Elroy Elias Greengrass
Nazwisko matki: Ollivander
Miejsce zamieszkania: Derby, Grove Street 12, Anglia
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Główny opiekun smoków w Peak District, smokolog
Wzrost: 173 cm
Waga: 73 kg
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: zielone
Znaki szczególne: rozległe blizny i oparzenia na całym ciele
8 cali jabłoń włókno z serca smoka
Hogwart, Slytherin
Kuna leśna
Mare w formie nieumarłego
rześki zapach cytrusów, delikatna woń wanilii oraz silny odór siarka
Spacer po tarasie widokowym Peak District wraz z Mare i ich dziećmi
szermierką, pojedynkami
Sroki z Montrose
zajmuję się rodziną
klasyczna
Viggo Mortensen
Nie musiałem nigdy ciężko pracować na chleb i dopisywało mi zdrowie. Nie potrzebowałem przymilać się do innych, aby zaskarbić sobie ich przychylność, bo w naszej rodzinie ceniło się szczerość. Nie musiałem zawsze zgadzać się ze słowami starszych, i często to robiłem - często wyrażałem głośno swoje niezadowolenie, swoją opinię i nie raz konfrontowałem się ze starszymi w potyczkach słownych, regularnie je przegrywając. A mimo to nie bałem się wygłaszać własnych racji, z każdej przegranej dyskusji wynosząc wnioski i ucząc się, w jaki sposób kolejnym razem muszę przedstawić swoje zdanie i jak dobierać słowa. Uczyło mnie to pewności wypowiedzi, więc naśladowałem mężczyzn w naszym rodzie, ale również i kobiety. Nawet one były pewne; nawet one wydawały się inne niż ciotki i kuzynki mieszkające w innych częściach Anglii, a które czasem nas odwiedzały. Lisette czasem powtarzała, że jesteśmy jak smoki - że ich pewność i ogień rozpala się w każdym Greengrassie, który zjawia się w naszym domu, wraz z miłością do Greensleeves.
Utwór, który nas kształcił - pamiętam wciąż jak wraz z siostrą bliźniaczką byliśmy zapytani o naszą interpretację przez ojca. Dyskutowaliśmy żywo na ten temat, ale on milczał obserwując nas z uśmiechem. Nie mieliśmy odpowiedzieć dobrze czy źle - mieliśmy zrozumieć ją w nasz własny sposób. Czym były zielone rękawy? Kochanicą, która zdradziła? Byłem zdania, że ta piosenka nigdy nie była o nas - a o ludziach, którzy nas zdradzają; że jest ona przestrogą dla tych, którzy nie dotrzymają nam słowa.
A słowo było świętością. To jak je dobierać, to żeby należy ich dotrzymywać - to, że nie można ich rzucać na wiatr, ale powinno budować się z nich twierdzę i lądy, i królestwa, które powinny prosperować. Stałość w postanowieniach, twarda ręka, a mimo to otwartość na dialog i dyskusje, na których spędzałem z rodzeństwem godziny.
Muzyka i smoki, czasem kiedy je obserwowałem byłem pewny, że nie lecą lecz tańczą na niebie właśnie w rytm pieśni, która zawsze była gdzieś w domu słyszalna. Za młodu, jeszcze przed rozpoczęciem szkoły, zawsze byłem bardziej energiczny. To nie tak, że nie interesowała mnie sztuka i muzyka, której próbowano mnie nauczać i o której wywodząca się z Ollivanderów matka nam opowiadała - jednak po prostu nie fascynowały mnie one w aż tak wielkiej mierze, może poza śpiewem. Kiedy tylko nauczyciel muzyki dostrzegł nie tylko mój głos i naturalny talent, ale również i zapał do użytku strun głosowych, szybko zdecydował się zaproponować podjęcie wraz ze mną kroków właśnie w kierunku śpiewu. Tych lekcji używałem zarówno dla siebie, jak i dla rodzinnych spotkań, na których wraz z kuzynostwem wykonywałem Greensleeves.
