Ścieżka na plażę
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Ścieżka na plażę
Jedna z mniej stromych dróg, która może bezpośrednio doprowadzić do plaży. Kamienista ścieżka, porośnięta karłowatą roślinnością, znajduje się na terenach wokół zamku. Fakt, że powietrze przesiąknięte jest słoną bryzą, a wiatr niesie ze sobą drobiny piasku przypomina o bliskości morza, które naturalnie zdaje się otaczać opieką rodowe włości Traversów.
Sama ścieżka rozpoczyna się równo z kamiennym przejściem do zamkowych stajni.
Sama ścieżka rozpoczyna się równo z kamiennym przejściem do zamkowych stajni.
| 20 stycznia
Nikt nie śmiał zatrzymać jej, gdy ze zwinną furią sunęła chłodnymi, wypełnionymi wonią morskiej soli, korytarzami zamku, niby sztormowa burza. Oczy błyszczały jej tak od napływu emocji, jak i kilku łez, które osiadły na czarnych rzęsach, jak poranna rosa. Szary błękit gładkiej materii sukni ledwie szeleścił, gdy stawiała śpieszne kroki do stajni. Nie oglądała się za siebie nie zastanawiała się nad echem ścieżki, jaką pokonywała. Ani tym bardziej drugich, które drgały gdzieś w tle. Już nie tak obcych, nie tak strasznych, jak początkowo zakładała. Ale wciąż wywołujące tak skrajne uczucia, że nie umiała się w nich odnaleźć.
Zbyt dobrze pamiętała szaleńczy łomot serca za każdym razem, gdy nocą nasłuchiwała kroków tuż przy komnacie. I właściciela, który do tej pory nie przekroczył progu jej osobistej sypialni. Raz jeszcze, nie potrafiła wskazać, czy bardziej była tym faktem przerażona, czy... wdzięczna. Znała swój obowiązek. Rozumiała rodową powinność i rolę, jaką przyszło jej odegrać. Wszystko to sunęło kawalkadą ciężkich spojrzeń, jakie znosić musiałaby, gdyby ktokolwiek dowiedział się. Gdyby - on sam - choćby słowem wspomniał o jej nieposłuszeństwie. O uprzejmym dystansie. Miał nawet prawo wymusić na niej realizację powinności. To wszystko było jasne. Oczywiste. Ale dni mijały i nikt nie wywarzał wejścia, o co kiedyś byłaby skłonna posądzić nieokiełznanego pirata, za jakiego tak długo go miała). Jej panika przekształca się w coś innego. Smutek i tęsknota za tym co straciła przestawały być murem. Usprawiedliwieniem. Przepaścią. Były żałobą, na którą nie miała czasu wcześniej. I musiała przyznać sama przed sobą, że - on, jej mąż - pozwolił jej na to. Dal jej przestrzeń. Milczące pozwolenie na to, by opłakała ukochanego. Nie zbliżył się. Czy wiedział, że kochała innego? Czekał? Unikał? Nie potrafiła stwierdzić. Nie, kiedy rozbijali się o własne charaktery.
Nie mogła wskazać dokładnie momentu, w który - milczenie i uprzejme, chociaż chłodne rozmowy, potrafiły niespodziewanie przeskoczyć iskrą, na płomienną burzę. Taką, w której nawet dziś cisnęła porcelanowym, prawdopodobnie bardzo cennym - imbrykiem - w stronę Manannana. Niewystarczająco celnie, by rozbił się gdzieś na jego głowie, ale błyszczące od uwolnionej wody rozproszyły się z hukiem na ścianie i ramie poważnego obrazu zielonkawego trytona. Trudno było jej przypomnieć sobie, co właściwie tak głęboko wyprowadziło ją z równowagi, chociaż eskalujące emocją rozmowa, z obu stron przypominała burzową zawieruchę. Ale ta - tak - z tego co słyszała - na morzu tak szybko jak przychodziła, równie spiesznie gasła, pozostawiając po siebie bezbrzeżną ciszę. Tę, ciągnęła za sobą, zakładając na zaciśnięte gniewnie usta, które wciąż nosiły ślady malowanej kształtnie czerwieni.
Im bliżej była zamkowych stajni, tym bardziej rozluźniała wargi. Wypuściła nawet z palców brzeg jedwabnej sukni, którą do tej pory zaciskała, unosząc ku górze, by przypadkiem nie potknąć się o sunącą wraz z nią materię. Dłoń sięgnęła za to cienkiej peleryny, do tej pory nierówno zarzuconej na ramiona. Zatrzymała się lekko, zgarniając na ramię rozpuszczone czernią włosy, utrzymywane w ładzie przez misternie zaplecione nad skórniami warkocze i łącząca je, posrebrzana spinka. Chłopak, który zerwał się, by jej pomóc, wydukał coś w pytaniu, ale po krótkich przygotowaniach, odesłała go, nie kłopocząc się pomocą przy wyprowadzeniu szarogrzywego aetonana, którego otrzymała w darze od brata. I chociaż bardzo chciała utrzymać gniewny impuls, który napędzał ją do tej pory, emocja opadła, kurczona poszturchiwaniem ogiera i ciepłym oddechem z chrap, gdy nachylał się nad jej policzkiem - Zaari- odezwała się po raz pierwszy miękko, z ulgą, opadając na pięty i na krótki moment, opierając głowę o smukłą szyję wierzchowca. I nawet jeśli usłyszała za sobą obecność, jeśli nie tak nieświadomie, rozpoznawała, kto znalazł się tak niedaleko, nie skierowała żadnych innych słów szukając kontaktu. Odetchnęła za to szybko, unosząc głowę wyżej i tylko przelotnie, jakby potwierdzając przypuszczenia, odwróciła się w stronę męża. Wyprostowała się i spojrzała tak, jakby rzucała dumne wyzwanie, nie wierząc, że jeszcze kilka minut temu toczyli bardziej, niż intensywną dyskusję. To, czym było źródło jej frustracji, zostało gdzieś w komnacie zamku, rozbite tak, jak porcelanowe szkło.
W kolejnych kilku sekundach, zwinnie wsiadła na grzbiet truchtającego w miejscu wierzchowca, który wydawał się podzielać jej energię. Nie kłopotała się siadaniem po damsku. Wystarczająco dobrze znała swoje możliwość, by nie bać się pozycji z przywileju mężczyzn. Być może nawet, dorzucając do wyzwania kolejne aspekty. Jak na krótko odsłonięte kolano, gdy zebranym galopem ruszyła ścieżką na plażę. Przez ramię, zerknęła tylko raz. A na usta, wdarło się satysfakcjonujące drgnienie. To samo, które zakołysało się w piersi.
Nikt nie śmiał zatrzymać jej, gdy ze zwinną furią sunęła chłodnymi, wypełnionymi wonią morskiej soli, korytarzami zamku, niby sztormowa burza. Oczy błyszczały jej tak od napływu emocji, jak i kilku łez, które osiadły na czarnych rzęsach, jak poranna rosa. Szary błękit gładkiej materii sukni ledwie szeleścił, gdy stawiała śpieszne kroki do stajni. Nie oglądała się za siebie nie zastanawiała się nad echem ścieżki, jaką pokonywała. Ani tym bardziej drugich, które drgały gdzieś w tle. Już nie tak obcych, nie tak strasznych, jak początkowo zakładała. Ale wciąż wywołujące tak skrajne uczucia, że nie umiała się w nich odnaleźć.
Zbyt dobrze pamiętała szaleńczy łomot serca za każdym razem, gdy nocą nasłuchiwała kroków tuż przy komnacie. I właściciela, który do tej pory nie przekroczył progu jej osobistej sypialni. Raz jeszcze, nie potrafiła wskazać, czy bardziej była tym faktem przerażona, czy... wdzięczna. Znała swój obowiązek. Rozumiała rodową powinność i rolę, jaką przyszło jej odegrać. Wszystko to sunęło kawalkadą ciężkich spojrzeń, jakie znosić musiałaby, gdyby ktokolwiek dowiedział się. Gdyby - on sam - choćby słowem wspomniał o jej nieposłuszeństwie. O uprzejmym dystansie. Miał nawet prawo wymusić na niej realizację powinności. To wszystko było jasne. Oczywiste. Ale dni mijały i nikt nie wywarzał wejścia, o co kiedyś byłaby skłonna posądzić nieokiełznanego pirata, za jakiego tak długo go miała). Jej panika przekształca się w coś innego. Smutek i tęsknota za tym co straciła przestawały być murem. Usprawiedliwieniem. Przepaścią. Były żałobą, na którą nie miała czasu wcześniej. I musiała przyznać sama przed sobą, że - on, jej mąż - pozwolił jej na to. Dal jej przestrzeń. Milczące pozwolenie na to, by opłakała ukochanego. Nie zbliżył się. Czy wiedział, że kochała innego? Czekał? Unikał? Nie potrafiła stwierdzić. Nie, kiedy rozbijali się o własne charaktery.
Nie mogła wskazać dokładnie momentu, w który - milczenie i uprzejme, chociaż chłodne rozmowy, potrafiły niespodziewanie przeskoczyć iskrą, na płomienną burzę. Taką, w której nawet dziś cisnęła porcelanowym, prawdopodobnie bardzo cennym - imbrykiem - w stronę Manannana. Niewystarczająco celnie, by rozbił się gdzieś na jego głowie, ale błyszczące od uwolnionej wody rozproszyły się z hukiem na ścianie i ramie poważnego obrazu zielonkawego trytona. Trudno było jej przypomnieć sobie, co właściwie tak głęboko wyprowadziło ją z równowagi, chociaż eskalujące emocją rozmowa, z obu stron przypominała burzową zawieruchę. Ale ta - tak - z tego co słyszała - na morzu tak szybko jak przychodziła, równie spiesznie gasła, pozostawiając po siebie bezbrzeżną ciszę. Tę, ciągnęła za sobą, zakładając na zaciśnięte gniewnie usta, które wciąż nosiły ślady malowanej kształtnie czerwieni.
Im bliżej była zamkowych stajni, tym bardziej rozluźniała wargi. Wypuściła nawet z palców brzeg jedwabnej sukni, którą do tej pory zaciskała, unosząc ku górze, by przypadkiem nie potknąć się o sunącą wraz z nią materię. Dłoń sięgnęła za to cienkiej peleryny, do tej pory nierówno zarzuconej na ramiona. Zatrzymała się lekko, zgarniając na ramię rozpuszczone czernią włosy, utrzymywane w ładzie przez misternie zaplecione nad skórniami warkocze i łącząca je, posrebrzana spinka. Chłopak, który zerwał się, by jej pomóc, wydukał coś w pytaniu, ale po krótkich przygotowaniach, odesłała go, nie kłopocząc się pomocą przy wyprowadzeniu szarogrzywego aetonana, którego otrzymała w darze od brata. I chociaż bardzo chciała utrzymać gniewny impuls, który napędzał ją do tej pory, emocja opadła, kurczona poszturchiwaniem ogiera i ciepłym oddechem z chrap, gdy nachylał się nad jej policzkiem - Zaari- odezwała się po raz pierwszy miękko, z ulgą, opadając na pięty i na krótki moment, opierając głowę o smukłą szyję wierzchowca. I nawet jeśli usłyszała za sobą obecność, jeśli nie tak nieświadomie, rozpoznawała, kto znalazł się tak niedaleko, nie skierowała żadnych innych słów szukając kontaktu. Odetchnęła za to szybko, unosząc głowę wyżej i tylko przelotnie, jakby potwierdzając przypuszczenia, odwróciła się w stronę męża. Wyprostowała się i spojrzała tak, jakby rzucała dumne wyzwanie, nie wierząc, że jeszcze kilka minut temu toczyli bardziej, niż intensywną dyskusję. To, czym było źródło jej frustracji, zostało gdzieś w komnacie zamku, rozbite tak, jak porcelanowe szkło.
W kolejnych kilku sekundach, zwinnie wsiadła na grzbiet truchtającego w miejscu wierzchowca, który wydawał się podzielać jej energię. Nie kłopotała się siadaniem po damsku. Wystarczająco dobrze znała swoje możliwość, by nie bać się pozycji z przywileju mężczyzn. Być może nawet, dorzucając do wyzwania kolejne aspekty. Jak na krótko odsłonięte kolano, gdy zebranym galopem ruszyła ścieżką na plażę. Przez ramię, zerknęła tylko raz. A na usta, wdarło się satysfakcjonujące drgnienie. To samo, które zakołysało się w piersi.
