57 - One good deed
AutorWiadomość
Sierpień 1957
Usiadł w pierwszym rzędzie - nie loży, jak zwykle - chcąc, by widziała go ze sceny, gdy na widownię padnie światło przy oklaskach. Pierwszy poderwał się do owacji na stojąco, choć zwykle gardził tak prymitywnym ekspresjonizmem.
O kontakty ze Shropshire należy dbać.
Zwłaszcza, że kiedyś odziedziczy tam dom - o ile ojciec nie sprzeda Sallow Manor z czystej pogardy, ale ten rodzaj podłości byłby niepodobny do Tiberiusa. Dom i zmarli przodkowie byli dla niego powodem do dumy, niezależnie od tego, jak rozczarowujący byliby potomkowie.
Gdy oklaski wreszcie umilkły, zerknął na zegarek.
Powinno być już po wszystkim.
Po wszystkim, z czym nie miał nic wspólnego. Po prostu trochę pomógł - jednym wspomnieniem, jedną plotką, jednym słowem, które usłyszał człowiek wyjątkowo porywczy i jedną radą, której mu udzielił. Jedną przysługą dla znajomego ze Shropshire - rodzina Vanity będzie mu wdzięczna, a Cornelius Sallow potrzebował wdzięczności, potrzebował sieci przysług i zależności.
We foyer skinął głową Septimusowi Vanity i skinął na kelnera, który podszedł do starszego brata Valerie z tacą kieliszków szampana.
To na jakiś czas go zatrzyma (Septimus miał słabość do alkoholu), a Corneliusowi umożliwi zniknięcie w tłumie.
Skierował się w stronę garderób.
Przedstawił się szatniarzowi jako Rzecznik Ministra Magii i został wpuszczony za kulisy, by już po chwili pukać do drzwi jej przymierzalni z bukietem białych róż. Jego rola się zakończyła, powinien po prostu wrócić do domu - ale coś w nim, może głupia pycha, podszeptywało, że mogłaby się dowiedzieć od niego, a nie od brata.
Pchnął drzwi, jeszcze zanim zdążyła go zaprosić - jakby wchodził jak do siebie. Widział, że miała długą i ciężką suknię, prędko się z niej nie wyswobodzi.
-Pani Vanity, piękny występ. - uśmiechnął się promiennie, wyciągając w jej stronę białe róże. Oczy pozostały czujne, poważne, a w łagodnym tonie tańczyła delikatna kpina. Tak, Vanity brzmi zdecydowanie ładniej od Kruerger, niemieckie nazwiska nigdy dobrze nie układały się na języku.
-Winszuję sukcesu. - stwierdził enigmatycznie, przechylając lekko głowę. Brat cokolwiek jej zdradził, domyślała się? Czy może dopiero w domu czeka ją niespodzianka?
Usiadł w pierwszym rzędzie - nie loży, jak zwykle - chcąc, by widziała go ze sceny, gdy na widownię padnie światło przy oklaskach. Pierwszy poderwał się do owacji na stojąco, choć zwykle gardził tak prymitywnym ekspresjonizmem.
O kontakty ze Shropshire należy dbać.
Zwłaszcza, że kiedyś odziedziczy tam dom - o ile ojciec nie sprzeda Sallow Manor z czystej pogardy, ale ten rodzaj podłości byłby niepodobny do Tiberiusa. Dom i zmarli przodkowie byli dla niego powodem do dumy, niezależnie od tego, jak rozczarowujący byliby potomkowie.
Gdy oklaski wreszcie umilkły, zerknął na zegarek.
Powinno być już po wszystkim.
Po wszystkim, z czym nie miał nic wspólnego. Po prostu trochę pomógł - jednym wspomnieniem, jedną plotką, jednym słowem, które usłyszał człowiek wyjątkowo porywczy i jedną radą, której mu udzielił. Jedną przysługą dla znajomego ze Shropshire - rodzina Vanity będzie mu wdzięczna, a Cornelius Sallow potrzebował wdzięczności, potrzebował sieci przysług i zależności.
We foyer skinął głową Septimusowi Vanity i skinął na kelnera, który podszedł do starszego brata Valerie z tacą kieliszków szampana.
To na jakiś czas go zatrzyma (Septimus miał słabość do alkoholu), a Corneliusowi umożliwi zniknięcie w tłumie.
Skierował się w stronę garderób.
Przedstawił się szatniarzowi jako Rzecznik Ministra Magii i został wpuszczony za kulisy, by już po chwili pukać do drzwi jej przymierzalni z bukietem białych róż. Jego rola się zakończyła, powinien po prostu wrócić do domu - ale coś w nim, może głupia pycha, podszeptywało, że mogłaby się dowiedzieć od niego, a nie od brata.
Pchnął drzwi, jeszcze zanim zdążyła go zaprosić - jakby wchodził jak do siebie. Widział, że miała długą i ciężką suknię, prędko się z niej nie wyswobodzi.
-Pani Vanity, piękny występ. - uśmiechnął się promiennie, wyciągając w jej stronę białe róże. Oczy pozostały czujne, poważne, a w łagodnym tonie tańczyła delikatna kpina. Tak, Vanity brzmi zdecydowanie ładniej od Kruerger, niemieckie nazwiska nigdy dobrze nie układały się na języku.
-Winszuję sukcesu. - stwierdził enigmatycznie, przechylając lekko głowę. Brat cokolwiek jej zdradził, domyślała się? Czy może dopiero w domu czeka ją niespodzianka?
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prąd ekscytacji przepływał przez całe ciało.
Scena była jej domem. Tym prawdziwym, z którego nigdy nie można było przepędzić, który należał wyłącznie do niej, w którym była prawdziwie bezpieczna. Czasami miała wrażenie, że magia słuchała jej tylko w twórczym szale. Że potrzeba ekspresji miała moc zduszenia każdej innej zachcianki, a choć w trakcie występu podobna była kelnerce w restauracji — balansującej pomiędzy stolikami ze ściśniętymi wokół blatów gośćmi, choć kielichy jej podsuwane wypełniała nie kolejną dawką wina, a emocji; czystych, niezanieczyszczonych cynicznymi uwagami, w pewnym sensie pierwotnymi, a w tym niezrozumiale wręcz majestatycznymi — nigdzie wcześniej nie czuła się tak silna.
Zazwyczaj to mężczyźni trzymali uzdy prowadzące złamanego ogiera życia.
Na scenie chwytała uzd mężczyzn. I kobiet. Pomiędzy przyjemnymi dla ucha tonami dźwięczała słodka siła.
Gdy występ się skończył, gdy ustąpiła miejsca oklaskom, spojrzenie jasnoniebieskich oczu skupiło się na postaci w pierwszym rzędzie. Nie była jedyna, którą ekspresywność Rzecznika Ministerstwa przyjemnie zaskoczyła. Wciąż jeszcze nosił w sobie skazy ich rodzinnego hrabstwa, okolicy, którą poznali w bezpiecznej odległości lat. Która do relatywnie niedawna nie pozwalała im przeciąć swych dróg. Maniery miał londyńskie, co do tego nie było wątpliwości. Lecz coś w sposobie, w jaki się poruszał wciąż przypominało o chłodnych wiatrach rozbijających się o wyżyny południowego Shropshire.
Ostatnie ukłony podarowane z wdzięcznością za uwagę, którą mogła się nakarmić w trakcie występu. Czas biegł nieubłaganie, ciężka suknia musiała wreszcie powrócić do garderoby. Mogła pozostać na krótką fetę, jeżeli ktoś by poprosił.
Z gracją przeszła przez długi korytarz z obu stron oblepiony drzwiami. Gdy wreszcie trafiła pod odpowiednie, nacisnęła klamkę, która ustąpiła z niemal niedosłyszalnym jękiem.
Było po wszystkim. Jedna z garderobianych pomogła z rozpięciem sukni na plecach, po czym wycofała się z pomieszczenia, pozostawiając Valerie Krueger samą ze swymi myślami, ze sznurem jasnych pereł na rozgrzanej od występu skórze pleców, teraz nagiej od karku do nerek. Kości kręgosłupa zarysowały się wyraźnie pod mlecznobiałą skórą w przyćmionym pokoju. Jedyne źródło światła skupiało się przy garderobianym lustrze. Po koncercie lubiła odpocząć od intensywności wrażeń.
Lecz dziś... Okazja była zaiste szczególna.
Dźwięk otwierających się drzwi zmusił ją do spojrzenia znad prawego ramienia. Gdyby była panienką, gdyby nie znała nawet ćwierci prawd o świecie, które zdążyła już pojąć — zarumieniłaby się pewnie, czy to z dość intymnego charakteru spotkania, przez białe róże, przyłapanie w trakcie zmiany stroju. Zamiast tego na karminowych wargach wykwitł urzekający uśmiech, a spojrzenie, w prostej grze pozorów, której musieli się przecież trzymać, początkowo skupione na licu gościa, opadło na ziemię, o krok od jego butów.
— Pan Sallow — gdzieś na skraju miękkiego, rozgrzanego od śpiewu tonu zatańczyła zmęczona chropowatość. — Niezwykłą przyjemność sprawia mi wiedza, że moja twórczość znajduje posłuch nawet u tak wykształconego odbiorcy — cisza zawisła między nimi, choć w żadnym wypadku nie była ciszą ciężką, niezdolną do poruszenia. Powieki uniosły się, ciemne rzęsy skryły jednak pod sobą część błysku jasnoniebieskich źrenic.
— Proszę o wybaczenie. Rada byłabym pana podjąć w pełnym anturażu, gdybym tylko wiedziała o pańskich zamiarach... — Pani Vanity, odbijało się od jasnych ścian czaszki, kolejny dreszcz przeszedł po powierzchni pleców; czy to zimno, które wpuścił do pokoju wraz z przekroczeniem progu, czy ukąszenie kpiny, której niedokładne zakamuflowanie nie było dziełem przypadku, a częścią obranej praktyki? — Jeżeli pan pozwoli — stanąwszy na czubkach palców, obróciła się wokół własnej osi z naturalną gracją. Tak, jakby wykonywała ten ruch przez całe swoje życie, a suknia, choć ciężka, poruszyła się razem z nią. Perły uderzyły w nagą skórę z charakterystycznym kliknięciem.
Tym razem stali twarzą w twarz.
— Poproszę kogoś o przygotowanie wazonu. Te piękne kwiaty nie mogą się zmarnować — krok. Pierwszy, drugi, trzeci. Jasne dłonie wyciągnięte do odbioru, opuszki palców musnęły ciepłe, męskie dłonie. Delikatnie, zupełnie tak, jakby był to przypadek, lecz nic dzisiejszego wieczoru nie mogło nosić tej podłej skazy. Valerie przycisnęła bukiet do swej piersi, chowając nos pomiędzy kwiatami. Ich woń otuliła wszystkie zmysły, niewinna biel płatków i krwawa czerwień sukni.
Scena była jej domem. Tym prawdziwym, z którego nigdy nie można było przepędzić, który należał wyłącznie do niej, w którym była prawdziwie bezpieczna. Czasami miała wrażenie, że magia słuchała jej tylko w twórczym szale. Że potrzeba ekspresji miała moc zduszenia każdej innej zachcianki, a choć w trakcie występu podobna była kelnerce w restauracji — balansującej pomiędzy stolikami ze ściśniętymi wokół blatów gośćmi, choć kielichy jej podsuwane wypełniała nie kolejną dawką wina, a emocji; czystych, niezanieczyszczonych cynicznymi uwagami, w pewnym sensie pierwotnymi, a w tym niezrozumiale wręcz majestatycznymi — nigdzie wcześniej nie czuła się tak silna.
Zazwyczaj to mężczyźni trzymali uzdy prowadzące złamanego ogiera życia.
Na scenie chwytała uzd mężczyzn. I kobiet. Pomiędzy przyjemnymi dla ucha tonami dźwięczała słodka siła.
Gdy występ się skończył, gdy ustąpiła miejsca oklaskom, spojrzenie jasnoniebieskich oczu skupiło się na postaci w pierwszym rzędzie. Nie była jedyna, którą ekspresywność Rzecznika Ministerstwa przyjemnie zaskoczyła. Wciąż jeszcze nosił w sobie skazy ich rodzinnego hrabstwa, okolicy, którą poznali w bezpiecznej odległości lat. Która do relatywnie niedawna nie pozwalała im przeciąć swych dróg. Maniery miał londyńskie, co do tego nie było wątpliwości. Lecz coś w sposobie, w jaki się poruszał wciąż przypominało o chłodnych wiatrach rozbijających się o wyżyny południowego Shropshire.