Jednak to nie sztuka zawładnęła moim sercem po całości - to była jazda konna, szermierka i wszystko, w czym tylko mogłem spożytkować swoją energię, która mnie rozpierała. Potrafiłem ślęczeć nad księgami i na lekcjach wraz z moją bliźniaczą siostrą, zapamiętywanie wielu informacji przychodziło mi z łatwością, ale nie było to niczym, do czego czułem swoje powołanie. Jedyne nauki teoretyczne, do których lgnąłem były te dotyczące trójogonów, jak i innych gatunków smoków. Zawsze prosiłem od rodziców, aby móc spędzać popołudnia w rezerwacie, na obserwacjach - czy żebym mógł wychodzić na obserwacje razem z pracownikami. Rodzice czasem się zgadzali, choć stanowczo ich zapał do tego opadł, kiedy mój młodszy brat niemalże został spalony żywcem. To nie tak, że uznawałem smoki za potulne stworzonka na równi z niuchaczami, jednak wtedy zaczęło do mnie docierać jak niebezpieczne mogły one być tak naprawdę - i jak wiele wiedzy i ja szybkiej reakcji wymaga opieka nad nimi, aby zapobiegać wypadkom. Wtedy Isaiah miał szczęście, mimo strachu i obrażeń żył. I nie mogło mnie to cieszyć bardziej. Nigdy nie potrafiłem okazywać troski, ale od tamtej pory młodszemu bratu regularnie przypominałem, aby wybierając się na obserwacje uważał. I może traktowałem go jak dziecko, kontynuując takie ostrzeżenia również jak już byliśmy dorośli, ale był to dla mnie sposób na pokazanie, że zależy mi na nim. Słowami i czynami pokazywałem to, co jest dla mnie ważne.
Zawsze wiedziałem, że zabrudzone ubranie i roztrzepane włosy zwyczajnie nie przystoją lordowi, nie przywiązywałem do nich wagi podczas ćwiczeń i nauki. Szykowanie się w odpowiednie stroje, kiedy była potrzeba, aby się prezentować wcale nie było moją ulubioną częścią dnia. Etykieta, historia, to jak mam się zachowywać i jak zwracać - jako dziecko zawsze mnie to nużyła i przez lata niewiele się w tej kwestii zmieniło, ale wiedziałem i znałem moje obowiązki. Nie uciekałem od nich, nie buntowałem się i nie próbowałem wywinąć od nauki. Byłem lordem, któremu niczego nie brakowało i który musiał przestrzegać zasad, aby móc zachować swój status. Na początku było to coś, co wydawało mi się być ogromną niesprawiedliwością - ot, buntowniczy nastrój młodego chłopca. Jednak jeszcze przez rozpoczęciem nauki w Hogwarcie zrozumiałem, że było wręcz na odwrót. Przymus przestrzegania pewnych zasad i wytycznych wcale nie był wysoką ceną w zamian za życie pełne wygód, które wydawało się na mnie czekać w przyszłości.
Hogwart był szkołą, której nie wyczekiwałem z zapartym tchem. Nie bałem się, nie cieszyłem, przyjąłem ten fakt przymusu nauki tam za coś co było naturalną koleją rzeczy. Wiedziałem, że otrzymam list w wieku jedenastu lat wraz z moją bliźniaczką i chciałem rozpocząć tam naukę, wiedząc od najstarszej siostry, że w tym miejscu może na mnie czekać wiele dobrego, ale jednocześnie byłem pewny, że zatęsknię za rezerwatem i obserwacją smoków, na której spędzałem wraz z rodziną większą część czasu. Ale nie protestowałem - wiedziałem, że muszę otrzymać w tym miejscu edukację. To było ode mnie oczekiwane.
Tiara przydzieliła mnie do domu Slytherina, a ja czułem się z tego powodu dumny. W końcu był to dobry znak - wielu o szlachetnej krwi trafiało właśnie do tego domu, świadczyło to o ambicji. A ja przecież miałem świadomość swoich obowiązków i nie tylko chciałem je spełniać godnie, ale również w przyszłości dokonać czegoś, żeby historia nie zapamiętała mnie jedynie jako lorda Greengrassa - jednego z wielu tego nazwiska.