Melisande M. Travers
Zawód : Dama
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Róże są bardziej zgodne z prawdą – wiedzą, jak pokazywać kolce”.
OPCM : 0 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 8 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Doprowadzała go do szału.
Huk zatrzaskiwanych drzwi poniósł się echem wzdłuż kamiennego, zamkowego korytarza, gdy nie szczędząc siły popchnął masywne skrzydła, odcinając się od duszącej go nieznośnie przestrzeni komnaty. Zimny wiatr uderzył go w twarz, bez trudu przedzierając się też przez cienki materiał koszuli, nie zważał jednak na to, dwoma długimi krokami docierając do krawędzi skierowanego ku morzu tarasu i zaciskając palce szorstkich od żeglugi dłoni na przysypanej śniegiem balustradzie, choć jeszcze chwilę temu marzył o uchwyceniu w nie materiału szaro-błękitnej sukni. Nie zrobił tego, rozbita na ścianie porcelana i krople otrzeźwiającej wody szczęśliwie przywołały go do porządku, ale i tak było blisko; prawie stracił nad sobą kontrolę, wyrzucając z siebie zbyt wiele podszytych pasją słów – pasją, która w towarzystwie kobiet na ogół była mu obca. Co miała w sobie Melisande, że potrafiła tak lekko, pozornie bez większego trudu, popchnąć go na krawędź?
Wciągnął mroźne powietrze do płuc, czekając, aż ostudzi rozgrzaną krew, jeszcze zbyt szybko krążącą w żyłach; widok stalowoszarych, morskich fal go uspokajał, częściowo wyciszając echo wciąż grzmiącej w uszach kłótni – niespodziewanej i niepotrzebnej, a jednak: którejś z kolei, wybuchającej bez zapowiedzi tak samo, jak wybuchała potrząśnięta nieuważnie beczka z prochem. Miał już tego dość; tańczyli w ten sposób wokół siebie od tygodni, to jest – odkąd wypowiedziawszy słowa przysięgi, stała się częścią jego rodziny, jego żoną, jego. Nie był na to przygotowany, miał wrażenie, że ona tym bardziej – bo chociaż nie zamienili na ten temat ani jednego słowa, to wieści o bohaterskiej śmierci jej poprzedniego narzeczonego nie mogły do niego nie dotrzeć. Czasem miał wrażenie, że przyprowadziła go do Corbenic Castle razem ze sobą, że snuł się po zamku tak samo, jak za nim krok w krok podążał niewidoczny dla nikogo duch Earwyna. Być może to powinno mu pomóc się z nią porozumieć, zbudować pomiędzy nimi wspólną płaszczyznę – ale póki co nie zdobył się na to, by przekroczyć tę powiększającą się z każdym dniem wyrwę. Nie wiedział, jak miał z nią rozmawiać, co wypadało mu przy niej powiedzieć, a czego zupełnie nie; być może nie musiało go to obchodzić, szanował ją jednak zbyt mocno, by zignorować połyskujący czasami w smutnym spojrzeniu ból; by nie dostrzegać tęsknoty malującej się w zwróconych ku morzu rysach. Tęsknoty zupełnie innej niż ta, którą on sam odczuwał za każdym razem, gdy spoglądał w stronę horyzontu; ciężkiej, przepełnionej żalem – sprawiającej, że instynktownie jej unikał, chcąc przynajmniej częściowo zwrócić jej utraconą wraz ze ślubem przestrzeń. To jednak nie działało, niewypowiedziane zdania nie znikały, kotłując się jedynie – i eksplodując chaotyczną mieszaniną pozbawionych sensu oskarżeń, która parę minut temu przelała się przez zamkowy salon niczym fala przelewająca się przez nabrzeże.
Ruch na prowadzącej na plażę ścieżce przykuł jego uwagę, zmuszając do oderwania wzroku od wzburzonej wody; dostrzegł ją, parę pięter niżej, mignięcie błękitu i ciemnych, rozwianych wiatrem włosów; dokąd zmierzała – i dlaczego szła sama? Otworzył usta, chcąc za nią zawołać, coś mu jednak mówiło, że jego głos jedynie skłoniłby ją do przyspieszenia kroku; podążył więc za nią spojrzeniem, wydawała się kierować w stronę stajni.
Zdusił cisnące się na usta przekleństwo, pozwalając sobie jedynie na wywrócenie oczami i odpychając się od balustrady. Nie miał zamiaru puścić jej samej, żeby w gniewie i emocjach zrobiła coś głupiego; biorąc ją za żonę, obiecywał otoczenie jej opieką, poza tym – nie znała jeszcze terenów wyspy tak dobrze, jak mogłoby jej się wydawać, wybrzeża bywały strome i zdradliwe, podobnie jak wiejące wokół wiatry. Czasami mu się z nią kojarzyły, tak samo nieprzewidywalne i nieokiełznane, niedające się zamknąć w bezpiecznych czterech ścianach – mimo że zrobił wszystko, by poczuła się w nich dobrze. Różany ogród wyrósł tu dla niej, dla niej sprowadził też cieplejsze stroje i tkaniny, wiedząc, że nie przywykła do surowego, morskiego klimatu – a przynajmniej tak mu się wydawało.
Kamienne korytarze pokonał przyspieszonym krokiem, po drodze narzucając na ramiona płaszcz i przywdziewając wygodniejsze buty; znalazłszy się na zewnątrz, ruszył prosto do stadnin, ramieniem popychając uchylone drzwi i w środku rzeczywiście ją zastając. Była gotowa do drogi, odwróciła się jednak w jego stronę; dostrzegł zmianę w jej postawie, wyprostowane plecy, dumnie uniesioną głowę – rzucała mu wyzwanie? Dlaczego wciąż to robiła? – Melisande – powiedział, w tym jednym słowie starając się zawrzeć wszystko: odpowiedzi i pytania, te nieudzielone i niezadane. Zignorowała go jednak, wprawnym ruchem wdrapując się na grzbiet wierzchowca; powietrze uderzyło go w twarz, gdy przebiegał obok, szmer skrzydeł brzmiał jak drwina. Nie chciał podążać za nią na grzbiecie aetonana, w siodle nie czując się ani w połowie tak pewnie, jak ona – doskoczył jednak do niego wbrew sobie, klnąc na czym świat stoi – a później pędem ruszając za nią, chcąc się z nią zrównać, doścignąć. Potrzebował chwili, żeby przyzwyczaić się do tego tempa, od dawna nie jeździł na końskim grzbiecie – częściej wybierając przemieszczanie się pod animagiczną postacią. – Melisande! – zawołał za nią; była już niedaleko, utkwił więc spojrzenie w jej twarzy, jakby chcąc w ten sposób zmusić ją do zwrócenia na siebie wzroku. – Co ty wyprawiasz? Zatrzymaj się natychmiast – krzyknął, chcąc przekrzyczeć świst wiatru i tętent kopyt; nie mógł rozmawiać z nią w ten sposób, dlaczego musiała być tak krakeńsko uparta?
Huk zatrzaskiwanych drzwi poniósł się echem wzdłuż kamiennego, zamkowego korytarza, gdy nie szczędząc siły popchnął masywne skrzydła, odcinając się od duszącej go nieznośnie przestrzeni komnaty. Zimny wiatr uderzył go w twarz, bez trudu przedzierając się też przez cienki materiał koszuli, nie zważał jednak na to, dwoma długimi krokami docierając do krawędzi skierowanego ku morzu tarasu i zaciskając palce szorstkich od żeglugi dłoni na przysypanej śniegiem balustradzie, choć jeszcze chwilę temu marzył o uchwyceniu w nie materiału szaro-błękitnej sukni. Nie zrobił tego, rozbita na ścianie porcelana i krople otrzeźwiającej wody szczęśliwie przywołały go do porządku, ale i tak było blisko; prawie stracił nad sobą kontrolę, wyrzucając z siebie zbyt wiele podszytych pasją słów – pasją, która w towarzystwie kobiet na ogół była mu obca. Co miała w sobie Melisande, że potrafiła tak lekko, pozornie bez większego trudu, popchnąć go na krawędź?
Wciągnął mroźne powietrze do płuc, czekając, aż ostudzi rozgrzaną krew, jeszcze zbyt szybko krążącą w żyłach; widok stalowoszarych, morskich fal go uspokajał, częściowo wyciszając echo wciąż grzmiącej w uszach kłótni – niespodziewanej i niepotrzebnej, a jednak: którejś z kolei, wybuchającej bez zapowiedzi tak samo, jak wybuchała potrząśnięta nieuważnie beczka z prochem. Miał już tego dość; tańczyli w ten sposób wokół siebie od tygodni, to jest – odkąd wypowiedziawszy słowa przysięgi, stała się częścią jego rodziny, jego żoną, jego. Nie był na to przygotowany, miał wrażenie, że ona tym bardziej – bo chociaż nie zamienili na ten temat ani jednego słowa, to wieści o bohaterskiej śmierci jej poprzedniego narzeczonego nie mogły do niego nie dotrzeć. Czasem miał wrażenie, że przyprowadziła go do Corbenic Castle razem ze sobą, że snuł się po zamku tak samo, jak za nim krok w krok podążał niewidoczny dla nikogo duch Earwyna. Być może to powinno mu pomóc się z nią porozumieć, zbudować pomiędzy nimi wspólną płaszczyznę – ale póki co nie zdobył się na to, by przekroczyć tę powiększającą się z każdym dniem wyrwę. Nie wiedział, jak miał z nią rozmawiać, co wypadało mu przy niej powiedzieć, a czego zupełnie nie; być może nie musiało go to obchodzić, szanował ją jednak zbyt mocno, by zignorować połyskujący czasami w smutnym spojrzeniu ból; by nie dostrzegać tęsknoty malującej się w zwróconych ku morzu rysach. Tęsknoty zupełnie innej niż ta, którą on sam odczuwał za każdym razem, gdy spoglądał w stronę horyzontu; ciężkiej, przepełnionej żalem – sprawiającej, że instynktownie jej unikał, chcąc przynajmniej częściowo zwrócić jej utraconą wraz ze ślubem przestrzeń. To jednak nie działało, niewypowiedziane zdania nie znikały, kotłując się jedynie – i eksplodując chaotyczną mieszaniną pozbawionych sensu oskarżeń, która parę minut temu przelała się przez zamkowy salon niczym fala przelewająca się przez nabrzeże.
Ruch na prowadzącej na plażę ścieżce przykuł jego uwagę, zmuszając do oderwania wzroku od wzburzonej wody; dostrzegł ją, parę pięter niżej, mignięcie błękitu i ciemnych, rozwianych wiatrem włosów; dokąd zmierzała – i dlaczego szła sama? Otworzył usta, chcąc za nią zawołać, coś mu jednak mówiło, że jego głos jedynie skłoniłby ją do przyspieszenia kroku; podążył więc za nią spojrzeniem, wydawała się kierować w stronę stajni.
Zdusił cisnące się na usta przekleństwo, pozwalając sobie jedynie na wywrócenie oczami i odpychając się od balustrady. Nie miał zamiaru puścić jej samej, żeby w gniewie i emocjach zrobiła coś głupiego; biorąc ją za żonę, obiecywał otoczenie jej opieką, poza tym – nie znała jeszcze terenów wyspy tak dobrze, jak mogłoby jej się wydawać, wybrzeża bywały strome i zdradliwe, podobnie jak wiejące wokół wiatry. Czasami mu się z nią kojarzyły, tak samo nieprzewidywalne i nieokiełznane, niedające się zamknąć w bezpiecznych czterech ścianach – mimo że zrobił wszystko, by poczuła się w nich dobrze. Różany ogród wyrósł tu dla niej, dla niej sprowadził też cieplejsze stroje i tkaniny, wiedząc, że nie przywykła do surowego, morskiego klimatu – a przynajmniej tak mu się wydawało.
