasługiwała na to. Ani ona ani ty. Wybacz Hector, zapewne was nie rozumiem, nie mam prawa sugerować inaczej... naprawdę żałuję, że nie miałem na tyle odwagi, żeby się postawić tym, którzy was dręczyli. Ale byłem tylko dzieciakiem, wiesz? Nie chciałem odstawać. I myślałem, że od tego są prefekci i nauczyciele - dodał z nutą zgorzknienia nad własną naiwnością. Dzieciaki potrafiły być wyjątkowo okrutne, a choć on nigdy nie powiedział złego słowa o kalece ani, zwłaszcza, o dziewczynce targanej wizjami, których nie rozumiała, to czy obojętność nie była również jakimś odłamem okrucieństwa?
Cóż, wyrósł z tego. Tak przynajmniej chciał sądzić.
Bezwiednie sięgnął dłonią do kołnierza swojej roboczej koszuli, luzując nieco przepocony materiał. Nie podobał mu się kierunek, w który zboczyła ta rozmowa, wspomnienie Cassandry Vablatsky i niesprawiedliwości przypomniało mu o śnie, który sam miał zaledwie dwie noce temu i... Merlinie, czy nie mógł urodzić się normalny?
- Oba - odpowiedział na kolejne pytanie, bo sugestię, że Celine byłaby szczęśliwsza bez oczerniających listów i plotek uznał za na tyle oczywistą, że wystarczyło tutaj tylko jedno poważne i smutne spojrzenie. - O Celine martwię się zawsze, a magipsychiatria... no nie wiem, wszyscy których znam, a którzy się leczyli u magipsychiatrów, zwykle trafiali do nich wbrew własnej woli. - Wzruszył ramieniem. Celine była wyjątkiem, ale do Elrica nie dotarło jeszcze w pełni, że ludzie mogli nie wspominać o tym, że sami zapisywali się na terapię, bo był to zwyczajnie powód do wstydu. Elric na pewno by się wstydził, gdyby potrzebował takiej pomocy, będąc głową swojej rodziny. Uniósł brew i skinął głową, gdy Hector uznał, że nie leczyłby się u niego. Cóż, prawda, bo nie zamierzał leczyć się nigdzie. - Możemy o tym kiedyś porozmawiać... - powiedział dla złagodzenia swojego wcześniejszego szorstkiego tonu. Dawkowanie eliksirów i techniki rozmów terapeutycznych zupełnie go nie interesowały, ale meridiany brzmiały ciekawie. Być może dlatego, że kojarzyły mu się też z żyłami magicznymi, z pracą w terenie.
Ale dzisiejsza stygnąca kolacja nie była przecież okazją do takich dyskusji.
Swojej rodzinie Elric miał ostatnio do zarzucenia sporo, ale z pewnością nie to, by mieli odznaczać się jakąkolwiek agresją. W gospodarstwach Lovegoodów o problemach się rozmawiało. O wątpliwościach też. Od tego - co zaskakujące - nie było wcale daleko do terapii, ale Elric może instynktownie wiązał takie sprawy po prostu z rodzinnym wsparciem, nie z ingerencją uzdrowiciela.
Zmarszczył brwi i wymamrotał ciche "przykro mi" gdy padła informacja o osieroceniu. To zawsze było cholernie niesprawiedliwe. Miał cień chęci spytać jak zginęli jego rodzice; ale ugryzł się w język, bo wystarczająco go już dzisiaj nazmuszał do wyznań. Jeżeli Celine naprawdę pragnęła tego samego co Hector; jeśli była pewna, jeśli to nie była chwilowa miłostka ani chęć bycia pod czyjąś opieką... cóż, pewnie przyjdzie rozmawiać im częściej.
Hector też miał młodszą siostrę, więcej więc szansy, że zrozumie jego sceptycyzm.
- Ile starszy? - spytał właściwie z ciekawości, bez żadnego oceniającego tonu. Potem przesunął paznokciami po swoimi nazbyt już szorstkim zaroście, żałując, że w ogóle zaczął temat jego byłej żony. Hector wyglądał jakby miał się zaraz rozpłakać, no ale przecież musiał wiedzieć. Musiał wiedzieć, czy jakiś okrutny wypadek, choroba albo cudza zemsta nie spotkała tak młodej kobiety w domu jego przyszłego szwagra.