Ostatnie ukłony podarowane z wdzięcznością za uwagę, którą mogła się nakarmić w trakcie występu. Czas biegł nieubłaganie, ciężka suknia musiała wreszcie powrócić do garderoby. Mogła pozostać na krótką fetę, jeżeli ktoś by poprosił.
Z gracją przeszła przez długi korytarz z obu stron oblepiony drzwiami. Gdy wreszcie trafiła pod odpowiednie, nacisnęła klamkę, która ustąpiła z niemal niedosłyszalnym jękiem.
Było po wszystkim. Jedna z garderobianych pomogła z rozpięciem sukni na plecach, po czym wycofała się z pomieszczenia, pozostawiając Valerie Krueger samą ze swymi myślami, ze sznurem jasnych pereł na rozgrzanej od występu skórze pleców, teraz nagiej od karku do nerek. Kości kręgosłupa zarysowały się wyraźnie pod mlecznobiałą skórą w przyćmionym pokoju. Jedyne źródło światła skupiało się przy garderobianym lustrze. Po koncercie lubiła odpocząć od intensywności wrażeń.
Lecz dziś... Okazja była zaiste szczególna.
Dźwięk otwierających się drzwi zmusił ją do spojrzenia znad prawego ramienia. Gdyby była panienką, gdyby nie znała nawet ćwierci prawd o świecie, które zdążyła już pojąć — zarumieniłaby się pewnie, czy to z dość intymnego charakteru spotkania, przez białe róże, przyłapanie w trakcie zmiany stroju. Zamiast tego na karminowych wargach wykwitł urzekający uśmiech, a spojrzenie, w prostej grze pozorów, której musieli się przecież trzymać, początkowo skupione na licu gościa, opadło na ziemię, o krok od jego butów.
— Pan Sallow — gdzieś na skraju miękkiego, rozgrzanego od śpiewu tonu zatańczyła zmęczona chropowatość. — Niezwykłą przyjemność sprawia mi wiedza, że moja twórczość znajduje posłuch nawet u tak wykształconego odbiorcy — cisza zawisła między nimi, choć w żadnym wypadku nie była ciszą ciężką, niezdolną do poruszenia. Powieki uniosły się, ciemne rzęsy skryły jednak pod sobą część błysku jasnoniebieskich źrenic.
— Proszę o wybaczenie. Rada byłabym pana podjąć w pełnym anturażu, gdybym tylko wiedziała o pańskich zamiarach... — Pani Vanity, odbijało się od jasnych ścian czaszki, kolejny dreszcz przeszedł po powierzchni pleców; czy to zimno, które wpuścił do pokoju wraz z przekroczeniem progu, czy ukąszenie kpiny, której niedokładne zakamuflowanie nie było dziełem przypadku, a częścią obranej praktyki? — Jeżeli pan pozwoli — stanąwszy na czubkach palców, obróciła się wokół własnej osi z naturalną gracją. Tak, jakby wykonywała ten ruch przez całe swoje życie, a suknia, choć ciężka, poruszyła się razem z nią. Perły uderzyły w nagą skórę z charakterystycznym kliknięciem.
Tym razem stali twarzą w twarz.
— Poproszę kogoś o przygotowanie wazonu. Te piękne kwiaty nie mogą się zmarnować — krok. Pierwszy, drugi, trzeci. Jasne dłonie wyciągnięte do odbioru, opuszki palców musnęły ciepłe, męskie dłonie. Delikatnie, zupełnie tak, jakby był to przypadek, lecz nic dzisiejszego wieczoru nie mogło nosić tej podłej skazy. Valerie przycisnęła bukiet do swej piersi, chowając nos pomiędzy kwiatami. Ich woń otuliła wszystkie zmysły, niewinna biel płatków i krwawa czerwień sukni.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Odwzajemnił uśmiech, w zielonych tęczówkach zatańczyły nawet iskierki rozbawienia, spojrzenie przesunęło się z uznaniem po porcelanowej skórze (udawał chyba, że podziwia jej perły, ale obydwoje wiedzieli, że mężczyźni wolą nagość od biżuterii), ale źrenice pozostały czujne, poważne. Tak, jakby Cornelius Sallow brał udział w tej grze na równych zasadach, zamiast się jej poddać, zamiast dać chwycić się za uzdę.
-Obawiam się, że nie znam się na muzyce. - przyznał z rozbrajającą szczerością, z którą nie obnażałby się przed innymi rozmówcami. Dzisiaj był jednak strategiczny - lubił udawać eksperta, zwłaszcza przy pięknych kobietach, ale gra pozorów nie mogła się udać przy profesjonalnej śpiewaczce.
Oderwał wreszcie wzrok od pereł i spojrzał prosto w jej oczy. Jasnoniebieskie i chłodne, jak niebo nad Shropshire w te mroźne dni, gdy chmury ustępowały po opadach śniegu, a ziemia skrzyła się od bieli.
-Zamiarach. - powtórzył powoli, a w miękkim głosie dźwięczało rozbawienie. Jakby napawał się tym słowem. -Proszę wybaczyć, niektóre zamiary musiały pozostać… niespodzianką. - kąciki ust drgnęły w uśmiechu, podbródek uniósł się lekko do góry. Czy naprawdę rozmawiali wciąż o jego wizycie w szatni?
-Proszę nikogo nie wołać. Róże wytrzymają jeszcze chwilę. - powstrzymał ją z delikatnym naciskiem. Machnął lekko różdżką, aby włączyć magiczny gramofon, który stał w jej garderobie. Czy w pomieszczeniu wybrzmią operowe nuty, nowoczesne niemieckie hity, inspiracje artystki? Odczuł nawet przelotną ciekawość, ale wcale nie włączył urządzenia, by usłyszeć muzykę - a by zagłuszyć ich szepty.
-W cztery oczy może mi chyba pani mówić po imieniu? - uśmiechnął się blado. Dotychczas widywali się tylko na bankietach lub pod czujnym okiem jej męża. To z jej bratem rozmawiał na osobności.
I to, o czym rozmawiali, miało pozostać tylko między nimi. To było ryzykowne, niebezpieczne, być może - dla Corneliusa - niepotrzebne. Septimus był jednak jego przyjacielem, najstarszym i być może jedynym - dla niego był gotów wplątać się w coś takiego, być może był nawet gotów wmówić sobie samemu, że robi to z bezinteresownej przyjaźni.
Nie był jednak gotów skakać na głęboką wodę, bez żadnej taryfy bezpieczeństwa. Tylko on i Septimus - taki układ był bezpieczny, ale składał wszystko w ręce dwójki osób. Lepiej było mieć jeszcze jednego świadka. Valerie Vanity nigdy nie była - lub, po tej rozmowie nie będzie - niewinna jak białe róże. Jej karminowa suknia i usta kojarzyły się Corneliusowi z kolorem krwi.
-W końcu przyjaźnię się z Septimusem, z waszą rodziną, od lat. - przypomniał, choć do tej pory, przy wszystkich oficjalnych okazjach, na oczach jej męża, nigdy się z tym nie obnosił. Zachowywał się jak obywatel stolicy, polityk, a nie jak jej pobratymiec ze Shropshire.
-W imię… rodzinnych stosunków powinniśmy się wspierać, nieprawdaż? - przechylił lekko głowę. Nie, nie chodziło tylko o bezpieczeństwo, o rozmycie odpowiedzialności. Chodziło o to, że w obecnym układzie tylko Septimus byłby jego dłużnikiem.
A przecież zrobili to dla Valerie. Valerie o pięknym głosie i prezencji, Valerie mającej zadatki na gwiazdę. Valerie, która przybyła do kraju akurat wtedy, gdy nowy reżim potrzebował wsparcia artystów.
-Wiedziałaś, z kim cię zdradza? - uśmiech spełzł z ust, a w łagodnym do tej pory głosie zabrzmiała stalowa, lodowata nuta, akcent z rodzinnych stron.
Koniec pozorów.
-Obawiam się, że nie znam się na muzyce. - przyznał z rozbrajającą szczerością, z którą nie obnażałby się przed innymi rozmówcami. Dzisiaj był jednak strategiczny - lubił udawać eksperta, zwłaszcza przy pięknych kobietach, ale gra pozorów nie mogła się udać przy profesjonalnej śpiewaczce.
Oderwał wreszcie wzrok od pereł i spojrzał prosto w jej oczy. Jasnoniebieskie i chłodne, jak niebo nad Shropshire w te mroźne dni, gdy chmury ustępowały po opadach śniegu, a ziemia skrzyła się od bieli.
-Zamiarach. - powtórzył powoli, a w miękkim głosie dźwięczało rozbawienie. Jakby napawał się tym słowem. -Proszę wybaczyć, niektóre zamiary musiały pozostać… niespodzianką. - kąciki ust drgnęły w uśmiechu, podbródek uniósł się lekko do góry. Czy naprawdę rozmawiali wciąż o jego wizycie w szatni?
-Proszę nikogo nie wołać. Róże wytrzymają jeszcze chwilę. - powstrzymał ją z delikatnym naciskiem. Machnął lekko różdżką, aby włączyć magiczny gramofon, który stał w jej garderobie. Czy w pomieszczeniu wybrzmią operowe nuty, nowoczesne niemieckie hity, inspiracje artystki? Odczuł nawet przelotną ciekawość, ale wcale nie włączył urządzenia, by usłyszeć muzykę - a by zagłuszyć ich szepty.
-W cztery oczy może mi chyba pani mówić po imieniu? - uśmiechnął się blado. Dotychczas widywali się tylko na bankietach lub pod czujnym okiem jej męża. To z jej bratem rozmawiał na osobności.
I to, o czym rozmawiali, miało pozostać tylko między nimi. To było ryzykowne, niebezpieczne, być może - dla Corneliusa - niepotrzebne. Septimus był jednak jego przyjacielem, najstarszym i być może jedynym - dla niego był gotów wplątać się w coś takiego, być może był nawet gotów wmówić sobie samemu, że robi to z bezinteresownej przyjaźni.
Nie był jednak gotów skakać na głęboką wodę, bez żadnej taryfy bezpieczeństwa. Tylko on i Septimus - taki układ był bezpieczny, ale składał wszystko w ręce dwójki osób. Lepiej było mieć jeszcze jednego świadka. Valerie Vanity nigdy nie była - lub, po tej rozmowie nie będzie - niewinna jak białe róże. Jej karminowa suknia i usta kojarzyły się Corneliusowi z kolorem krwi.
-W końcu przyjaźnię się z Septimusem, z waszą rodziną, od lat. - przypomniał, choć do tej pory, przy wszystkich oficjalnych okazjach, na oczach jej męża, nigdy się z tym nie obnosił. Zachowywał się jak obywatel stolicy, polityk, a nie jak jej pobratymiec ze Shropshire.
-W imię… rodzinnych stosunków powinniśmy się wspierać, nieprawdaż? - przechylił lekko głowę. Nie, nie chodziło tylko o bezpieczeństwo, o rozmycie odpowiedzialności. Chodziło o to, że w obecnym układzie tylko Septimus byłby jego dłużnikiem.
A przecież zrobili to dla Valerie. Valerie o pięknym głosie i prezencji, Valerie mającej zadatki na gwiazdę. Valerie, która przybyła do kraju akurat wtedy, gdy nowy reżim potrzebował wsparcia artystów.
-Wiedziałaś, z kim cię zdradza? - uśmiech spełzł z ust, a w łagodnym do tej pory głosie zabrzmiała stalowa, lodowata nuta, akcent z rodzinnych stron.
Koniec pozorów.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby postąpił w jakikolwiek sposób inaczej, gdyby własnoręcznie oddał jej uzdy tylko ze względu na dostrzeżenie skrawka nagiej skóry, uśmiech zniknąłby z warg Valerie prędzej, niż się tam pojawił. Było w nim coś, co szarpnęło za delikatne struny duszy kobiety, co w innych warunkach zaprosiłoby ją do gry bardziej ryzykownej, przejścia jeszcze dalej. Lubiła wyzwania, a znajdujący się przed nią Cornelius Sallow od lat był właśnie tym. Upór, z jakim trzymał się swojej niezależności, imponował jej znacznie bardziej niż bogactwo męża, bardziej niż wysportowane ciało tego czy innego młodzieńca. Czujne źrenice sprawiały wrażenie, jakby mogły przejrzeć ją na wylot.