Kamienne korytarze pokonał przyspieszonym krokiem, po drodze narzucając na ramiona płaszcz i przywdziewając wygodniejsze buty; znalazłszy się na zewnątrz, ruszył prosto do stadnin, ramieniem popychając uchylone drzwi i w środku rzeczywiście ją zastając. Była gotowa do drogi, odwróciła się jednak w jego stronę; dostrzegł zmianę w jej postawie, wyprostowane plecy, dumnie uniesioną głowę – rzucała mu wyzwanie? Dlaczego wciąż to robiła? – Melisande – powiedział, w tym jednym słowie starając się zawrzeć wszystko: odpowiedzi i pytania, te nieudzielone i niezadane. Zignorowała go jednak, wprawnym ruchem wdrapując się na grzbiet wierzchowca; powietrze uderzyło go w twarz, gdy przebiegał obok, szmer skrzydeł brzmiał jak drwina. Nie chciał podążać za nią na grzbiecie aetonana, w siodle nie czując się ani w połowie tak pewnie, jak ona – doskoczył jednak do niego wbrew sobie, klnąc na czym świat stoi – a później pędem ruszając za nią, chcąc się z nią zrównać, doścignąć. Potrzebował chwili, żeby przyzwyczaić się do tego tempa, od dawna nie jeździł na końskim grzbiecie – częściej wybierając przemieszczanie się pod animagiczną postacią. – Melisande! – zawołał za nią; była już niedaleko, utkwił więc spojrzenie w jej twarzy, jakby chcąc w ten sposób zmusić ją do zwrócenia na siebie wzroku. – Co ty wyprawiasz? Zatrzymaj się natychmiast – krzyknął, chcąc przekrzyczeć świst wiatru i tętent kopyt; nie mógł rozmawiać z nią w ten sposób, dlaczego musiała być tak krakeńsko uparta?
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Wiatr znad morza plątał czarne pasma, burząc fale niby czarną aureolę. Ale tym wyjątkowo Melisande się nie przejmowała. Chociaż kroki miała spieszne, napędzane krążącą zbyt wartko w żyłach krwią, to chłodny wiatr wydawał się wciąż za nią szeptać. Początkowo, zdawała się tego nie słyszeć. Otaczana murami zamku, słoną klatką, której granice przekraczała z furią, kojąc zmysły otoczeniem różanego ogrodu. Ale nawet tam, gdy skupiona na cierniowej koronie róż, które dziko wybiły z ziemi, szum wiatru próbował sięgnąć jej zmysłów. Ten, niesiony zza szarej toni wzburzonej wody, której horyzont dostrzegała nawet z okna własnej komnaty. I chociaż tak bardzo starała się nie myśleć o nim, o kłującym błękicie źrenic, które czasem na niej zatrzymywał, układała w pamięci czerń zupełnie innego spojrzenia, to słony wiatr wciąż szeptał. Wołał. Czasem, zatrzymując ją w półkroku. Tak, jak dziś, gnana burzową naturą dyskusji, gdzieś w drodze do stajni, w szumie świszczącego wokół wiatru, słyszała swoje imię. Nie zatrzymała się jednak. Miała czasem wrażenie, że tak otaczające wyspę wody, jak i sunący zza toni wiatr, służyli mu. Ścigając nawet tam, gdy fizycznie, nie mógł być. Tuż przy niej.
Doprowadzał ją do szału.
Blade palce wielokrotnie zaciskała i rozluźniała, chcąc pozbyć się napięcia, które plecioną misternie obrączką rysowała liniami wewnątrz dłoni, jak znamiona, które miały przypomnieć jej kim i gdzie była. Żaden ślad nie pozostawał na jasnej skórze, ale widziała w tym swoistą satysfakcję. I nieme zrozumienie, że tak, jak ona należała do niego, on - należał do niej. I ta sama świadomość wywoływała w niej przypływ kolejnej skrajnej emocji, rzucając wyzwanie do przełamania milczenia, które częściej ją drażniło. Nawet, jeśli początkowo - tak bardzo sobie go życzyła. Cisza bardziej zdawała się jej nieznośna, drażniąca język i trącając napięte struny dystansu. Wywołująca w niej furię tym mocniej, gdy czuła się pomijana. Wolała burzę. Reakcję. Nawet tak intensywną, że liczyła przeskakujące iskrą gniewu cienie przez niebieskie spojrzenie Manannana. Patrzyła na zaciśnięte w pięści, twarde, szorstkie od wiatru dłonie, które z łatwością mogły zacisnąć się na jej krtani. Był silny. O niebo silniejszy od większości mężczyzn jakich spotykała. Był w stanie ją skrzywdzić. Dlaczego tak łatwo przychodziła jej więc prowokacja? Rzucała wyzwanie za wyzwaniem, być może nie tak nieświadomie zwrócić go ku sobie. Czy potrafiła wywołać w nim coś więcej niż uprzejme zainteresowanie. Więcej niż oferując toni, w którą wpatrywał się czasem z oddali z ciężkim do zweryfikowania żalem. Więcej, niż surowym ścieżkom morskich korytarzy. Obserwowała jednak z daleka. W tych kilku chwilach, gdy nie gnał gdzieś na statek, w kolejną morską historię, w której nie było dla niej miejsca. A przecież była Różą. Nie można było przejść obok niej obojętnie. Nie można było jej pominąć. Nawet, jeśli tak wielka sprzeczność truła jej serce w jednoczesnej rozterce smutku, który wołał ją w drugą stronę.
I to doprowadzało ją do szału. Ścigając jak dziś chłodnymi korytarzami, popychając ja na zewnątrz, do stajni i tej dzikiej potrzeby rzucenia się w wir wołającego ją wiatru. To nic, że wołał ją teraz słonym głosem męża. Zignorowała go raz, opierając się chęci ciężkiego westchnienia. Już nie krzyczał. Nie była nawet pewna czy pytał, czy po prostu zaznaczał w przestrzeni jej obecność - równie dalekiej od, którą widział w burzowym salonie.
Podążył za nią.
Szum wciąż złożonych skrzydeł aetonana niezmiennie zachęcał. Wystarczył odpowiedni gest, drgnienie łydki, lekkie pochylenie, sygnał niemal ulotny, by wierzchowiec wzbił się w powietrze, zostawiając hen za sobą wszystko. Czuła energię, którą posiadał i pasję z jaką stukot kopyt odbijał się na kamienistej ścieżce. Ale ciało zgrywało się z rytmem płynnego galopu, powstrzymane od lotu dźwiękiem jej imienia. Tym razem to nie wiatr szeptał. Wołanie zakołysało się za jej plecami, dopełniając tętent galopu doganiającego ją wierzchowca. I jeźdźca. I jeśli pierwsze wołanie, rzeczywiście wywołały w niej impuls zwolnienia biegu wierzchowca, tak kolejne uderzyły jak bat. Początkowe spojrzenie, jakie mu posłała, z satysfakcji przerodziło się w coś innego. Zacisnęła usta, palce mocniej zwarła na wodzach - A jeśli nie? - kolejne wyzwanie. Przekręciła oblicze, pozwalając, by czarne pasma na moment rozlały się wokół głowy, przysłaniając jasne lica. Zaari szarpnął niecierpliwie głową, jakby wyczuwając napięcie właścicielki. Tym jednak razem, zamiast przyspieszyć, czy poderwać się do lotu, krótką półparadą zwróciła aetonana najpierw w bok, potem zataczają szerokie koło. A lord Travers był wystarczająco blisko, by najpierw się z nim zrównała, potem dalej zataczając wokół niego koło, zajechać z drugiej strony - Nie zmusisz mnie do zatrzymania - rzuciła na wydechu, z kolejnym, rzuconym niemal w twarz wyzwaniem, gdy zrównała się z nim. Serce łomotało szybko, przyspieszone i manewrem, i galopem, i pulsującą pod skórą emocją - spraw, żebym chciała to zrobić, Manannanie - wyrównała wierzchowy chód, nie zwalniając, nie zatrzymując się, ale nie umykając mu z pola widzenia.
Doprowadzał ją do szału.
Blade palce wielokrotnie zaciskała i rozluźniała, chcąc pozbyć się napięcia, które plecioną misternie obrączką rysowała liniami wewnątrz dłoni, jak znamiona, które miały przypomnieć jej kim i gdzie była. Żaden ślad nie pozostawał na jasnej skórze, ale widziała w tym swoistą satysfakcję. I nieme zrozumienie, że tak, jak ona należała do niego, on - należał do niej. I ta sama świadomość wywoływała w niej przypływ kolejnej skrajnej emocji, rzucając wyzwanie do przełamania milczenia, które częściej ją drażniło. Nawet, jeśli początkowo - tak bardzo sobie go życzyła. Cisza bardziej zdawała się jej nieznośna, drażniąca język i trącając napięte struny dystansu. Wywołująca w niej furię tym mocniej, gdy czuła się pomijana. Wolała burzę. Reakcję. Nawet tak intensywną, że liczyła przeskakujące iskrą gniewu cienie przez niebieskie spojrzenie Manannana. Patrzyła na zaciśnięte w pięści, twarde, szorstkie od wiatru dłonie, które z łatwością mogły zacisnąć się na jej krtani. Był silny. O niebo silniejszy od większości mężczyzn jakich spotykała. Był w stanie ją skrzywdzić. Dlaczego tak łatwo przychodziła jej więc prowokacja? Rzucała wyzwanie za wyzwaniem, być może nie tak nieświadomie zwrócić go ku sobie. Czy potrafiła wywołać w nim coś więcej niż uprzejme zainteresowanie. Więcej niż oferując toni, w którą wpatrywał się czasem z oddali z ciężkim do zweryfikowania żalem. Więcej, niż surowym ścieżkom morskich korytarzy. Obserwowała jednak z daleka. W tych kilku chwilach, gdy nie gnał gdzieś na statek, w kolejną morską historię, w której nie było dla niej miejsca. A przecież była Różą. Nie można było przejść obok niej obojętnie. Nie można było jej pominąć. Nawet, jeśli tak wielka sprzeczność truła jej serce w jednoczesnej rozterce smutku, który wołał ją w drugą stronę.
I to doprowadzało ją do szału. Ścigając jak dziś chłodnymi korytarzami, popychając ja na zewnątrz, do stajni i tej dzikiej potrzeby rzucenia się w wir wołającego ją wiatru. To nic, że wołał ją teraz słonym głosem męża. Zignorowała go raz, opierając się chęci ciężkiego westchnienia. Już nie krzyczał. Nie była nawet pewna czy pytał, czy po prostu zaznaczał w przestrzeni jej obecność - równie dalekiej od, którą widział w burzowym salonie.
Podążył za nią.
Szum wciąż złożonych skrzydeł aetonana niezmiennie zachęcał. Wystarczył odpowiedni gest, drgnienie łydki, lekkie pochylenie, sygnał niemal ulotny, by wierzchowiec wzbił się w powietrze, zostawiając hen za sobą wszystko. Czuła energię, którą posiadał i pasję z jaką stukot kopyt odbijał się na kamienistej ścieżce. Ale ciało zgrywało się z rytmem płynnego galopu, powstrzymane od lotu dźwiękiem jej imienia. Tym razem to nie wiatr szeptał. Wołanie zakołysało się za jej plecami, dopełniając tętent galopu doganiającego ją wierzchowca. I jeźdźca. I jeśli pierwsze wołanie, rzeczywiście wywołały w niej impuls zwolnienia biegu wierzchowca, tak kolejne uderzyły jak bat. Początkowe spojrzenie, jakie mu posłała, z satysfakcji przerodziło się w coś innego. Zacisnęła usta, palce mocniej zwarła na wodzach - A jeśli nie? - kolejne wyzwanie. Przekręciła oblicze, pozwalając, by czarne pasma na moment rozlały się wokół głowy, przysłaniając jasne lica. Zaari szarpnął niecierpliwie głową, jakby wyczuwając napięcie właścicielki. Tym jednak razem, zamiast przyspieszyć, czy poderwać się do lotu, krótką półparadą zwróciła aetonana najpierw w bok, potem zataczają szerokie koło. A lord Travers był wystarczająco blisko, by najpierw się z nim zrównała, potem dalej zataczając wokół niego koło, zajechać z drugiej strony - Nie zmusisz mnie do zatrzymania - rzuciła na wydechu, z kolejnym, rzuconym niemal w twarz wyzwaniem, gdy zrównała się z nim. Serce łomotało szybko, przyspieszone i manewrem, i galopem, i pulsującą pod skórą emocją - spraw, żebym chciała to zrobić, Manannanie - wyrównała wierzchowy chód, nie zwalniając, nie zatrzymując się, ale nie umykając mu z pola widzenia.
Ostatnio zmieniony przez Melisande Travers dnia 10.03.22 23:03, w całości zmieniany 1 raz
Melisande M. Travers
Zawód : Dama
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Róże są bardziej zgodne z prawdą – wiedzą, jak pokazywać kolce”.