Temat Orestesa wydawał się łatwiejszy, choć na chwilę obecną Elric za nic nie umiał wyobrazić sobie Celine w roli matki - nawet własnego niemowlęcia, a co dopiero starszego dziecka. Była taka drobna, taka pełna marzeń i pasji, jakby zupełnie oderwana od rzeczywistości. Nie wątpił, że obdarzyłaby swoje dzieci mnóstwem miłości, ale nie był przekonany, czy byłaby w stanie... zejść na ziemię. Czy codzienność bycia matką i gospodynią domowego ogniska z czasem by jej nie przytłoczyła. Celine zdawała mu się dotąd stworzona do bycia na scenie, albo na łące, do tańca w świetle księżyca - nie do roli młodej żony i matki. Ale jeśli tego chciała, cóż... czy mógł ją winić? W jej wieku myślał o podróżach, nie o rodzinie, ale teraz sam nosił się z niejedną wizją bycia prawdziwym ojcem.
- Cieszę się, że ją polubił. Wyobrażam sobie, że to nie jest dla niego łatwe, stracił swoją mamę tak niedawno, biedny maluch... - powiedział w zamyśleniu. Nie dopytywał o to jaką matką była zmarła żona Orestesa. Dla dziecka tak czy owak była to traumatyzująca okoliczność. - Celine jest bardzo opiekuńcza, na pewno będzie traktować go jak... - młodszego brata, chciał palnąć, ale ugryzł się w język. - ...własną rodzinę. Spytam ją jeszcze co o tym myśli, czy czuje się gotowa na taką odpowiedzialność. Porozmawiam z nią o tym wszystkim, bo nie ukrywam, że jej opinia liczy się dla mnie najbardziej. Nie chcę, żeby ta decyzja, decyzja o ślubie, była dla niej pochopna. Celine zakochuje się szybko i kocha bardzo mocno, ale małżeństwo... to coś więcej. Jeżeli będzie pewna, że przyniesie to wam szczęście... - Tym razem nie wspomniał już tylko o niej. Potem wzruszył ramieniem. - Cóż, to będę musiał zadbać, żeby tak było. Niezależnie od tego jak wam się będzie razem żyło, ja nigdy jej nie zostawię, zawsze będę stał gdzieś z tyłu, żeby ją złapać, gdy upadnie... i nawet kiedy będzie twoją żoną dziesięć lat albo dwadzieścia, nawet jeśli urodzi ci dzieci - Sama wizja sprawiła, że przeszedł go dreszcz. - Nawet wtedy nie pozwolę ci jej skrzywdzić, rozumiesz? Nie będzie od ciebie zależna. Nigdy. - podkreślił z naciskiem, kładąc zaciśnięte pięści na stole, choć cicho i powoli; nie nawykł do pełnych przemocy gestów, nie był onieśmielający, to nie w jego stylu. - Zawsze będzie miała dom, do którego może wrócić, jeżeli przestanie być szczęśliwa w twoim. Nigdy nie będzie twoją własnością - Po ostatnim zdaniu urwał i nerwowo przeczesał włosy. Może nieco go poniosło; ale przecież spędził z Lucindą swoje najlepsze lata, wiedział jak to działało w tych czystokrwistych rodach, słyszał o jej zmartwieniach, o jej problemach. A nie miał pewności, czy dotyczyło to tylko lordów. Hector Vale z pewnością sprawiał dzisiaj wrażenie lorda albo przynajmniej sir.
Z ulgą przyjął whisky od skrzata, niewielki łyk (nie zamierzał się upijać!) pozwolił mu pohamować nerwowość i odświeżyć głowę. Uśmiechnął się kątem ust, gdy Vale wspomniał o toaście, uniósł własną szklankę w takim też geście. Właściwie z grzeczności, nie czuł się tu jeszcze zupełnie swobodnie.
Wciąż trzymał w dłoniach szklankę, kołysząc bursztynowym płynem, ale widać było po wysoko uniesionych brwiach i cieniu rumieńca na nosie, że Elric zupełnie nie spodziewał się, że Hector jeszcze nie powiedział tego Celine.
- To zostanie między nami - przyznał od razu z machnięciem ręki. Powinna to usłyszeć od ciebie pozostało niewypowiedziane i oczywiste.
