Główne wejście II
AutorWiadomość
Główne wejście
W miesiące ciepłe pięknie zazielenione i zapraszające różnorodnymi barwami i zapachami, wejście główne Zajazdu służy zarówno stałym mieszkańcom jak i gościom. Tabliczka na nich informuje o zamknięciu lub otwarciu zajazdu, chociaż rzadko zdarza się, aby nikogo w środku budynku nie było. A nawet jeśli - śmiało można przysiąść na pobliskim murku czy też nieopodal znajdującej się ławce i zachwycić się zadbanym ogrodem.
love makes you happy in a house where
love is made
love is made
Śniegi już topniały, zima nie była już tak uciążliwa. Cynthia miała nadzieję, że wiosna zacznie się piękną pogodą, że plony powoli zaczną kiełkować, a podwórko zielenić - że wszystko będzie w porządku. Ludzie również jakby zaczynali się budzić z zimowego snu, wychodząc coraz częściej i chętniej, również wizytując w zajeździe. Po tym wszystko co złe, miała szczerą nadzieję, że będzie choć odrobinę lepiej i że wiosna nie przyniesie znów krwawych wieści.
Dopiero pora obiadowa mijała, jej synowie pomagali na sali, a sama przechadzała się między stołami, aby odebrać brudne naczynia do kuchni. Również zerkała w stronę drzwi czy jacyś nowi niezapowiedziani goście przypadkiem znów się nie pojawiali. Wciąż nie było takiego ruchu jak jeszcze przed wojną, ale powoli było lepiej. Kilka znajomych, ale również i kilka nowych twarzy witało w progu zajazdu, a ona mogła ich obsługiwać, wymienić kilka słów i zdań, dowiedzieć się jak inni radzili sobie w ciągu zimy jak i wojny. Nie było łatwo, nikomu, ale cieszyła się za każdym razem, kiedy ktoś odwiedzał zajazd i mógł choć na chwilę odpocząć od swoich zmartwień.
Zauważyła wysoką sylwetkę chłopca, choć może raczej już młodego mężczyzny, którego bardzo dobrze przecież znała. Nie był w końcu gościem w zajeździe pierwszy raz! Ale od razu dostrzegła, że coś było nie w porządku. Nic dziwnego, że w momencie do niego ruszyła, wyraźnie zmartwiona, zaraz obejmując go za ramię i wciągając do wnętrza zajazdu, prowadząc dość szybko na kuchnię, aby tam mieli nieco prywatności. W końcu Castor wyraźnie potrzebował w tym momencie uwagi.
- Dziecko drogie, co się dzieje? No już, już, spokojnie, spokojnie. Wszystko zaraz mi opowiesz, dobrze? Już, już. Zjesz coś? Ciasteczka, może obiadu? Napijesz się czegoś? - zaproponowała z uśmiechem, zaraz delikatnie głaszcząc go po włosach, kiedy tylko usadowiła go na krześle przy stole.
W kuchni roiło się od zapachów, w zlewie szczotka i gąbka szorowały brudne naczynia, zupa wciąż spokojnie bulgotała na ogniu. Do tego mróz z zewnątrz wydawał się nie docierać do środka - było przyjemnie, ciepło i domowo. Lekki szum z sali również nie był rozpraszający, zapewniał że zaraz za ścianą obok ktoś był. Całe to miejsce wydawało się tętnić życiem, ale nie w ten szalony i prędki sposób - bardziej jak spacer przy rzece, piknik w lesie. Coś, przy czym czas płynął powoli i można było odetchnąć na kilka chwil.
Przysunęła zaraz drugie krzesło zajmując na nim miejsce. Zaraz też wyciągnęła różdżkę, aby posłać po zastawę, po coś do picia. W końcu trzeba było ugościć Castora, tym bardziej że ten wyraźnie potrzebował dzisiaj wsparcia, i pomocy. Nie pamiętała, żeby przyszedł kiedykolwiek w podobnym stanie...
-Co się dzieje? Potrzebujesz zostać kilka dni? Mamy wolne pokoje, wiesz o tym, prawda? No już, już... Możesz zostać tak długo jak tylko możesz... - zapewniła z uśmiechem, zaraz przygarniając do siebie chłopca, aby przytulił się do niej.
love makes you happy in a house where
love is made
love is made
Nigdy nie spodziewał się, że będzie lecieć ze zmarłym na miotle z cholernego Cumberland do Somerset.
Przez całą Anglię.
A jednak zrobił to. Musiał zapewnić temu chłopakowi przynajmniej minimum godności. Gdy dopadli do niego przed Leśną Lecznicą, nie potrafił wydusić z siebie słowa. Nie musiał. Widzieli nie takie rzeczy, nie w takich rzeczach pomagał im na przełomie stycznia i lutego. Miał świadomość tego, że zostawia go w dobrych rękach, świadomość tego, że nawet odpowiednie, poprawne reakcje magiuzdrowiciela nie były w stanie uratować go przed pocałunkiem dementora.
Starał się mrugać krótko i prędko. Za każdym razem gdy zamykał oczy, widział oczy koloru chmurnego nieba wpatrujące się w przestrzeń, zamglone i puste.
Gdy głośniej pociągał nosem — wydawało mu się, że wciąż czuje zapach śmierci.
Wrócił do domu tylko po to, by się umyć. By zmyć z siebie reszki ziemi, resztki tego zapachu, resztki wspomnień. Michael zostawił mu na biurku kanapki — kolejne nietknięte, nie potrafił w siebie wcisnąć nic, nie tego przeklętego dnia. Przed wyjściem z domu podłożył talerz na środku kuchennego stołu. Miał szczęście — nikt go nie zatrzymywał, nie natknął się na nikogo, gdy wieczorem wzlatywał na miotle wysoko w niebo, gdy leciał w jedno z niewielu miejsc, które wciąż jeszcze oznaczał jako miejsca bezpieczne. Do gęstych lasów Lancashire, gdzie całą noc na przemian dygotał z zimna, wrzeszczał i płakał. Cały czas ściskał w ręku różdżkę, gotowy na... właściwie na co? Przecież nie potrafił obronić ani siebie, ani Vale, ani tego młodzieńca. A obiecał. Jak mógł? Jeszcze tyle mu brakowało, przecież... Przecież nie potrafił nad tym zapanować. Przez moment myślał, że powinien może pozwolić temu znajomemu ciepłu na przejęcie kontroli. Powinien wyszaleć się w wilczej formie, może znalazłby jakichś szmalcowników, albo chociaż jednego, może udaremniłby im coś, ale zamiast tego — może szczęśliwie — całą noc spędził po prostu w środku lasu, w przedwiośnie.
Nim zdołał się z niego wydostać, nim odnalazł drogę do Zajazdu, do ciepła, zdążył złamać mur, który nie pozwalał mu płakać. Zdążyła być pora obiadowa, a on stanął w drzwiach — na dwóch patykach chudych nóg, blady, dygoczący, z rozchylonymi sinymi wargami i zachrypnięty — poszukując spojrzeniem czegokolwiek, na czym mógłby spocząć.
Odnalazły go ciepłe dłonie cioci Cynthii. Ukłuło uczucie żalu, że powinien ją odwiedzać częściej, w lepszym humorze, nie jak teraz.
— Ciociu... — ochrypły szept nie obronił się przed załamaniem głosu. Próbował się uśmiechnąć, ale w tym samym momencie z lewego oka spłynęła jedna łza, później kolejne. Już z obu oczu. Drżące dłonie ułożył powoli na jej ramionach, na rękawie sukienki, czy tam koszuli lub swetra, nie do końca chciał rejestrować wszystkie impulsy. — Ciociu, ja przepraszam, że tak nagle...
Na ten moment musiało wystarczyć. Dał się odprowadzić do stołu, dał się usadzić. Schował twarz w dłoniach, gdy łokcie oparł o stół. Roiło się od zapachów, dla zwykłych nosów były to zapachy pewnie miłe, przywodzące na myśl domową atmosferę, ale Castorowi przeszkadzały, kręciły w nosie, zmuszały do wzięcia głębszego oddechu ustami. Niekoniecznie zwracał uwagę na to, co działo się wokół niego, choć to znowu błąd.
Dał się natomiast przyciągnąć i w momencie rozkleił się jak małe dziecko. Przygarbiony, wychudzony, wtulił się odruchowo w ciepłą sylwetkę kobiety, policzek oparł mniej—więcej na wysokości jej mostka i już nie potrafił się powstrzymać. Dreszcze raz za razem targały słabym ciałem, kościste palce zacisnęły się na fartuchu. Potrzebował chwili.
— Ciociu... — Cynthia wiedziała, że nie tak dawno temu Castor pochował ukochaną mamę. Czyżby wreszcie emocje puściły? Potrzebował wsparcia tak mocno, że postanowił w jego poszukiwaniu wyruszyć aż do Lancashire? — Nie, nie zostanę... Niech się cio—ocia... Nie kłopocze...
Przez całą Anglię.
A jednak zrobił to. Musiał zapewnić temu chłopakowi przynajmniej minimum godności. Gdy dopadli do niego przed Leśną Lecznicą, nie potrafił wydusić z siebie słowa. Nie musiał. Widzieli nie takie rzeczy, nie w takich rzeczach pomagał im na przełomie stycznia i lutego. Miał świadomość tego, że zostawia go w dobrych rękach, świadomość tego, że nawet odpowiednie, poprawne reakcje magiuzdrowiciela nie były w stanie uratować go przed pocałunkiem dementora.
Starał się mrugać krótko i prędko. Za każdym razem gdy zamykał oczy, widział oczy koloru chmurnego nieba wpatrujące się w przestrzeń, zamglone i puste.
Gdy głośniej pociągał nosem — wydawało mu się, że wciąż czuje zapach śmierci.
Wrócił do domu tylko po to, by się umyć. By zmyć z siebie reszki ziemi, resztki tego zapachu, resztki wspomnień. Michael zostawił mu na biurku kanapki — kolejne nietknięte, nie potrafił w siebie wcisnąć nic, nie tego przeklętego dnia. Przed wyjściem z domu podłożył talerz na środku kuchennego stołu. Miał szczęście — nikt go nie zatrzymywał, nie natknął się na nikogo, gdy wieczorem wzlatywał na miotle wysoko w niebo, gdy leciał w jedno z niewielu miejsc, które wciąż jeszcze oznaczał jako miejsca bezpieczne. Do gęstych lasów Lancashire, gdzie całą noc na przemian dygotał z zimna, wrzeszczał i płakał. Cały czas ściskał w ręku różdżkę, gotowy na... właściwie na co? Przecież nie potrafił obronić ani siebie, ani Vale, ani tego młodzieńca. A obiecał. Jak mógł? Jeszcze tyle mu brakowało, przecież... Przecież nie potrafił nad tym zapanować. Przez moment myślał, że powinien może pozwolić temu znajomemu ciepłu na przejęcie kontroli. Powinien wyszaleć się w wilczej formie, może znalazłby jakichś szmalcowników, albo chociaż jednego, może udaremniłby im coś, ale zamiast tego — może szczęśliwie — całą noc spędził po prostu w środku lasu, w przedwiośnie.