Pierwsze lata w Hogwarcie nie sprawiały mi problemów z materiałem na zajęciach, który był nam wykładany. Byłem zawzięty, ambitny i kreatywny, a profesorowie nie wydawali się mieć żadnych zastrzeżeń do mojej pracy, choć z pewnością nie każdy był fanem mojej niepochamowanej chęci do dyskutowania oraz dość wybuchowego temperamentu. Szczególnie upatrzyłem sobie takie przedmioty jak opieka nad magicznymi stworzeniami czy uroki i białą magię. Czułem przyciąganie do tych zajęć, słuchałem niejednokrotnie z wypiekami na twarzy. Jednak nie poprzestawałem tylko na tych zajęciach obowiązkowych, z przyjemnością dołączając zarówno do klubu pojedynków jak i do drużyny Quidditcha w roli ścigającego na trzecim roku. Wyzwania, pojedynki, współzawodnictwo - to było coś, co zawsze mną kierowało, jeszcze zanim poszedłem do Hogwartu. Uwielbiałem współzawodnictwo, ale jeszcze bardziej uwielbiałem wygrywać i pokazywać swoją wyższość, choć wtedy nie widziałem tego jako jedną z moich największych wad. Nie byłem rozważny, często będąc wręcz wybuchowym i agresywnym, kiedy nie dostawałem tego co uznawałem, że mi się należy - a do tych rzeczy zaliczały się wygrane.
Treningi fizyczne, nauka w bibliotece, egzaminy i mecze - wszystko doskonale w moim wypadku się dopełniało. W końcu wiedziałem, że jako najstarszy syn miałem obowiązek godnego reprezentowania nazwiska Greengrassów.
Chciałem być najlepszy we wszystkim czego się chwytałem. Każda rzecz, każdy przedmiot, chciałem wygrywać i być na czele - tak naprawdę już od pierwszego roku w szkole czułem się, że wiele rzeczy mi się należy przez fakt mojego urodzenia. Zasługiwałem na to, aby być najlepszym i do tego dążyłem, będąc niezadowolonym za każdym razem, kiedy tylko ktoś gorzej urodzony ode mnie zdobywał pochwały. Irytowało mnie to, że ktoś, tym bardziej należący do Gryfonów, próbował zabłysnąć. W końcu byli bandą idiotów, którzy tylko krzyczeli. Często i głośno komentowałem z niezadowoleniem ich zachowania, czując się w odpowiedzialności do przywołania ich do rozsądku. Kogo mieliby się w końcu posłuchać jeśli nie szlachcica?
Mimo problemów ze zrozumieniem innych uczniów, szczególnie tych pochodzących z niższych sfer społecznych, w mojej akademickiej karierze wcale nie pojawiało się wiele przeszkód, których nie byłbym w stanie pokonać.
Byłem pewny siebie i najczęściej owocowało to zdawanymi z wysokimi wynikach egzaminami, a jednak było to dla mnie istotne - szczególnie, gdy w mojej głowie pojawił się plan, aby ruszyć karierą aurorską. Widziałem w niej potencjał dla siebie, szczególnie w kwestii akcji i działań, które mogłem podejmować w przyszłości. Co prawda początkowo nie była to prestiżowa kariera - ale dawała jak najbardziej pole do tego, aby zostawić po sobie ślad i godnie reprezentować ród. Mogłem zostać zapamiętany jako auror Elroy Greengrass - nie jako jeden z wielu lordów szlacheckich za samo pochodzenie.
Prawdą było, że nie każdy w domu był zachwycony moim pomysłem na ścieżkę kariery. Nie dało się ukryć, że najstarszy Greengrass dużo lepiej prezentowałby się w Peak District niżeli wśród aurorów, jednak nie awanturami, a dyskusjami i moimi staraniami udało mi się, pierw po zdaniu na odpowiednim poziomie potrzebnych egzaminów, a później dostaniem się na kurs aurorski, postawić na swoim.
To nie zapał czy chęci do nauki sprawiały problemy podczas mojej nauki w szkole. Osiągnięcia w Quidditchu, na egzaminach czy w pojedynkach - do wszystkiego się przykładałem, byłem wręcz złotym dzieckiem, które spełniało wszystkie oczekiwania rodziny i celowało jeszcze wyżej. A jednak moje zachowanie i interakcje z innymi uczniami sprawiały kłopoty w szkole.