Potem go wysłuchał, tak jak obiecał, bo przecież jego sugestią (poleceniem?) było, by Vale powiedział prawdę. Najpierw uśmiechnął się lekko, kiedy na bladą skórę mężczyzny wpełzł rumieniec, ale szybko spoważniał, żeby Hector nie uznał, że jego uczucia są dla niego jakkolwiek zabawne. Słuchał go uważnie, a w miarę postępu tej historii jego ramiona się rozluźniały, a na twarz wpełzał zwykły wyraz życzliwości. Skrzywił się tylko raz, na wspomnienie ojca, a potem szybko zapił gorzki posmak w ustach kolejnym łykiem whisky.
- Nie chcę myśleć o tym, że ciotka mogła go oczarować. Bo co by to o niej świadczyło? Nie wiem jak wiele kontroli wile mają nad swoim urokiem... ale wiem, że największym grzechem mojego ojca była nie zdrada tylko ciągnące się latami kłamstwa - wyznał cicho, a potem oparł policzek na pięści i pozwolił Hectorowi mówić dalej. Coś dziwnie zaborczego zaszumiało w jego piersiach gdy wyobrażał sobie małą Celine jako obiekt tak wielkiej adoracji swojego dawnego szkolnego kolegi. Niemniej jednak ostatnie słowa, nauczę się, sprawiły, że ostatecznie uśmiechnął się szeroko i promiennie, dając upust tym wszystkim nerwowym emocjom, które trawiły go od środka odkąd tylko otrzymał ten list. - Okej. Dziękuję, że mi to wszystko powiedziałeś. Niczego nie wspomnę Celine, bo sam rozumiesz najlepiej, że powinna to wszystko usłyszeć od ciebie - Sięgnął po szklankę, spojrzał w nią i westchnął. Nie powinien pić już więcej. - Teraz muszę z nią porozmawiać. Usłyszeć od niej, że też tego chce. Że jest pewna. Potem, cóż... - Parsknął śmiechem. Ta rozmowa, tak nagła, tak absurdalna, teraz gdy zszedł z niego stres zaczęła go bawić. - ...myślę, że z czasem przyzwyczaję się do twojego pieprzenia. To co? Chyba nie powinniśmy marnować tego jedzenia, hmm? Wygląda zbyt dobrze. - Bez pytania przysunął sobie talerz.
Czuł dziwną lekkość w głowie i był cholernie głodny.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mgliście pamiętał, że jedenastoletni Elric nie przypominał jeszcze lubianego chłopca, którym później się stał—ale samemu był wtedy zbyt zestresowany nową szkołą, rozłąką z Victorem i schodami, by uważniej obserwować kolegę z dormitorium. Wnikliwiej zainteresował się ludźmi później, gdy Lovegood miał już swoje nocne koszmary pod kontrolą.
Drgnął lekko, gdy Elric tak wprost spytał o Cassandrę—przypadłość przyjaciółki nie była sekretem (bo nie dało się jej ukryć), ale rozmowa o teoretycznej naturze plotek już wcześniej stała się zbyt osobista, gdy nieroztropnie wplótł w nią własne przeżycia ze szkoły. Na dźwięk konkretnego imienia abstrakcyjne wspomnienia się zmaterializowały, zapiekły zbyt żywo; choć usiłował się od nich uwolnić.
-Nie zasługiwała. - zgodził się z równą żarliwością, choć spuścił wzrok, gdy Elric go z nią zrównał. -Nigdy nie była złośliwa ani okrutna. Były takie osoby, które ją o to oskarżały, ale dla nich prawda się nie liczyła. - stwierdził sucho. On potrafił być złośliwy i okrutny, zwłaszcza w jej obronie. Wychowanie nauczyło go, że niczego w życiu nie osiągnie się bez użycia siły; któreś z nich musiało po nią sięgąć, choćby tylko w słowach. Z ich dwójki chyba tylko on potrafił ukręcić wróblowi łeb.
Podniósł wzrok dopiero, gdy padły niespodziewane przeprosiny, wyraźnie zaskoczony, odrobinę podejrzliwy i dość zawstydzony.