OPCM : 0 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 8 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie nadążał za nią, dosłownie i metaforycznie, gnając za targaną wiatrem koroną ciemnych włosów i pochyloną z gracją sylwetką, nie mając chwili na to, by zastanowić się, dlaczego właściwie to robił. Nie rozumiał – ani tego niemożliwego do wytrzymania, kotłującego się między nimi napięcia, ani jej samej; chaosu sprzeczności, cichego huraganu, który wdarł się za nienaruszalne mury zamku, wywracając jego życie do góry nogami. Bez ostrzeżenia i niespodziewanie; chociaż wiedział od zawsze, że w kraju czekały na niego dyktowane urodzeniem obowiązki, że miał pojąć za żonę córkę jednego z angielskich rodów, by wzmocnić sojuszem osłabioną przez poprzedniego nestora pozycję Traversów, i – prawdopodobnie niedługo po ślubie – doczekać się dziedzica, to nie przewidział lawiny komplikacji, które razem z niecodzienną urodą przyniosła ze sobą Melisande. Bez względu na to, jak bardzo próbowałby udawać, Róża Rosierów nie była jedną z bezimiennych, zlewających się w jego pamięci arystokratek, które płynnie i bezkolizyjnie wtopiłyby się w tło jego codzienności; już od ich pierwszego spotkania miała w sobie coś, czego nie był w stanie zignorować – iskrę, która rozpalała go od środka, szarpiąc zakończeniami nerwowymi i odbierając opanowanie; dumna niczym samo morze, i tak samo jak morze nieprzewidywalna, przyciągała go w sposób, w jaki przyciągał go widok szalejącego w oddali sztormu: fascynującego i groźnego jednocześnie. Nie mógł tego znieść: wyzywających spojrzeń, błyszczącej w tęczówkach buty, odwagi, z jaką gnała przed siebie, i z jaką mu się przeciwstawiała, sprawiając, że chciał za nią biec – że chciał, by mu się poddała, by należała do niego, mimo że on sam nigdy donikąd nie przynależał, świadomie nie nalegając, by nazywano go lordem. Był nim – należne mu tytuły nosząc z dumą niepodzielnie związaną z nazwiskiem, nie zmieniało to jednak faktu, że więź łącząca go z morzem od zawsze wydawała się potężniejsza niż ta, która przytwierdzała go do lądu, do ziemi stanowiącej bezpieczny port i niewiele więcej. Port dzisiaj zagrożony, do którego obrony ściągnięto go z dalekich wód – i w którym pojawiła się ona. Melisande.
A jeśli nie?
Ostudzone chwilowo emocje odezwały się na nowo, podsycone tym jednym pytaniem – wyzwaniem, prowokacją, na którą nie odnajdywał natychmiastowej odpowiedzi, wiedząc doskonale, że nigdy by jej nie skrzywdził. To uczucie – troska, ciążąca na barkach odpowiedzialność – również smakowało obco, rozchodząc się na języku słodką goryczą. Żachnął się, mocniej ściskając w rękach wodze i krzyżując z nią spojrzenia, czując wzbierającą za mostkiem frustrację. Mógł ją ukarać – zmusić do pozostania w zamku, zamknąć w ciasnej przestrzeni komnat, postawić na straży służbę strzegącą jej dniem i nocą; być może powinien nawet to zrobić – ale coś go przed tym powstrzymywało, może szacunek, może coś innego – wyrobiona latami żeglugi świadomość, że istniały siły, których okiełznać się nie dało, lub których spętanie byłoby zbrodnią. Miał wrażenie, że o tym wiedziała – a może wcale nie; może po prostu testowała jego granice, raz po raz wychodząc poza nie i sprawdzając, jak zareaguje. – Melisande – powtórzył, podnosząc nieznacznie głos; jakby samym imieniem mógł przywołać ją do porządku. Nic z tego, szarpnął nerwowo dłońmi, gdy – pozornie bez większego wysiłku – okrążyła go, by ostatecznie się z nim zrównać, rzucając w jego kierunku kolejne butne spojrzenie. Trudno było mu nie podziwiać lekkości, z jaką trzymała się w siodle, choć robił co mógł, by tego nie okazać; gniew pomagał, uchwycił się go więc, zaciskając mocniej szczęki. – Nie zachowuj się jak dziecko, nie będę grał z tobą w tę grę – rzucił stanowczo, nie mając zamiaru zmuszać jej do niczego – ani tym bardziej prosić, by spełniła jego wolę. Dłonie drgnęły mu w nerwowym spazmie, wierzchowiec zdawał się to wyczuć – bo szarpnął się niespokojnie, nie zbaczając jednak z kursu; wiedział, że mieli przed sobą jeszcze kilkaset metrów otwartego terenu, nim wybrzeże urwie się nagle, zamieniając w stromy klif. Ona nie wiedziała. – Zatrzymaj się, nie znasz jeszcze tej wyspy – wyrzucił z siebie, starając się przyspieszyć, zabiec jej drogę, skłonić do zmiany kierunku albo zatrzymania – ale wyglądało na to, że panowała nad wierzchowcem lepiej, nie musząc nawet zastanawiać się nad drobnymi korektami kursu; z jakiegoś powodu to również wzbudziło w nim irytację, popychając na język słowa, których w innych okolicznościach by nie wypowiedział. – Dokąd właściwie zmierzasz? W przepaść? W ten sposób planujesz się z nim zjednoczyć? – zapytał, teraz już przestając śledzić umykający spod kopyt krajobraz, spojrzenie zatrzymując wprost na jej twarzy; po raz pierwszy od tygodni wydzierając z głębi milczenia postać Alpharda, bez ogródek i delikatności; skoro ośmielała się go prowokować, miał zamiar zrobić to samo – byle tylko wywołać u niej reakcję równie burzliwą jak ta, która szarpała właśnie jego wnętrznościami.
A jeśli nie?
Ostudzone chwilowo emocje odezwały się na nowo, podsycone tym jednym pytaniem – wyzwaniem, prowokacją, na którą nie odnajdywał natychmiastowej odpowiedzi, wiedząc doskonale, że nigdy by jej nie skrzywdził. To uczucie – troska, ciążąca na barkach odpowiedzialność – również smakowało obco, rozchodząc się na języku słodką goryczą. Żachnął się, mocniej ściskając w rękach wodze i krzyżując z nią spojrzenia, czując wzbierającą za mostkiem frustrację. Mógł ją ukarać – zmusić do pozostania w zamku, zamknąć w ciasnej przestrzeni komnat, postawić na straży służbę strzegącą jej dniem i nocą; być może powinien nawet to zrobić – ale coś go przed tym powstrzymywało, może szacunek, może coś innego – wyrobiona latami żeglugi świadomość, że istniały siły, których okiełznać się nie dało, lub których spętanie byłoby zbrodnią. Miał wrażenie, że o tym wiedziała – a może wcale nie; może po prostu testowała jego granice, raz po raz wychodząc poza nie i sprawdzając, jak zareaguje. – Melisande – powtórzył, podnosząc nieznacznie głos; jakby samym imieniem mógł przywołać ją do porządku. Nic z tego, szarpnął nerwowo dłońmi, gdy – pozornie bez większego wysiłku – okrążyła go, by ostatecznie się z nim zrównać, rzucając w jego kierunku kolejne butne spojrzenie. Trudno było mu nie podziwiać lekkości, z jaką trzymała się w siodle, choć robił co mógł, by tego nie okazać; gniew pomagał, uchwycił się go więc, zaciskając mocniej szczęki. – Nie zachowuj się jak dziecko, nie będę grał z tobą w tę grę – rzucił stanowczo, nie mając zamiaru zmuszać jej do niczego – ani tym bardziej prosić, by spełniła jego wolę. Dłonie drgnęły mu w nerwowym spazmie, wierzchowiec zdawał się to wyczuć – bo szarpnął się niespokojnie, nie zbaczając jednak z kursu; wiedział, że mieli przed sobą jeszcze kilkaset metrów otwartego terenu, nim wybrzeże urwie się nagle, zamieniając w stromy klif. Ona nie wiedziała. – Zatrzymaj się, nie znasz jeszcze tej wyspy – wyrzucił z siebie, starając się przyspieszyć, zabiec jej drogę, skłonić do zmiany kierunku albo zatrzymania – ale wyglądało na to, że panowała nad wierzchowcem lepiej, nie musząc nawet zastanawiać się nad drobnymi korektami kursu; z jakiegoś powodu to również wzbudziło w nim irytację, popychając na język słowa, których w innych okolicznościach by nie wypowiedział. – Dokąd właściwie zmierzasz? W przepaść? W ten sposób planujesz się z nim zjednoczyć? – zapytał, teraz już przestając śledzić umykający spod kopyt krajobraz, spojrzenie zatrzymując wprost na jej twarzy; po raz pierwszy od tygodni wydzierając z głębi milczenia postać Alpharda, bez ogródek i delikatności; skoro ośmielała się go prowokować, miał zamiar zrobić to samo – byle tylko wywołać u niej reakcję równie burzliwą jak ta, która szarpała właśnie jego wnętrznościami.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Burzył jej spokój. Na zbyt wielu płaszczyznach, by mogła i chciała go zignorować. Tak, jak czyniła to wiele razy na salonach wśród ścigających ją męskich spojrzeń, gdy pojawiała się na salonach. Milczeniem oznajmiała brak zainteresowania, kurtuazyjnym słowem zyskiwała przestrzeń, pozwalając zmniejszyć dystans tylko nielicznym jednostkom. Pamiętała bardzo dobrze, jak wiele czasu zajęło je zrozumienie ścieżki, która zagnała ją w ramiona Blacka? Ile czasu zajęło jej dostrzeżenie, że tonęła w cieniu ciemnych źrenic, które w założeniu, miały odbijać się tylko w jej własnych? I dlaczego w takim razie, tak bardzo on drażnił ją za każdym razem, gdy wymykał się z ciszą, zostawiając ją samą? Różnili się tak bardzo. Ten, który odszedł. I ten, który nadszedł. Dwa całkiem przeciwstawne żywioły, które ostatecznie, doprowadzały ja na skraj równie skrajnie pojętej emocji.
Pamiętała wyraźnie o początkach. O wydarzeniach, które w pamięci, na widok nieokrzesanego pirata - jak nazywała go będąc wiele młodszą - wywoływały w niej jednocześnie rosnąca złość i towarzyszącą jej ...fascynację. Być może frustrację. Wszystko razem gotowało mieszankę, która przy każdorazowym spotkaniu, wywoływała burzę. Może to oni ją wywoływali. Nie obchodziło jej to. Sprawiał, że oczy błyszczały jej, malując nieprzewidywalną emocją, a każda zaczepka, zbyt łatwo popychała ją do mniej wdzięcznych zachowań, odsłaniając stronę, której na co dzień, w szerszym gronie, gładko utrzymywała w ryzach. Iskrzyła, pozwalając wyładowaniom pochłaniać go razem z nią. Z całą jego pewnością siebie, tonowaną dzikością, którą dostrzegała czasem w błękitach oczu, z tajemnicą znamion, blizn, tatuaży, które opowiadały historię jego romansu z morzem. I w końcu z siłą - stanowił pierwiastek, równie pociągający, co niebezpieczny. A mimo to - nie bała się. Unosiła głowę i rzucała wyzwanie, nie dając się zamknąć w bańce słonych murów zamku. I małżeństwa.
Dziś, gdy młodzieńcza lekkomyślność oszlifowała charaktery, a tradycja i etykieta nakazywała zdrowy rozsądek w obyciu, okazywało się, że standardowe środki nie działały w ich małżeńskim zestawieniu. Nie chciała i nie mogła być jedną z cichych, zapomnianych przez mężów dam, które czekały cierpliwie, aż równie zapomniany małżonek wróci ze świata. Cierpła jej krew na myśl, że mogła - mogli tak skończyć, chociaż równie mocno nie wierzyła, by było to możliwe. Nie, gdy spotykały się dwa równie burzliwe charaktery. Nie, gdy wystarczyła iskra, by z morskiej ciszy wyłonić sztorm. Jak ten rozbijany porcelanowym imbrykiem, równie odległym, co zamkowe korytarze, które zostawili za sobą. Coraz dalej i dalej gnając w stronę plaży i jak się miało okazywać, także klifu. Nie tylko dosłownego.