To w Hogwarcie, ze strony Gryfona na pierwszym roku poznałem argument siły, kiedy wylądowałem w skrzydle szpitalnym po jego ataku. Nie rozumiałem, nie pojmowałem jakim prawem ten plebs ośmielił się na mnie podnieść rękę, a co dopiero złamać mi nos! Właśnie wtedy też zacząłem dążyć do tego, aby pokazywać im, że są gorsi ode mnie. A niektórzy z czerwonego domu stanowczo cieszyli się zbyt bardzo, kiedy udawało im się nade mną w czymś wygrać. Nienawidziłem tego, porażki. Tym bardziej nie w moment, w którym przegrywałem dla jakiegoś Gryfona.
Przez większość edukacji unosiłem się dumą i z perspektywy czasu widzę jak bardzo byłem w błędzie - ale nie widziałem tego przez długi czas. Zrozumienie kogoś pochodzącego z innych sfer, z tych niższych przychodziło mi z ogromnym trudem. Wciąż nie mogę powiedzieć, abym dobrze rozumiał tych biedniejszych ode mnie - ale z pewnością to, że słucham daje mi większą przewagę niż te ponad dwadzieścia lat temu, kiedy z łatwością dawałem się wyprowadzać z równowagi; kiedy pakowałem się w bójki i wyzywałem w najmniej eleganckie sposoby z innym uczniami Hogwartu.
Byłem kimś, kogo dumę z łatwością dało się urazić.
Na szóstym roku się to zmieniło. Może była to moja perspektywa? Może dojrzałem do wielu rzeczy, a może zrozumiałem że to właśnie różnice są istotne dla relacji. Przestałem spoglądać na uczniów, którymi gardziłem jak na gorszych - i małymi krokami, ale jednak zacząłem doceniać osiągnięcia innych. Co prawda nie przychodziło mi to z łatwością i wciąż wielokrotnie uczestniczyłem w bójkach, kiedy ktoś nadepnął mi na odcisk, ale stanowczo zacząłem się uczyć nieco więcej kontroli nad sobą. Miał w tym swój udział jeden ze starszych pracowników rezerwatu - jego słowa na mnie zawsze wpływały, widziałem w nim ogromny autorytet w tym jak obchodził się ze smokami. Ze spokojem, acz stanowczo.
Miałem z nim wiele rozmów - głębszych i tych luźnych. Wiedziałem, że mam dużo oparcie w mojej rodzinie - szczególnie w rodzeństwie, a mimo to ten człowiek często był pierwszym, który słyszał o moich wątpliwościach i rozterkach. To on stał również za tym, że kiedy byłem na kursie aurorskim, zacząłem mieć wątpliwości co do mojej ścieżki kariery. Wiedziałem, że dołączenie do aurorów sprawi, że będę miał o wiele mniej okazji do odwiedzania rezerwatu - a nieświadomie, z niecierpliwością czekałem na zakończenie nauki w Hogwarcie, aby móc znów mieć swobodę w obserwacji smoków.
Po szkole dostałem się na kurs aurorski - sprawny i gotowy do walki, rwałem się wręcz do niej, chociaż z pewnością kiedy kurs się rozpoczął, nie byłem wcale taki pewny czy to miejsce, w którym chciałem być. Może to, aby przynosił zasługi nazwisku miało odbywać się gdzie indziej? Może rzeczywiście powinienem wrócić do rezerwatu i zająć się smokami, których dostrzegałem coraz bardziej, że brakuje mi ich.
A mimo to dawałem z siebie wszystko podczas kursu, szkoląc się we wszelkich umiejętnościach potrzebnych do pełnienia odpowiednio swoich obowiązków - i tym bardziej dostrzegałem, że nie było to coś dla mnie. Mimo zamiłowania do walki i pojedynków, bycie aurorem nie było czymś do czego mnie ciągnęło; mimo ogromu szacunku do ludzi, którzy mnie szkolili i z którymi byłem szkolony, zdecydowałem się porzucić kurs w połowie, wracając do rodzinnego Derby, aby tam już po kilku dniach zaangażować się w pomoc w rodzinnym rezerwacie.