-Daj spokój, nie musimy wracać do przeszłości żeby spokojnie zjeść obiad. - wymamrotał zakłopotany, bo i bez tego rozmowa może się okazać... niespokojna. Nienawidził niektórych z tych dzieciaków, ale nie Elrica. Przez niego czuł się co najwyżej ignorowany, ale do tego przecież przywykł. -Bo od tego są prefekci. - potwierdził z nagłą żarliwością, cieniem dawnych pretensji. -Ale oni woleli się bawić. Pewnie powinienem przeprosić ciebie i innych Krukonów za punkty, które traciłem bo im to wytykałem. - zauważył z cieniem uśmiechu, ale nie przeprosił, bo nie żałował. Spojrzenie złagodniało i posmutniało, gdy Elric powiedział, że był tylko dzieckiem. Hector wiedział, jak to jest, być tylko dzieckiem, i to słabszym dzieckiem, w domu, w którym ktoś krzywdzi najbliższą mu osobę. Wobec nieznajomych bezsilność bolała pewnie mniej, ale najwyraźniej wciąż siedziała w Elriku, skoro zdecydował się o tym mówić. Naszła go dorosła refleksja, miał empatyczny charakter? Hector nie przewidział nawet, że to wspomnienie Cassandry okazało się dla niego aż nazbyt osobiste. -Byliśmy tylko dziećmi. - uspokoił go cicho, właściwie mile zaskoczony słowami, których nigdy nie oczekiwał od niego, ale które chciałby kiedyś usłyszeć od Victora. Jak miałby oczekiwać pomocy innych dzieci, skoro brat, który bronił go całe życie, tak po prostu ułożył sobie nowe życie? -Byliśmy tylko dziećmi, ale te mechanizmy nie znikają, a w oczach złośliwych kobiet Celine zawsze będzie... inna. - zauważył cicho. Może Elric nie widział tej inności, może nie widziała jej nawet ona, otoczona przyjaciółmi—ale czy zachowanie zwykłej dziewczyny wzbudziłoby tyle uwagi na Festiwalu Lata, czy ktoś zadałby sobie aż tyle trudu by donieść o niej podstarzałej damie? Merlinie, nawet dziewczyny, które reporterzy Czarownicy przyłapywali w Londynie na obściskiwankach z lordami, nie traciły chyba pracy!
Skinął głową, wdzięczny za szczerość. Lovegood wydawał się bardzo... konkretnym człowiekiem, miło było dla odmiany nie kluczyć wokół tematu.
-Rozumiem obawy. - przyznał. -Mam nadzieję, że mój stosunek do Celine będzie mówił sam za siebie z biegiem czasu. - stwierdzenie to było nieco na wyrost, lata kompleksów sprawiały, że powątpiewał we własną zdolność do bycia szarmanckim gentlemanem w związku; ale przy Lovegoodzie chciał sprawiać wrażenie, że ma wszystko pod kontrolą. -A co do terapii to nie zgadzam się z wieloma założeniami z Munga. Założyłem swój gabinet po to, by ludzie - ludzie, nie tylko pacjenci, nie przypadki ani numerki -trafiali tutaj z własnej woli. Zmartwiona Yvette poleciła mnie Celine, ale od pierwszej wizyty twoja siostra wiedziała, że w każdej chwili może skrócić wizytę albo wyjść. - upewniała się nawet, czy może to zrobić w pierwszej minucie, a potem niejednokrotnie korzystała z tej możliwości, gdy ich rozmowy stawały się zbyt męczące. Wolał taką przejrzystość niż próby manipulacji lub jej czar, przed którym ostrzegała go Yvette—i o którym porozmawiali dopiero w lipcu, gdy już zaczęło mu na niej zależeć w szczególny sposób. -Możemy. - przyznał albo obiecał, nie chcąc, by zawodowe rozważania zanudziły od Elrica albo odwlokły temat Celine.
Wspomnienie Beatrice wkradło się między nich niczym lodowaty dreszcz, wlokąc za sobą cały szereg nieprzyjemnych myśli i emocji—ale na szczęście praca w charakterze specjalisty od emocji nauczyła go również manipulacji własnymi. Nie na tyle, by płakać na pogrzebie, czego żałował do dziś; ale na tyle, by przybrać odpowiednio smutną minę i chyba wzbudzić w rozmówcy zakłopotanie. Nie był z tego dumny, ale nie miał zamiaru pozwolić, by Beatrice nadal kładła się cieniem na jego życiu. Pomoc Victora poszłaby wtedy przecież na marne.