Nim zdołał się z niego wydostać, nim odnalazł drogę do Zajazdu, do ciepła, zdążył złamać mur, który nie pozwalał mu płakać. Zdążyła być pora obiadowa, a on stanął w drzwiach — na dwóch patykach chudych nóg, blady, dygoczący, z rozchylonymi sinymi wargami i zachrypnięty — poszukując spojrzeniem czegokolwiek, na czym mógłby spocząć.
Odnalazły go ciepłe dłonie cioci Cynthii. Ukłuło uczucie żalu, że powinien ją odwiedzać częściej, w lepszym humorze, nie jak teraz.
— Ciociu... — ochrypły szept nie obronił się przed załamaniem głosu. Próbował się uśmiechnąć, ale w tym samym momencie z lewego oka spłynęła jedna łza, później kolejne. Już z obu oczu. Drżące dłonie ułożył powoli na jej ramionach, na rękawie sukienki, czy tam koszuli lub swetra, nie do końca chciał rejestrować wszystkie impulsy. — Ciociu, ja przepraszam, że tak nagle...
Na ten moment musiało wystarczyć. Dał się odprowadzić do stołu, dał się usadzić. Schował twarz w dłoniach, gdy łokcie oparł o stół. Roiło się od zapachów, dla zwykłych nosów były to zapachy pewnie miłe, przywodzące na myśl domową atmosferę, ale Castorowi przeszkadzały, kręciły w nosie, zmuszały do wzięcia głębszego oddechu ustami. Niekoniecznie zwracał uwagę na to, co działo się wokół niego, choć to znowu błąd.
Dał się natomiast przyciągnąć i w momencie rozkleił się jak małe dziecko. Przygarbiony, wychudzony, wtulił się odruchowo w ciepłą sylwetkę kobiety, policzek oparł mniej—więcej na wysokości jej mostka i już nie potrafił się powstrzymać. Dreszcze raz za razem targały słabym ciałem, kościste palce zacisnęły się na fartuchu. Potrzebował chwili.
— Ciociu... — Cynthia wiedziała, że nie tak dawno temu Castor pochował ukochaną mamę. Czyżby wreszcie emocje puściły? Potrzebował wsparcia tak mocno, że postanowił w jego poszukiwaniu wyruszyć aż do Lancashire? — Nie, nie zostanę... Niech się cio—ocia... Nie kłopocze...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Obserwowała go zmartwiona, jak nie potrafi wydusić z siebie słowa, jak wyraźnie coś go dręczyło. Wiedziała o stracie, której dopiero co doświadczył, więc może to wyjaśniało jego stan? W końcu zawsze myślał o swojej rodzinie, wiedziała z czym Sproutowie się zmagali, kiedy ich ukochana kobieta w domu zachorowała - to w końcu zawsze było wielkim smutkiem dla wszystkich. Niepewność, to co mogło wydarzyć się dalej...
- Oh, no już, już, jest dobrze, no już, już... - powtórzyła, prowadząc go do kuchni. Chociaż z pewnością był to komiczny widok, kiedy Castor znacznie przerastał Cynthię i górował nad nią, a jedocześnie wydawał się być tak mały. A na pewno w jej oczach. W końcu w jej oczach wszyscy młodzi odwiedzający zajazd potrzebowali opieki - byli dziećmi, i potrzebowali troski, aby radzić sobie z tym co miało miejsce na świecie. Potrzebowali ciszy i spokoju, miejsca, w którym mogli się schronić i uchronić przed całym złem i niebezpieczeństwem, które na nich czyhało.
- Ale jesteś pewny? Wiesz że możesz zostać... Oh, mój drogi jak ty chciałbyś w takim stanie wrócić do domu? No proszę cię, musisz zostać, już już. Będzie dobrze, kwiatuszku, no już, już.. - mówiła cicho i spokojnie, ciepło i z matczyną troską, której wyraźnie młody mężczyzna w tym momencie potrzebował. Każdy jej potrzebował. Drobnego wsparcia...
- Oh, nie, nie martw się... - mówiła, przygarniając go do siebie i głaszcząc delikatnie po głowie, powoli tak aby się mógł uspokoić. I wypłakać. Tyle, ile potrzebował. Nikt go tutaj przecież nie oceniał, nikt nie krzyczał ani nie ganił, nawet jeśli mogła sobie wyobrazić, że jej kuzyn mógłby gdzieś przechodzić i narzekać na tłum w zajeździe, to wciąż nie uważała, że powinna odmówić innym schronienia. Rodzinie czy innym gościom - nie czułaby się dobrze zamykając im drzwi przed nosem.
Miał tak wiele czasu jak tylko potrzebował. Kobieta spokojnie siedziała przy nim, zaczynając cicho nucić jedną z melodii, które najczęściej nuciła przy gotowaniu. Nic wyjątkowego - coś, czym również usypiała swoich synów. Zresztą, Castor przecież był niemalże w ich wieku. Nieco młodszy od jednego, minimalnie starszy od drugiego.
A swoich synów wciąż widziała jako potrzebujące opieki dzieci. Nawet jeśli byli już dorośli, nawet jeśli wyruszali własnymi ścieżkami i nie zawsze potrzebowali, żeby mama ich przytuliła.
- Zaparzę ci herbaty kwiatowej, co ty na to mój drogi..? - zaproponowała cicho z uśmiechem, tak jakby się bała, że jakikolwiek głośniejszy dźwięk wystraszy chłopca. Tak, młodego i zlęknionego chłopca, przerażonego całym światem i tym, co ten dla niego przygotował. Ale kto by nie był? Nawet ona była zmartwiona i przerażona tym, co zastawała każdego dnia! Te czasy niepewności, te czasu w których niczego nie mogli wiedzieć na pewno, bo stabilność i pewność nie istniała.
- Już, już, kwiatuszku. Wiem, że za nią tęsknisz, jest dobrze, już... - mówiła cichutko, aby czuł jej obecność, głaszcząc go jedną ręką po plecach. - Przeglądałam albumy ostatnio... - zaczęła spokojnie, przypominając sobie, że szukała również zdjęć Pomony, aby jej synowie mieli jej obraz, dorastając bez mamy. - Wciąż ich nie pochowałam... Może chcesz pooglądać zdjęcia? No już... już... będzie dobrze, wiesz o tym, prawda? - powiedziała cicho, uśmiechając się delikatnie, sięgając również do kieszeni fartuszka z po haftowaną w petunie chusteczkę, zaraz ocierając czule twarz Castora. W końcu nie mogła mu pozwolić siedzieć takim zapłakanym i zasmarkanym! Chociaż doskonale wiedziała sama z czasów młodości, jak bardzo taki płacz jest potrzebny.
- Oh, no już, już, jest dobrze, no już, już... - powtórzyła, prowadząc go do kuchni. Chociaż z pewnością był to komiczny widok, kiedy Castor znacznie przerastał Cynthię i górował nad nią, a jedocześnie wydawał się być tak mały. A na pewno w jej oczach. W końcu w jej oczach wszyscy młodzi odwiedzający zajazd potrzebowali opieki - byli dziećmi, i potrzebowali troski, aby radzić sobie z tym co miało miejsce na świecie. Potrzebowali ciszy i spokoju, miejsca, w którym mogli się schronić i uchronić przed całym złem i niebezpieczeństwem, które na nich czyhało.
- Ale jesteś pewny? Wiesz że możesz zostać... Oh, mój drogi jak ty chciałbyś w takim stanie wrócić do domu? No proszę cię, musisz zostać, już już. Będzie dobrze, kwiatuszku, no już, już.. - mówiła cicho i spokojnie, ciepło i z matczyną troską, której wyraźnie młody mężczyzna w tym momencie potrzebował. Każdy jej potrzebował. Drobnego wsparcia...
- Oh, nie, nie martw się... - mówiła, przygarniając go do siebie i głaszcząc delikatnie po głowie, powoli tak aby się mógł uspokoić. I wypłakać. Tyle, ile potrzebował. Nikt go tutaj przecież nie oceniał, nikt nie krzyczał ani nie ganił, nawet jeśli mogła sobie wyobrazić, że jej kuzyn mógłby gdzieś przechodzić i narzekać na tłum w zajeździe, to wciąż nie uważała, że powinna odmówić innym schronienia. Rodzinie czy innym gościom - nie czułaby się dobrze zamykając im drzwi przed nosem.
Miał tak wiele czasu jak tylko potrzebował. Kobieta spokojnie siedziała przy nim, zaczynając cicho nucić jedną z melodii, które najczęściej nuciła przy gotowaniu. Nic wyjątkowego - coś, czym również usypiała swoich synów. Zresztą, Castor przecież był niemalże w ich wieku. Nieco młodszy od jednego, minimalnie starszy od drugiego.
A swoich synów wciąż widziała jako potrzebujące opieki dzieci. Nawet jeśli byli już dorośli, nawet jeśli wyruszali własnymi ścieżkami i nie zawsze potrzebowali, żeby mama ich przytuliła.
- Zaparzę ci herbaty kwiatowej, co ty na to mój drogi..? - zaproponowała cicho z uśmiechem, tak jakby się bała, że jakikolwiek głośniejszy dźwięk wystraszy chłopca. Tak, młodego i zlęknionego chłopca, przerażonego całym światem i tym, co ten dla niego przygotował. Ale kto by nie był? Nawet ona była zmartwiona i przerażona tym, co zastawała każdego dnia! Te czasy niepewności, te czasu w których niczego nie mogli wiedzieć na pewno, bo stabilność i pewność nie istniała.
- Już, już, kwiatuszku. Wiem, że za nią tęsknisz, jest dobrze, już... - mówiła cichutko, aby czuł jej obecność, głaszcząc go jedną ręką po plecach. - Przeglądałam albumy ostatnio... - zaczęła spokojnie, przypominając sobie, że szukała również zdjęć Pomony, aby jej synowie mieli jej obraz, dorastając bez mamy. - Wciąż ich nie pochowałam... Może chcesz pooglądać zdjęcia? No już... już... będzie dobrze, wiesz o tym, prawda? - powiedziała cicho, uśmiechając się delikatnie, sięgając również do kieszeni fartuszka z po haftowaną w petunie chusteczkę, zaraz ocierając czule twarz Castora. W końcu nie mogła mu pozwolić siedzieć takim zapłakanym i zasmarkanym! Chociaż doskonale wiedziała sama z czasów młodości, jak bardzo taki płacz jest potrzebny.
love makes you happy in a house where
love is made
love is made
Próbował zebrać się w sobie. Próbował ułożyć sobie kołaczące się po głowie myśli w jakąś składną całość. Nie musiała być zupełnie logiczna. Wystarczyło, by tylko przekazał wystarczająco dużą ilość informacji, by ostrzegł ich wsystkich o tym, co widział, przy okazji nie zdradzając się szczególnie z tym, co czuł.