Peak District było miejscem, w którym zawsze spędzałem tak wiele czasu jak tylko mogłem po podjęciu pierw pracy stażysty, a później roli opiekuna smoków powoli pnąc się w szczeblach kariery jak i zapracowując na własny aurytet smokologa, czułem się jakbym był na odpowiednim miejscu. Wielokrotnie spędzałem więcej czasu niż musiałem na terenie rezerwatu, ucząc się we własnym zakresie z obserwacji i ksiąg, a kiedy tylko pojawiała się ku temu okazja - wyjeżdżałem na badania na kontynencie. Co roku brałem udział w przynajmniej jednej wyprawie, często kilku tygodniowej, aby szkolić się w swoim fachu i poznawać więcej zwyczajów dotyczących smoków. Nie fascynowało mnie zarządzanie samym rezerwatem, nie interesowałem się sprawami administracyjnymi bardziej niż musiałem. Oczywiście niektóre raporty i dokumenty musiały być wypełnione - nigdy nie kwestionowałem tego, ale z pewnością był to najmniej przyjemny obowiązek zawodowy.
Poza rezerwatem, rozwijałem swoje umiejętności magiczne szczególnie z zakresu uroków. To nie tak, że uznawałem białą magię za nieskuteczną formę obrony - jednak sam zawsze twierdziłem, że najlepszą metodą obrony jest atak. Ćwiczyłem z różnymi czarodziejami swoje umiejętności, znajdując również zastosowanie w tej dziedziny magii podczas wypraw, bo i nie zawsze wszystko szło zgodnie z planem. Czasem była potrzeba, aby ingerować i bronić się nie tylko przed dzikimi magicznymi stworzeniami, ale również przed innymi czarodziejami.
Korzystając z własnej wiedzy gromadzonej od innych smokologów ale i z obserwacji w różnych rejonach świata takich jak Ukraina, Peru, Chiny czy Rumunia, chętnie opowiadałem o smokach zainteresowanym zwiedzającym jak i młodym, podejmującym pracę w naszym rezerwacie, korzystając przy swoich opowieściach z zasad dyskusji, które wyniosłem z rodzinnych spotkań jeszcze za młodu.
Smoki i Peak Distrcit były dla mnie wszystkim. Niejednokrotnie ryzykowałem własnym zdrowiem, kiedy sytuacje przy smokach nabierały nieco temperatury - korzystając z latania na miotle niemalże zawsze docierałem pierwszy na miejsce zamieszania, kiedy tylko jakieś informacje o problemach docierały czy w rezerwacie do pracowników, czy do członków wypraw badawczych. Skupiałem się na karierze i własnym rozwoju, po częsci ignorując czy cicho przytakując na rodzinne ponaglania odnośnie założenia rodziny i szukania żony. Ku mojemu niepocieszeniu, co roku musiałem pojawić się podczas sabatu, co roku rozglądać za odpowiednią kandydatką, często przekładając lub wracając z wypraw wcześniej.
Przekładałem obowiązek, którego nie chciałem spełniać przez dziesięć lat. Unikałem sprawnie tematu, zwodziłem rodzinę czy też podczas balów po prostu starałem się choć odrobinę wydać zainteresowany tematem szukania małżonki - jednak nie mogłem wiele poradzić na to, że nie chcuałem tego robić. Wiedziałem, że z czasem będę musiał w końcu znaleźć odpowiednią kandydatkę, ale każdy taniec z każdą młodą lady na wydaniu kończył się moim kompletnym brakiem zainteresowania jej osobą.
Nie chciałem, aby kobieta, z którą miałem się związać, była kimś, z kim nie potrafię rozmawiać podczas tańcu, a co dopiero miałbym zrobić przez kolejne kilkadziesiąt lat podczas posiłków?
Czekałem, rok w rok traktując pojawianie się na sabatach jako smutny obowiązek. Dziesięć lat, tyle dokładnie czekałem i dzisiaj jestem pewny, że chciałbym czekać drugie tyle - albo i więcej, gdybym tylko wiedział, co mnie czeka.
Widziałem jak Isaiah wyraźnie miał coś na myśli tego wieczoru, jakby był pewny, że dzisiejszego wieczoru kogoś znajdę. Ale może miał na to nadzieję każdego innego roku równie mocną - nawet jeśli był niezwykle pozytywny i pewny, że w tym roku debiutujące lady miały być bardziej interesujące.
Nie wiedziałem co miał na myśli, nie dawałem mu się zwieść, kolejny sabat traktując jako nieprzyjemny obowiązek. Musiałem tam być fizycznie, umysłem planując kolejną wyprawę i przygotowania do niej. Tym razem dość blisko, do szwedzkiego rezerwatu. Podobno dopiero co wykluły się młode smoki o dość ognistym temperamencie, z którymi była potrzebna pomoc.