Sama myśl o takim obrocie spraw zachęciła ją do dalszego kontynuowania rozmowy.
Choć na samym początku spojrzała na polityka spod półprzymkniętych powiek.
— Gdyby nie to wyznanie, dalej wierzyłabym, że jest inaczej — jest pan przekonujący w swych zabiegach, panie Sallow. Przekrzywiła głowę w bok, jeden kosmyk jasnych loków zsunął się po gładkim materiale sukni.
Gdy ich spojrzenia się spotkały, Valerie nie zamierzała mu ustępować. Była na swym terenie, podejmowała gościa. Człowieka, który, choć nie należał do świata muzyki, posiadał wystarczające kontakty, by wstrząsnąć nim, gdyby tylko wyraził taką chęć. Rozsądnie było zabiegać o jego sympatię z pobudek nie tylko osobistych. Kolejny dreszcz ekscytacji przesunął się pomiędzy kręgami kręgosłupa, gdy rozbawienie dźwięczało w słowach wypowiadanych przez mężczyznę. Miały niemalże nonszalancki sznyt, choć ktoś, kto nie znał specyfiki rodzin od wieków zamieszkujących Shropshire mógłby nie wyczuć tego, iż żadne z nich nie zostało puszczone samopas. Każde było odmierzone, trzymane w stalowym uścisku przeznaczenia.
— Mój brat zwykł mawiać, że piękno niespodzianek zamyka się w tym, że dopiero się wydarzą — odpowiedziała, posłusznie nie podejmując dalszej wędrówki ku drzwiom. Kwiaty, które obejmowała z nieprzystającą do sytuacji ufnością, otoczyły ich swą wonią tak, jak melodia, która niedługo później zaczęła wygrywać z gramofonu. Zaznajomione z muzyką klasyczną ucho wyłapało dźwięki skrzypiec układające się w Kaprys nr 24 z op. 1 autorstwa Niccolo Paganiniego. Cornelius mógł wiedzieć, że jeden z młodszych braci Septimusa jako swój instrument obrał sobie skrzypce. I to właśnie nagranie jego występu towarzyszyło Valerie w garderobie.
— Tylko gdy odwdzięczysz mi się tym samym, Corneliusie — jego imię wymykające się w intymności szeptu z karminowych warg, tak blisko delikatnych płatków róż, że tylko cudem się nie stykały... Zarzucenie formalności było pierwszym krokiem prowadzącym do poznania prawdziwych motywów wizyty w garderobie. Uważne spojrzenie jasnych oczu nie odstępowało twarzy, której surowości nie potrafił przegonić nawet blady uśmiech.
Podniósł przyjaźń, która łączyła go z jej bratem, Sallowów z Vanity od lat. Tę samą przyjaźń, przez którą zwróciła na niego uwagę w pierwszej kolejności, jeszcze jako młódka, jeszcze zupełnie niewinna. Uwagę, która przerodziła się w brutalnie zduszoną nadzieję; nadzieję, która odżywała od czasów ich pamiętnego spotkania w Berlinie, od gry, którą rozpoczęli wtedy i kontynuowali do dziś.
Nic na świecie nie było za darmo. Przypomnienie o wsparciu w imię rodzinnych stosunków postawiło ich dzisiejsze spotkanie w odpowiedniej perspektywie. Lewy rękaw rozpiętej sukni nie wytrzymał ciągnącego go w dół ciężaru i zsunął się z ramienia. Valerie złapała wszystkie róże w lewą rękę, tymczasowo ukrywając kolejny mankament za kwiatami. To, że robiła to niezwykle powoli, jakby rozpływała się w tej konieczności... To już inna sprawa.
— Tylko rodzinnych? — dopytała, a iskry ciekawości wymsknęły się w powietrze, pomimo delikatnej chrypy towarzyszącej brzmieniu jej słów. Gdyby chodziło wyłącznie o rodzinę, nie musiałby podejmować wysiłku dostania się za kulisy. Mógłby zwrócić się bezpośrednio do swego przyjaciela. Czy Septimus był w niebezpieczeństwie? Co miał na myśli, mówiąc o zamykanych drzwiach?
Lodowaty, ciężki akcent z Shropshire położył kres przyjacielskim umizgom. Kąciki ust pani Krueger opadły nieznacznie; choć wciąż uśmiechała się do swego rozmówcy, Cornelius mógł dostrzec w jej oczach tę samą czujność i powagę, którą raczył ją od początku.
Koniec pozorów. W rzeczy samej.
— Nie jestem ślepa, jeżeli o to pytasz. Mężczyźni przekonani o swej potędze często nie doceniają swych żon — pozwoliła sobie na podobny zabieg; zamiast perfekcyjnej angielszczyzny koniecznej do osiągnięcia sukcesu w Londynie przez jej ton przebijały się chropowate nuty dobrze znanej mowy. Głoski chrzęściły podobne do świeżego śniegu, który grubą warstwą zalegał zimą w całym hrabstwie. — Nie przyszedłeś tu jednak sprawiać mi przykrości rozmową o niewierności mego męża, nie mylę się? — jasna brew uniosła się w górę. Nie wyglądał na człowieka, który radość czerpał z prowokowania młodszej siostry swego przyjaciela. Może dlatego, że Valerie myślałą o nim zdecydowanie lepiej, niż mógłby sobie to wyobrazić.
Sama myśl o takim obrocie spraw zachęciła ją do dalszego kontynuowania rozmowy.
Choć na samym początku spojrzała na polityka spod półprzymkniętych powiek.
— Gdyby nie to wyznanie, dalej wierzyłabym, że jest inaczej — jest pan przekonujący w swych zabiegach, panie Sallow. Przekrzywiła głowę w bok, jeden kosmyk jasnych loków zsunął się po gładkim materiale sukni.
Gdy ich spojrzenia się spotkały, Valerie nie zamierzała mu ustępować. Była na swym terenie, podejmowała gościa. Człowieka, który, choć nie należał do świata muzyki, posiadał wystarczające kontakty, by wstrząsnąć nim, gdyby tylko wyraził taką chęć. Rozsądnie było zabiegać o jego sympatię z pobudek nie tylko osobistych. Kolejny dreszcz ekscytacji przesunął się pomiędzy kręgami kręgosłupa, gdy rozbawienie dźwięczało w słowach wypowiadanych przez mężczyznę. Miały niemalże nonszalancki sznyt, choć ktoś, kto nie znał specyfiki rodzin od wieków zamieszkujących Shropshire mógłby nie wyczuć tego, iż żadne z nich nie zostało puszczone samopas. Każde było odmierzone, trzymane w stalowym uścisku przeznaczenia.
— Mój brat zwykł mawiać, że piękno niespodzianek zamyka się w tym, że dopiero się wydarzą — odpowiedziała, posłusznie nie podejmując dalszej wędrówki ku drzwiom. Kwiaty, które obejmowała z nieprzystającą do sytuacji ufnością, otoczyły ich swą wonią tak, jak melodia, która niedługo później zaczęła wygrywać z gramofonu. Zaznajomione z muzyką klasyczną ucho wyłapało dźwięki skrzypiec układające się w Kaprys nr 24 z op. 1 autorstwa Niccolo Paganiniego. Cornelius mógł wiedzieć, że jeden z młodszych braci Septimusa jako swój instrument obrał sobie skrzypce. I to właśnie nagranie jego występu towarzyszyło Valerie w garderobie.
— Tylko gdy odwdzięczysz mi się tym samym, Corneliusie — jego imię wymykające się w intymności szeptu z karminowych warg, tak blisko delikatnych płatków róż, że tylko cudem się nie stykały... Zarzucenie formalności było pierwszym krokiem prowadzącym do poznania prawdziwych motywów wizyty w garderobie. Uważne spojrzenie jasnych oczu nie odstępowało twarzy, której surowości nie potrafił przegonić nawet blady uśmiech.
Podniósł przyjaźń, która łączyła go z jej bratem, Sallowów z Vanity od lat. Tę samą przyjaźń, przez którą zwróciła na niego uwagę w pierwszej kolejności, jeszcze jako młódka, jeszcze zupełnie niewinna. Uwagę, która przerodziła się w brutalnie zduszoną nadzieję; nadzieję, która odżywała od czasów ich pamiętnego spotkania w Berlinie, od gry, którą rozpoczęli wtedy i kontynuowali do dziś.
Nic na świecie nie było za darmo. Przypomnienie o wsparciu w imię rodzinnych stosunków postawiło ich dzisiejsze spotkanie w odpowiedniej perspektywie. Lewy rękaw rozpiętej sukni nie wytrzymał ciągnącego go w dół ciężaru i zsunął się z ramienia. Valerie złapała wszystkie róże w lewą rękę, tymczasowo ukrywając kolejny mankament za kwiatami. To, że robiła to niezwykle powoli, jakby rozpływała się w tej konieczności... To już inna sprawa.
— Tylko rodzinnych? — dopytała, a iskry ciekawości wymsknęły się w powietrze, pomimo delikatnej chrypy towarzyszącej brzmieniu jej słów. Gdyby chodziło wyłącznie o rodzinę, nie musiałby podejmować wysiłku dostania się za kulisy. Mógłby zwrócić się bezpośrednio do swego przyjaciela. Czy Septimus był w niebezpieczeństwie? Co miał na myśli, mówiąc o zamykanych drzwiach?
Lodowaty, ciężki akcent z Shropshire położył kres przyjacielskim umizgom. Kąciki ust pani Krueger opadły nieznacznie; choć wciąż uśmiechała się do swego rozmówcy, Cornelius mógł dostrzec w jej oczach tę samą czujność i powagę, którą raczył ją od początku.
Koniec pozorów. W rzeczy samej.
— Nie jestem ślepa, jeżeli o to pytasz. Mężczyźni przekonani o swej potędze często nie doceniają swych żon — pozwoliła sobie na podobny zabieg; zamiast perfekcyjnej angielszczyzny koniecznej do osiągnięcia sukcesu w Londynie przez jej ton przebijały się chropowate nuty dobrze znanej mowy. Głoski chrzęściły podobne do świeżego śniegu, który grubą warstwą zalegał zimą w całym hrabstwie. — Nie przyszedłeś tu jednak sprawiać mi przykrości rozmową o niewierności mego męża, nie mylę się? — jasna brew uniosła się w górę. Nie wyglądał na człowieka, który radość czerpał z prowokowania młodszej siostry swego przyjaciela. Może dlatego, że Valerie myślałą o nim zdecydowanie lepiej, niż mógłby sobie to wyobrazić.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wydawała się całkowicie świadoma swojego ciała - nieskrępowana częściową nagością i niespodziewaną wizytą, pozbawiona fałszywej skromności, ale niewulgarna w tej zaskakującej pewności siebie. Nic dziwnego - wytłumaczył sobie - jest w końcu artystką. Scena uczy zarówno odwagi, jak i pokory - przekonał się o tym, gdy po raz pierwszy odłożył pióro aby wygłosić przemówienie przed publicznością. A czymże jest pokora, jeśli nie prawdą o sobie? Prawda o Corneliusie Sallow wyglądała tak, że potrafił wejść do każdego umysłu i wcielić się w każdą rolę - na podium zrzucał skóry niczy kameleon i domyślał się, że Valerie Krueger, z domu Vanity, czyni to samo. Czymże było zakulisowe spotkanie, jeśli nie kolejnym występem? Uśmiechnął się kurtuazyjnie, świadom, że poległby gdyby tylko zaczęli rozmawiać o operowych gatunkach i kompozytorach - ale z pewnym uznaniem zauważył, że ładnie grała na jego dumie.
Niedyskretnie zerknął na zegarek.
-Septimus ma rację. Być może jedna już się wydarzyła. - podniósł wzrok, nie kryjąc już pewnego rozbawienia.
Rozpoznał skrzypce, kojarzące mu się z domem rodziców Valerie w Shropshire, ale nie potrafiłby nazwać rozbrzmiewającego w przymierzalni utworu. To nic, to tylko tło. Prawdziwy spektakl rozgrywał się między nimi. Odruchowo podążył spojrzeniem za opadającym - niechcący, czyżby? - rękawem, ale szybko podniósł wzrok, znów patrząc prosto w jej oczy, tak jakby nie chciał pozwolić Valerie na spoglądanie gdziekolwiek indziej.