Prowokacja przychodziła łatwo. Osiadała na ustach, jak pocałunek i wymykała się równie łatwo, co przesypywany przez palce piasek, lub woda. Powinna czuć winę, ale powinność na tych kilka sekund przypomnianą, rozmyło skrzyżowane spojrzenie, wywołujące kolejną, przeskakująca jak płomień w ognisku z jednych źrenic na drugie. Powtórzone imię, nie pomagało. Doprawiało zaogniony impuls, rozchodząc się przez całe ciało, jak trucizna. Nieprzewidywalnie przyjemna w pierwszym odruchu, by zaraz potem roztrzaskać się na wydechu.
Zmrużyła niebezpiecznie oczy, niby rozdrażniony kuguchar, gotowy do spektakularnego skoku - Jeśli to dziecinna gra, dostosowuję się do panujących reguł - prychnęła, zrywając kontakt wzrokowy i zaciskając usta, nieznacznie tylko przyspieszając, w jakiś sposób podziwiając, że wciąż dotrzymywał jej tempa. Że chciał go dotrzymać, nie pozostawiając jej samej - Przez zamkowe mury ciężko ją poznać. Kiedyś muszę to zrobić. Właśnie to czynię - wyrzucała z siebie kolejne krótkie zdania, nie odwracając się, nie łapiąc profilu męża, upewniana miarowym tempem galopy, że wciąż był blisko. Na każdy jednak zamiar zatrzymania reagowała równie szybka zmianą. Tutaj, och - tutaj miała przewagę, okazję. A tę chwytała pewnie, niby wodze. Na statku, w wodzie, to on panował, on wyznaczał granicę, on ścigał się z potęga żywiołu. Tutaj, rzucała mu wyzwanie, by ścigał z nią.
- Ty... - syknęła, odwracając gwałtownie głowę. W jednej sekundzie żałowała, że nie miała czym cisnąć w stronę pędzącej zbyt blisko sylwetki. Miałą wrażenie, że uderzyło ją coś gorącego i zimnego jednocześnie, zrywając woal tematu tabu, który do tej pory, nigdy nie pojawił się między nimi. Na lica wkradł się szkarłat, zupełnie różny od tego, wywołanego smagającym ją wiatrem. Pod sercem narastało coś bolesnego, co wędrowało w górę, na krótko blokując słowa, których właściwej odpowiedzi i tak nie miała. Tak, jak nie kontrolowała gwałtownego zwrotu, zmuszając swojego wierzchowca do ostrego zakrętu, wjeżdżając w trajektorię ścieżki, którą galopował aetonan Manannana, prawdopodobnie, bardzo spektakularnie zatrzymując ich oboje. Jedną dłoń puściła, do tej pory zaciskaną na wodzach tak, że pobielały jej knykcie. Podjechała tak blisko, jak było to możliwe w rozognionej i równie bolesnej furii, chwycić rękaw męskiego nadgarstka, wbijając w odsłoniętą skórę paznokcie. Drugą ręką przytrzymała wierzchowca, który szarpnął się w sobie zrozumiałym tylko tańcu. Ciemne, burzowe spojrzenie, równoważnie roziskrzone, co zaszklone skierowała ku twarzy i oczom męża - Ty... - cisnęło się na język zbyt wiele mało cenzuralnie właściwych dla damy określeń - Jednoczyć chciałam się z tobą - całej cisnącej się do głosu kawalkady słów, jakie mogła, chciała albo powinna powiedzieć, wygrała zraniona duma i desperacja próba zepchnięcia na bok fantomowego, bo przywołanego głosem arystokraty - Alpharda - wszyscy mężczyźni, są takimi... - kretynami - tak nieokrzesani, czy to tylko twoja domena? - palce kurczowo zaciskała nadal, nie zastanawiając się nad (i jaką) reakcją jej osobistego pirata - to boli - rzuciła w końcu, ciszej, nie odbierając jednak słowom początkowej pasji, po raz pierwszy przyznając się do tego, co właściwie działo się w jej duszy po stracie - ale to nie znaczy, że mam zamiar się w tym pogrążać - dodała jeszcze głosem bardziej drżącym od emocji, w końcu rozluźniając palce - ...w przepaść nie spadnę. Potrafię latać - chociaż docelowo miała na myśli dosłowną strukturę - w końcu, dosiadała skrzydlatego aetonana, to coś w jej słowach sprawiało, że z premedytacją sięgała po zupełnie inne znaczenie. Ani na moment nie opuściła wzroku.
Pamiętała wyraźnie o początkach. O wydarzeniach, które w pamięci, na widok nieokrzesanego pirata - jak nazywała go będąc wiele młodszą - wywoływały w niej jednocześnie rosnąca złość i towarzyszącą jej ...fascynację. Być może frustrację. Wszystko razem gotowało mieszankę, która przy każdorazowym spotkaniu, wywoływała burzę. Może to oni ją wywoływali. Nie obchodziło jej to. Sprawiał, że oczy błyszczały jej, malując nieprzewidywalną emocją, a każda zaczepka, zbyt łatwo popychała ją do mniej wdzięcznych zachowań, odsłaniając stronę, której na co dzień, w szerszym gronie, gładko utrzymywała w ryzach. Iskrzyła, pozwalając wyładowaniom pochłaniać go razem z nią. Z całą jego pewnością siebie, tonowaną dzikością, którą dostrzegała czasem w błękitach oczu, z tajemnicą znamion, blizn, tatuaży, które opowiadały historię jego romansu z morzem. I w końcu z siłą - stanowił pierwiastek, równie pociągający, co niebezpieczny. A mimo to - nie bała się. Unosiła głowę i rzucała wyzwanie, nie dając się zamknąć w bańce słonych murów zamku. I małżeństwa.
Dziś, gdy młodzieńcza lekkomyślność oszlifowała charaktery, a tradycja i etykieta nakazywała zdrowy rozsądek w obyciu, okazywało się, że standardowe środki nie działały w ich małżeńskim zestawieniu. Nie chciała i nie mogła być jedną z cichych, zapomnianych przez mężów dam, które czekały cierpliwie, aż równie zapomniany małżonek wróci ze świata. Cierpła jej krew na myśl, że mogła - mogli tak skończyć, chociaż równie mocno nie wierzyła, by było to możliwe. Nie, gdy spotykały się dwa równie burzliwe charaktery. Nie, gdy wystarczyła iskra, by z morskiej ciszy wyłonić sztorm. Jak ten rozbijany porcelanowym imbrykiem, równie odległym, co zamkowe korytarze, które zostawili za sobą. Coraz dalej i dalej gnając w stronę plaży i jak się miało okazywać, także klifu. Nie tylko dosłownego.
Prowokacja przychodziła łatwo. Osiadała na ustach, jak pocałunek i wymykała się równie łatwo, co przesypywany przez palce piasek, lub woda. Powinna czuć winę, ale powinność na tych kilka sekund przypomnianą, rozmyło skrzyżowane spojrzenie, wywołujące kolejną, przeskakująca jak płomień w ognisku z jednych źrenic na drugie. Powtórzone imię, nie pomagało. Doprawiało zaogniony impuls, rozchodząc się przez całe ciało, jak trucizna. Nieprzewidywalnie przyjemna w pierwszym odruchu, by zaraz potem roztrzaskać się na wydechu.
Zmrużyła niebezpiecznie oczy, niby rozdrażniony kuguchar, gotowy do spektakularnego skoku - Jeśli to dziecinna gra, dostosowuję się do panujących reguł - prychnęła, zrywając kontakt wzrokowy i zaciskając usta, nieznacznie tylko przyspieszając, w jakiś sposób podziwiając, że wciąż dotrzymywał jej tempa. Że chciał go dotrzymać, nie pozostawiając jej samej - Przez zamkowe mury ciężko ją poznać. Kiedyś muszę to zrobić. Właśnie to czynię - wyrzucała z siebie kolejne krótkie zdania, nie odwracając się, nie łapiąc profilu męża, upewniana miarowym tempem galopy, że wciąż był blisko. Na każdy jednak zamiar zatrzymania reagowała równie szybka zmianą. Tutaj, och - tutaj miała przewagę, okazję. A tę chwytała pewnie, niby wodze. Na statku, w wodzie, to on panował, on wyznaczał granicę, on ścigał się z potęga żywiołu. Tutaj, rzucała mu wyzwanie, by ścigał z nią.
- Ty... - syknęła, odwracając gwałtownie głowę. W jednej sekundzie żałowała, że nie miała czym cisnąć w stronę pędzącej zbyt blisko sylwetki. Miałą wrażenie, że uderzyło ją coś gorącego i zimnego jednocześnie, zrywając woal tematu tabu, który do tej pory, nigdy nie pojawił się między nimi. Na lica wkradł się szkarłat, zupełnie różny od tego, wywołanego smagającym ją wiatrem. Pod sercem narastało coś bolesnego, co wędrowało w górę, na krótko blokując słowa, których właściwej odpowiedzi i tak nie miała. Tak, jak nie kontrolowała gwałtownego zwrotu, zmuszając swojego wierzchowca do ostrego zakrętu, wjeżdżając w trajektorię ścieżki, którą galopował aetonan Manannana, prawdopodobnie, bardzo spektakularnie zatrzymując ich oboje. Jedną dłoń puściła, do tej pory zaciskaną na wodzach tak, że pobielały jej knykcie. Podjechała tak blisko, jak było to możliwe w rozognionej i równie bolesnej furii, chwycić rękaw męskiego nadgarstka, wbijając w odsłoniętą skórę paznokcie. Drugą ręką przytrzymała wierzchowca, który szarpnął się w sobie zrozumiałym tylko tańcu. Ciemne, burzowe spojrzenie, równoważnie roziskrzone, co zaszklone skierowała ku twarzy i oczom męża - Ty... - cisnęło się na język zbyt wiele mało cenzuralnie właściwych dla damy określeń - Jednoczyć chciałam się z tobą - całej cisnącej się do głosu kawalkady słów, jakie mogła, chciała albo powinna powiedzieć, wygrała zraniona duma i desperacja próba zepchnięcia na bok fantomowego, bo przywołanego głosem arystokraty - Alpharda - wszyscy mężczyźni, są takimi... - kretynami - tak nieokrzesani, czy to tylko twoja domena? - palce kurczowo zaciskała nadal, nie zastanawiając się nad (i jaką) reakcją jej osobistego pirata - to boli - rzuciła w końcu, ciszej, nie odbierając jednak słowom początkowej pasji, po raz pierwszy przyznając się do tego, co właściwie działo się w jej duszy po stracie - ale to nie znaczy, że mam zamiar się w tym pogrążać - dodała jeszcze głosem bardziej drżącym od emocji, w końcu rozluźniając palce - ...w przepaść nie spadnę. Potrafię latać - chociaż docelowo miała na myśli dosłowną strukturę - w końcu, dosiadała skrzydlatego aetonana, to coś w jej słowach sprawiało, że z premedytacją sięgała po zupełnie inne znaczenie. Ani na moment nie opuściła wzroku.
Melisande M. Travers
Zawód : Dama
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Róże są bardziej zgodne z prawdą – wiedzą, jak pokazywać kolce”.
OPCM : 0 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 8 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrafił oderwać od niej spojrzenia jasnych tęczówek, śledząc uważnie każde drgnięcie kącików zaciśniętych w zacięciu ust, wyłapując zmrużenie powiek i wypływający na jasne policzki rumieniec, starając się dociec, czy jego pojawienie się było wynikiem uderzeń chłodnego wiatru, czy coraz silniej targających głosem Melisande emocji; prawdopodobnie powinien bardziej baczyć na drogę – nie spoglądał na ścieżkę niemal zupełnie, ufając swojej pamięci i doskonałej znajomości wyspy, na której dorastał – ale z drugiej strony: jedynym nieprzewidywalnym elementem tej przejażdżki pozostawała przecież ona. Przyspieszył w ślad za nią, nie chcąc pozwolić jej na pozostawienie go w tyle, zastanawiając się, czy czerpała satysfakcję z prostego faktu, że wciąż za nią podążał. W reakcji na jej słowa mocniej zacisnął palce na wodzach, powstrzymując cisnącą się na usta odpowiedź i zamieniając ją w pełne frustracji westchnięcie. – Do niczego się nie dostosowujesz – zaprzeczył. Pomiędzy głoskami pobrzmiewała pewność, brakowało tam jednak oskarżenia czy wyrzutu; nie obarczał jej winą, nie wymierzał w jej stronę przytyku – zwyczajnie stwierdzając fakt. – Gnając na oślep nie poznasz jej zbyt dobrze – dodał, mimowolnie wdając się w kolejną słowną przepychankę; oboje wiedzieli, że nie o eksplorację wyspy tu chodziło, a o ucieczkę: przed nim, przed grubymi murami zamku, a może przed własnymi myślami – tego nie był pewien, na twarzy Melisande dostrzegając głównie determinację, upór przysłaniający wszystko inne. To, co naprawdę siedziało jej w głowie i sercu, wciąż – po tygodniach, a może powinien powiedzieć: po latach mniej lub bardziej przypadkowych spotkań – było dla niego tajemnicą.