-Czternaście lat. - martwa Bea wszystko utrudniała, ale martwy Evans przyszedł mu z niespodziewaną pomocą. I dobrze, tyle był mu winien zza grobu za te wszystkie kłamstwa na temat swojej pracy i stres i cierpienie Lety. -Jasper Evans z Doliny, jeśli kojarzysz. - wtrącił dla podbudowania własnych kompetencji, może i on był dla Elrica dziką kartą, ale Evansowie byli bardziej kojarzeni w jego stronach. -Sześć lat temu byłem w twojej sytuacji. - spróbował zażartować, uśmiechając się smutno na myśl o tym, jak jako dwudziestopięciolatek negocjował z niespełna czterdziestolatkiem.
Pokiwał głową, wciąż martwił się o Orestesa i o to jak wpływa i wpłynie na niego to wszystko.
-Porozmawiaj z nią. - przytaknął, poprosił. Bałby się złożenia takiego zaufania w kimś innym, ale Elric wydawał się szczery i to jego braterskie prawo. Lekki grymas przemknął mu przez twarz dopiero, gdy wspomniał o szybkim zakochiwaniu się. -Zakochiwanie się to nie kochanie. - wymamrotał cicho, gryząc się w język zanim dodał ani nie reakcja w odpowiedzi na traumę, bo Lovegood i tak by nie zrozumiał. Zdławił gorycz zazdrości, a przez twarz przemknął mu lekki rumieniec, a przez duszę silna niepewność odnośnie tego, czy w ogóle jest... czy mogłaby być...
Z jednej strony wcale nie chciał zakochania, tylko czegoś więcej; z drugiej—odkąd zapewniła go o prostej wierności, wiedział już, że poślubiłby ją nawet gdyby z jej strony to wszystko było jedynie sympatią. To i tak więcej niż otrzymał w poprzednim małżeństwie, a kalecy chłopcy nigdy nie sięgali marzeniami chmur. Zamrugał, gdy rozmowa nagle zmieniła ton—chyba nie przez starannie ukrywaną zazdrość? -Ja... oczywiście. Rozumiem. Nigdy bym jej nie skrzywdził - słowa zawsze przychodziły mu łatwo, tak łatwo, stokroć łatwiej niż odepchnięcie wspomnienia sińca na twarzy Valerie i wrzasków Beatrice i nawet śladów własnych palców na nadgarstku tamtej Merlinowi ducha winnej uzdrowicielki. -ale to wspaniale, że ma w tobie takie oparcie. - spróbował sobie przypomnieć, czy obiecał to samo Jasprowi po tym, jak tamten zarzekał się, że nie chce posagu (i tak go dostał) i ku własnej zgrozie uświadomił sobie, że chyba nie. Choć Leta zawsze mogłaby wrócić, ale wtedy wydawało mu się to logiczne, choć logicznym wcale nie było—nie po tym, jak ojciec wyrzucił ją z domu. -Nie szukam żony ani własności, tylko Celine. - podkreślił, być może chłodniej niż powinien, ale z drugiej strony zbyt nikła obrona własnych intencji też zabrzmiałaby źle.
Skuteczniejszą obroną była jednak najwyraźniej odpowiedź na pytanie, na które tak nalegał Elric. Wymienili niepewny uśmiech nad whiskey, jakby na pojednanie, a potem niepewnie zaczął mówić o miłości. Chciał obserwować reakcje rozmówcy, ale ku własnemu zaskoczeniu skupił się na słowach, a przed oczyma przemykało mu wspomnienie jej twarzy otoczonej srebrem, czerwonej wstążki splatającej ich dłonie, uśmiechu, jakiego nie widział u niej poza tańcem i poza tym salonem.