Bo czuł wiele; zdecydowanie za dużo. Cynthia podążyła za swą intuicją i miała rację. Skierowanie do niego słów łagodnych, niemal tak ciepłych, jak promienie słońca spadające na jego twarz w majowe popołudnia, sprawiło, że na moment zamilkł zupełnie, chyba zdziwiony tym nagłym, niezrozumiałym przejawem czułości i sympatii. Gdy prowadziła go do kuchni, nie stawał okoniem, chyba podświadomie czując, że był bezpieczny. Albo może chciał tak myśleć? Miał wrażenie, że jego osoba stanowiła swego rodzaju magnes na kłopoty. Albo przynajmniej na dementory. Vale mówił, że tych, którzy mają zarejestrowane różdżki, nie atakowały. Dostał po wizycie u lorda Ollivander list z ministerstwa, ale go nie otworzył, odesłał, jak stał. Może dlatego je przyciągał? Co, jak przyjdą tutaj?
Ponowiona propozycja zostania spowodowała, że uniósł głowę ku górze, trochę za szybko, obraz zawirował na moment, ale rozkojarzone spojrzenie skupił na ciepłej twarzy cioci.
— Może... Może na trochę... Jedną noc nie będę wadził? — spytał jeszcze, szukając potwierdzenia tego, że nie będzie ciężarem. Tego chyba nie lubił najbardziej. Poczucia, że zmuszał kogoś do nawet minimalnej niewygody, że zajmował miejsce, że był darmozjadem. Gdy przyjedzie następnym razem, przyniesie ze sobą chociaż trochę jedzenia, albo może pieniądze, albo jeżeli ciocia będzie się upierać i unosić dumą, podobna w swym zacięciu do wujka Steviego, po prostu da to wszystko jej synom, albo z nimi pójdzie... Oporządzić obejście, może drewna narąbać. Coś by się znalazło.
A potem znów wstrząsnął nim dreszcz. Pierwszy, potem kolejny. Nie wiedział, ile płakał, bo czas nagle stał się po prostu nieistotny, jakby stanął w miejscu i nie słyszał uporczywego stukania wskazówek. Czy tak czuł się tamten chłopak, którego wiózł na miotle? Że świat po prostu się zatrzymywał?
Chwilowo nie myślał nawet o tłumach. Były naturalne, ba, nawet pożądane w takich miejscach, jak to. Pomimo wojny życie toczyło się dalej, tylko on czasem o tym zapominał, czy to zatopiony w osobistej tragedii, czy to pod wpływem tak nagłych i traumatycznych przeżyć, jakie wstrząsnęły nim wczoraj tak mocno, że fale wracały do niego dzisiaj. Właściwie przeszłego dnia nie potrafił nawet zmusić się do płaczu. Katharsis nadeszło dopiero następnego dnia, dopiero w ramionach cioci—kuzynki. Właściwie nazywał Cynthię ciocią odruchowo, mimikując pozostałych członków ich rodziny, choć właściwie był... wujkiem? Stryjkiem? Chyba wujkiem jej synów. Miał nadzieję, że nie miała mu tego za złe.
Bo najpierw zaproponowała mu herbatę i na tę propozycję skinął głową na "tak", był bowiem naprawdę spragniony, zmęczony, może gdzieś na granicy świadomości także g ł o d n y. Nie mógłby zjeść chyba pożądanego obiadu, ale zupa? Może za kilka godzin przyjdzie do Cynthii i poprosi o niewielką miskę, tak dla rozgrzania. Ale nie teraz.
Teraz nazywała go kwiatuszkiem, mówiła o zdjęciach i sięgała już po chustkę, którą ścierała mu łzy z wychudzonych policzków. Odsunął się, powoli i niechętnie, wciąż pociągając nosem. Nie chciał nawet myśleć, jak musiał wyglądać (gorzej niż siedem nieszczęść). Ale dał się wytrzeć, nie uciekał przed dotykiem.
Sam starł sobie jakieś wyimaginowane resztki grzbietem dłoni, próbując złapać oddech. Nie mógł przecież siedzieć tak po prostu, oglądać zdjęć (pewnie były piękne) gdy tuż obok Lancashire działy się takie rzeczy. Rzeczy straszne, przerażające, m r o ż ą c e.
— Ciociu... Ja zostanę dzisiaj i obejrzę... ale... — zagryzł lekko dolną wargę, próbując zebrać myśli, ale skronie pulsowały złowieszczo, zatoki miał już zupełnie zatkane i musiał poprawić sobie okulary, bo zsunęły mu się z nosa, jak to miały w zwyczaju. — Musi mi ciocia obiecać, że nie pójdziecie do Kumbrii. Ciocia, chłopaki, Thalia, Etta... Żadne z was. — mówił, starając się brzmieć jak najbardziej poważnie, jakby w gorącu swych zamiarów miał odnaleźć to samo ciepło, którym raczyła go Cynthia. Może... Może uda mu się uniknąć zbędnych pytań? Ciocia była rozsądna, o tym wiedział zawsze. Thalia też nie pozwoliłaby, by komukolwiek spadł włos z głowy. Z Ettą nie miał z kolei takiego kontaktu, ale... Z tego, co słyszał, też swoje potrafiła.
Bo czuł wiele; zdecydowanie za dużo. Cynthia podążyła za swą intuicją i miała rację. Skierowanie do niego słów łagodnych, niemal tak ciepłych, jak promienie słońca spadające na jego twarz w majowe popołudnia, sprawiło, że na moment zamilkł zupełnie, chyba zdziwiony tym nagłym, niezrozumiałym przejawem czułości i sympatii. Gdy prowadziła go do kuchni, nie stawał okoniem, chyba podświadomie czując, że był bezpieczny. Albo może chciał tak myśleć? Miał wrażenie, że jego osoba stanowiła swego rodzaju magnes na kłopoty. Albo przynajmniej na dementory. Vale mówił, że tych, którzy mają zarejestrowane różdżki, nie atakowały. Dostał po wizycie u lorda Ollivander list z ministerstwa, ale go nie otworzył, odesłał, jak stał. Może dlatego je przyciągał? Co, jak przyjdą tutaj?
Ponowiona propozycja zostania spowodowała, że uniósł głowę ku górze, trochę za szybko, obraz zawirował na moment, ale rozkojarzone spojrzenie skupił na ciepłej twarzy cioci.
— Może... Może na trochę... Jedną noc nie będę wadził? — spytał jeszcze, szukając potwierdzenia tego, że nie będzie ciężarem. Tego chyba nie lubił najbardziej. Poczucia, że zmuszał kogoś do nawet minimalnej niewygody, że zajmował miejsce, że był darmozjadem. Gdy przyjedzie następnym razem, przyniesie ze sobą chociaż trochę jedzenia, albo może pieniądze, albo jeżeli ciocia będzie się upierać i unosić dumą, podobna w swym zacięciu do wujka Steviego, po prostu da to wszystko jej synom, albo z nimi pójdzie... Oporządzić obejście, może drewna narąbać. Coś by się znalazło.
A potem znów wstrząsnął nim dreszcz. Pierwszy, potem kolejny. Nie wiedział, ile płakał, bo czas nagle stał się po prostu nieistotny, jakby stanął w miejscu i nie słyszał uporczywego stukania wskazówek. Czy tak czuł się tamten chłopak, którego wiózł na miotle? Że świat po prostu się zatrzymywał?
Chwilowo nie myślał nawet o tłumach. Były naturalne, ba, nawet pożądane w takich miejscach, jak to. Pomimo wojny życie toczyło się dalej, tylko on czasem o tym zapominał, czy to zatopiony w osobistej tragedii, czy to pod wpływem tak nagłych i traumatycznych przeżyć, jakie wstrząsnęły nim wczoraj tak mocno, że fale wracały do niego dzisiaj. Właściwie przeszłego dnia nie potrafił nawet zmusić się do płaczu. Katharsis nadeszło dopiero następnego dnia, dopiero w ramionach cioci—kuzynki. Właściwie nazywał Cynthię ciocią odruchowo, mimikując pozostałych członków ich rodziny, choć właściwie był... wujkiem? Stryjkiem? Chyba wujkiem jej synów. Miał nadzieję, że nie miała mu tego za złe.
Bo najpierw zaproponowała mu herbatę i na tę propozycję skinął głową na "tak", był bowiem naprawdę spragniony, zmęczony, może gdzieś na granicy świadomości także g ł o d n y. Nie mógłby zjeść chyba pożądanego obiadu, ale zupa? Może za kilka godzin przyjdzie do Cynthii i poprosi o niewielką miskę, tak dla rozgrzania. Ale nie teraz.
Teraz nazywała go kwiatuszkiem, mówiła o zdjęciach i sięgała już po chustkę, którą ścierała mu łzy z wychudzonych policzków. Odsunął się, powoli i niechętnie, wciąż pociągając nosem. Nie chciał nawet myśleć, jak musiał wyglądać (gorzej niż siedem nieszczęść). Ale dał się wytrzeć, nie uciekał przed dotykiem.
Sam starł sobie jakieś wyimaginowane resztki grzbietem dłoni, próbując złapać oddech. Nie mógł przecież siedzieć tak po prostu, oglądać zdjęć (pewnie były piękne) gdy tuż obok Lancashire działy się takie rzeczy. Rzeczy straszne, przerażające, m r o ż ą c e.
— Ciociu... Ja zostanę dzisiaj i obejrzę... ale... — zagryzł lekko dolną wargę, próbując zebrać myśli, ale skronie pulsowały złowieszczo, zatoki miał już zupełnie zatkane i musiał poprawić sobie okulary, bo zsunęły mu się z nosa, jak to miały w zwyczaju. — Musi mi ciocia obiecać, że nie pójdziecie do Kumbrii. Ciocia, chłopaki, Thalia, Etta... Żadne z was. — mówił, starając się brzmieć jak najbardziej poważnie, jakby w gorącu swych zamiarów miał odnaleźć to samo ciepło, którym raczyła go Cynthia. Może... Może uda mu się uniknąć zbędnych pytań? Ciocia była rozsądna, o tym wiedział zawsze. Thalia też nie pozwoliłaby, by komukolwiek spadł włos z głowy. Z Ettą nie miał z kolei takiego kontaktu, ale... Z tego, co słyszał, też swoje potrafiła.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nie wymagała od niego, aby się teraz tłumaczył. Nie wymagała od niego, aby w ogóle się tłumaczył i czuł zobowiązany do wyjaśniania tego, co i gdzie, i dlaczego się działo. Nie potrzebował przecież teraz tego - a jeśli potrzebował, sam o tym opowie i wyjaśni, sam wyrzuci to z głowy i z myśli.