Jedno imię ładnie brzmiało w jej ustach. Melodyjnie, ale to przecież oczywiste. Śpiewała od najmłodszych lat i była kobietą świadomą swoich atutów. A miała ich wiele - i miałaby więcej, gdyby nie kula u nogi, porywczy i staroświecki mąż.
-Oczywiście, Valerie. - odpowiedział, zniżając lekko głos. Wypowiedział jej imię w arystokratycznym, londyńskim akcencie, tak jakby testował jak wtedy zabrzmi. Tak mówiliby do niej bogaci patroni, lordowie z ojczyzny. Valerie Vanity, Krueger brzmiało zbyt twardo, w Anglii się nie przyjmie. Jej godność powinna rozpływać się na języku, jak Celestyny Warbeck. A dzięki Septimusowi i Corneliusowi - kreatywności Corneliusa, konkretniej, bo pozostawiony samopas Septimus tylko narobiłby artystycznego bałaganu - Valerie Vanity dostanie w prezencie również wzruszającą, medialną backstory, jakże odpowiednią na wojenne czasy.
-A co liczy się w życiu, poza rodziną? - co odpowiesz, pani Kr… Vanity? Kariera? Ambicja? Możemy wspólnie rozdmuchać jedno i drugie, ale dżentelmenowi nie wypada tego proponować, nie bez zupełnej pewności.. Zagadka zdawała się go bawić ledwie przez chwilę. Maska opadła, głos i akcent stwardniał, uśmiech Valerie stał się bledszy. Wszystko w Shropshire, szarym hrabstwie, zdawało się czasem blade. Nawet w przymierzalni zrobiło się nieco chłodniej.
Uniósł lekko brwi.
-To nie rozmowa o niewierności twojego męża, a o twojej reputacji. - uniósł lekko brew. -Co, jeśli to się wyda? - odchrząknął, a potem odezwał się z ironicznie podrabianym niemieckim akcentem.
-Meine Schaetze, ile fraulein bierze za dodatkowe atrakcje? - sugestywnie przesunął dłonią po własnej szyi, a choć w głosie brzmiała jawna kpina, to wbite w Valerie spojrzenie pozostawało upiornie poważne. Tobie też to robił, Frau Krueger?
Do głów prostytutek bardzo łatwo było się dostać za odpowiednie pieniądze, a niemiecki akcent wciąż brzmiał w głowie Corneliusa, zupełnie jakby przeżył to sam - jakby brakowało mu oddechu, jakby naprawdę bał się o swoje życie, gdy jego dłonie mocno zaciskały się na szyi, a za pasem błyskał nóż. Wiedział to wszystko, zupełnie jakby tam był - bo tam był, w jej wspomnieniach. Valerie, oczywiście, nie mogła wiedzieć skąd zdobyłby tak intymne informacje, co dodawało grze dodatkowego pazura. Co, jeśli to wyjdzie? W jej branży plotki potrafiły bardzo zaszkodzić.
Niedyskretnie zerknął na zegarek.
-Septimus ma rację. Być może jedna już się wydarzyła. - podniósł wzrok, nie kryjąc już pewnego rozbawienia.
Rozpoznał skrzypce, kojarzące mu się z domem rodziców Valerie w Shropshire, ale nie potrafiłby nazwać rozbrzmiewającego w przymierzalni utworu. To nic, to tylko tło. Prawdziwy spektakl rozgrywał się między nimi. Odruchowo podążył spojrzeniem za opadającym - niechcący, czyżby? - rękawem, ale szybko podniósł wzrok, znów patrząc prosto w jej oczy, tak jakby nie chciał pozwolić Valerie na spoglądanie gdziekolwiek indziej.
Jedno imię ładnie brzmiało w jej ustach. Melodyjnie, ale to przecież oczywiste. Śpiewała od najmłodszych lat i była kobietą świadomą swoich atutów. A miała ich wiele - i miałaby więcej, gdyby nie kula u nogi, porywczy i staroświecki mąż.
-Oczywiście, Valerie. - odpowiedział, zniżając lekko głos. Wypowiedział jej imię w arystokratycznym, londyńskim akcencie, tak jakby testował jak wtedy zabrzmi. Tak mówiliby do niej bogaci patroni, lordowie z ojczyzny. Valerie Vanity, Krueger brzmiało zbyt twardo, w Anglii się nie przyjmie. Jej godność powinna rozpływać się na języku, jak Celestyny Warbeck. A dzięki Septimusowi i Corneliusowi - kreatywności Corneliusa, konkretniej, bo pozostawiony samopas Septimus tylko narobiłby artystycznego bałaganu - Valerie Vanity dostanie w prezencie również wzruszającą, medialną backstory, jakże odpowiednią na wojenne czasy.
-A co liczy się w życiu, poza rodziną? - co odpowiesz, pani Kr… Vanity? Kariera? Ambicja? Możemy wspólnie rozdmuchać jedno i drugie, ale dżentelmenowi nie wypada tego proponować, nie bez zupełnej pewności.. Zagadka zdawała się go bawić ledwie przez chwilę. Maska opadła, głos i akcent stwardniał, uśmiech Valerie stał się bledszy. Wszystko w Shropshire, szarym hrabstwie, zdawało się czasem blade. Nawet w przymierzalni zrobiło się nieco chłodniej.
Uniósł lekko brwi.
-To nie rozmowa o niewierności twojego męża, a o twojej reputacji. - uniósł lekko brew. -Co, jeśli to się wyda? - odchrząknął, a potem odezwał się z ironicznie podrabianym niemieckim akcentem.
-Meine Schaetze, ile fraulein bierze za dodatkowe atrakcje? - sugestywnie przesunął dłonią po własnej szyi, a choć w głosie brzmiała jawna kpina, to wbite w Valerie spojrzenie pozostawało upiornie poważne. Tobie też to robił, Frau Krueger?
Do głów prostytutek bardzo łatwo było się dostać za odpowiednie pieniądze, a niemiecki akcent wciąż brzmiał w głowie Corneliusa, zupełnie jakby przeżył to sam - jakby brakowało mu oddechu, jakby naprawdę bał się o swoje życie, gdy jego dłonie mocno zaciskały się na szyi, a za pasem błyskał nóż. Wiedział to wszystko, zupełnie jakby tam był - bo tam był, w jej wspomnieniach. Valerie, oczywiście, nie mogła wiedzieć skąd zdobyłby tak intymne informacje, co dodawało grze dodatkowego pazura. Co, jeśli to wyjdzie? W jej branży plotki potrafiły bardzo zaszkodzić.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dawno nie czuła tak dużej satysfakcji w miejscu, w którym nie powinno być jej wcale. Cornelius Sallow — człowiek Shropshire, Cornelius Sallow — obywatel Anglii i świata, Cornelius Sallow o oczach jaśniejących w złośliwości, która czerniła duszę. Cornelius Sallow wreszcie stanowił olbrzymi paradoks. Z jednej strony bowiem samo jego wejście do garderoby stanowiło rękawicę rzuconą do pojedynku, którą Valerie złapała szczególnie chętnie. Czasami myślała o ich spotkaniu, o okolicznościach równie prywatnych, jak to; w marzeniach tych brakło miejsca na białe róże, brakło wreszcie miejsca na słowa, bowiem pierwsze skrzypce grały zapachy.
Zapachy, które wypadły z jej wyobraźni wraz z pierwszym chłodnym, szarym wiatrem Shropshire. Igła gramofonu przeskoczyła nierówno po płycie, skrzypnęła złowieszczo, podobna gałęziom niemal obumarłego drzewa w połowie drogi z Vanity Palace do Ludlow.
— Och? — tym razem w górę uniosły się obie brwi, a ciche podszepty dopiero budzących się umysłów poczęły zalewać Valerie, że to nie niespodziewane odwiedziny Rzecznika Ministra, czy raczej przyjaciela rodziny były ową niespodzianką. Opuszczenie dyskrecji w zerknięciu na zegarek jedynie podkreślało podejrzenia, że jakikolwiek plan nie chodził mu po głowie, przechodził w fazę realizacji. Pani Krueger zaś, nawet gdyby chciała, nie mogła już zatrzymać biegu wydarzeń.
A potem wypowiedział jej imię; w sposób, od którego niemalże odwykła, czego nie chciała przyznać nawet przed samą sobą. Bo nigdy nie powinna zapominać tego, jak brzmi ono w centrum lepkiego z gorąca Londynu. Jak brzmi w garderobie, w której przygrywał koncert smyczkowy, tam, gdzie nie dosięga wzrok jej męża, gdzie wreszcie wszystko jest tak, jak należy, bez jego chorobliwej wręcz kontroli. Tak właśnie powinno wybrzmiewać wśród ulic miasta, przelatywać od jednego słuchacza do drugiego, by wreszcie dolecieć do niej prawie nierozszyfrywalnym zlepkiem.
— Według tego, co mówiłeś wcześniej — przyjaźnie oraz Shropshire — on również mógł dostrzec pewien rys drapieżności, który odbił się w jasnych zwierciadłach oczu i opadł na moment na wargach. W uśmiechu błysnęły białe zęby, bo choć Valerie od samego przekroczenia progu przez Corneliusa podskórnie czuła, że to nie ona będzie rozdawać karty tego wieczoru, nie zamierzała łatwo oddać mu pola.
O reputacji. A więc o to chodziło. Reputacja była wszystkim i niczym, początkiem i końcem; siłą, która pchała jej losy do życia. Delikatne ściśnięcie żołądka towarzyszyło kolejnemu poblednięciu uśmiechu. Dla reputacji oddzielono ją od chłopca o smutnych oczach, dla reputacji wydano za Kruegera, reputację stawiała jako stawkę swego sukcesu w podłym, artystycznym hazardzie.
Gdy począł mówić po niemiecku, frazy tak dobrze znane, że ich brzmienie wypełniło pokój niespokojnym rodzajem nerwowej wibracji, prawy kącik ust śpiewaczki uniósł się zdecydowanie wyżej. Sallow znał tego rodzaju uśmiechy. Był nie tylko doświadczonym politykiem, ale i człowiekiem. Wiedział, jak reagowały jego ofiary, które spodziewały się ataku, a i tak nie potrafiły nic z tym zrobić.
Nić kontaktu wzrokowego przerwała się nagle, gdy Valerie jeszcze raz się odwróciła. Gwałtowność ruchu poruszyła perłami, które otarły się o krawędź szaty mężczyzny, może i uderzyły w tors. Bukiet róż spoczął na toaletce, zaś w lewej dłoni kobiety pojawiła się różdżka. Bez słowa raz jeszcze przestąpiła cały dzielący ich dystans.
Koniec różdżki znalazł się niebezpiecznie blisko szyi kobiety, która uniosła podbródek nieco wyżej, dodatkowo ją eksponując. Drobna dłoń odnalazła drugą, większą, którą przytknęła do rozgrzanej od występu skóry. Różdżka przesuwała się powoli, od prawego obojczyka w kierunku lewego ucha. Wraz za nią prowadzona przez Valerie dłoń Corneliusa, który pod swymi palcami mógł wyczuć — jeżeli jeszcze nie dojrzał — blednącą, cienką bliznę.
Nie miała zamiaru ustąpić. Coś w jej spojrzeniu mówiło, że pomimo posiadania przez Corneliusa informacji zdolnych skompromitować ją prawdopodobnie do końca życia, pomimo tego, że posiadł wiedzę o jednej z jej krzywd, którą na własnych warunkach podzieliła się wyłącznie z braćmi, zachowała zimną krew oraz — co ważniejsze — własną dumę.
— Nur ich kann dein Leben beenden — znów szept. Po zakończeniu zdejmowania maskującego zaklęcia dłoń trzymająca różdżkę opadła swobodnie w dół ciała. — Denn ich bin dein rechtmäßiger Ehemann.
Opuszki palców Corneliusa zatrzymały się na aorcie szyjnej Valerie. I tam pragnęła przytrzymać je jeszcze kilka chwil, może do czasu protestu ze strony mężczyzny. Gdy przestąpiła ostatni krok, nie dzieliło ich więcej niż kilka centymetrów.