-Pamiętasz jej matkę? - zainteresował się, z typową dla siebie ciekawością nie potrafiąc zignorować ważnego tematu. Celine, rzecz jasna, nie mogła jej pamiętać; wydawała się na nią wściekła. Jaką kobietą była Claire Lovegood, przynajmniej we wspomnieniach siostrzeńca? -Wasz ojciec - słowa zabrzmiały dziwnie, Celine pewnie nie chciałaby by je wypowiadał. -Rozmawiam z tobą - a nie z nim -i domyślam się, że Celine nie życzyłaby sobie żebym z nim porozmawiał. Ale jak ty to widzisz? Powinienem go poznać? - zapytał, by mieć czyste sumienie względem Elrica. Przerwa na sprawy rodzinne była krótka, mówił dalej, onieśmielony i niepewny, i "okej" chyba onieśmieliłoby go jeszcze bardziej, ale oszczędność przekazu kontrastowała z szerokim uśmiechem Elrica. Tak... promiennego też go jeszcze nie widział. Zamrugał i odwzajemnił uśmiech, blado i niepewnie, wciąż nie wierząc, że to wszystko właśnie się dzieje, wciąż pozostając pod wpływem stresu.
-Ja... dziękuję, za dyskrecję i wysłuchanie. - wymamrotał, sięgając po whiskey, bardzo jej teraz potrzebował. Tylko mały łyk, musiał zachować ostrość myśli. -Jeśli będzie przychylna... - nie rozumiał jeszcze rozbawienia Elrica, samemu wciąż niepewny jego decyzji -...będziemy mieć twoje błogosławieństwo? Czy masz jeszcze jakieś... pytania? - zapytał, a potem roześmiał się z grzeczności, myśląc, że on będzie musiał się przyzwyczaić do poczucia humoru Lovegooda.
-Smacznego. - on głodny nie był, ale to dobrze, starczy na dokładkę dla gościa.
Drgnął lekko, gdy Elric tak wprost spytał o Cassandrę—przypadłość przyjaciółki nie była sekretem (bo nie dało się jej ukryć), ale rozmowa o teoretycznej naturze plotek już wcześniej stała się zbyt osobista, gdy nieroztropnie wplótł w nią własne przeżycia ze szkoły. Na dźwięk konkretnego imienia abstrakcyjne wspomnienia się zmaterializowały, zapiekły zbyt żywo; choć usiłował się od nich uwolnić.
-Nie zasługiwała. - zgodził się z równą żarliwością, choć spuścił wzrok, gdy Elric go z nią zrównał. -Nigdy nie była złośliwa ani okrutna. Były takie osoby, które ją o to oskarżały, ale dla nich prawda się nie liczyła. - stwierdził sucho. On potrafił być złośliwy i okrutny, zwłaszcza w jej obronie. Wychowanie nauczyło go, że niczego w życiu nie osiągnie się bez użycia siły; któreś z nich musiało po nią sięgąć, choćby tylko w słowach. Z ich dwójki chyba tylko on potrafił ukręcić wróblowi łeb.
Podniósł wzrok dopiero, gdy padły niespodziewane przeprosiny, wyraźnie zaskoczony, odrobinę podejrzliwy i dość zawstydzony.
-Daj spokój, nie musimy wracać do przeszłości żeby spokojnie zjeść obiad. - wymamrotał zakłopotany, bo i bez tego rozmowa może się okazać... niespokojna. Nienawidził niektórych z tych dzieciaków, ale nie Elrica. Przez niego czuł się co najwyżej ignorowany, ale do tego przecież przywykł. -Bo od tego są prefekci. - potwierdził z nagłą żarliwością, cieniem dawnych pretensji. -Ale oni woleli się bawić. Pewnie powinienem przeprosić ciebie i innych Krukonów za punkty, które traciłem bo im to wytykałem. - zauważył z cieniem uśmiechu, ale nie przeprosił, bo nie żałował. Spojrzenie złagodniało i posmutniało, gdy Elric powiedział, że był tylko dzieckiem. Hector wiedział, jak to jest, być tylko dzieckiem, i to słabszym dzieckiem, w domu, w którym ktoś krzywdzi najbliższą mu osobę. Wobec nieznajomych bezsilność bolała pewnie mniej, ale najwyraźniej wciąż siedziała w Elriku, skoro zdecydował się o tym mówić. Naszła go dorosła refleksja, miał empatyczny charakter? Hector nie przewidział nawet, że to wspomnienie Cassandry okazało się dla niego aż nazbyt osobiste. -Byliśmy tylko dziećmi. - uspokoił go cicho, właściwie mile zaskoczony słowami, których nigdy nie oczekiwał od niego, ale które chciałby kiedyś usłyszeć od Victora. Jak miałby oczekiwać pomocy innych dzieci, skoro brat, który bronił go całe życie, tak po prostu ułożył sobie nowe życie? -Byliśmy tylko dziećmi, ale te mechanizmy nie znikają, a w oczach złośliwych kobiet Celine zawsze będzie... inna. - zauważył cicho. Może Elric nie widział tej inności, może nie widziała jej nawet ona, otoczona przyjaciółmi—ale czy zachowanie zwykłej dziewczyny wzbudziłoby tyle uwagi na Festiwalu Lata, czy ktoś zadałby sobie aż tyle trudu by donieść o niej podstarzałej damie? Merlinie, nawet dziewczyny, które reporterzy Czarownicy przyłapywali w Londynie na obściskiwankach z lordami, nie traciły chyba pracy!