Myśli od smoków oderwała ode mnie ognista burza loków, starannie upiętych i opadających, a chwilę później zieleń jej oczu. Odwróciłem wzrok, udając że niczego nie dostrzegłem, choć Isaiah doskonale to widział.
Szukałem wzrokiem tej kobiety, wahając się część wieczoru. Coś mnie do niej przyciągało, coś szeptało, że powinienem podejść i poprosić ją do końca - i mam na myśli coś poza Isaiahem, próbującym wypchnąć mnie do niej na parkiet. I dzisiaj żałuję, że nie podszedł na początku. Gdyby wiedział, chciałbym podejść do niej te kilka minut prędzej i szybciej - mieć pewność już kilka tańców wcześniej, że to ona stanie się moją lady Greengrass i to jej oddam swoje serce.
Prewett. Znałem to nazwisko, a mój brat jeszcze bardziej zachwalał Archibalda - i prędko dowiedziałem się, że wodziłem wzrokiem za jego młodszą siostrą, jedną z pary, Mare. Mare Prewett. Mare Greengrass? Nie byłem pewny, wciąż się wahałem, choć było w niej coś, co mnie przyciągało.
Poprosiłem ją o pierwszy taniec, po namowach młodszego Greengrassa (który podejrzliwie zbyt mocno naciskał na to, aby znalazł żonę), ale też przez wzgląd, że kilkukrotnie dostrzegłem, jak i ona spogląda w moją stronę. Czy miał to być znak?
Nie ryzykowałem niczym. Nic mnie to nie kosztowało, kolejny taniec z piękną lady, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem jak wiele zyskiwałem w ciągu jednego, kolejnego i kolejnego tańca...
Mógłbym przetańczyć z nią cały wieczór, całą noc, a o poranku jeszcze rozmawiać z nią przy śniadaniu. Chciałem z nią przetańczyć całą noc, nie dostrzegając nawet upływu czasu. Słowa i ciche śmiechy towarzyszyły płynnym krokom w rytm muzyki - choć nawet nie skupiałem się na nutach i na podkładzie, pełnie uwagi kierując właśnie w jej kierunku.
Nie mogłem wtedy przetańczyć z nią całego wieczoru. Nie wypadało, a zorientowałem się o tym dopiero, gdy dostrzegłem kilka sugestywnych spojrzeń w naszym kierunku. Nie mogłem narazić jej na złą opinię, nie mogłem dopuścić, aby rozpoczęły się plotki zbyt szybko na nasz temat, więc postanowiłem podziękować Mare Prewett za tańce - i skupić się na reszcie wieczoru, choć moje myśli nie potrafiły już wrócić do wyprawy. Ani podczas sabatu, ani po powrocie do rezydencji. W nocy, zamiast na odpoczynku skupiłem się na listach. Do dobrych przyjaciół, informując o moim stanie - ale również do nestorów, nie chcąc zwlekać jakby w obawie, że ktoś mógłby mi ją odebrać.
Półtorej roku minęło od kiedy poznałem Mare - dokładnie rok dzielił dzień, w którym pierwszy raz ją ujrzałem i poprosiłem do tańca od moich oświadczyn, a później od czasu, w którym miejsce miał nasz ślub. Początki naszego małżeństwa jednak nie były wcale tak bajeczne jakby mogło się wydawać. Przez lata starałem się panować nad swoim temperamentem - tak samo było i w naszym świeżym małżeństwem. Czasem zamiast rozmów i wyjaśnień, wolałem po prostu zamilknąć, ochłonąć, odsunąć się. Tego się nauczyłem, aby nie zawsze reagować pod wpływem chwili w kontaktach z innymi, bo mogłem na tym wyjść o wiele korzystniej, kiedy tylko mogłem poczekać.
Nie rozumiałem lęku Mare przed smokami, traumy którą ze sobą nosiła. Lata doświadczeń z tymi stworzeniami sprawiły, że przecież byłem pewny swego - nie wyrządzały krzywdy jeśli odpowiednio się z nimi obchodziło i zajmowało. Wypadki się zgadzały, ale najczęściej występował w nich czynnik ludzki, czynnik zmienny i niepewny. Całe życie spędziłem z tymi stworzeniami, byłem świadkiem wielu nieszczęśliwych i niemalże-nieszczęśliwych wypadków z udziałem tych fascynujących stworzeń - tym bardziej nie byłem w stanie zrozumieć obaw Mare.