— Urodziłam mu córkę, Corneliusie. Nie powinieneś zakładać, że nie wiem, o czym mówisz — wreszcie przez swobodę szeptu przedostał się jeden, drobny dzwonek smutku. — Zdradzisz mi jednak, w imię rodzinnych stosunków, do czego zmierzasz?
Zapachy, które wypadły z jej wyobraźni wraz z pierwszym chłodnym, szarym wiatrem Shropshire. Igła gramofonu przeskoczyła nierówno po płycie, skrzypnęła złowieszczo, podobna gałęziom niemal obumarłego drzewa w połowie drogi z Vanity Palace do Ludlow.
— Och? — tym razem w górę uniosły się obie brwi, a ciche podszepty dopiero budzących się umysłów poczęły zalewać Valerie, że to nie niespodziewane odwiedziny Rzecznika Ministra, czy raczej przyjaciela rodziny były ową niespodzianką. Opuszczenie dyskrecji w zerknięciu na zegarek jedynie podkreślało podejrzenia, że jakikolwiek plan nie chodził mu po głowie, przechodził w fazę realizacji. Pani Krueger zaś, nawet gdyby chciała, nie mogła już zatrzymać biegu wydarzeń.
A potem wypowiedział jej imię; w sposób, od którego niemalże odwykła, czego nie chciała przyznać nawet przed samą sobą. Bo nigdy nie powinna zapominać tego, jak brzmi ono w centrum lepkiego z gorąca Londynu. Jak brzmi w garderobie, w której przygrywał koncert smyczkowy, tam, gdzie nie dosięga wzrok jej męża, gdzie wreszcie wszystko jest tak, jak należy, bez jego chorobliwej wręcz kontroli. Tak właśnie powinno wybrzmiewać wśród ulic miasta, przelatywać od jednego słuchacza do drugiego, by wreszcie dolecieć do niej prawie nierozszyfrywalnym zlepkiem.
— Według tego, co mówiłeś wcześniej — przyjaźnie oraz Shropshire — on również mógł dostrzec pewien rys drapieżności, który odbił się w jasnych zwierciadłach oczu i opadł na moment na wargach. W uśmiechu błysnęły białe zęby, bo choć Valerie od samego przekroczenia progu przez Corneliusa podskórnie czuła, że to nie ona będzie rozdawać karty tego wieczoru, nie zamierzała łatwo oddać mu pola.
O reputacji. A więc o to chodziło. Reputacja była wszystkim i niczym, początkiem i końcem; siłą, która pchała jej losy do życia. Delikatne ściśnięcie żołądka towarzyszyło kolejnemu poblednięciu uśmiechu. Dla reputacji oddzielono ją od chłopca o smutnych oczach, dla reputacji wydano za Kruegera, reputację stawiała jako stawkę swego sukcesu w podłym, artystycznym hazardzie.
Gdy począł mówić po niemiecku, frazy tak dobrze znane, że ich brzmienie wypełniło pokój niespokojnym rodzajem nerwowej wibracji, prawy kącik ust śpiewaczki uniósł się zdecydowanie wyżej. Sallow znał tego rodzaju uśmiechy. Był nie tylko doświadczonym politykiem, ale i człowiekiem. Wiedział, jak reagowały jego ofiary, które spodziewały się ataku, a i tak nie potrafiły nic z tym zrobić.
Nić kontaktu wzrokowego przerwała się nagle, gdy Valerie jeszcze raz się odwróciła. Gwałtowność ruchu poruszyła perłami, które otarły się o krawędź szaty mężczyzny, może i uderzyły w tors. Bukiet róż spoczął na toaletce, zaś w lewej dłoni kobiety pojawiła się różdżka. Bez słowa raz jeszcze przestąpiła cały dzielący ich dystans.
Koniec różdżki znalazł się niebezpiecznie blisko szyi kobiety, która uniosła podbródek nieco wyżej, dodatkowo ją eksponując. Drobna dłoń odnalazła drugą, większą, którą przytknęła do rozgrzanej od występu skóry. Różdżka przesuwała się powoli, od prawego obojczyka w kierunku lewego ucha. Wraz za nią prowadzona przez Valerie dłoń Corneliusa, który pod swymi palcami mógł wyczuć — jeżeli jeszcze nie dojrzał — blednącą, cienką bliznę.
Nie miała zamiaru ustąpić. Coś w jej spojrzeniu mówiło, że pomimo posiadania przez Corneliusa informacji zdolnych skompromitować ją prawdopodobnie do końca życia, pomimo tego, że posiadł wiedzę o jednej z jej krzywd, którą na własnych warunkach podzieliła się wyłącznie z braćmi, zachowała zimną krew oraz — co ważniejsze — własną dumę.
— Nur ich kann dein Leben beenden — znów szept. Po zakończeniu zdejmowania maskującego zaklęcia dłoń trzymająca różdżkę opadła swobodnie w dół ciała. — Denn ich bin dein rechtmäßiger Ehemann.
Opuszki palców Corneliusa zatrzymały się na aorcie szyjnej Valerie. I tam pragnęła przytrzymać je jeszcze kilka chwil, może do czasu protestu ze strony mężczyzny. Gdy przestąpiła ostatni krok, nie dzieliło ich więcej niż kilka centymetrów.
— Urodziłam mu córkę, Corneliusie. Nie powinieneś zakładać, że nie wiem, o czym mówisz — wreszcie przez swobodę szeptu przedostał się jeden, drobny dzwonek smutku. — Zdradzisz mi jednak, w imię rodzinnych stosunków, do czego zmierzasz?
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wciąż wyginał wargi w spokojnym, pozowanym uśmiechu, z pozoru nie zważając na jej pytanie. Tylko oczy błyszczały, jak żar na stali, jak roziskrzony słońcem zmrożony śnieg, jak jadeit z rodzinnego pierścienia zaręczynowego Sallowów.
-Och. - powtórzył łagodnie, sygnalizując, że nie zamierza odpowiadać ani rozwijać myśli, jeszcze nie. Gra toczyła się swoim tempem - na razie zyskał jej zainteresowanie i rozbudził ciekawość, a o to mu chodziło.
Jej imię tak miękko układało się na języku, ale sama przypomniała mu o tym, co bardziej surowe. O hrabstwie, które kojarzyło się z lodowatym wiatrem i które w porównaniu do stolicy było nieoszlifowanym diamentem.
-Shropshire? Nadal je… pamiętasz? Tyle lat spędziłaś za granicą, Valerie. - uniósł lekko lewą brew, jakby był zaskoczony, choć chyba nie był, nie do końca. Tym razem, chyba w ramach eksperymentu - jakby tylko próbował, jak nieznanych czekoladek w nowej bombonierce - wypowiedział jej imię w rodzimym akcencie, z wyraźnie zaakcentowanymi „V” i „r” i spłyconym „l”, które tak miękko zaokrąglało się w londyńskiej wersji.
Obydwa warianty brzmiały pociągająco, nie mógł się zdecydować. Odruchowo błysnął w uśmiechu zębami, choć ten rodzaj uśmiechu rezerwował tylko dla Septimusa - tak, jakby pogrzebał tamtą drapieżną i chaotyczną wersję siebie za milionem masek, zdejmowanych tylko dla najlepszego przyjaciela z lat młodzieńczych, dla kogoś, kto pamiętał Corneliusa zanim ten zaczął robić oszałamiającą karierę i wsiąkł w świat pozorów.
Zgodnie z przewidywaniami, kolejne słowa ją zakłuły - widział, jak ambicja ulatuje z niej jak z przekłutego balonika, jak uśmiech staje się cieniem, a w oczach pojawia się niepewność.
Wbrew jego przewidywaniom, nie spytała, skąd wiedział. Wbił w nią przenikliwe spojrzenie - ale chyba nie miałaby się skąd domyślić, chyba nie od Septimusa? Zdumiewające, kobieta, która ceni reputację bardziej od pokusy poddania się ciekawości.
Róże wylądowały na toaletce, perły niemalże uderzyły go w obojczyk, poruszała się energicznie i gwałtownie, jakby maska spokoju również opadła. Wstrzymał oddech, ciekaw, do czego to zmierza. Zamrugał, gdy sięgnęła po różdżkę, żałując, że nie uczynił zawczasu tego samego. Jakże był ciekaw jej emocji, jakże pragnąłby je odczytać. Właściwie, nie wiedział, czemu nie pomyślał o tym już, gdy zaczął rozmowę - co go powstrzymywało. Mglista lojalność wobec wspólnych przyjaciół? Nie, to mało prawdopodobne - Deirdre oduczyła go lojalności i resztek podobnych ideałów. Tak czy siak, było za późno - zanim zdążył sięgnąć do kieszeni płaszcza, to Valerie sięgnęła po jego dłoń. Chłodne palce dotknęły rozpalonej skóry, wzrok podążał za różdżką, wzdłuż bladej blizny. Przełknął ślinę, pamietając, że Krueger zaciskał dłonie w tym samym miejscu, że czuł to… że tamta kobieta czuła to ze strachem spanikowanego zwierzęcia. Jak czuła się wtedy Valerie?
Nie znał niemieckiego, ale rozumiał sens słów, chyba. Pamiętał, co czuł, gdy spoglądał na świat oczyma tamtej dziwki.
Świat zamarł na moment, a ona puściła wreszcie jego dłoń, ale on nie opuścił ręki. Opuszkami palców nadal dotykał jej aorty, powoli - bardzo powoli, jakby bał się, że każdy mocniejszy dotyk i gwałtowniejszy ruch upodobni go do niego - zsunął dłoń na jej obojczyk, by wreszcie zacisnąć palce na jej ramieniu.
Przyciągnął Valerie lekko do siebie i skrócił ostatnie dzielące ich centymetry, by zastygnąć z ustami tuż przy jej uchu. Jasne włosy muskały jego nos i policzki i żałował, że nie może dostrzec jej spojrzenia, gdy wreszcie wyjaśni do czego zmierza.
-On dzisiaj umrze, Valerie. Prawdopodobnie już nie żyje. - wychrypiał. -Wiedzą tylko dwie - teraz trzy - osoby, a gdy policja zapuka wieczorem do Twoich drzwi, przekonująco udasz zaskoczoną i nieświadomą, że Twój koncert był naszym alibi. - szeptał wprost do jej ucha. Wokół brzmiała muzyka, a wyznanie zawisło tylko między nimi, jakby w tej chwili istnieli na świecie sami.
-Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, poderżną mu gardło nożem. - dodał, a w ledwo słyszalnym głosie mogła niemalże usłyszeć kpiący uśmiech. Drobny dodatek, wisienka na torcie, pomysł wzięty wprost z wykradzionego wspomnienia.
-Och. - powtórzył łagodnie, sygnalizując, że nie zamierza odpowiadać ani rozwijać myśli, jeszcze nie. Gra toczyła się swoim tempem - na razie zyskał jej zainteresowanie i rozbudził ciekawość, a o to mu chodziło.
Jej imię tak miękko układało się na języku, ale sama przypomniała mu o tym, co bardziej surowe. O hrabstwie, które kojarzyło się z lodowatym wiatrem i które w porównaniu do stolicy było nieoszlifowanym diamentem.
-Shropshire? Nadal je… pamiętasz? Tyle lat spędziłaś za granicą, Valerie. - uniósł lekko lewą brew, jakby był zaskoczony, choć chyba nie był, nie do końca. Tym razem, chyba w ramach eksperymentu - jakby tylko próbował, jak nieznanych czekoladek w nowej bombonierce - wypowiedział jej imię w rodzimym akcencie, z wyraźnie zaakcentowanymi „V” i „r” i spłyconym „l”, które tak miękko zaokrąglało się w londyńskiej wersji.
Obydwa warianty brzmiały pociągająco, nie mógł się zdecydować. Odruchowo błysnął w uśmiechu zębami, choć ten rodzaj uśmiechu rezerwował tylko dla Septimusa - tak, jakby pogrzebał tamtą drapieżną i chaotyczną wersję siebie za milionem masek, zdejmowanych tylko dla najlepszego przyjaciela z lat młodzieńczych, dla kogoś, kto pamiętał Corneliusa zanim ten zaczął robić oszałamiającą karierę i wsiąkł w świat pozorów.
Zgodnie z przewidywaniami, kolejne słowa ją zakłuły - widział, jak ambicja ulatuje z niej jak z przekłutego balonika, jak uśmiech staje się cieniem, a w oczach pojawia się niepewność.