- Kwiatuszku, to jest zajazd! Oczywiście, że nie będziesz wadził, zawsze tutaj się znajdzie miejsce dla ciebie. Na jeden dzień czy na tydzień, czy jeszcze dłużej. Możesz tutaj zostać i odpocząć, jeśli potrzebujesz wysłać list też śmiało to rób. Borówka może być trochę naburmuszona, ale wyśle - zapewniła Castora z uśmiechem, delikatnie. Nie rozumiała skąd w jego głowie pojawiła się w ogóle myśl, że mógłby wadzić, ale nie to było teraz najważniejsze w tym wszystkim. Później z nim o tym porozmawia, kiedy będzie się czuł nieco lepiej.
Pozwalała mu się wypłakać, siedząc tutaj.Potrzebował takiego miejsca, w którym nikt go nie będzie oceniał. Wszyscy potrzebowali bezpieczeństwa, szczególnie teraz, kiedy tak nagle ono zostało mu odebrane. W końcu sama doskonale wiedziała jak to jest stracić bliskich, jak to jest chować osoby, które się szczerze kochało. A teraz biedny chłopiec, który zawsze był pogodny, sam to przeżywał.
Nie była zła i nie gniewała się na określanie jej ciocią. Kiedyś jej to przeszkadzało, ale dzisiaj, szczególnie przy swoim wyglądzie, akceptowała to po części. Nauczyła się doceniać to słowo - ciocia. Brzmiało... dobrze. Ciepło i blisko, ale nie tak intymnie. Oznaczało, że ktoś się czuł przy niej po prostu dobrze i jej ufał. Możliwe, że zaczęło się to przez dzieci znajdujących się w zajeździe i odwiedzających? Nie wyglądała tak młodo, a z roku na rok możliwe, że i przez swój wygląd czuła się jeszcze starzej niż była w rzeczywistości.
Wiek ją doganiał, a może to ona patrząc w lustro czuła się coraz starzej? A może to stres i obawy, wszystko spowodowane wojną? I zmartwieniami o bliskich.
Nie wstawała, wyciągając różdżkę i machając nią kilka razy w milczeniu, a w kuchni rozpoczął się pokaz latających naczyń, i wody, i chochel. A już po kilku minutach na stole przy Castorze znalazł się gliniany kubek, z ciepłą herbatą kwiatową. Do tego talerz z kapuśniakiem oraz na talerzyku świeża, pokrojona paryska bułeczka, aby miał czym zagryźć. Co w końcu lepiej działało na samopoczucie niż dobry i ciepły posiłek? Chociaż w stresie kto wiedział czy chłopiec był w ogóle w stanie cokolwiek zjeść.
Spojrzała na niego jednak zaskoczona, kiedy się odezwał. Odsunęła się nieco, aby było łatwiej mu mówić, zaraz też poprawiając delikatnie jego okulary, aby mu całkiem nie spadły z nosa i przypadkiem się nie strzaskały.
- Do Kumbrii? Oh, dobrze, kwiatuszku. Nie martw się, przekażę - zapewniła z delikatnym uśmiechem. - Obiecuję, nie pojedziemy tam... no już, już, spokojnie. Coś złego się stało w Kumbrii..? - zapytała łagodnie, uśmiechając się do niego z troską. Zaraz też ostrożnie ujęła w dłonie kubek z naparem, podając chłopcu. - Tutaj jest bezpiecznie, no już... już... Chodź, napij się nieco. Zjesz troszkę? Tak się stresujesz, musisz coś zjeść. Bardzo wybiedziałeś, to ta wojna cała, na pewno... Już, już. Musisz dobrze jeść, macie problem z jedzeniem? Wiesz, że możesz do nas przyjeżdżać na obiad, zapakuję ci trochę do domu... Jeśli macie problemy w Dolinie możesz się do mnie zwrócić, kwiatuszku.
- Kwiatuszku, to jest zajazd! Oczywiście, że nie będziesz wadził, zawsze tutaj się znajdzie miejsce dla ciebie. Na jeden dzień czy na tydzień, czy jeszcze dłużej. Możesz tutaj zostać i odpocząć, jeśli potrzebujesz wysłać list też śmiało to rób. Borówka może być trochę naburmuszona, ale wyśle - zapewniła Castora z uśmiechem, delikatnie. Nie rozumiała skąd w jego głowie pojawiła się w ogóle myśl, że mógłby wadzić, ale nie to było teraz najważniejsze w tym wszystkim. Później z nim o tym porozmawia, kiedy będzie się czuł nieco lepiej.
Pozwalała mu się wypłakać, siedząc tutaj.Potrzebował takiego miejsca, w którym nikt go nie będzie oceniał. Wszyscy potrzebowali bezpieczeństwa, szczególnie teraz, kiedy tak nagle ono zostało mu odebrane. W końcu sama doskonale wiedziała jak to jest stracić bliskich, jak to jest chować osoby, które się szczerze kochało. A teraz biedny chłopiec, który zawsze był pogodny, sam to przeżywał.
Nie była zła i nie gniewała się na określanie jej ciocią. Kiedyś jej to przeszkadzało, ale dzisiaj, szczególnie przy swoim wyglądzie, akceptowała to po części. Nauczyła się doceniać to słowo - ciocia. Brzmiało... dobrze. Ciepło i blisko, ale nie tak intymnie. Oznaczało, że ktoś się czuł przy niej po prostu dobrze i jej ufał. Możliwe, że zaczęło się to przez dzieci znajdujących się w zajeździe i odwiedzających? Nie wyglądała tak młodo, a z roku na rok możliwe, że i przez swój wygląd czuła się jeszcze starzej niż była w rzeczywistości.
Wiek ją doganiał, a może to ona patrząc w lustro czuła się coraz starzej? A może to stres i obawy, wszystko spowodowane wojną? I zmartwieniami o bliskich.
Nie wstawała, wyciągając różdżkę i machając nią kilka razy w milczeniu, a w kuchni rozpoczął się pokaz latających naczyń, i wody, i chochel. A już po kilku minutach na stole przy Castorze znalazł się gliniany kubek, z ciepłą herbatą kwiatową. Do tego talerz z kapuśniakiem oraz na talerzyku świeża, pokrojona paryska bułeczka, aby miał czym zagryźć. Co w końcu lepiej działało na samopoczucie niż dobry i ciepły posiłek? Chociaż w stresie kto wiedział czy chłopiec był w ogóle w stanie cokolwiek zjeść.
Spojrzała na niego jednak zaskoczona, kiedy się odezwał. Odsunęła się nieco, aby było łatwiej mu mówić, zaraz też poprawiając delikatnie jego okulary, aby mu całkiem nie spadły z nosa i przypadkiem się nie strzaskały.
- Do Kumbrii? Oh, dobrze, kwiatuszku. Nie martw się, przekażę - zapewniła z delikatnym uśmiechem. - Obiecuję, nie pojedziemy tam... no już, już, spokojnie. Coś złego się stało w Kumbrii..? - zapytała łagodnie, uśmiechając się do niego z troską. Zaraz też ostrożnie ujęła w dłonie kubek z naparem, podając chłopcu. - Tutaj jest bezpiecznie, no już... już... Chodź, napij się nieco. Zjesz troszkę? Tak się stresujesz, musisz coś zjeść. Bardzo wybiedziałeś, to ta wojna cała, na pewno... Już, już. Musisz dobrze jeść, macie problem z jedzeniem? Wiesz, że możesz do nas przyjeżdżać na obiad, zapakuję ci trochę do domu... Jeśli macie problemy w Dolinie możesz się do mnie zwrócić, kwiatuszku.
love makes you happy in a house where
love is made
love is made
Czasami sam zaskakiwał się, gdy przypominał sobie, jak bardzo zarzucał logiczne myślenie, gdy tama emocji zaczynała przeciekać. Uważał się przecież za człowieka, który poznawał świat nie tylko przy pomocy serca i emocji, ale przede wszystkim w zgodzie z pewnymi nadrzędnymi prawami. Był naukowcem, lubił obiektywizm i fakty niepodlegające obaleniu, a teraz, gdy był z takim skonfrontowany — to zajazd, więc jedynym elementem wadzenia mógłby być najwyżej brak zapłaty — zupełnie o tym zapomniał. I ta realizacja na moment zatrzymała łzy płynące mu po policzkach, otrzeźwiła go na kilka chwil, gdy pociągnął mocno nosem, uniósł okulary na czoło i wciąż drżącym głosem odezwał się ponownie.
— Nie trzeba nic wysyłać... Borówka niech odpocznie... — szepnął, spoglądając na Cynthię wilgotnymi od smutku, skrzącymi oczami w barwie zimowego nieba. Może powinien wysłać list, ale był przecież w domu, co prawda wczoraj i w podłym humorze, ale Michael wiedział, że cokolwiek nie będzie się działo, Castor kiedyś wróci. Ale znacznie łatwiej było pokazywać słabość przed tymi, którzy mieli względem niego dobre intencje, przy czym nie byli z nim związani równie głęboko. Słone łzy paliły wstydem, płacz był kompromitacją, roztrzaskaniem pozoru siły, której chciał się trzymać, odkąd zaufało mu jeszcze więcej osób. Nie był w stanie tłumaczyć tego wszystkiego — powracać do wspomnień, które ściągane przez dementorów uderzały w samo centrum jego jestestwa, poruszało delikatne fundamenty psychiki, którą zamierzał odbudowywać, którą powierzył magipsychiatrze Vale. Rany były zbyt głębokie, zbyt rozszarpane, wciąż jeszcze broczyły, ale czyjaś milcząca, ciepła obecność mogła przynajmniej zetrzeć krwawe smugi powstałe do tej pory, jeżeli nie zaleczyć — przynajmniej płytko — wszystkiego, co zostało już rozdrapane.
A potem powrócił do uścisku, ostatni raz wypuszczając z siebie płaczliwe westchnienie. Gdy Cynthia przywoływała kubki, łyżki, miski i wszystko, co było potrzebne do ciepłego, pożywnego posiłku, on próbował uspokoić się raz jeszcze; ciało wymagało odpoczynku i jedzenia, a on, w akcie samokarania, w ciągu ostatniej doby odmawiał sobie jednego i drugiego. Czy zasłużył na to wszystko?
Skamander odsunęła się od niego, znów dała przestrzeń do rozmowy. Spytała o Kumbrię, o Kumbrię pełną dementorów, Kumbrię, do której nigdy nie chciał wracać, ale musiał sprawdzić, czy to tylko jednorazowy przypadek, czy ktoś jeszcze nie potrzebuje pomocy. Musiał przezwyciężyć własne lęki, stanąć twarzą w twarz z zagrożeniem, przed którym nie mógł uciekać.
— Tam... tam jest dużo dementorów... Oni atakują ludzi bez zarejestrowanych różdżek... — wydusił charkliwym głosem, a ciałem wstrząsnął kolejny dreszcz, tym razem zamiast łez powietrze przecięte zostało zmarzniętym kaszlem. W porę udało mu się zakryć usta, miał nadzieję, że Cynthia nie będzie mu miała tego za złe. Nie musiała wiedzieć, że noc spędził w lesie. Może lepiej, by się nie dowiedziała? Wtedy nie wypuści go przed upływem tygodnia, a bez wizyty uzdrowiciela na pewno się nie obejdzie. — Ministerstwo ich tam wysyła. Jeżeli nie macie papierów, to nie idźcie tam... Proszę...