Ale dawałem jej wolność. Chciałem ją zabierać do rezerwatu, na spacery i z trudem, ale pozwalałem skupiać się jej ścieżce. Świat medycyny i nauki był dla mnie czymś obcym, ale nie mogłem odmówić go kobiecie, którą kochałem, szczególnie widząc jak ogromny zapał ma do zgłębiania go. Oczywiście wymagało to wielu rozmów i dyskusji, wszystkie działania Mare w związku z jej własnymi ambicjami, ale w domu Greengrassów podobne chwile były czymś naturalnym. Każdy członek rodziny w końcu cenił trudną sztukę dyskusji i perswazji, siłę argumentów i sztukę ich tworzenia.
Wydawało się, że wszystko miało się ku lepszemu, powoli i drobnymi krokami, ale docieraliśmy tam. Byliśmy w stanie coraz bardziej rozumieć drugą osobę, coraz lepiej rozumiałem również jej lęk i pozwoliłem, aby mierzyła się z nim we własnym tempie. Oferowałem wielokrotnie pomoc czy wizyty pod moim okiem w naszym rezerwacie, jednak nigdy nie naciskałem. Postanowiłem również ograniczyć moje swobodne rozmowy na temat smoków przy rodzinnym stole, szczególnie gdy Mare siedziała obok. Wiedziałem, że tak było dla niej lepiej, a właśnie tak chciałem, aby się czuła przy mnie - dobrze.
Tak jak ja czułem się dowiadując, że moja ukochana jest przy nadziei. Pierwszy dziedzic - cieszyłem się i nie mogłem doczekać. Praca wciąż była dla mnie priorytetem, ale zdecydowałem się nie wstrzymać z kilkutygodniowymi wyprawami poza tereny Wielkiej Brytanii, chcąc być w każdym momencie w stanie dotrzeć do Mare. Również to był okres, w którym sprezentowałem jej lusterko wielokierunkowe - abyśmy byli w stanie się skontaktować jak najszybciej, jak najprędzej, kiedy tylko była taka potrzeba.
Kiedy na świat przyszedł nie mój najstarszy syn, a córka - miałem mieszane uczucia. Nie byłem pewny, możliwe że w pierwszej chwili byłem nieco... zawiedziony? Który ojciec w końcu nie chce poznać swojego dziedzica. Wahałem się chwilę, samemu nie rozumiejąc dlaczego było to dla mnie aż tak silne uczucie. Cóż miałem zrobić z córką? Oczywiście doceniałem moje siostry - i zawsze je wspierałem, zawsze podziwiałem. Ale wyczekiwałem dziedzica.
Saoirse. Moje wątpliwości zniknęły, kiedy pierwszy raz wziąłem ją na ręce. Jak mógłbym się nie cieszyć, dostrzegając jak bardzo przypomina nas oboje? Chciałem wiedzieć jaka będzie za kilka lat, obserwować jak dorasta i jak odkrywa zarówno mój świat jak i świat swojej matki - czy jej zainteresowania pójdą w kierunku roślin i nauki? A może kiedyś również zdecyduje się na pracę w Peak District? A może wybierze własną ścieżkę? Do jakiego domu przydzieli ją tiara? Nawet jeśli tym razem nie był to syn, przecież będzie kolejny raz. Tymczasem musiałem zaopiekować się Saoirse i zagwarantować jej jak najlepsze warunki do tego, aby dorastała. Byłem głową rodziny, musiałem dbać o moich najbliższych.
Śledziłem z niepokojem każde wydarzenie, które było pasmem rozpoczynającym i pogłębiającym wojnę, która tuż po 1955 miała objąć całą Anglię - i kto wie jak daleko się posunąć? Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać - choć staraliśmy się przygotować na najgorsze.