Wbrew jego przewidywaniom, nie spytała, skąd wiedział. Wbił w nią przenikliwe spojrzenie - ale chyba nie miałaby się skąd domyślić, chyba nie od Septimusa? Zdumiewające, kobieta, która ceni reputację bardziej od pokusy poddania się ciekawości.
Róże wylądowały na toaletce, perły niemalże uderzyły go w obojczyk, poruszała się energicznie i gwałtownie, jakby maska spokoju również opadła. Wstrzymał oddech, ciekaw, do czego to zmierza. Zamrugał, gdy sięgnęła po różdżkę, żałując, że nie uczynił zawczasu tego samego. Jakże był ciekaw jej emocji, jakże pragnąłby je odczytać. Właściwie, nie wiedział, czemu nie pomyślał o tym już, gdy zaczął rozmowę - co go powstrzymywało. Mglista lojalność wobec wspólnych przyjaciół? Nie, to mało prawdopodobne - Deirdre oduczyła go lojalności i resztek podobnych ideałów. Tak czy siak, było za późno - zanim zdążył sięgnąć do kieszeni płaszcza, to Valerie sięgnęła po jego dłoń. Chłodne palce dotknęły rozpalonej skóry, wzrok podążał za różdżką, wzdłuż bladej blizny. Przełknął ślinę, pamietając, że Krueger zaciskał dłonie w tym samym miejscu, że czuł to… że tamta kobieta czuła to ze strachem spanikowanego zwierzęcia. Jak czuła się wtedy Valerie?
Nie znał niemieckiego, ale rozumiał sens słów, chyba. Pamiętał, co czuł, gdy spoglądał na świat oczyma tamtej dziwki.
Świat zamarł na moment, a ona puściła wreszcie jego dłoń, ale on nie opuścił ręki. Opuszkami palców nadal dotykał jej aorty, powoli - bardzo powoli, jakby bał się, że każdy mocniejszy dotyk i gwałtowniejszy ruch upodobni go do niego - zsunął dłoń na jej obojczyk, by wreszcie zacisnąć palce na jej ramieniu.
Przyciągnął Valerie lekko do siebie i skrócił ostatnie dzielące ich centymetry, by zastygnąć z ustami tuż przy jej uchu. Jasne włosy muskały jego nos i policzki i żałował, że nie może dostrzec jej spojrzenia, gdy wreszcie wyjaśni do czego zmierza.
-On dzisiaj umrze, Valerie. Prawdopodobnie już nie żyje. - wychrypiał. -Wiedzą tylko dwie - teraz trzy - osoby, a gdy policja zapuka wieczorem do Twoich drzwi, przekonująco udasz zaskoczoną i nieświadomą, że Twój koncert był naszym alibi. - szeptał wprost do jej ucha. Wokół brzmiała muzyka, a wyznanie zawisło tylko między nimi, jakby w tej chwili istnieli na świecie sami.
-Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, poderżną mu gardło nożem. - dodał, a w ledwo słyszalnym głosie mogła niemalże usłyszeć kpiący uśmiech. Drobny dodatek, wisienka na torcie, pomysł wzięty wprost z wykradzionego wspomnienia.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To zabawne, jak prosto było czytać z tego, co się nie wydarzyło. Zazwyczaj, gdy pozwalała sobie na podobne gry, jej przeciwnicy bardzo prędko zdradzali się ze swymi zamiarami. Słowem lub gestem, ale każdy, bez wyjątku wreszcie wyrażał się zdecydowanie zbyt jasno, by mogła to nieświadomie pominąć. Valerie była zdolnym obserwatorem; wiedziała czego szukać w reakcjach mężczyzn, bo choć uproszczenia bardzo często były krzywdzące, prawdą było również to, że większość z nich dzieliła ten sam zestaw reakcji.
Tymczasem Cornelius znów nie zawodził. Podniósł poprzeczkę wyżej, lecz nie zbyt wysoko, by pani Krueger nie mogła go przejrzeć. Głośniej mówiła restrykcja, wszystkie słowa, które utykały w gardłach, gesty niezdolne do pojawienia się, bo oboje trzymali się mocno we wciąż wygodnych, narzuconych sobie samym granicach.
— Tłumaczyłam jedno z twych przemówień — zdaje się, że całe wieki temu, choć tak naprawdę nie minęły jeszcze nawet trzy pełne lata; przypomnienie wizyty w Berlinie, powiewu świeżości i kolejnego mrozu szarości Shropshire wymieszanego z londyńską elegancją przywiało na jej twarz wyraz dziwnego, niemalże nieprzystającego do okoliczności rozmarzenia. Pamiętasz?, zdawały się pytać skrzące w półmroku pomieszczenia oczy, którymi sunęła po ostrych rysach twarzy stojącego przed nią mężczyzny. W tym słabym oświetleniu wydawały się łagodniejsze, choć to spojrzenie podobne skrzącej stali, równie chłodne co niebezpieczne, odpowiedzialne było za to, że tak chętnie skupiała na nim swoją uwagę. Umyślnie lub nie sprawiał wrażenie człowieka, którego dla własnego bezpieczeństwa lepiej było nie ignorować. — Tak pięknie mówiłeś o naszej ojczyźnie, że serce obywatelki Anglii nie mogło o niej zapomnieć.
Odsłonienie ust w uśmiechu oznaczało kolejny już bliźniaczy gest. Tańczyli do jednej melodii i choć wciąż czasami szarpali się o dominację (nie wprost, nie fizycznie, byli bowiem znacznie ponad to; ludzie kultury i prezencji nie posuwali się nigdy do tak niskich zagrywek), Valerie czuła, że w jej interesie będzie pozwolenie Rzecznikowi na poprowadzenie rozmowy w obranym przez niego kierunku. Może to intuicja, może typowa dla kobiet skaza ciekawości. Granice bezpiecznej pruderyjności przekroczył w momencie wejścia do garderoby bez uprzedniej zgody. Cokolwiek miało stać się dalej, obkupione musiało zostać obopólnym milczeniem, przynajmniej przez jakiś czas. Śpiewaczka i polityk nie powinni chować się w garderobie przed wzrokiem męża tej pierwszej.
Kątem oka dostrzegła nerwowość przebijającą się przez mimikę i postawę jej gościa, gdy róże spoczęły na toaletce, a w ręku pojawiła się różdżka. W duchu uśmiechnęła się z kpiną, bo myśl, że ktoś taki jak Cornelius Sallow mógł bać się jej — tylko i wyłącznie śpiewaczki, nigdy wojowniczki, kobiety sztuki, nie jednej z dzikusek, których twarze zdobiły listy gończe — była niemal nierealna. A może wcale się nie bał? Może kierowała nim ostrożność, lata spędzone wśród fałszywych przyjaciół, wśród tych, którzy wdzięczność mierzyli w galeonach, przepitych i przejedzonych, może wydanych na jakiś niepotrzebny kaprys. A może pamiętał Septimusa, może już od niego dowiedział się, że artyści byli ludźmi wysokich emocji, że najczęściej zagłuszali podszepty logiki własnymi namiętnościami, które wyrzucać z siebie musieli przy każdej okazji. W innym wypadku już dawno utonęliby we wzburzonym morzu własnych odczuć.
Świat zamarł na moment, a dłoń Corneliusa pozostała na jej aorcie. Jeszcze przez kilka sekund. A potem ruszył w dół, opuszki palców sunęły po rozgrzanej skórze, zostawiały po sobie piekący, palący ślad, zaś Valerie wstrzymała oddech, gotowa była rozpuścić się pod jego dotykiem, choć wciąż był obcy, a gdzieś na krańcu świadomości dźwięczał strach, zduszone ciężką dłonią Kruegera krzyki.
Palce na ramieniu, ostatni krok, nieistniejąca odległość. Ciepły oddech tuż przy uchu, gdy nachylał się nad nim do zachrypniętego szeptu. Zamiast obawiać się tego, co usłyszy, co według Sallowa konstytuowało taką bliskość, przymknęła oczy; nie pachniał alkoholem, nie wyczuwała nawet gryzących nut tytoniu. Tylko zapach perfum, choć nie tych samych, które pamiętała z Berlina.
Zwierciadło pozorów pękło nieodwracalnie. Grali w otwarte karty.
— Corneliusie — rodzinny akcent, mocne "c", "r", spłaszczone "l". — Przekonaj mnie, dlaczego kochająca żona nie miałaby w tej chwili podnieść alarmu, że właśnie sam Rzecznik Ministerstwa Magii przyznał się do zabójstwa jej męża? — głowa przekrzywiła się wreszcie w bok, udostępniając Corneliusowi wgląd w mimikę kobiety. Ta wydawała się wyjątkowo spokojna, jak na właśnie przekazane jej informacje. Co więcej, cień radości przemknął przez jej spojrzenie, ocieplając na moment lodowe iskry. Zupełnie tak, jakby przekazana wiadomość dała jej... ulgę? Prawa dłoń uniosła się wreszcie ku górze, wierzchem delikatnej skóry sunąc po ledwie kłującym od zarostu policzku.
— I to jeszcze taka przykra, bolesna śmierć. Nie macie dla niego litości? — retoryka pytania nie podlegała dyskusji. Przez ciepły szept przebijały się nutki ironii, bo Valerie Vanity igrała z ogniem. — Kto jeszcze?
Pytała oczywiście o personalia ostatniej z trzech zamieszanych w plan osób. Mogła nie wiedzieć, skąd ten człowiek wiedział o upodobaniach jej męża. Mogła milczeniem zbyć metodę egzekucji i jej wcześniejsze przygotowanie. Fakt, że jej własny występ stał się nagle alibi, że do planu została wmieszana wbrew swej woli. Chciała tylko wiedzieć, czy przebywający w dalszym ciągu na sali starszy brat miał jakiekolwiek pojęcie o tym, co działo się w głowie jego najlepszego przyjaciela.
Spoglądała na mężczyznę z cierpliwą pokorą, którą żony takich jak świętej pamięci Krueger opanowały do perfekcji.
Tymczasem Cornelius znów nie zawodził. Podniósł poprzeczkę wyżej, lecz nie zbyt wysoko, by pani Krueger nie mogła go przejrzeć. Głośniej mówiła restrykcja, wszystkie słowa, które utykały w gardłach, gesty niezdolne do pojawienia się, bo oboje trzymali się mocno we wciąż wygodnych, narzuconych sobie samym granicach.
— Tłumaczyłam jedno z twych przemówień — zdaje się, że całe wieki temu, choć tak naprawdę nie minęły jeszcze nawet trzy pełne lata; przypomnienie wizyty w Berlinie, powiewu świeżości i kolejnego mrozu szarości Shropshire wymieszanego z londyńską elegancją przywiało na jej twarz wyraz dziwnego, niemalże nieprzystającego do okoliczności rozmarzenia. Pamiętasz?, zdawały się pytać skrzące w półmroku pomieszczenia oczy, którymi sunęła po ostrych rysach twarzy stojącego przed nią mężczyzny. W tym słabym oświetleniu wydawały się łagodniejsze, choć to spojrzenie podobne skrzącej stali, równie chłodne co niebezpieczne, odpowiedzialne było za to, że tak chętnie skupiała na nim swoją uwagę. Umyślnie lub nie sprawiał wrażenie człowieka, którego dla własnego bezpieczeństwa lepiej było nie ignorować. — Tak pięknie mówiłeś o naszej ojczyźnie, że serce obywatelki Anglii nie mogło o niej zapomnieć.
Odsłonienie ust w uśmiechu oznaczało kolejny już bliźniaczy gest. Tańczyli do jednej melodii i choć wciąż czasami szarpali się o dominację (nie wprost, nie fizycznie, byli bowiem znacznie ponad to; ludzie kultury i prezencji nie posuwali się nigdy do tak niskich zagrywek), Valerie czuła, że w jej interesie będzie pozwolenie Rzecznikowi na poprowadzenie rozmowy w obranym przez niego kierunku. Może to intuicja, może typowa dla kobiet skaza ciekawości. Granice bezpiecznej pruderyjności przekroczył w momencie wejścia do garderoby bez uprzedniej zgody. Cokolwiek miało stać się dalej, obkupione musiało zostać obopólnym milczeniem, przynajmniej przez jakiś czas. Śpiewaczka i polityk nie powinni chować się w garderobie przed wzrokiem męża tej pierwszej.