Sekretem, które – jak wszystkie inne skryte za krawędziami map legendy – chciał odnaleźć i odkryć.
Prawie się uśmiechnął, gdy szarpnęła gwałtownie głową, na krótki moment odrzucając niewzruszoną fasadę; wysunął się do przodu, unosząc wyżej brew, zachęcając ją, by dokończyła – by wypowiedziała na głos cisnące się na usta epitety, nie zdołał jednak zbyt długo cieszyć się chwilowym zwycięstwem, bo niespodziewana zmiana kierunku, w którym biegł aetonan Melisande, zmusiła go do równie nagłej reakcji. Krzyknął ostrzegawczo, szarpiąc jednocześnie wodzami i starając się odbić na bok, a później – zatrzymać się; wierzchowiec zaprotestował, zarżał nerwowo, a kopyta zaryły w miękkiej ziemi, wyhamowując pęd. Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, dopiero teraz orientując się, jak szybko biło mu serce; wyprostował się, w pierwszej kolejności odszukując spojrzeniem czarownicę, jego żonę, lecz wyglądało na to, że w wyniku ryzykownego manewru nie tylko w żaden sposób nie ucierpiała, ale wciąż doskonale panowała nad sytuacją. Chociaż przez ostatnie minuty właśnie do tego próbował ją nakłonić – do zwolnienia, do porzucenia szaleńczego galopu – to gdy wreszcie to zrobiła, poczuł wyłącznie irytację; złość, mającą swoje źródło w przekonaniu, że wbrew pozorom wcale go nie posłuchała – zamiast tego robiąc dokładnie to, czego w danym momencie chciała; w sposób, jaki uznała za słuszny.
Nie cofnął się przed sięgającymi jego rękawa palcami, zamiast tego krótkim ruchem obracając dłoń i również chwytając Melisande za nadgarstek; stanowczo, może zbyt mocno, w geście mającym dać mu pewność, że tym razem nie ruszy się już z miejsca. Bliskość pozwoliła im na skrzyżowanie spojrzeń, na wychwycenie tlących się w brązowych tęczówkach iskier; otworzył usta, chcąc skarcić ją za ten lekkomyślny wybieg, ale wypływające spomiędzy jej warg zdanie znów zatrzymało jego słowa w połowie drogi. Zawahał się; nieprzygotowany na to wyznanie, w pierwszym momencie mu nie zawierzając. Czy drwiła sobie z niego? Zamilkł, szukając odpowiedzi w jej twarzy, tknięty niechcianą myślą, że jeszcze nigdy chyba nie widział jej tak pięknej: z policzkami zabarwionymi szkarłatem, z lekko rozchylonymi ustami, z kosmykami ciemnych włosów, które wiatr i pęd wysunęły z upięcia. – Chciałaś? – powtórzył po niej, z powątpiewaniem, z niedowierzaniem. – Z mężczyzną, wobec którego żywisz wyłącznie pogardę? – Wiedział przecież, że nie pragnęła tego małżeństwa; było to dla niego oczywiste od pierwszej chwili, podejmując ostateczną decyzję zdawał sobie sprawę z tego, że ją unieszczęśliwi, nie miało to jednak znaczenia. Nie powinno go mieć.
Uśmiechnął się kwaśno w odpowiedzi na zawieszony w przestrzeni przytyk. – Cóż takiego uczyniłem, co czyni mnie w twoich oczach nieokrzesanym? – zapytał, ani na moment nie odrywając od niej spojrzenia. Nie myliła się – daleko mu było do lordów całe swoje życie spędzających na obracaniu się w salonowym świecie, nie był artystą ani rozważnym w dobieraniu słów politykiem; morze odcisnęło na nim swoje piętno, zarówno w sposób fizyczny, jak i ten niewidoczny; bywał porywczy, brakowało mu cierpliwości – ale przy Melisande zawsze starał się pilnować, nawet jeśli robiła wszystko, by mu to utrudnić.
Rozluźnił uchwyt natychmiast, gdy ponownie się odezwała, początkowo błędnie interpretując jej słowa, sądząc, że to jego palce zamknięte na drobnym nadgarstku powodowały cierpienie; nie zdążył jednak wypowiedzieć słów przeprosin, dalsze zdania uświadomiły mu pomyłkę. Opuścił dłoń, czując, jak wraz z każdym kolejnym oddechem stygną wzburzone emocje; uśmiechając się, gdy zapewnienie o umiejętności latania wyciągnęło na wierzch wspomnienie tak dawne, jak i trudne do wyrzucenia z pamięci. Pokręcił głową w rozbawieniu. – Pamiętam – przytaknął. Nie miał zamiaru kontynuować tej rozmowy z poziomu końskiego grzbietu; podniósł się w siodle, żeby wprawnym ruchem przełożyć nogę na drugą stronę i zeskoczyć na ziemię. Odwrócił się w stronę Melisande od razu; nie chciał dawać jej okazji do kolejnej ucieczki. – Wolałbym jednak tym razem nie skakać po ciebie do wody. W styczniu jest lodowata – powiedział, wyciągając ku niej rękę w zapraszającym geście, pozornie oferując pomoc w zsunięciu się z wierzchowca, w rzeczywistości – podszywając go niewypowiedzianym pytaniem.
Sekretem, które – jak wszystkie inne skryte za krawędziami map legendy – chciał odnaleźć i odkryć.
Prawie się uśmiechnął, gdy szarpnęła gwałtownie głową, na krótki moment odrzucając niewzruszoną fasadę; wysunął się do przodu, unosząc wyżej brew, zachęcając ją, by dokończyła – by wypowiedziała na głos cisnące się na usta epitety, nie zdołał jednak zbyt długo cieszyć się chwilowym zwycięstwem, bo niespodziewana zmiana kierunku, w którym biegł aetonan Melisande, zmusiła go do równie nagłej reakcji. Krzyknął ostrzegawczo, szarpiąc jednocześnie wodzami i starając się odbić na bok, a później – zatrzymać się; wierzchowiec zaprotestował, zarżał nerwowo, a kopyta zaryły w miękkiej ziemi, wyhamowując pęd. Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, dopiero teraz orientując się, jak szybko biło mu serce; wyprostował się, w pierwszej kolejności odszukując spojrzeniem czarownicę, jego żonę, lecz wyglądało na to, że w wyniku ryzykownego manewru nie tylko w żaden sposób nie ucierpiała, ale wciąż doskonale panowała nad sytuacją. Chociaż przez ostatnie minuty właśnie do tego próbował ją nakłonić – do zwolnienia, do porzucenia szaleńczego galopu – to gdy wreszcie to zrobiła, poczuł wyłącznie irytację; złość, mającą swoje źródło w przekonaniu, że wbrew pozorom wcale go nie posłuchała – zamiast tego robiąc dokładnie to, czego w danym momencie chciała; w sposób, jaki uznała za słuszny.
Nie cofnął się przed sięgającymi jego rękawa palcami, zamiast tego krótkim ruchem obracając dłoń i również chwytając Melisande za nadgarstek; stanowczo, może zbyt mocno, w geście mającym dać mu pewność, że tym razem nie ruszy się już z miejsca. Bliskość pozwoliła im na skrzyżowanie spojrzeń, na wychwycenie tlących się w brązowych tęczówkach iskier; otworzył usta, chcąc skarcić ją za ten lekkomyślny wybieg, ale wypływające spomiędzy jej warg zdanie znów zatrzymało jego słowa w połowie drogi. Zawahał się; nieprzygotowany na to wyznanie, w pierwszym momencie mu nie zawierzając. Czy drwiła sobie z niego? Zamilkł, szukając odpowiedzi w jej twarzy, tknięty niechcianą myślą, że jeszcze nigdy chyba nie widział jej tak pięknej: z policzkami zabarwionymi szkarłatem, z lekko rozchylonymi ustami, z kosmykami ciemnych włosów, które wiatr i pęd wysunęły z upięcia. – Chciałaś? – powtórzył po niej, z powątpiewaniem, z niedowierzaniem. – Z mężczyzną, wobec którego żywisz wyłącznie pogardę? – Wiedział przecież, że nie pragnęła tego małżeństwa; było to dla niego oczywiste od pierwszej chwili, podejmując ostateczną decyzję zdawał sobie sprawę z tego, że ją unieszczęśliwi, nie miało to jednak znaczenia. Nie powinno go mieć.
Uśmiechnął się kwaśno w odpowiedzi na zawieszony w przestrzeni przytyk. – Cóż takiego uczyniłem, co czyni mnie w twoich oczach nieokrzesanym? – zapytał, ani na moment nie odrywając od niej spojrzenia. Nie myliła się – daleko mu było do lordów całe swoje życie spędzających na obracaniu się w salonowym świecie, nie był artystą ani rozważnym w dobieraniu słów politykiem; morze odcisnęło na nim swoje piętno, zarówno w sposób fizyczny, jak i ten niewidoczny; bywał porywczy, brakowało mu cierpliwości – ale przy Melisande zawsze starał się pilnować, nawet jeśli robiła wszystko, by mu to utrudnić.
Rozluźnił uchwyt natychmiast, gdy ponownie się odezwała, początkowo błędnie interpretując jej słowa, sądząc, że to jego palce zamknięte na drobnym nadgarstku powodowały cierpienie; nie zdążył jednak wypowiedzieć słów przeprosin, dalsze zdania uświadomiły mu pomyłkę. Opuścił dłoń, czując, jak wraz z każdym kolejnym oddechem stygną wzburzone emocje; uśmiechając się, gdy zapewnienie o umiejętności latania wyciągnęło na wierzch wspomnienie tak dawne, jak i trudne do wyrzucenia z pamięci. Pokręcił głową w rozbawieniu. – Pamiętam – przytaknął. Nie miał zamiaru kontynuować tej rozmowy z poziomu końskiego grzbietu; podniósł się w siodle, żeby wprawnym ruchem przełożyć nogę na drugą stronę i zeskoczyć na ziemię. Odwrócił się w stronę Melisande od razu; nie chciał dawać jej okazji do kolejnej ucieczki. – Wolałbym jednak tym razem nie skakać po ciebie do wody. W styczniu jest lodowata – powiedział, wyciągając ku niej rękę w zapraszającym geście, pozornie oferując pomoc w zsunięciu się z wierzchowca, w rzeczywistości – podszywając go niewypowiedzianym pytaniem.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Zwracała uwagę na szczegóły. Mimowolnie chwytając zmiany, które umknęłyby w ogóle. Być może dlatego, mimo huczącego wiatrem pędu, rytmicznego stukotu kopy i szumu wciąż zwartych skrzydeł aetonana, tak łatwo odnajdowała profil ostrych rysów Manannana. I to tonące błękitem źrenice skupiały uwagę i odbijane wręcz nienaturalnie światło promieni. Zupełnie, jakby jasne smugi burzyły morską toń do zbyt gwałtownego odzewu. I wbrew pozorom, umykające przestrzeń kamiennej plaży i smagający policzki oddech wiatru, nie traciły na znaczeniu, nie znikał cel i sam wierzchowiec też musiał to czuć, gdy kolejnymi zmianami utrzymywała tempo i kierunek.
To, czego nie kontrolowała do końca, były własne emocje, rysujące na policzkach coraz ciemniejszy róż. Nie potrafiła pojąć, jak łatwo akurat on potrafił wyprowadzić ją z równowagi. A im większy czuła nacisk, tym większy opór stawiała w szalejącej gdzieś pomiędzy nimi wymianie - nie dając chwili wytchnienia. Ani jemu, ani sobie - Może taka moja natura - niemal parsknęła, jak rozjuszona aetonanka - Masz, czego chciałeś - jej nikt nie zapytał czego chciała. Zbyt dobrze rozumiała szlachecki obowiązek i własną w nim rolę, ale nie potrafiła powstrzymać żalu i co jakiś czas odświeżanej złości do brata, za to, co zrobił. Co zrobili. Wiedziała, jaką wagę stanowiło porozumienie z Traversami, jak cenne było wsparcie ich statków i ochronna wód wokół Kent. Tylko czym miała być ona w takim razie? Czemu Manannana zgodził się akurat na nią? Na tę jedną myśl, coś niebezpiecznie zakołysało się piersi, wywołując jedną, dodatkową falę i tak promieniującego z emocji gorąca. Mieli za sobą mniej lub bardziej spektakularne spotkania i prędzej wyobrażała sobie, że pałał do niej...czym właściwie? Jakie emocje w nim wywoływała? - Ale poznam ją w ogóle - słowo za słowo. Trudno jej było odpuścić, wycofać się, zamilknąć, zrezygnować z możliwości szarpnięcia emocją, jak struną zbyt napiętego smyczka.