Drżące dłonie odnalazły lewą rękę Cynthii, którą ścisnął swymi zimnymi palcami. Łagodnie, choć prosząco. Obiecaj mi, ciociu, że żadne z was tam nie pójdzie...
Kubek odebrał odruchowo, wzdychając dzięki ciepłu, które rozchodziło się po glinianym naczyniu. Chyba jeden raz mógł zarzucić myślenie o zbrodniach i karach, chyba wiedział, że jeżeli nie posili się i nie wyśpi, przynajmniej odrobinę, to następnego dnia sprowadzi dalsze niebezpieczeństwo. W najlepszym przypadku wyłącznie na siebie, w najgorszym — na towarzyszących mu czarodziei.
— Ja... Wiesz ciociu, nie jestem do końca głodny... — wydusił z siebie, gdy kobieta wskazywała na jego niekoniecznie zdrowy wygląd. Myślała, że mógł niedojadać, może i głodować ze względu na nienajlepszą sytuację ekonomiczną w Somerset. Uśmiechnąłby się nawet ciepło na taką myśl, bo była prawie prawdziwa. Głodował. Ale nie z tego samego powodu, co wszyscy. — Ale spróbuję teraz, dobrze? U nas w Dolinie nie jest najgorzej, są miejsca bardziej potrzebujące pomocy...
Oaza, nieszczęsna Kumbria, tamta wioska przy Quantock...
Upił wreszcie pierwszy łyk z glinianego kubka.
— Ale jeżeli miałaby ciocia trochę za dużo porcji, to niech ciocia da... znać? — okulary zaszły mu mgłą od ciepłej herbaty — Znam kilka osób, którym to pomoże...
— Nie trzeba nic wysyłać... Borówka niech odpocznie... — szepnął, spoglądając na Cynthię wilgotnymi od smutku, skrzącymi oczami w barwie zimowego nieba. Może powinien wysłać list, ale był przecież w domu, co prawda wczoraj i w podłym humorze, ale Michael wiedział, że cokolwiek nie będzie się działo, Castor kiedyś wróci. Ale znacznie łatwiej było pokazywać słabość przed tymi, którzy mieli względem niego dobre intencje, przy czym nie byli z nim związani równie głęboko. Słone łzy paliły wstydem, płacz był kompromitacją, roztrzaskaniem pozoru siły, której chciał się trzymać, odkąd zaufało mu jeszcze więcej osób. Nie był w stanie tłumaczyć tego wszystkiego — powracać do wspomnień, które ściągane przez dementorów uderzały w samo centrum jego jestestwa, poruszało delikatne fundamenty psychiki, którą zamierzał odbudowywać, którą powierzył magipsychiatrze Vale. Rany były zbyt głębokie, zbyt rozszarpane, wciąż jeszcze broczyły, ale czyjaś milcząca, ciepła obecność mogła przynajmniej zetrzeć krwawe smugi powstałe do tej pory, jeżeli nie zaleczyć — przynajmniej płytko — wszystkiego, co zostało już rozdrapane.
A potem powrócił do uścisku, ostatni raz wypuszczając z siebie płaczliwe westchnienie. Gdy Cynthia przywoływała kubki, łyżki, miski i wszystko, co było potrzebne do ciepłego, pożywnego posiłku, on próbował uspokoić się raz jeszcze; ciało wymagało odpoczynku i jedzenia, a on, w akcie samokarania, w ciągu ostatniej doby odmawiał sobie jednego i drugiego. Czy zasłużył na to wszystko?
Skamander odsunęła się od niego, znów dała przestrzeń do rozmowy. Spytała o Kumbrię, o Kumbrię pełną dementorów, Kumbrię, do której nigdy nie chciał wracać, ale musiał sprawdzić, czy to tylko jednorazowy przypadek, czy ktoś jeszcze nie potrzebuje pomocy. Musiał przezwyciężyć własne lęki, stanąć twarzą w twarz z zagrożeniem, przed którym nie mógł uciekać.
— Tam... tam jest dużo dementorów... Oni atakują ludzi bez zarejestrowanych różdżek... — wydusił charkliwym głosem, a ciałem wstrząsnął kolejny dreszcz, tym razem zamiast łez powietrze przecięte zostało zmarzniętym kaszlem. W porę udało mu się zakryć usta, miał nadzieję, że Cynthia nie będzie mu miała tego za złe. Nie musiała wiedzieć, że noc spędził w lesie. Może lepiej, by się nie dowiedziała? Wtedy nie wypuści go przed upływem tygodnia, a bez wizyty uzdrowiciela na pewno się nie obejdzie. — Ministerstwo ich tam wysyła. Jeżeli nie macie papierów, to nie idźcie tam... Proszę...
Drżące dłonie odnalazły lewą rękę Cynthii, którą ścisnął swymi zimnymi palcami. Łagodnie, choć prosząco. Obiecaj mi, ciociu, że żadne z was tam nie pójdzie...
Kubek odebrał odruchowo, wzdychając dzięki ciepłu, które rozchodziło się po glinianym naczyniu. Chyba jeden raz mógł zarzucić myślenie o zbrodniach i karach, chyba wiedział, że jeżeli nie posili się i nie wyśpi, przynajmniej odrobinę, to następnego dnia sprowadzi dalsze niebezpieczeństwo. W najlepszym przypadku wyłącznie na siebie, w najgorszym — na towarzyszących mu czarodziei.
— Ja... Wiesz ciociu, nie jestem do końca głodny... — wydusił z siebie, gdy kobieta wskazywała na jego niekoniecznie zdrowy wygląd. Myślała, że mógł niedojadać, może i głodować ze względu na nienajlepszą sytuację ekonomiczną w Somerset. Uśmiechnąłby się nawet ciepło na taką myśl, bo była prawie prawdziwa. Głodował. Ale nie z tego samego powodu, co wszyscy. — Ale spróbuję teraz, dobrze? U nas w Dolinie nie jest najgorzej, są miejsca bardziej potrzebujące pomocy...
Oaza, nieszczęsna Kumbria, tamta wioska przy Quantock...
Upił wreszcie pierwszy łyk z glinianego kubka.
— Ale jeżeli miałaby ciocia trochę za dużo porcji, to niech ciocia da... znać? — okulary zaszły mu mgłą od ciepłej herbaty — Znam kilka osób, którym to pomoże...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Kiedy uniósł okulary z nosa, delikatnym ruchem otarła jego policzki chusteczką z łez. Był zapłakany, potrzebował opieki w tym momencie.
- Oh... No dobrze, skoro tak uważasz. Nic ci nie grozi tutaj, ale nie chcę, żeby ktoś się o ciebie martwił w domu, kwiatuszku. Jest wojna, czasem brak powrotu do domu na noc może zwiastować bardzo złe rzeczy... - mówiła cicho, nie ganiącym, a zatroskanym tonem. Nigdy nie napierała na innych, próbując ich do czegoś przymusić - nie potrafiła. Była w tym bardzo nieporadna i zawsze mówiła w nieśmiały sposób, obawiając się, że ktoś zarzuci jej... coś. Bo nawet nie do końca była pewna, czego tak właściwie się obawiała. Lubiła unikać konfliktów słownych i krzyków, nie chciała żeby ktokolwiek z jej przyczyny się źle poczuł. Tym bardziej, nie chciała, aby w tym momencie Castor poczuł się pod naciskiem czy ganiony - nie potrzebował tego. Potrzebował poczuć się bezpiecznie.
Spojrzała z delikatnym uśmiechem, kiedy Sprout zaczął odpowiadać na jej pytanie, ale zaraz na jej twarzy zaczęło malować się przerażenie na wieść o dementorach. A tym bardziej słysząc jak chłopiec zaczął kaszleć. Już po chwili kobieta znów chwyciła mocniej różdżkę, wykonując ruch, którym przywołała koc do kuchni. Castor wyraźnie potrzebował teraz opieki i odpoczynku!
- Kwiatuszku, nie może być! Dementorzy? Ale skąd... skąd o tym wiesz? Nie mów mi, że tam byłeś, mój drogi! - zaraz powiedziała z przejęciem i z przestrachem. Przyłożyła dłoń do czoła, a później do policzków Castora, sprawdzając jego temperaturę. Wiele to wyjaśniało w takim razie, jego przerażenie i płacz, i ogólny stan w jakim się pojawił.
- Cały jesteś zmarznięty... Mój drogi, oh, proszę, musisz koniecznie zostać nieco dłużej. No już, już. Zjedz, kwiatuszku, proszę cię. Musisz mieć siły, rozgrzać się - poprosiła zmartwiona, zaraz sięgając po koc, który wleciał do kuchni. Złapała go pewnie i zaraz narzuciła na ramiona chłopca, otulając go nim. Musiał się rozgrzać, był taki zmarznięty! Zima, do tego jeszcze dementory, aż strach pomyśleć co jeszcze mógł spotkać po drodze!
- I nie bój się niczym, nie pójdziemy tam, nie zjawimy się - zapewniła go kobieta, obserwując ze zmartwieniem. - Przekażę i Thalii, i Eccie... Wszystkim, dobrze? Będę też ostrzegać gości, kiedy się pojawią, żeby nie zbliżali się w tamte rejony - zapewnił, wstając też z krzesła, żeby zamknąć okno - żeby Castor się bardziej nie wyziębił, ani nie zaziębił tym bardziej!
To najbardziej ją bolało, kiedy ta cała wojna zalewała kraj i dotykała młodych, i zdolnych czarodziejów - ale i mugoli. Czym sobie zasłużyli, aby ich świat miał się walić w gruzach? Aby nie mogli zadecydować o swojej przyszłości, aby musieli w głodzie walczyć o to, aby przetrwać.
- Och, jeśli czegoś potrzeba od razu mi mów mój drogi, proszę cię! Nawet się nie wahaj. Coś nagotuję, coś zawsze znajdę w spiżarce. Jeśli potrzeba, proszę wysyłaj do mnie, może jedzenia nie starczy, ale nauczę każdego jak gotować, kto będzie potrzebował, jak korzystać z tego co ma - od razu zapowiedziała ze zmartwieniem, chętna do pomocy w jakikolwiek sposób tylko była w stanie.