Kątem oka dostrzegła nerwowość przebijającą się przez mimikę i postawę jej gościa, gdy róże spoczęły na toaletce, a w ręku pojawiła się różdżka. W duchu uśmiechnęła się z kpiną, bo myśl, że ktoś taki jak Cornelius Sallow mógł bać się jej — tylko i wyłącznie śpiewaczki, nigdy wojowniczki, kobiety sztuki, nie jednej z dzikusek, których twarze zdobiły listy gończe — była niemal nierealna. A może wcale się nie bał? Może kierowała nim ostrożność, lata spędzone wśród fałszywych przyjaciół, wśród tych, którzy wdzięczność mierzyli w galeonach, przepitych i przejedzonych, może wydanych na jakiś niepotrzebny kaprys. A może pamiętał Septimusa, może już od niego dowiedział się, że artyści byli ludźmi wysokich emocji, że najczęściej zagłuszali podszepty logiki własnymi namiętnościami, które wyrzucać z siebie musieli przy każdej okazji. W innym wypadku już dawno utonęliby we wzburzonym morzu własnych odczuć.
Świat zamarł na moment, a dłoń Corneliusa pozostała na jej aorcie. Jeszcze przez kilka sekund. A potem ruszył w dół, opuszki palców sunęły po rozgrzanej skórze, zostawiały po sobie piekący, palący ślad, zaś Valerie wstrzymała oddech, gotowa była rozpuścić się pod jego dotykiem, choć wciąż był obcy, a gdzieś na krańcu świadomości dźwięczał strach, zduszone ciężką dłonią Kruegera krzyki.
Palce na ramieniu, ostatni krok, nieistniejąca odległość. Ciepły oddech tuż przy uchu, gdy nachylał się nad nim do zachrypniętego szeptu. Zamiast obawiać się tego, co usłyszy, co według Sallowa konstytuowało taką bliskość, przymknęła oczy; nie pachniał alkoholem, nie wyczuwała nawet gryzących nut tytoniu. Tylko zapach perfum, choć nie tych samych, które pamiętała z Berlina.
Zwierciadło pozorów pękło nieodwracalnie. Grali w otwarte karty.
— Corneliusie — rodzinny akcent, mocne "c", "r", spłaszczone "l". — Przekonaj mnie, dlaczego kochająca żona nie miałaby w tej chwili podnieść alarmu, że właśnie sam Rzecznik Ministerstwa Magii przyznał się do zabójstwa jej męża? — głowa przekrzywiła się wreszcie w bok, udostępniając Corneliusowi wgląd w mimikę kobiety. Ta wydawała się wyjątkowo spokojna, jak na właśnie przekazane jej informacje. Co więcej, cień radości przemknął przez jej spojrzenie, ocieplając na moment lodowe iskry. Zupełnie tak, jakby przekazana wiadomość dała jej... ulgę? Prawa dłoń uniosła się wreszcie ku górze, wierzchem delikatnej skóry sunąc po ledwie kłującym od zarostu policzku.
— I to jeszcze taka przykra, bolesna śmierć. Nie macie dla niego litości? — retoryka pytania nie podlegała dyskusji. Przez ciepły szept przebijały się nutki ironii, bo Valerie Vanity igrała z ogniem. — Kto jeszcze?
Pytała oczywiście o personalia ostatniej z trzech zamieszanych w plan osób. Mogła nie wiedzieć, skąd ten człowiek wiedział o upodobaniach jej męża. Mogła milczeniem zbyć metodę egzekucji i jej wcześniejsze przygotowanie. Fakt, że jej własny występ stał się nagle alibi, że do planu została wmieszana wbrew swej woli. Chciała tylko wiedzieć, czy przebywający w dalszym ciągu na sali starszy brat miał jakiekolwiek pojęcie o tym, co działo się w głowie jego najlepszego przyjaciela.
Spoglądała na mężczyznę z cierpliwą pokorą, którą żony takich jak świętej pamięci Krueger opanowały do perfekcji.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Mówiłem o Anglii, nie o Shropshire. - odciął się z rozbawionym uśmiechem. Już zapomniałaś? - zdawał się pytać jego wyzywający wzrok, choć doskonale wiedział, że nie. Obydwoje mieli doskonałą pamięć. -Co jest teraz Twoją ojczyzną, Valerie? - wyszeptał, autentycznie ciekawy. Czy potrafiłabyś być angielską patriotką, rozpaczającą po nagłej utracie męża przez zbrodnię bestialskich mugoli?
Tańczyli w tej rozmowie dalej, w półsłówkach i uśmiechach i zbyt śmiałych spojrzeniach - aż na moment wypadali z rytmu, stracili równowagę, aż ich melodia - inna od kamuflażu, który wygrywał właśnie na gramofonie - raptownie umilkła. Uciszył muzykę niespodziewanym wyznaniem, odkrył karty, wywrócił szachownicę. Oczy miał otwarte, przyglądając się profilowi Valerie z przenikliwą niecierpliwością. Jak zareaguje? Choć przeżył już wiele - przeważnie w cudzych wspomnieniach - to nie był jeszcze świadkiem takiej sytuacji, nie wyznał jeszcze nikomu planowanego morderstwa, nie pomścił cudzej krzywdy. Był zbyt ostrożny, by samemu poddawać się zbrodniom w afekcie, był też zbyt interesowny, by zostać czyimkolwiek mścicielem - dla Valerie i Septimusa złamał wszystkie swoje reguły, ale pomysł nie był przecież jego. Artystyczna wizja należała do porywczego dyrygenta, a Cornelius pomagał przyjacielowi zrealizować ją metodycznie i rozsądnie. W przeciwnym razie Vanity jeszcze zadusiłby Kruegera gołymi rękami, a Sallow nie po to przywiązał się do jedynego w swoim życiu prawdziwego przyjaciela (miał ich wiele, ale każdemu podlizywał się dla korzyści - relacja z Septimusem, zawiązana zbyt wcześnie by stać się interesowną, wydawała się w tym kontekście wyjątkowo czysta), by odwiedzać go jedynie w Tower. Septimus chciał ją pomścić, ale czy ona również o tym fantazjowała - bezbronna, z pozoru bezsilna, ale będąca panią własnej wyobraźni?
Wstrzymał oddech - bez lęku, z fascynacją - przyglądając się jej twarzy. Znów podjęła grę, słowa - rzecz jasna - przeczyły mimice, tak jakby chciała mu udowodnić, że w istocie potrafi grać rolę zrozpaczonej żony.
-Przyznał? To tylko słowo przeciwko słowu, Valerie. - przypomniał z niekrytym rozbawieniem. Komu by uwierzyli, tutejszemu politykowi, czy niemalże cudzoziemce, zrozpaczonej do szaleństwa po śmierci męża? Nie musiał jej przecież tego tłumaczyć.
Zdał sobie sprawę, że oddycha nieco szybciej - tak jakby to jemu, nie jej, udzieliła się ekscytacja. Dłoń na policzku paliła, ale to na pewno nie to, ekscytował się przecież… niecodziennością tej sytuacji.
-Wydaje się odpowiednia, nieprawdaż? Ci, którzy igrają z ogniem, giną od ognia, a ci, którzy bawią się nożami… - wzruszył lekko ramionami, choć przez roziskrzone spojrzenie na krótki moment przemknął cień. Solas, biedny Solas, klątwa buchająca płomieniami, Jade o płomiennym spojrzeniu. Nienawidził ognia.
-Przecież wiesz, kto jeszcze. I wiesz, dla kogo wmieszałbym się w coś takiego. - uśmiechnął się łagodniej, na moment darując sobie kpinę. -Spokojnie, zostawiłem go w hallu z lampką szampana. Tam, gdzie wszyscy go zobaczą. - zapewnił, tak jakby czytał jej w myślach. Ale, co zadziwiające, dzisiaj nie musiał używać magii. Przysunął się jeszcze o krok, tak, że ciepłe oddechy splatały się a nosy niemalże stykały, przelotnie spojrzał na jej usta, a potem podniósł wzrok na jasne oczy.
Cierpliwe i pokorne, jak…
Przełknął ślinę. W przeciwieństwie do Valerie, wiedział jak to jest, stracić kogoś kochanego.
W przeciwieństwie do Valerie, nigdy nie nosił żałoby.
-Wyjedziesz na pogrzeb, przywdziejesz żałobną czerń, i zobaczymy się za pół roku, pani Vanity. Z niecierpliwością będę wyglądał kolejnego występu w karminowej sukni, a Anglia to teraz kraj nowych perspektyw. - wyszeptał, powracając do konkretów.
Tańczyli w tej rozmowie dalej, w półsłówkach i uśmiechach i zbyt śmiałych spojrzeniach - aż na moment wypadali z rytmu, stracili równowagę, aż ich melodia - inna od kamuflażu, który wygrywał właśnie na gramofonie - raptownie umilkła. Uciszył muzykę niespodziewanym wyznaniem, odkrył karty, wywrócił szachownicę. Oczy miał otwarte, przyglądając się profilowi Valerie z przenikliwą niecierpliwością. Jak zareaguje? Choć przeżył już wiele - przeważnie w cudzych wspomnieniach - to nie był jeszcze świadkiem takiej sytuacji, nie wyznał jeszcze nikomu planowanego morderstwa, nie pomścił cudzej krzywdy. Był zbyt ostrożny, by samemu poddawać się zbrodniom w afekcie, był też zbyt interesowny, by zostać czyimkolwiek mścicielem - dla Valerie i Septimusa złamał wszystkie swoje reguły, ale pomysł nie był przecież jego. Artystyczna wizja należała do porywczego dyrygenta, a Cornelius pomagał przyjacielowi zrealizować ją metodycznie i rozsądnie. W przeciwnym razie Vanity jeszcze zadusiłby Kruegera gołymi rękami, a Sallow nie po to przywiązał się do jedynego w swoim życiu prawdziwego przyjaciela (miał ich wiele, ale każdemu podlizywał się dla korzyści - relacja z Septimusem, zawiązana zbyt wcześnie by stać się interesowną, wydawała się w tym kontekście wyjątkowo czysta), by odwiedzać go jedynie w Tower. Septimus chciał ją pomścić, ale czy ona również o tym fantazjowała - bezbronna, z pozoru bezsilna, ale będąca panią własnej wyobraźni?
Wstrzymał oddech - bez lęku, z fascynacją - przyglądając się jej twarzy. Znów podjęła grę, słowa - rzecz jasna - przeczyły mimice, tak jakby chciała mu udowodnić, że w istocie potrafi grać rolę zrozpaczonej żony.
-Przyznał? To tylko słowo przeciwko słowu, Valerie. - przypomniał z niekrytym rozbawieniem. Komu by uwierzyli, tutejszemu politykowi, czy niemalże cudzoziemce, zrozpaczonej do szaleństwa po śmierci męża? Nie musiał jej przecież tego tłumaczyć.
Zdał sobie sprawę, że oddycha nieco szybciej - tak jakby to jemu, nie jej, udzieliła się ekscytacja. Dłoń na policzku paliła, ale to na pewno nie to, ekscytował się przecież… niecodziennością tej sytuacji.
-Wydaje się odpowiednia, nieprawdaż? Ci, którzy igrają z ogniem, giną od ognia, a ci, którzy bawią się nożami… - wzruszył lekko ramionami, choć przez roziskrzone spojrzenie na krótki moment przemknął cień. Solas, biedny Solas, klątwa buchająca płomieniami, Jade o płomiennym spojrzeniu. Nienawidził ognia.
-Przecież wiesz, kto jeszcze. I wiesz, dla kogo wmieszałbym się w coś takiego. - uśmiechnął się łagodniej, na moment darując sobie kpinę. -Spokojnie, zostawiłem go w hallu z lampką szampana. Tam, gdzie wszyscy go zobaczą. - zapewnił, tak jakby czytał jej w myślach. Ale, co zadziwiające, dzisiaj nie musiał używać magii. Przysunął się jeszcze o krok, tak, że ciepłe oddechy splatały się a nosy niemalże stykały, przelotnie spojrzał na jej usta, a potem podniósł wzrok na jasne oczy.
Cierpliwe i pokorne, jak…
Przełknął ślinę. W przeciwieństwie do Valerie, wiedział jak to jest, stracić kogoś kochanego.