Działała impulsywnie. Czy uciekała? Nie zastanawiała się nad tym. Jeśli tak było, pod skórą, za woalem ucieczki, kryła się rzucana prowokacja. Czy przyznawała się do tego, czy też nie, czy wynikało to z dumy, wyzwania, czy wciąż nieokreślonej tajemnicy, jaką w nim dostrzegała - chciała go pociągnąć za sobą. Do siebie. Tak jak teraz, nagle, gwałtownie i nie kalkulując konsekwencji, jakie na zmianę w budziła i gasiła.
Powietrze świsnęło w wydychanym gwałtownie powietrzu. W zaciśniętych i zaraz potem rozluźnionych wargach drgały jak echo, niewypowiedziane zdania i kotłujące się, niby wzburzona fala, emocje z równą siłą popychając ją do przecinającej i ścieżkę i dyskusję decyzji. Czuła, jak nie tylko jej mięśnie zadygotały, gdy wykonała niebezpieczny zwrot, zmuszając siebie i wierzchowca do kontrolowanego wysiłku. Prawdopodobnie, mając pod sobą młodego aetonana, manewr zakończyłby się spektakularnym upadkiem, ale Zaari nie był zwykłym ogierem. Był pierwszym w rodowej hodowli, znała go wystarczająco dobrze, by płynnie przejść z wyciągniętego galopu, do zwrotu i zatrzymania. Niemal idealnie wpadając pod rękę czarodzieja, w której zakleszczył pobielałe z emocjo palce.
Serce szumiało, jakby wygrywało echo pościgu, który jeszcze przed chwilą gnał ich - zgodnie ze słowami męża - gdzieś na skraj klifu. Być może znajdowali się bliżej niż się spodziewała. Na więcej niż jednym poziomie znaczenia.
Kotłująca się bolesnością, niewidzialna rana w piersi, wydawała się otworzyć, wypluwając i falę goryczy, którą do tej pory dusiła. Tak bardzo chciała zrobić cokolwiek, co choćby na moment ukoiłoby przenikliwe wycie z tyłu głowy. Ale skrzyżowane spojrzenia i pewny, przywołujący ją uścisk nadgarstka, wyrwał z warg coś zupełnie innego. Odpowiedzi, którą próbowała bezskuteczni przekazać, pomiędzy wywoływanymi raz za razem kłótniami, wyrazami, niemal jak niewymownej obietnicy, złożonej gdzieś pomiędzy gniewem, żalem, a ...tęsknotą.
- Chciałam - powtórzyła za czarodziejem, wciąż z napięciem, tak jak powtarza się nowo odkryte zaklęcie, lub niezwykły, do tej pory niezrozumiały przepis na eliksir - Chcę - dodała ciszej, wciąż zadzierając głowę wyżej, dając się na tych kilka uderzeń serca, uwięzić za taflą przenikliwych, morskich błękitów. Wygięła usta - pogardę? - czuła jak gwałtowność i rozlewający się smutek, umykają na miejsce sfrustrowanego zaskoczenia. Niekontrolowany dreszcz przemknął przez całą długość kręgosłupa, ale nie była pewna, czy był to wynik wspomnienia zakazanego imienia, czy wzroku, jaki na sobie czuła, a jej wierzchowiec zatańczył nerwowo, stukając kopytem o piasek - mam bardzo wiele określeń na to co do ciebie czuję, ale nie znajdziesz tam pogardy - czuła całą gamę i odsłon frustracji, gniewu, smutku, zazdrości, ale także dumę, skrywaną fascynację (być może podziw?) i coś, z czym do tej pory nie próbowała się mierzyć. Była jednak pewna, że o żadnym z ostatnich nie umiała mu jeszcze opowiedzieć.
- Wszystko - miała wrażenie, że pod powiekami zbiera się piasek, a kąciki oczu zapaliły się kłujące iskry, domagając się uwolnienia. Z każdym jednak padającym słowem, mniej wierzyła, że ów nieokrzesaność jest rzeczywistą wadą. Faktem niezaprzeczalnym było, że to jedna z cech, która zwróciła jej uwagę i raz za razem drażniła na wiele sposobów, zmuszając ją do mniej wysublimowanych reakcji.
Wspomnienie ciemnych, śledzących ją oczu, wywoływało w niej ból, ale jasne, przesycone wolnością źrenice męża miały nieoczekiwaną zdolność przeganiania cienia, który osiadał na barkach ciężarem żalu. Budził coś innego. Bardziej niebezpiecznego. To bolało, rzeczywiście. O tym, że rozluźnił uchwyt zauważyła dopiero, gdy pulsowanie krwi wróciło krążeniem w dłoni. Dziwnym było, że poczuła zawód, który zamazał się własnym gestem, gdy rozluźniła zwinięte na rękawie czarodzieja, palce. Ale to uśmiech, który uniósł kąciki męskich warg wywołały w niej niezapowiedziany dreszcz przyjemności. I rozbawienia. Przez moment broniła się przed zmianą, ale usta ugięły się - Doprawdy? Twoi towarzysze też mnie zapamiętali? - odezwała się niemal niewinnie, z głoskami zbyt znajomego wzywania. Obserwowała z aetonowego grzbietu, jak mężczyzna zsiada i odwraca się ku niej z zaproszeniem. Ten jeden raz, miała okazję patrzeć na niego z góry, oferując mu intensywność spojrzenia niepodobną do wcześniejszych. Opuściła wzrok na wyciągniętą dłoń z kontynuowanym rozbawieniem przechylając głowę najpierw na bok, potem, zgarniając z policzka jedno z potarganych wiatrem, czarnych pasm włosów, by zaraz potem przerzucić nogę przez wierzchowy grzbiet, nie zsuwając się jednak na ziemię. Nachyliła się odrobinę, zmniejszając dystans i przez moment mając nieodparte wrażenie, że czuje bijący od czarodzieja żar. Dopiero wtedy wysunęła własną dłoń, ale nie spotykając się z ręką męża, a układając głębiej, na jego barku - Wystarczy, że mnie złapiesz - odezwała się ciszej, jednocześnie wolną dłonią odpychając się od siodła i zsuwając na ziemię, wcześniej opierając ciężar na ramionach czarodzieja - albo nauczysz pływać - zakończyła będąc przez moment wystarczająco blisko, by usłyszał stłumiony bliskością głos.
To, czego nie kontrolowała do końca, były własne emocje, rysujące na policzkach coraz ciemniejszy róż. Nie potrafiła pojąć, jak łatwo akurat on potrafił wyprowadzić ją z równowagi. A im większy czuła nacisk, tym większy opór stawiała w szalejącej gdzieś pomiędzy nimi wymianie - nie dając chwili wytchnienia. Ani jemu, ani sobie - Może taka moja natura - niemal parsknęła, jak rozjuszona aetonanka - Masz, czego chciałeś - jej nikt nie zapytał czego chciała. Zbyt dobrze rozumiała szlachecki obowiązek i własną w nim rolę, ale nie potrafiła powstrzymać żalu i co jakiś czas odświeżanej złości do brata, za to, co zrobił. Co zrobili. Wiedziała, jaką wagę stanowiło porozumienie z Traversami, jak cenne było wsparcie ich statków i ochronna wód wokół Kent. Tylko czym miała być ona w takim razie? Czemu Manannana zgodził się akurat na nią? Na tę jedną myśl, coś niebezpiecznie zakołysało się piersi, wywołując jedną, dodatkową falę i tak promieniującego z emocji gorąca. Mieli za sobą mniej lub bardziej spektakularne spotkania i prędzej wyobrażała sobie, że pałał do niej...czym właściwie? Jakie emocje w nim wywoływała? - Ale poznam ją w ogóle - słowo za słowo. Trudno jej było odpuścić, wycofać się, zamilknąć, zrezygnować z możliwości szarpnięcia emocją, jak struną zbyt napiętego smyczka.
Działała impulsywnie. Czy uciekała? Nie zastanawiała się nad tym. Jeśli tak było, pod skórą, za woalem ucieczki, kryła się rzucana prowokacja. Czy przyznawała się do tego, czy też nie, czy wynikało to z dumy, wyzwania, czy wciąż nieokreślonej tajemnicy, jaką w nim dostrzegała - chciała go pociągnąć za sobą. Do siebie. Tak jak teraz, nagle, gwałtownie i nie kalkulując konsekwencji, jakie na zmianę w budziła i gasiła.
Powietrze świsnęło w wydychanym gwałtownie powietrzu. W zaciśniętych i zaraz potem rozluźnionych wargach drgały jak echo, niewypowiedziane zdania i kotłujące się, niby wzburzona fala, emocje z równą siłą popychając ją do przecinającej i ścieżkę i dyskusję decyzji. Czuła, jak nie tylko jej mięśnie zadygotały, gdy wykonała niebezpieczny zwrot, zmuszając siebie i wierzchowca do kontrolowanego wysiłku. Prawdopodobnie, mając pod sobą młodego aetonana, manewr zakończyłby się spektakularnym upadkiem, ale Zaari nie był zwykłym ogierem. Był pierwszym w rodowej hodowli, znała go wystarczająco dobrze, by płynnie przejść z wyciągniętego galopu, do zwrotu i zatrzymania. Niemal idealnie wpadając pod rękę czarodzieja, w której zakleszczył pobielałe z emocjo palce.
Serce szumiało, jakby wygrywało echo pościgu, który jeszcze przed chwilą gnał ich - zgodnie ze słowami męża - gdzieś na skraj klifu. Być może znajdowali się bliżej niż się spodziewała. Na więcej niż jednym poziomie znaczenia.
Kotłująca się bolesnością, niewidzialna rana w piersi, wydawała się otworzyć, wypluwając i falę goryczy, którą do tej pory dusiła. Tak bardzo chciała zrobić cokolwiek, co choćby na moment ukoiłoby przenikliwe wycie z tyłu głowy. Ale skrzyżowane spojrzenia i pewny, przywołujący ją uścisk nadgarstka, wyrwał z warg coś zupełnie innego. Odpowiedzi, którą próbowała bezskuteczni przekazać, pomiędzy wywoływanymi raz za razem kłótniami, wyrazami, niemal jak niewymownej obietnicy, złożonej gdzieś pomiędzy gniewem, żalem, a ...tęsknotą.
- Chciałam - powtórzyła za czarodziejem, wciąż z napięciem, tak jak powtarza się nowo odkryte zaklęcie, lub niezwykły, do tej pory niezrozumiały przepis na eliksir - Chcę - dodała ciszej, wciąż zadzierając głowę wyżej, dając się na tych kilka uderzeń serca, uwięzić za taflą przenikliwych, morskich błękitów. Wygięła usta - pogardę? - czuła jak gwałtowność i rozlewający się smutek, umykają na miejsce sfrustrowanego zaskoczenia. Niekontrolowany dreszcz przemknął przez całą długość kręgosłupa, ale nie była pewna, czy był to wynik wspomnienia zakazanego imienia, czy wzroku, jaki na sobie czuła, a jej wierzchowiec zatańczył nerwowo, stukając kopytem o piasek - mam bardzo wiele określeń na to co do ciebie czuję, ale nie znajdziesz tam pogardy - czuła całą gamę i odsłon frustracji, gniewu, smutku, zazdrości, ale także dumę, skrywaną fascynację (być może podziw?) i coś, z czym do tej pory nie próbowała się mierzyć. Była jednak pewna, że o żadnym z ostatnich nie umiała mu jeszcze opowiedzieć.
- Wszystko - miała wrażenie, że pod powiekami zbiera się piasek, a kąciki oczu zapaliły się kłujące iskry, domagając się uwolnienia. Z każdym jednak padającym słowem, mniej wierzyła, że ów nieokrzesaność jest rzeczywistą wadą. Faktem niezaprzeczalnym było, że to jedna z cech, która zwróciła jej uwagę i raz za razem drażniła na wiele sposobów, zmuszając ją do mniej wysublimowanych reakcji.