- Oh... No dobrze, skoro tak uważasz. Nic ci nie grozi tutaj, ale nie chcę, żeby ktoś się o ciebie martwił w domu, kwiatuszku. Jest wojna, czasem brak powrotu do domu na noc może zwiastować bardzo złe rzeczy... - mówiła cicho, nie ganiącym, a zatroskanym tonem. Nigdy nie napierała na innych, próbując ich do czegoś przymusić - nie potrafiła. Była w tym bardzo nieporadna i zawsze mówiła w nieśmiały sposób, obawiając się, że ktoś zarzuci jej... coś. Bo nawet nie do końca była pewna, czego tak właściwie się obawiała. Lubiła unikać konfliktów słownych i krzyków, nie chciała żeby ktokolwiek z jej przyczyny się źle poczuł. Tym bardziej, nie chciała, aby w tym momencie Castor poczuł się pod naciskiem czy ganiony - nie potrzebował tego. Potrzebował poczuć się bezpiecznie.
Spojrzała z delikatnym uśmiechem, kiedy Sprout zaczął odpowiadać na jej pytanie, ale zaraz na jej twarzy zaczęło malować się przerażenie na wieść o dementorach. A tym bardziej słysząc jak chłopiec zaczął kaszleć. Już po chwili kobieta znów chwyciła mocniej różdżkę, wykonując ruch, którym przywołała koc do kuchni. Castor wyraźnie potrzebował teraz opieki i odpoczynku!
- Kwiatuszku, nie może być! Dementorzy? Ale skąd... skąd o tym wiesz? Nie mów mi, że tam byłeś, mój drogi! - zaraz powiedziała z przejęciem i z przestrachem. Przyłożyła dłoń do czoła, a później do policzków Castora, sprawdzając jego temperaturę. Wiele to wyjaśniało w takim razie, jego przerażenie i płacz, i ogólny stan w jakim się pojawił.
- Cały jesteś zmarznięty... Mój drogi, oh, proszę, musisz koniecznie zostać nieco dłużej. No już, już. Zjedz, kwiatuszku, proszę cię. Musisz mieć siły, rozgrzać się - poprosiła zmartwiona, zaraz sięgając po koc, który wleciał do kuchni. Złapała go pewnie i zaraz narzuciła na ramiona chłopca, otulając go nim. Musiał się rozgrzać, był taki zmarznięty! Zima, do tego jeszcze dementory, aż strach pomyśleć co jeszcze mógł spotkać po drodze!
- I nie bój się niczym, nie pójdziemy tam, nie zjawimy się - zapewniła go kobieta, obserwując ze zmartwieniem. - Przekażę i Thalii, i Eccie... Wszystkim, dobrze? Będę też ostrzegać gości, kiedy się pojawią, żeby nie zbliżali się w tamte rejony - zapewnił, wstając też z krzesła, żeby zamknąć okno - żeby Castor się bardziej nie wyziębił, ani nie zaziębił tym bardziej!
To najbardziej ją bolało, kiedy ta cała wojna zalewała kraj i dotykała młodych, i zdolnych czarodziejów - ale i mugoli. Czym sobie zasłużyli, aby ich świat miał się walić w gruzach? Aby nie mogli zadecydować o swojej przyszłości, aby musieli w głodzie walczyć o to, aby przetrwać.
- Och, jeśli czegoś potrzeba od razu mi mów mój drogi, proszę cię! Nawet się nie wahaj. Coś nagotuję, coś zawsze znajdę w spiżarce. Jeśli potrzeba, proszę wysyłaj do mnie, może jedzenia nie starczy, ale nauczę każdego jak gotować, kto będzie potrzebował, jak korzystać z tego co ma - od razu zapowiedziała ze zmartwieniem, chętna do pomocy w jakikolwiek sposób tylko była w stanie.
love makes you happy in a house where
love is made
love is made
— Wiedzą, gdzie jestem. Nic się nie stanie — uśmiechnął się słabo, nie precyzując dokładnie, kto wie. Z domu wyprowadził się po to, by chronić bliskich, a jednak blade palce choróbska sięgnęły do gardła jego matki, na wieczność zabierając ją z pamięci kochających dzieci i męża. Brak większego entuzjazmu wiązał się po części z niedopowiedzeniem prawdy (nic się nie stanie, przecież zawsze mogło) i kłamstwem; nie lubił ich, zazwyczaj brzydził się nimi całym sobą, ale teraz... Wojna zmuszała wszystkich do radzenia sobie jakkolwiek. Przetasowanie wartości było pierwszą rzeczą, jaka przypadała w udziale ludziom takich jak Castor. Ludzi, którzy wiedzieli, że zdecydowanie bezpieczniej i spokojniej spało się tym, którzy wiedzieli jak najmniej.
Michael może będzie na niego zły za zniknięcie bez zapowiedzi, ale znali się na tyle, by wiedzieć, że dopiero przedłużające nieobecności były powodem do obaw. Castor powróci do domu następnego dnia, wyjaśni wszystko z detalami i wysłucha cierpliwie wykładu o bezpieczeństwie. Było w tej wizji coś równie ciepłego, co słowa cioci, ten kwiatuszek nieszczęsny lub uroczy.
Ułożył ostrożnie dłoń na jednej z tej Cynthii, posyłając jej długie, przepraszające spojrzenie. Wiedział, że chciała dla niego dobrze. A i on nie chciał jej martwić, miała przecież tyle na własnej głowie i barkach, dwóch synów, jedną bratanicę (o konkretach pokrewieństwa Cioci i Thalii nie miał pojęcia, nigdy nie przywiązywał do tego uwagi) niepotrafiącą usiedzieć w miejscu i wpadającej do szop obcych ludzi, gotową do przelania krwi w każdym dowolnym momencie i jeszcze Ettę o dziwnie melancholijnym spojrzeniu, albo może to Castorowi tak się wydawało. To duża gromadka, a jeszcze Zajazd...
— Mieszka tam taki jeden człowiek, on potrafi dostarczyć każdy możliwy kamień... Pamięta ciocia, że robię talizmany, prawda? I był ranek, nawet ładnie, nad jeziorami... Ale potem zrobiło się ciemno jak w nocy i zimno, tak przeraźliwie zimno... — próbował wytłumaczyć, przybliżyć jakoś okropieństwa, które miał nieprzyjemność oglądać, ale słowa ugrzęzły mu w gardle; nie mógł opowiedzieć o wszystkim. Opuścił wzrok na kubek, który wciąż trzymał w dłoniach, który odebrał zaraz po oderwaniu jednej z nich od rąk Cynthii. Łyk ciepłego napoju działał prawie kojąco, ale ona wciąż uważała, że był zmarznięty.
Przyjął koc z wdzięcznością. Chyba wreszcie czuł się przynajmniej w części bezpieczny, choć było to poczucie prawie nierealne, a na pewno niedoświadczane przez niego szczególnie często. Choć dom na wybrzeżu Exmoor stanowił zawsze bezpieczną przystań, wyrwany z korzeniami z Wrzosowiska Castor próbował oderwać pojęcie bezpieczeństwa od miejsca, skierować je bardziej w kierunku ludzi. Była to trudna sztuka, miał nadzieję otrzymać kilka dobrych rad od specjalisty, zamiast tego...
Wzdrygnął się, wychodząc z krainy własnych domysłów i odczuć.
Drżącą ręką — jakby z wyraźnym wahaniem — sięgnął po łyżkę, następnie przesunął miskę do siebie. Wpatrywał się w kapuśniaczek, jak to czule określała Cynthia z rezerwą, niekoniecznie przekonany do tego, że musiał jeść. Ciało dawało wyraźne sygnały — bywał drażliwy, czasami brzuch burczał mu nieznośnie głośno, czasami po prostu bolał. Czasem, jak teraz, ręce drżały mu nie tylko z zimna. Czasami, gdy był tak mocno wyczerpany — psychicznie i fizycznie — przypominał sobie, że nie tylko wilk był głodny.
Wciąż niepewny, spróbował unieść łyżkę do ust. Te, jak na złość, nie chciały się otworzyć, zmusił się do tego, zaraz tego żałując. Suche wargi ustąpiły z trudem, ciepło zalało jamę ustną, chyba nie spodziewał się tej temperatury, choć mógł dobrze widzieć smugi pary unoszące się nad taflą. Z trudem przełknął pierwszą łyżkę, czując, jak ciepło przepływa w dół jego przełyku, chyba był bliski płaczu.
Ale nie zatrzymywał się. Kontynuował tę walkę w milczeniu, sam ze sobą. Zjadł nawet siedem łyżek — siedem łyżek palącego wstydu, choć Cynthia mogła zauważyć, że przez ogrzanie wreszcie nabierał kolorów — aż odłożył ją na moment na bok.
— Dziękuję, ciociu — odezwał się wreszcie, a kąciki ust drgnęły w uśmiechu. Wciąż smutnym, ale przynajmniej szczerym. — Za ostrzeżenie i lekcje. Jakbym znalazł takich ludzi... To wyślę sowę, dobrze? Irys lubi się z Borówką, to na pewno będzie zadowolony...
Michael może będzie na niego zły za zniknięcie bez zapowiedzi, ale znali się na tyle, by wiedzieć, że dopiero przedłużające nieobecności były powodem do obaw. Castor powróci do domu następnego dnia, wyjaśni wszystko z detalami i wysłucha cierpliwie wykładu o bezpieczeństwie. Było w tej wizji coś równie ciepłego, co słowa cioci, ten kwiatuszek nieszczęsny lub uroczy.
Ułożył ostrożnie dłoń na jednej z tej Cynthii, posyłając jej długie, przepraszające spojrzenie. Wiedział, że chciała dla niego dobrze. A i on nie chciał jej martwić, miała przecież tyle na własnej głowie i barkach, dwóch synów, jedną bratanicę (o konkretach pokrewieństwa Cioci i Thalii nie miał pojęcia, nigdy nie przywiązywał do tego uwagi) niepotrafiącą usiedzieć w miejscu i wpadającej do szop obcych ludzi, gotową do przelania krwi w każdym dowolnym momencie i jeszcze Ettę o dziwnie melancholijnym spojrzeniu, albo może to Castorowi tak się wydawało. To duża gromadka, a jeszcze Zajazd...
— Mieszka tam taki jeden człowiek, on potrafi dostarczyć każdy możliwy kamień... Pamięta ciocia, że robię talizmany, prawda? I był ranek, nawet ładnie, nad jeziorami... Ale potem zrobiło się ciemno jak w nocy i zimno, tak przeraźliwie zimno... — próbował wytłumaczyć, przybliżyć jakoś okropieństwa, które miał nieprzyjemność oglądać, ale słowa ugrzęzły mu w gardle; nie mógł opowiedzieć o wszystkim. Opuścił wzrok na kubek, który wciąż trzymał w dłoniach, który odebrał zaraz po oderwaniu jednej z nich od rąk Cynthii. Łyk ciepłego napoju działał prawie kojąco, ale ona wciąż uważała, że był zmarznięty.
Przyjął koc z wdzięcznością. Chyba wreszcie czuł się przynajmniej w części bezpieczny, choć było to poczucie prawie nierealne, a na pewno niedoświadczane przez niego szczególnie często. Choć dom na wybrzeżu Exmoor stanowił zawsze bezpieczną przystań, wyrwany z korzeniami z Wrzosowiska Castor próbował oderwać pojęcie bezpieczeństwa od miejsca, skierować je bardziej w kierunku ludzi. Była to trudna sztuka, miał nadzieję otrzymać kilka dobrych rad od specjalisty, zamiast tego...