W przeciwieństwie do Valerie, nigdy nie nosił żałoby.
-Wyjedziesz na pogrzeb, przywdziejesz żałobną czerń, i zobaczymy się za pół roku, pani Vanity. Z niecierpliwością będę wyglądał kolejnego występu w karminowej sukni, a Anglia to teraz kraj nowych perspektyw. - wyszeptał, powracając do konkretów.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Zawsze mówimy o Shropshire — odparła, a mimo uśmiechu, który wciąż tworzył zachwycający duet z karminem warg, w jej głosie rozbrzmiała następna nuta smutku. Zawsze wszystko zamykało się w tym okropnym Shropshire, w hrabstwie przesiąkniętym szarością, w hrabstwie, w którym nawet w lato równie parne jak to można było natknąć się na zeschnięte liście, które chrzęściły podle pod butami. Shropshire i jego północne niziny, rzeka Severn zwężająca się w Shrewsbury, Shropshire i piaskowce spod Haughmond Hill, Shropshire i sosnowe lasy ciągnące się przez południe, niewielkie skupiska domów, których nie można było nawet nazwać wioską bez ironicznego uśmiechu rozciągniętego na płótnach twarzy mówiącego. Shropshire, od którego nie dało się uciec.
Czy to w Londynie, czy w Berlinie.
— Nazwisko mam niemieckie, lecz mam nadzieję, że zauważyłeś, iż moje serce wciąż pompuje angielską krew — musiał zauważyć; jeszcze w Berlinie mógł nie przykładać wagi do tego, jak oczy jego tłumaczki rozbłyskały zaciekawieniem i prawdziwą radością życia, gdy raz po raz przemawiał w ich ojczystym języku. Jak ten sam blask gasł, gdy mimo utrzymania prawdziwie personalnego uśmiechu wypowiadała te same kwestie w języku obcym. Nie musiała wyciągać ku niemu ręki, niemal prosić o potwierdzenie, że zasługuje na uznanie jej za prawdziwą obywatelkę tego kraju. Więź łącząca ją z niesprecyzowanym bytem państwowości była momentami jedyną rzeczą, którą mogła mieć na własność, choć i tego jej kochany mąż próbował ją pozbawić. Powiedz, że zauważyłeś.
Czuła na sobie jego spojrzenie. Niecierpliwe i przenikliwe, a jednocześnie takie inne od tych, którymi obdarzali ją... inni. W tej niecierpliwości kryły się wszystkie tajemnice zawieszone przez niego wysoko ponad jej głową, ponad możliwościami dosięgnięcia bez j e g o pomocy. Czy rozczarowała go utrzymaniem ślicznego uśmiechu na wargach, niezbyt szerokiego, ale znacznie szczęśliwszego w swym wyrazie od tego, który przybrała na usta, gdy zaczęli rozmawiać w sposób niemalże bluźnierczy, raz jeszcze odsłaniając przed sobą wzajemnie skazy swego urodzenia? A może zauważył, że jego dotyk wywołał drobny dreszcz, jakby nagle zrobiło się zimno. Jakby nagle zrobiło się zimno i jedynym źródłem ciepła pozostał wyłącznie on, stąd Valerie — niemalże odruchowo, choć w ich dzisiejszym spotkaniu brakło miejsca na odruchy i przypadki — przysunęła się do niego bliżej, krucha kobieca sylwetka wsparła się o silne męskie ciało.
— Nie doceniasz mnie, Corneliusie — bo nie musiał. Wieść, którą przekazywał była zdecydowanie zbyt dobra, by karać wysłańca.
Stanęła na czubkach palców, jakby pragnęła sięgnąć jeszcze wyżej, może nawet z nim. Gdzie zarysowali granicę? Czy na jednym człowieku, którego obecność przynosiła wyłącznie niekończące się pasmo bólu? Czy może pomiędzy surowym spojrzeniem zielonych oczu a ostrością wejrzenia w barwach jasnego błękitu rodził się właśnie pakt, że nie zatrzymają się nigdy, że sięgną razem gwiazd, zupełnie tak, jak Valerie sięgała teraz do twarzy wybawiciela, choć nie wychodziła poza ostatnie granice bez wyraźnego przyzwolenia?
Była przecież tylko kobietą. Puchem marnym. A przed sobą miała człowieka, który w tym samym planie mógł ofiarować jej nowe życie lub zniszczyć resztki starego. I ją razem z nim.
— A to błąd. Odkąd pierwszy raz na mnie spojrzałeś, wiedziałam, że kiedyś wystawisz mnie na próbę — różdżka z lewej ręki wsunęła się w niedostrzegalną do tej pory kieszeń w jednym z marszczeń sukni. Druga z dłoni oparła się na ramieniu Corneliusa, gdy drżące w ekscytacji wargi kobiety zetknęły się z płatkiem jego ucha. — Przygotowałam się.
Po ciepłym szepcie prędko nie było śladu. Valerie opadła miękko na całe stopy, w dalszym ciągu przyglądając się uważnie swemu rozmówcy. Mówił o ogniu, nożach... Dym pozostający po płomieniach wgryzał się nieprzyjemnie w nozdrza, krew kalała wszystko, co czyste. Żadna z tych alegorii nie potrafiła się podobać. Jak na złość wybrał dwoje z najbardziej znienawidzonych przez Vanity przykładów.
Aż wreszcie odetchnęła z ulgą. Maska pękła zupełnie, gdy wspomniał o kimś z lampką szampana w hallu. Spięte dotąd ramiona rozluźniły się, a ona była skłonna go pocałować. Teraz, w tej chwili. Nie wiedziała tylko, czy dziękczynnie, czy z ekscytacji nowym, czy może z niewytłumaczalnej pasji. Pragnienia spełnienia marzenia, dopełnienia rzeczywistości, na którą nie powinna tyle czekać, na którą nie powinna zasługiwać w tak bolesny sposób.
Wahanie trwało ułamek sekundy. Nie. Prawdopodobnie już była wdową. A Cornelius przełykał ślinę, powracał do meritum. Nie powinniśmy. Nie teraz.
— Dziękuję za róże, panie Sallow — nagłe rozbrzmienie miękkiego, londyńskiego akcentu przywróciło ich do początku rozmowy. Dłoń zsunęła się z policzka Corneliusa, opuszki przesunęły się po szyi, dotarły do krawędzi modnej szaty. Aż wreszcie odsunęły się — powoli, gdzieś na skraju świadomości można było zważyć, że całkiem niechętnie — by smukłe palce zdolne były chwycić wciąż zsunięte ramię sukienki. Ramię, które powróciło na swe miejsce. Jeszcze chwilę musiała być panią Krueger. — Zdaje się, że jest pan wyczekiwany na sali — wymowne spojrzenie na drzwi dawało sygnał do skończenia rozmowy.
— Dołączę do pana za pół roku.
| z/t x2
Czy to w Londynie, czy w Berlinie.
— Nazwisko mam niemieckie, lecz mam nadzieję, że zauważyłeś, iż moje serce wciąż pompuje angielską krew — musiał zauważyć; jeszcze w Berlinie mógł nie przykładać wagi do tego, jak oczy jego tłumaczki rozbłyskały zaciekawieniem i prawdziwą radością życia, gdy raz po raz przemawiał w ich ojczystym języku. Jak ten sam blask gasł, gdy mimo utrzymania prawdziwie personalnego uśmiechu wypowiadała te same kwestie w języku obcym. Nie musiała wyciągać ku niemu ręki, niemal prosić o potwierdzenie, że zasługuje na uznanie jej za prawdziwą obywatelkę tego kraju. Więź łącząca ją z niesprecyzowanym bytem państwowości była momentami jedyną rzeczą, którą mogła mieć na własność, choć i tego jej kochany mąż próbował ją pozbawić. Powiedz, że zauważyłeś.
Czuła na sobie jego spojrzenie. Niecierpliwe i przenikliwe, a jednocześnie takie inne od tych, którymi obdarzali ją... inni. W tej niecierpliwości kryły się wszystkie tajemnice zawieszone przez niego wysoko ponad jej głową, ponad możliwościami dosięgnięcia bez j e g o pomocy. Czy rozczarowała go utrzymaniem ślicznego uśmiechu na wargach, niezbyt szerokiego, ale znacznie szczęśliwszego w swym wyrazie od tego, który przybrała na usta, gdy zaczęli rozmawiać w sposób niemalże bluźnierczy, raz jeszcze odsłaniając przed sobą wzajemnie skazy swego urodzenia? A może zauważył, że jego dotyk wywołał drobny dreszcz, jakby nagle zrobiło się zimno. Jakby nagle zrobiło się zimno i jedynym źródłem ciepła pozostał wyłącznie on, stąd Valerie — niemalże odruchowo, choć w ich dzisiejszym spotkaniu brakło miejsca na odruchy i przypadki — przysunęła się do niego bliżej, krucha kobieca sylwetka wsparła się o silne męskie ciało.
— Nie doceniasz mnie, Corneliusie — bo nie musiał. Wieść, którą przekazywał była zdecydowanie zbyt dobra, by karać wysłańca.
Stanęła na czubkach palców, jakby pragnęła sięgnąć jeszcze wyżej, może nawet z nim. Gdzie zarysowali granicę? Czy na jednym człowieku, którego obecność przynosiła wyłącznie niekończące się pasmo bólu? Czy może pomiędzy surowym spojrzeniem zielonych oczu a ostrością wejrzenia w barwach jasnego błękitu rodził się właśnie pakt, że nie zatrzymają się nigdy, że sięgną razem gwiazd, zupełnie tak, jak Valerie sięgała teraz do twarzy wybawiciela, choć nie wychodziła poza ostatnie granice bez wyraźnego przyzwolenia?
Była przecież tylko kobietą. Puchem marnym. A przed sobą miała człowieka, który w tym samym planie mógł ofiarować jej nowe życie lub zniszczyć resztki starego. I ją razem z nim.
— A to błąd. Odkąd pierwszy raz na mnie spojrzałeś, wiedziałam, że kiedyś wystawisz mnie na próbę — różdżka z lewej ręki wsunęła się w niedostrzegalną do tej pory kieszeń w jednym z marszczeń sukni. Druga z dłoni oparła się na ramieniu Corneliusa, gdy drżące w ekscytacji wargi kobiety zetknęły się z płatkiem jego ucha. — Przygotowałam się.
Po ciepłym szepcie prędko nie było śladu. Valerie opadła miękko na całe stopy, w dalszym ciągu przyglądając się uważnie swemu rozmówcy. Mówił o ogniu, nożach... Dym pozostający po płomieniach wgryzał się nieprzyjemnie w nozdrza, krew kalała wszystko, co czyste. Żadna z tych alegorii nie potrafiła się podobać. Jak na złość wybrał dwoje z najbardziej znienawidzonych przez Vanity przykładów.
Aż wreszcie odetchnęła z ulgą. Maska pękła zupełnie, gdy wspomniał o kimś z lampką szampana w hallu. Spięte dotąd ramiona rozluźniły się, a ona była skłonna go pocałować. Teraz, w tej chwili. Nie wiedziała tylko, czy dziękczynnie, czy z ekscytacji nowym, czy może z niewytłumaczalnej pasji. Pragnienia spełnienia marzenia, dopełnienia rzeczywistości, na którą nie powinna tyle czekać, na którą nie powinna zasługiwać w tak bolesny sposób.
Wahanie trwało ułamek sekundy. Nie. Prawdopodobnie już była wdową. A Cornelius przełykał ślinę, powracał do meritum. Nie powinniśmy. Nie teraz.
— Dziękuję za róże, panie Sallow — nagłe rozbrzmienie miękkiego, londyńskiego akcentu przywróciło ich do początku rozmowy. Dłoń zsunęła się z policzka Corneliusa, opuszki przesunęły się po szyi, dotarły do krawędzi modnej szaty. Aż wreszcie odsunęły się — powoli, gdzieś na skraju świadomości można było zważyć, że całkiem niechętnie — by smukłe palce zdolne były chwycić wciąż zsunięte ramię sukienki. Ramię, które powróciło na swe miejsce. Jeszcze chwilę musiała być panią Krueger. — Zdaje się, że jest pan wyczekiwany na sali — wymowne spojrzenie na drzwi dawało sygnał do skończenia rozmowy.
— Dołączę do pana za pół roku.
| z/t x2
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
57 - One good deed
Szybka odpowiedź