Skinął głową, wdzięczny za szczerość. Lovegood wydawał się bardzo... konkretnym człowiekiem, miło było dla odmiany nie kluczyć wokół tematu.
-Rozumiem obawy. - przyznał. -Mam nadzieję, że mój stosunek do Celine będzie mówił sam za siebie z biegiem czasu. - stwierdzenie to było nieco na wyrost, lata kompleksów sprawiały, że powątpiewał we własną zdolność do bycia szarmanckim gentlemanem w związku; ale przy Lovegoodzie chciał sprawiać wrażenie, że ma wszystko pod kontrolą. -A co do terapii to nie zgadzam się z wieloma założeniami z Munga. Założyłem swój gabinet po to, by ludzie - ludzie, nie tylko pacjenci, nie przypadki ani numerki -trafiali tutaj z własnej woli. Zmartwiona Yvette poleciła mnie Celine, ale od pierwszej wizyty twoja siostra wiedziała, że w każdej chwili może skrócić wizytę albo wyjść. - upewniała się nawet, czy może to zrobić w pierwszej minucie, a potem niejednokrotnie korzystała z tej możliwości, gdy ich rozmowy stawały się zbyt męczące. Wolał taką przejrzystość niż próby manipulacji lub jej czar, przed którym ostrzegała go Yvette—i o którym porozmawiali dopiero w lipcu, gdy już zaczęło mu na niej zależeć w szczególny sposób. -Możemy. - przyznał albo obiecał, nie chcąc, by zawodowe rozważania zanudziły od Elrica albo odwlokły temat Celine.
Wspomnienie Beatrice wkradło się między nich niczym lodowaty dreszcz, wlokąc za sobą cały szereg nieprzyjemnych myśli i emocji—ale na szczęście praca w charakterze specjalisty od emocji nauczyła go również manipulacji własnymi. Nie na tyle, by płakać na pogrzebie, czego żałował do dziś; ale na tyle, by przybrać odpowiednio smutną minę i chyba wzbudzić w rozmówcy zakłopotanie. Nie był z tego dumny, ale nie miał zamiaru pozwolić, by Beatrice nadal kładła się cieniem na jego życiu. Pomoc Victora poszłaby wtedy przecież na marne.
-Czternaście lat. - martwa Bea wszystko utrudniała, ale martwy Evans przyszedł mu z niespodziewaną pomocą. I dobrze, tyle był mu winien zza grobu za te wszystkie kłamstwa na temat swojej pracy i stres i cierpienie Lety. -Jasper Evans z Doliny, jeśli kojarzysz. - wtrącił dla podbudowania własnych kompetencji, może i on był dla Elrica dziką kartą, ale Evansowie byli bardziej kojarzeni w jego stronach. -Sześć lat temu byłem w twojej sytuacji. - spróbował zażartować, uśmiechając się smutno na myśl o tym, jak jako dwudziestopięciolatek negocjował z niespełna czterdziestolatkiem.
Pokiwał głową, wciąż martwił się o Orestesa i o to jak wpływa i wpłynie na niego to wszystko.
-Porozmawiaj z nią. - przytaknął, poprosił. Bałby się złożenia takiego zaufania w kimś innym, ale Elric wydawał się szczery i to jego braterskie prawo. Lekki grymas przemknął mu przez twarz dopiero, gdy wspomniał o szybkim zakochiwaniu się. -Zakochiwanie się to nie kochanie. - wymamrotał cicho, gryząc się w język zanim dodał ani nie reakcja w odpowiedzi na traumę, bo Lovegood i tak by nie zrozumiał. Zdławił gorycz zazdrości, a przez twarz przemknął mu lekki rumieniec, a przez duszę silna niepewność odnośnie tego, czy w ogóle jest... czy mogłaby być...