Wzdrygnął się, wychodząc z krainy własnych domysłów i odczuć.
Drżącą ręką — jakby z wyraźnym wahaniem — sięgnął po łyżkę, następnie przesunął miskę do siebie. Wpatrywał się w kapuśniaczek, jak to czule określała Cynthia z rezerwą, niekoniecznie przekonany do tego, że musiał jeść. Ciało dawało wyraźne sygnały — bywał drażliwy, czasami brzuch burczał mu nieznośnie głośno, czasami po prostu bolał. Czasem, jak teraz, ręce drżały mu nie tylko z zimna. Czasami, gdy był tak mocno wyczerpany — psychicznie i fizycznie — przypominał sobie, że nie tylko wilk był głodny.
Wciąż niepewny, spróbował unieść łyżkę do ust. Te, jak na złość, nie chciały się otworzyć, zmusił się do tego, zaraz tego żałując. Suche wargi ustąpiły z trudem, ciepło zalało jamę ustną, chyba nie spodziewał się tej temperatury, choć mógł dobrze widzieć smugi pary unoszące się nad taflą. Z trudem przełknął pierwszą łyżkę, czując, jak ciepło przepływa w dół jego przełyku, chyba był bliski płaczu.
Ale nie zatrzymywał się. Kontynuował tę walkę w milczeniu, sam ze sobą. Zjadł nawet siedem łyżek — siedem łyżek palącego wstydu, choć Cynthia mogła zauważyć, że przez ogrzanie wreszcie nabierał kolorów — aż odłożył ją na moment na bok.
— Dziękuję, ciociu — odezwał się wreszcie, a kąciki ust drgnęły w uśmiechu. Wciąż smutnym, ale przynajmniej szczerym. — Za ostrzeżenie i lekcje. Jakbym znalazł takich ludzi... To wyślę sowę, dobrze? Irys lubi się z Borówką, to na pewno będzie zadowolony...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Zawsze znajdywała czas dla innych - zawsze chciała otoczyć ich opieką, i zapewnić, że wszystko będzie dobrze, bo wierzyła, że Merlin nigdy nie miał przygotowanych samych najgorszych wydarzeń dla kogoś, a każda nieszczęśliwa seria wydarzeń w końcu skończy się odmianą losu. Szczęście na pewno w końcu dopisze, i wszystko będzie w porządku. Cynthia chciała szczerze w to wierzyć, chociaż wojenna rzeczywistość nie zawsze pozwalała na podobne podejście - wiara uciekała i ciężko było ją podtrzymać, gdy dookoła miało miejsce tak wiele nieszczęść i tragedii. Nadzieja zanikała, tak jak dobroć innych ludzi. Każdy na każdego patrzył wilkiem, obawiając się, że sąsiad przyniesie mu zgubę - bo mógł, bo nigdy nie byłeś w stanie znać dokładnie cudzych myśli.
- Oh, no już, już... Wszystko dobrze, kwiatuszku. Teraz jest dobrze, tak? No już, już, nie musisz opowiadać... - zapewniła z delikatnym uśmiechem, otaczając chłopca opieką i czułością, której potrzebował. Każdy potrzebował ciepła i spokoju, miejsca w którym mógł się poczuć bezpiecznie - odpocząć po tych wszystkich znojach wojennej codzienności.
- Nie myśl o tym, dobrze? Już jest dobrze, nic ci tutaj nie grozi, wiesz o tym, prawda? - powtarzała cicho, nie chcąc aby Castor znów przeżywał to wszystko na nowo. Cokolwiek się stało - z pewnością nie było to przyjemne, ani miłe. Z pewnością było to czymś, czego chłopiec nie chciał wspominać...
Jedynie mogła się domyślać. Spotkał dementora, skoro to o nich chwilę wcześniej wspominał? Więcej niż jednego? Ze zmartwieniem i troską obserwowała blondyna jak zaczyna jeść zupę, choć nie zjadł wcale tak znowu wiele - znów ją to martwiło. Nie dojadał w domu? Nie mogła go przymusić, chociaż tak bardzo by chciała, aby lepiej jadł. W końcu potrzebował dużo siły!
- Kwiatuszku, nie masz przecież za co dziękować! Zawsze, oczywiście, że zawsze... Kiedy tylko będziesz potrzebował, zawsze pomogę, zawsze możesz tutaj przyjść, wiesz o tym, prawda? No już, już... Już będzie dobrze... - szeptała, głaszcząc chłopca po głowie, z delikatnym uśmiechem, pozwalając mu zjeść i odpocząć, i poczuć się jak w domu. - Oczywiście, zawsze. Nakarmię też Irysa, kiedy przyleci - zapewniła ciepło.
Nie zmuszała Castora do zjedzenia więcej, nie zmuszała go do siedzenia tylko w kuchni. Zaprowadziła go do pokoju, kiedy poczuł że potrzebuje odpocząć - pozwalając mu zająć ten na tak długo jak tylko potrzebował. W końcu miała inne obowiązki w zajeździe, ale postarała się również zadbać o komfort jej rodziny - bo wyraźnie młody Sprout z czymś sobie nie radził. Nie miała serca zmuszać go do opowiadania o tym, ale mogła zapewnić mu miejsce do odpoczynku, w którym mógł być bezpieczny.
| Zt.
- Oh, no już, już... Wszystko dobrze, kwiatuszku. Teraz jest dobrze, tak? No już, już, nie musisz opowiadać... - zapewniła z delikatnym uśmiechem, otaczając chłopca opieką i czułością, której potrzebował. Każdy potrzebował ciepła i spokoju, miejsca w którym mógł się poczuć bezpiecznie - odpocząć po tych wszystkich znojach wojennej codzienności.
- Nie myśl o tym, dobrze? Już jest dobrze, nic ci tutaj nie grozi, wiesz o tym, prawda? - powtarzała cicho, nie chcąc aby Castor znów przeżywał to wszystko na nowo. Cokolwiek się stało - z pewnością nie było to przyjemne, ani miłe. Z pewnością było to czymś, czego chłopiec nie chciał wspominać...
Jedynie mogła się domyślać. Spotkał dementora, skoro to o nich chwilę wcześniej wspominał? Więcej niż jednego? Ze zmartwieniem i troską obserwowała blondyna jak zaczyna jeść zupę, choć nie zjadł wcale tak znowu wiele - znów ją to martwiło. Nie dojadał w domu? Nie mogła go przymusić, chociaż tak bardzo by chciała, aby lepiej jadł. W końcu potrzebował dużo siły!
- Kwiatuszku, nie masz przecież za co dziękować! Zawsze, oczywiście, że zawsze... Kiedy tylko będziesz potrzebował, zawsze pomogę, zawsze możesz tutaj przyjść, wiesz o tym, prawda? No już, już... Już będzie dobrze... - szeptała, głaszcząc chłopca po głowie, z delikatnym uśmiechem, pozwalając mu zjeść i odpocząć, i poczuć się jak w domu. - Oczywiście, zawsze. Nakarmię też Irysa, kiedy przyleci - zapewniła ciepło.
Nie zmuszała Castora do zjedzenia więcej, nie zmuszała go do siedzenia tylko w kuchni. Zaprowadziła go do pokoju, kiedy poczuł że potrzebuje odpocząć - pozwalając mu zająć ten na tak długo jak tylko potrzebował. W końcu miała inne obowiązki w zajeździe, ale postarała się również zadbać o komfort jej rodziny - bo wyraźnie młody Sprout z czymś sobie nie radził. Nie miała serca zmuszać go do opowiadania o tym, ale mogła zapewnić mu miejsce do odpoczynku, w którym mógł być bezpieczny.
| Zt.
love makes you happy in a house where
love is made
love is made
Próbował nabrać głębszy oddech. Wydawało mu się, że grunt osuwał mu się spod nóg, ale to tylko zmęczenie, tylko spotkanie z dementorem i noc spędzona w lesie, bo przecież nic więcej, prawda? Niemal nie trafił łyżką do miski, ledwo powstrzymał się od syknięcia — nie przeklinał, na pewno nie w towarzystwie kobiet, które mogły zdzielić go ścierką po jasnych włosach, ale z jakiegoś powodu nigdy tego nie robiły. Cynthia zawsze była dla niego dobra, czasami jej dobro przyjmowało nawet jakąś wymykającą się logice postać. Castor starał się ją w pewnym sensie naśladować — też dzielić się zamkniętym w sobie ciepłem, ale zauważał, ostatnimi czasy nader często, że nie potrafił być równie wyrozumiały. Że wojna wyrobiła w nim także ostre krawędzie, że czasami złościł się ponad miarę i naciskał tam, gdzie nie powinien. Tłumaczył to sobie później działaniem w imię wyższego dobra, tym, że właśnie tak musiało być, że rzadko kiedy wybory były łatwe i proste. Cieszył się, że Cynthia nie musiała ich podejmować — że "Pod Gruszą" było miejscem, gdzie zbłąkani wędrowcy mogli zajść, zjeść na przykład taki kapuśniak, jak on i odpocząć chwilę, przed dalszą wędrówką. Nie chciał, by ktokolwiek jeszcze z jego rodziny — dalszej lub bliższej — musiał podejmować wybory podobne tym, które stały się jego codziennością. Tak długo, jak chociażby ciocia Cynthia pozostanie w bezpiecznej bańce swego zajazdu, jak długo będzie spełniać się w roli gospodyni i często zastępczej matki dla tej lub innej złamanej duszy, tak długo — tłumaczył sobie teraz w gorączce emocji — będzie o nią spokojny i cieszył się jej szczęściem.
— Nie, nie, ciociu, ja... Ja muszę powiedzieć... — przebił się wreszcie przez ścianę własnej nerwowości, podnosząc wzrok na kobietę. Przez kilka sekund nie potrafił odnaleźć na jej twarzy jednego punktu, na którym powinien się skupić, dlatego też opuścił wzrok raz jeszcze, w zupę, tłumacząc sobie, że nie mógł podnieść łyżki do ust na oślep. Z trudem zmusił się do przełknięcia ciepłego płynu, ostrożnie wytarł kącik ust palcem wskazującym i podjął kolejną próbę złapania kontaktu wzrokowego. — Jak stało się tak zimno pojawił się deme—dementor... Oni... Podobno atakują tych, co nie mają zarejestrowanych różdżek, ciociu... I to nie tak, że jak było się dobrym człowiekiem, to one będą grzeczne... Proszę, uważajcie na siebie... — w głosie Sprouta, przeciętym żalem i tłumionym do tej pory bólem zadrżała prawdziwa troska. Nie wybaczyłby sobie, gdyby nie podzielił się tym ostrzeżeniem z bliskimi, którzy — póki co tylko geograficznie, chciał tak myśleć — byli najbardziej wystawieni na niebezpieczeństwo. Wierzył, że i Cynthia przekaże informację dalej. Że okoliczni wędrowcy będą bardziej na siebie uważać, ostrożniej planować dalsze przystanki w swych podróżach.