Przemoc nie była rozwiązaniem. Nigdy i niczego. Nauczyłem się tego przez lata, kiedy starałem się panować nad swoim gniewem i impulsywnością - a teraz chciałem podejmować wszystkie moje decyzje ostrożnie. Nie chciałem wciągać w wojnę całej mojej rodziny, nie chciałem wypowiadać się głośno wiedząc, że mogłoby to przynieść nieszczęście. A teraz żałowałem, za każdym razem kiedy podejmowałem decyzję, aby czekać i nie działać, wiedziałem że popełniłem błąd. Moja cisza była przyzwoleniem na to, aby przesuwać granice. Chciałem wierzyć, że przez lata, kiedy pracowałem nad swoim temperamentem - kiedy starałem się nie poddawać gniewowi tak łatwo, że miałem rację. Ale w trakcie wojny potrzebowałem działać - musiałem przemyśleć decyzje szybko, i jeszcze sprawniej wprowadzać je w akcje.
Nieszczęścia wydawały się sypać niczym grad. Śmierć żony mojego brata była jedną z tragedii, które dotknęły naszą rodzinę - płomienie, ogień. To wszystko wydawało się być jak odrealnione - bo w końcu nasza rodzina była przyzwyczajona do płomieni. Wydawało się nam, że jesteśmy od nich bezpieczni, i nawet jeśli ich przyczyną wcale nie były smoki to wiedziałem, że podobny wypadek był niczym śmiech w twarz dla naszego rodu.
Zaprzestałem w tamtym czasie podróży, wiedząc że jestem potrzebny tutaj na miejscu - wiedząc, że przecież musiałem być dla swojej rodziny. Wciąż szkoliłem się w ataku i obronie, a można było nawet powiedzieć, że poza Peak District to właśnie treningi zaczęły pochłaniać główną część mojego dnia - nie miałem czasu na nic, odnosiłem wrażenie że już wszystko działo się zbyt prędko.
Kolejne wieści z pogrążonej w wojnie Anglii wcale mnie nie uspokajały. To wszystko wydawało się być nierealne, a ja czekałem, decydując się w końcu na zaangażowanie w działania Zakonu Feniksa, do którego wprowadził mnie pracujący wtedy w rezerwacie Percival.
Mimo to wciąż byłem ostrożny w swoich działaniach, wciąż chciałem badać teren i czekać - wspierając organizacje, kiedy tylko zaszła taka potrzeba jako sojusznik. Przez ostatnie miesiące byłem bierny, a to było moim największym błędem. Tuż po tym jak wypłynęło oficjalne stanowisko w kwestii wojny - kiedy ród Greengrassów opowiedział się jasno po stronie promugolskiej, wiedziałem że nie było już czasu na zwlekanie.
Nie mogłem biernie obserwować i działać jedynie w cieniu Zakonu Feniksa, obserwując jak niewinni ludzie byli ofiarami wojny każdego dnia.
Wspomnieniami przywoływanymi przez Elroya podczas rzucania patronusa jest jego spotkanie z Mare, ich ślub oraz pierwsze trzymanie córki na rękach (dokładniej opisane w karcie).
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 15 | 3 |
Uroki: | 20 | 2 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 0 | 0 |
Alchemia: | 0 | 0 |
Sprawność: | 13 | 0 |
Zwinność: | 7 | 0 |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
Angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Historia Magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
ONMS | III | 25 |
Perswazja | II | 10 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Skradanie | I | 2 |
Zastraszanie | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Savoir-vivre | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Zakon Feniksa | I | 3 |
Rozpoznawalność | II | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Malarstwo (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (Śpiew) | I | 0.5 |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | II | 7 |
Quidditch | I | 0.5 |
Taniec balowy | II | 7 |
Szermierka | II | 7 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 4.5 |
Hope's not gone
You won't see me coming 'til it's too late again
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber
[08.01.22] - styczeń/marzec
[20.03.22] Spokojnie jak na wojnie: +150 PD; +3 PB organizacji
[25.03.22] Zakup [G]; papuga, pierścień z kamieniem księżycowym; - 120 PM
[27.03.22] Osiągnięcia (Do wyboru, do koloru, Światło w ciemnościach I); +60 PD
[07.04.22] Wsiąkiewka (styczeń-marzec); +120 PD, +3PB
[09.04.22] Zakup [G] czekoladowa żaba; - 30 PM
[11.04.22] Wykonywanie zawodu (styczeń-marzec) I i II, +30 PD;
[03.05.22] Zdobycie osiągnięcia: Ostatnia landrynka +30 PD
[12.07.22] [G] Zakup kuguchara (przekazano Mare); -200 PM