Z jednej strony wcale nie chciał zakochania, tylko czegoś więcej; z drugiej—odkąd zapewniła go o prostej wierności, wiedział już, że poślubiłby ją nawet gdyby z jej strony to wszystko było jedynie sympatią. To i tak więcej niż otrzymał w poprzednim małżeństwie, a kalecy chłopcy nigdy nie sięgali marzeniami chmur. Zamrugał, gdy rozmowa nagle zmieniła ton—chyba nie przez starannie ukrywaną zazdrość? -Ja... oczywiście. Rozumiem. Nigdy bym jej nie skrzywdził - słowa zawsze przychodziły mu łatwo, tak łatwo, stokroć łatwiej niż odepchnięcie wspomnienia sińca na twarzy Valerie i wrzasków Beatrice i nawet śladów własnych palców na nadgarstku tamtej Merlinowi ducha winnej uzdrowicielki. -ale to wspaniale, że ma w tobie takie oparcie. - spróbował sobie przypomnieć, czy obiecał to samo Jasprowi po tym, jak tamten zarzekał się, że nie chce posagu (i tak go dostał) i ku własnej zgrozie uświadomił sobie, że chyba nie. Choć Leta zawsze mogłaby wrócić, ale wtedy wydawało mu się to logiczne, choć logicznym wcale nie było—nie po tym, jak ojciec wyrzucił ją z domu. -Nie szukam żony ani własności, tylko Celine. - podkreślił, być może chłodniej niż powinien, ale z drugiej strony zbyt nikła obrona własnych intencji też zabrzmiałaby źle.
Skuteczniejszą obroną była jednak najwyraźniej odpowiedź na pytanie, na które tak nalegał Elric. Wymienili niepewny uśmiech nad whiskey, jakby na pojednanie, a potem niepewnie zaczął mówić o miłości. Chciał obserwować reakcje rozmówcy, ale ku własnemu zaskoczeniu skupił się na słowach, a przed oczyma przemykało mu wspomnienie jej twarzy otoczonej srebrem, czerwonej wstążki splatającej ich dłonie, uśmiechu, jakiego nie widział u niej poza tańcem i poza tym salonem.
-Pamiętasz jej matkę? - zainteresował się, z typową dla siebie ciekawością nie potrafiąc zignorować ważnego tematu. Celine, rzecz jasna, nie mogła jej pamiętać; wydawała się na nią wściekła. Jaką kobietą była Claire Lovegood, przynajmniej we wspomnieniach siostrzeńca? -Wasz ojciec - słowa zabrzmiały dziwnie, Celine pewnie nie chciałaby by je wypowiadał. -Rozmawiam z tobą - a nie z nim -i domyślam się, że Celine nie życzyłaby sobie żebym z nim porozmawiał. Ale jak ty to widzisz? Powinienem go poznać? - zapytał, by mieć czyste sumienie względem Elrica. Przerwa na sprawy rodzinne była krótka, mówił dalej, onieśmielony i niepewny, i "okej" chyba onieśmieliłoby go jeszcze bardziej, ale oszczędność przekazu kontrastowała z szerokim uśmiechem Elrica. Tak... promiennego też go jeszcze nie widział. Zamrugał i odwzajemnił uśmiech, blado i niepewnie, wciąż nie wierząc, że to wszystko właśnie się dzieje, wciąż pozostając pod wpływem stresu.
-Ja... dziękuję, za dyskrecję i wysłuchanie. - wymamrotał, sięgając po whiskey, bardzo jej teraz potrzebował. Tylko mały łyk, musiał zachować ostrość myśli. -Jeśli będzie przychylna... - nie rozumiał jeszcze rozbawienia Elrica, samemu wciąż niepewny jego decyzji -...będziemy mieć twoje błogosławieństwo? Czy masz jeszcze jakieś... pytania? - zapytał, a potem roześmiał się z grzeczności, myśląc, że on będzie musiał się przyzwyczaić do poczucia humoru Lovegooda.
-Smacznego. - on głodny nie był, ale to dobrze, starczy na dokładkę dla gościa.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Jadalnia
Szybka odpowiedź