Wreszcie drżące, pełne usta wygięły się w słabym uśmiechu. Nie miał siły na więcej, ale mógł marzyć, że chociaż ta zmiana w mimice została wyłapana przez czujne oko Cynthii. Że wyczuła szczerość tego gestu, że pochylający się wciąż nad zupą Castor naprawdę był jej wdzięczny. Kiedyś, gdy nabierze więcej sił, napisze jej długi, ciepły list. Wtedy, gdy będzie mógł zebrać porozrzucane chaotycznie myśli w jedną całość, gdy nie będzie już taki roztrzęsiony, gdy powieki nie będą go piec, gdy sen porwie go w ramiona, darowując wreszcie jakąś namiastkę spokoju.
Nie będzie to jednak dzisiaj.
Skorzystał z bezpiecznego schronienia — chyba właśnie tego potrzebował. Uchowania się w miejscu, w którym nikt nie będzie szczególnie dociekać. Poświęcenia kilku godzin wyłącznie dla siebie, bo przeżył wiele, zdecydowanie za wiele jak na jego delikatne, wrażliwe na ludzkie cierpienie serce. Gdy złożył głowę w pachnącej pościeli, nawet nie miał siły zwrócić uwagi, że pachniała ona wyjątkowo intensywną lawendą, pewnie przyjemnie dla zwykłego człowieka. Ale lawenda pozwoliła mu wreszcie zasnąć, lawenda została na moment symbolem koniecznego spokoju, rozluźnienia, które musiał porzucić z samego ranka, gdy raz jeszcze wsiadł na miotle, pchany poczuciem obowiązku i obietnicą, którą złożył pewnemu ważnemu człowiekowi na początku lutego.
Nie mógł zostawić mieszkańców Kumbrii samych sobie.
| z/t
— Nie, nie, ciociu, ja... Ja muszę powiedzieć... — przebił się wreszcie przez ścianę własnej nerwowości, podnosząc wzrok na kobietę. Przez kilka sekund nie potrafił odnaleźć na jej twarzy jednego punktu, na którym powinien się skupić, dlatego też opuścił wzrok raz jeszcze, w zupę, tłumacząc sobie, że nie mógł podnieść łyżki do ust na oślep. Z trudem zmusił się do przełknięcia ciepłego płynu, ostrożnie wytarł kącik ust palcem wskazującym i podjął kolejną próbę złapania kontaktu wzrokowego. — Jak stało się tak zimno pojawił się deme—dementor... Oni... Podobno atakują tych, co nie mają zarejestrowanych różdżek, ciociu... I to nie tak, że jak było się dobrym człowiekiem, to one będą grzeczne... Proszę, uważajcie na siebie... — w głosie Sprouta, przeciętym żalem i tłumionym do tej pory bólem zadrżała prawdziwa troska. Nie wybaczyłby sobie, gdyby nie podzielił się tym ostrzeżeniem z bliskimi, którzy — póki co tylko geograficznie, chciał tak myśleć — byli najbardziej wystawieni na niebezpieczeństwo. Wierzył, że i Cynthia przekaże informację dalej. Że okoliczni wędrowcy będą bardziej na siebie uważać, ostrożniej planować dalsze przystanki w swych podróżach.
Wreszcie drżące, pełne usta wygięły się w słabym uśmiechu. Nie miał siły na więcej, ale mógł marzyć, że chociaż ta zmiana w mimice została wyłapana przez czujne oko Cynthii. Że wyczuła szczerość tego gestu, że pochylający się wciąż nad zupą Castor naprawdę był jej wdzięczny. Kiedyś, gdy nabierze więcej sił, napisze jej długi, ciepły list. Wtedy, gdy będzie mógł zebrać porozrzucane chaotycznie myśli w jedną całość, gdy nie będzie już taki roztrzęsiony, gdy powieki nie będą go piec, gdy sen porwie go w ramiona, darowując wreszcie jakąś namiastkę spokoju.
Nie będzie to jednak dzisiaj.
Skorzystał z bezpiecznego schronienia — chyba właśnie tego potrzebował. Uchowania się w miejscu, w którym nikt nie będzie szczególnie dociekać. Poświęcenia kilku godzin wyłącznie dla siebie, bo przeżył wiele, zdecydowanie za wiele jak na jego delikatne, wrażliwe na ludzkie cierpienie serce. Gdy złożył głowę w pachnącej pościeli, nawet nie miał siły zwrócić uwagi, że pachniała ona wyjątkowo intensywną lawendą, pewnie przyjemnie dla zwykłego człowieka. Ale lawenda pozwoliła mu wreszcie zasnąć, lawenda została na moment symbolem koniecznego spokoju, rozluźnienia, które musiał porzucić z samego ranka, gdy raz jeszcze wsiadł na miotle, pchany poczuciem obowiązku i obietnicą, którą złożył pewnemu ważnemu człowiekowi na początku lutego.
Nie mógł zostawić mieszkańców Kumbrii samych sobie.
| z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
do ustalenia.03.1958
Ostatnio był tu miesiąc temu i chociaż był tu jak na razie tylko raz to stwierdził, że miło tu wrócić. Odnosił wrażenie, że wojna jakby ominęła to miejsce. W jego mniemaniu panowała tu taka miła i przytulna atmosfera, nawet jeśli nie było gości. No i nie można zapomnieć o zapachach jakie wydobywały się z kuchni gdy pani Skamander pichciła swoje wspaniałości. Doskonale pamiętał jak był pierwszy raz tym zapachem zachwycony. Wtedy też wykonał kilka napraw w zajeździe, które trochę były i trochę nie były skomplikowane. Mimo wszystko cieszył się, że mógł wtedy pomóc, wydaje mu się, że pani Skamander również była zadowolona wtedy z jego pracy. W sumie gdyby nie była to pewnie nie poprosiła go znowu o pomoc, a on z chęcią się tu pojawił.
W domu jakoś ostatnio nie chciał siedzieć. Od pamiętnego śniadania atmosfera nie była zachęcająca, więc robił wszystko co tylko mógł by wyjść z domu. A jeśli przy okazji takiego wyjścia mógł przy czymś pomóc to już tym bardziej aż chciało się wyjść.
Dzisiaj akurat nie wiedział w czym konkretnie trzeba pomóc, ale na wszelki wypadek wziął ze sobą narzędzia. Było całkiem możliwe, że w ogóle nie będą potrzebne, w końcu zaoferował się, że jeśli będzie taka potrzeba to z chęcią też pomoże przy zwierzętach czy nawet w ogrodzie. No, ale jak to mówią, przezorny zawsze ubezpieczony to lepiej było coś mieć niż nie.
Pojawił się mniej więcej przed południem. Pogoda była całkiem znośna, ale panowała tak chlapa, że potrzebował dłuższej chwili zanim udało mu się doprowadzić buty do takiego stanu żeby nie nabrudzić w środku. Pani Skamander miała wystarczająco dużo pracy w zajeździe, nie było potrzeby dodatkowo jej dokładać.
Nie spodziewał się kogoś spotkać. Znając Thalię to jej nie było, innych, stałych domowników nie miał przyjemności jeszcze poznać, a pani Cynthia pewnie gdzieś się krzątała więc pewnie będzie musiał jej poszukać. Tak też zrobił, ale zanim trafił na kobietę znalazł kogoś innego. Wydawał mu się znajomy, dałby sobie głowę uciąć, że gdzieś go już widział, że skądś kojarzył. Cholerne problemy z pamięciom. Gdzieś dzwoniło, ale nie miał pojęcia w jakimś kościele.
- Dzień dobry. - odezwał się postanawiając zagadać, a być może sobie przypomni, bardzo tego chciał, bo znając siebie nie da mu spokoju jeśli tego nie zrobi.
Ostatnio był tu miesiąc temu i chociaż był tu jak na razie tylko raz to stwierdził, że miło tu wrócić. Odnosił wrażenie, że wojna jakby ominęła to miejsce. W jego mniemaniu panowała tu taka miła i przytulna atmosfera, nawet jeśli nie było gości. No i nie można zapomnieć o zapachach jakie wydobywały się z kuchni gdy pani Skamander pichciła swoje wspaniałości. Doskonale pamiętał jak był pierwszy raz tym zapachem zachwycony. Wtedy też wykonał kilka napraw w zajeździe, które trochę były i trochę nie były skomplikowane. Mimo wszystko cieszył się, że mógł wtedy pomóc, wydaje mu się, że pani Skamander również była zadowolona wtedy z jego pracy. W sumie gdyby nie była to pewnie nie poprosiła go znowu o pomoc, a on z chęcią się tu pojawił.
W domu jakoś ostatnio nie chciał siedzieć. Od pamiętnego śniadania atmosfera nie była zachęcająca, więc robił wszystko co tylko mógł by wyjść z domu. A jeśli przy okazji takiego wyjścia mógł przy czymś pomóc to już tym bardziej aż chciało się wyjść.
Dzisiaj akurat nie wiedział w czym konkretnie trzeba pomóc, ale na wszelki wypadek wziął ze sobą narzędzia. Było całkiem możliwe, że w ogóle nie będą potrzebne, w końcu zaoferował się, że jeśli będzie taka potrzeba to z chęcią też pomoże przy zwierzętach czy nawet w ogrodzie. No, ale jak to mówią, przezorny zawsze ubezpieczony to lepiej było coś mieć niż nie.
Pojawił się mniej więcej przed południem. Pogoda była całkiem znośna, ale panowała tak chlapa, że potrzebował dłuższej chwili zanim udało mu się doprowadzić buty do takiego stanu żeby nie nabrudzić w środku. Pani Skamander miała wystarczająco dużo pracy w zajeździe, nie było potrzeby dodatkowo jej dokładać.
Nie spodziewał się kogoś spotkać. Znając Thalię to jej nie było, innych, stałych domowników nie miał przyjemności jeszcze poznać, a pani Cynthia pewnie gdzieś się krzątała więc pewnie będzie musiał jej poszukać. Tak też zrobił, ale zanim trafił na kobietę znalazł kogoś innego. Wydawał mu się znajomy, dałby sobie głowę uciąć, że gdzieś go już widział, że skądś kojarzył. Cholerne problemy z pamięciom. Gdzieś dzwoniło, ale nie miał pojęcia w jakimś kościele.
- Dzień dobry. - odezwał się postanawiając zagadać, a być może sobie przypomni, bardzo tego chciał, bo znając siebie nie da mu spokoju jeśli tego nie zrobi.
Between life and death
you will find your true self, you will know what you are and what you never expected to be
Gabriel Tonks
Zawód : Szpieg
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony - no nie powiedziałbym.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Główne wejście II
Szybka odpowiedź