Wspomnienie ciemnych, śledzących ją oczu, wywoływało w niej ból, ale jasne, przesycone wolnością źrenice męża miały nieoczekiwaną zdolność przeganiania cienia, który osiadał na barkach ciężarem żalu. Budził coś innego. Bardziej niebezpiecznego. To bolało, rzeczywiście. O tym, że rozluźnił uchwyt zauważyła dopiero, gdy pulsowanie krwi wróciło krążeniem w dłoni. Dziwnym było, że poczuła zawód, który zamazał się własnym gestem, gdy rozluźniła zwinięte na rękawie czarodzieja, palce. Ale to uśmiech, który uniósł kąciki męskich warg wywołały w niej niezapowiedziany dreszcz przyjemności. I rozbawienia. Przez moment broniła się przed zmianą, ale usta ugięły się - Doprawdy? Twoi towarzysze też mnie zapamiętali? - odezwała się niemal niewinnie, z głoskami zbyt znajomego wzywania. Obserwowała z aetonowego grzbietu, jak mężczyzna zsiada i odwraca się ku niej z zaproszeniem. Ten jeden raz, miała okazję patrzeć na niego z góry, oferując mu intensywność spojrzenia niepodobną do wcześniejszych. Opuściła wzrok na wyciągniętą dłoń z kontynuowanym rozbawieniem przechylając głowę najpierw na bok, potem, zgarniając z policzka jedno z potarganych wiatrem, czarnych pasm włosów, by zaraz potem przerzucić nogę przez wierzchowy grzbiet, nie zsuwając się jednak na ziemię. Nachyliła się odrobinę, zmniejszając dystans i przez moment mając nieodparte wrażenie, że czuje bijący od czarodzieja żar. Dopiero wtedy wysunęła własną dłoń, ale nie spotykając się z ręką męża, a układając głębiej, na jego barku - Wystarczy, że mnie złapiesz - odezwała się ciszej, jednocześnie wolną dłonią odpychając się od siodła i zsuwając na ziemię, wcześniej opierając ciężar na ramionach czarodzieja - albo nauczysz pływać - zakończyła będąc przez moment wystarczająco blisko, by usłyszał stłumiony bliskością głos.
Melisande M. Travers
Zawód : Dama
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Róże są bardziej zgodne z prawdą – wiedzą, jak pokazywać kolce”.
OPCM : 0 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 8 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prychnął poirytowany, wpatrując się w oczy Melisande – błyszczące od emocji, których nie potrafił odgadnąć. Miał, czego chciał? Sytuacja, w której się znaleźli, nie miała nic wspólnego z jego pragnieniami – gdyby to zależało od niego, z pewnością wciąż nie postawiłby stopy na suchym lądzie, zamiast tego kontynuując wieloletnią pogoń za legendarnym okrętem. Nie spieszyło mu się do ożenku; ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie, na dłuższy czas niemal zupełnie zapomniał o Norfolku, wyobrażając sobie, że kiedy wreszcie wróci do rodzinnych stron, zrobi to na pokładzie wydartego z odmętów zapomnienia statku. Jego plany pokrzyżowała wojna, wezwania otrzymanego od wuja zignorować nie mógł i nie zamierzał – nigdy nie zapominając wpojonych w młodości wartości. Morze wołało go do siebie niezmiennie, ale tym razem nawoływanie dobiegające z rodowego portu okazało się głośniejsze – wrócił więc bez zawahania, bez mrugnięcia okiem godząc się też na zawarcie politycznego małżeństwa, mając świadomość, że jeżeli istniało coś, czego Traversowie potrzebowali, to były to sojusze z innymi rodami. Rządy zdradzieckiego nestora i zmiana stron tuż przed szczytem w Stonehenge pozbawiły ich dawnych przyjaciół, a wojny w pojedynkę toczyć nie mogli. Być może powinien był przewidzieć, że będzie musiał toczyć ją z nią, ale właściwie – nie był pewien, czy to wpłynęłoby na jego decyzję. Ani wtedy – ani teraz, bo chociaż gnając za nią w bezsensownej gonitwie osiągał coraz wyższe poziomy irytacji, to skłamałby twierdząc, że wolałby zamiast tego trwać u boku czarownicy cichej i przytakującej mu we wszystkim.
– Mogłabyś… – zaczął, poznać ją ze mną, zatańczyło na jego wargach, ale nim słowa wybrzmiałyby w przesiąkniętym morskim zapachem powietrzu, coś je powtrzymało – nagła zmiana kierunku, konieczność zatrzymania skrzydlatego wierzchowca, lub zaskoczenie pojawiającą się w głowie myślą – nie był do końca pewien. Prawdą było jednak, że rzeczywiście nie miałby nic przeciwko oprowadzeniu jej po tych miejscach – mimo że do tej pory uważał je wyłącznie za własne. Odkrywane w trakcie burzliwej młodości, były tak przesiąknięte wspomnieniami, że Manannanowi czasami wydawały się zamieszkałe przez duchy przeszłości – i był ciekaw, co w wysokich klifach i starych zagajnikach dojrzałaby Melisande. Czy wyrastające ze stromych brzegów mury były dla niej tylko ścianą z wyrzeźbionych przez fale kamieni – czy widziała tam coś jeszcze innego?
Pytanie nie dotarło jednak na jego język, rozbijając się jedynie o wnętrze czaszki, a chwilę później już o nim nie pamiętał – skupiony wyłącznie na uspokojeniu wystraszonego aetonana oraz opanowaniu zbyt szybko bijącego serca. Zaskoczenie niezapowiedzianym manewrem mijało powoli, słabnąc wraz z kolejnymi oddechami, ale to wywołane wyznaniem czarownicy było trwalsze – sprawiając, że przez kilka długich sekund milczał, szukając w dwukrotnym potwierdzeniu nieistniejącej drwiny. – A co tam znajdę? – zapytał, przekrzywiając głowę. Bez ironii czy wyraźnego powątpiewania, naprawdę był ciekaw; w jego głosie zadźwięczało zaintrygowanie, czyżby źle ją ocenił? Chociaż przez ostatnie tygodnie robił wszystko, by uniknąć podobnych konfrontacji, świadomie i instynktownie zachowując dystans oddzielający go od świeżo poślubionej małżonki, to kiedy faktycznie się ścierali, niechęć promieniująca od Melisande wydawała mu się oczywista. Nie miał też wątpliwości co do tego, że była skierowana ku niemu – nie starał się odgadnąć, czy wykrzykiwane w złości słowa nie miały przypadkiem drugiego dna. Był mężczyzną prostym, przyzwyczajonym do jasnych komunikatów wydawanych na pokładach okrętów; podobnym językiem porozumiewał się z członkami rodziny, stroniąc od dworskich intryg i w naturalny sposób gubiąc się w niedopowiedzeniach.
– Wszystko? – powtórzył za nią z rozbawieniem, choć na krawędziach głosek znów zatańczyło poirytowanie. – Aż tak cię uraziłem, lady Melisande? – zapytał, kładąc nacisk na ostatnie sylaby. Brak jednoznacznej odpowiedzi go drażnił; czy naprawdę przebywanie w jego towarzystwie było dla niej aż tak nieznośne, czy zwyczajnie próbowała wytrącić go z równowagi? Oddałby wiele, żeby być w stanie rozczytać jej intencje, chociaż nie był pewien, dlaczego w ogóle zawracał sobie tym głowę; była mu winna posłuszeństwo, a to, czy jej się to podobało czy nie, nie musiało wcale go obchodzić.
A jednak – przypadkiem przywołane, stare wspomnienie, zmusiło kąciki jego warg do drgnięcia w górę, chociaż pytanie o załogę sprawiło, że jego spojrzenie na moment pociemniało. Żeglarze, których przywoływała Melisande, w większości nie żyli bądź też rozpierzchli się po świecie, a świadomość zdrady, jakiej się dopuścili – buntu rozpalonego przez jego pierwszego oficera, przez człowieka, którego uważał za przyjaciela – do tej pory szarpała wnętrznościami Manannana, odzywając się w takich momentach jak rozjątrzona, niegojąca się nigdy rana. Odchylił się nieco na grzbiecie wierzchowca, przybierając obojętny wyraz twarzy – dopiero po chwili pozwalając rysom złagodnieć, rozluźnić się; nie miał zamiaru rozdrapywać tego teraz, nie robił tego w towarzystwie nikogo – od tamtego incydentu nikomu zresztą tak naprawdę nie ufał. – Z pewnością – odpowiedział wymijająco; aż do samego końca. Zsunął się na ziemię, wykorzystując tę chwilę do schowania prawdziwych myśli, odsunięcia ich od siebie; uniósł wzrok z wyczekiwaniem i dłonią wyciągniętą w stronę Melisande, do samego końca nie wiedząc, czy ją uchwyci. Jego oczy podążyły za jej palcami, gdy odgarnęła luźny kosmyk włosów z policzka, ręka oparta na barku go zaskoczyła – ale zareagował instynktownie, poprawiając ułożenie dłoni i chwytając kobietę w talii zanim jej stopy spotkałyby się z ziemią. Opuścił ją powoli, ostrożnie, upewniając się, że odnalazła oparcie na nierównej, kamienistej ścieżce – ale i tak nie cofając ramion, w żaden sposób niezrażony nagłą bliskością, choć wydawało mu się, że nigdy wcześniej nie dzieliło ich tak niewiele – zaledwie parę centymetrów rozgrzanego oddechami powietrza. – Coś mi mówi, że doskonale poradziłabyś sobie i bez moich nauk – powiedział, unosząc wyżej brew. – Ale jeżeli twoim życzeniem jest zimowa, morska kąpiel – to po południowej stronie wyspy jest spokojna zatoka – zasugerował z rozbawionym błyskiem w oku. Nie mówił poważnie, woda o tej porze roku była lodowata (przekonał się o tym na własnej skórze niejednokrotnie; w młodości mieli w zwyczaju z kuzynami rzucać sobie wyzwania i zakładać się o to, kto wytrzyma najdłużej), ale nie potrafił powstrzymać się przed rzuceniem jej drobnego wyzwania.
– Mogłabyś… – zaczął, poznać ją ze mną, zatańczyło na jego wargach, ale nim słowa wybrzmiałyby w przesiąkniętym morskim zapachem powietrzu, coś je powtrzymało – nagła zmiana kierunku, konieczność zatrzymania skrzydlatego wierzchowca, lub zaskoczenie pojawiającą się w głowie myślą – nie był do końca pewien. Prawdą było jednak, że rzeczywiście nie miałby nic przeciwko oprowadzeniu jej po tych miejscach – mimo że do tej pory uważał je wyłącznie za własne. Odkrywane w trakcie burzliwej młodości, były tak przesiąknięte wspomnieniami, że Manannanowi czasami wydawały się zamieszkałe przez duchy przeszłości – i był ciekaw, co w wysokich klifach i starych zagajnikach dojrzałaby Melisande. Czy wyrastające ze stromych brzegów mury były dla niej tylko ścianą z wyrzeźbionych przez fale kamieni – czy widziała tam coś jeszcze innego?
Pytanie nie dotarło jednak na jego język, rozbijając się jedynie o wnętrze czaszki, a chwilę później już o nim nie pamiętał – skupiony wyłącznie na uspokojeniu wystraszonego aetonana oraz opanowaniu zbyt szybko bijącego serca. Zaskoczenie niezapowiedzianym manewrem mijało powoli, słabnąc wraz z kolejnymi oddechami, ale to wywołane wyznaniem czarownicy było trwalsze – sprawiając, że przez kilka długich sekund milczał, szukając w dwukrotnym potwierdzeniu nieistniejącej drwiny. – A co tam znajdę? – zapytał, przekrzywiając głowę. Bez ironii czy wyraźnego powątpiewania, naprawdę był ciekaw; w jego głosie zadźwięczało zaintrygowanie, czyżby źle ją ocenił? Chociaż przez ostatnie tygodnie robił wszystko, by uniknąć podobnych konfrontacji, świadomie i instynktownie zachowując dystans oddzielający go od świeżo poślubionej małżonki, to kiedy faktycznie się ścierali, niechęć promieniująca od Melisande wydawała mu się oczywista. Nie miał też wątpliwości co do tego, że była skierowana ku niemu – nie starał się odgadnąć, czy wykrzykiwane w złości słowa nie miały przypadkiem drugiego dna. Był mężczyzną prostym, przyzwyczajonym do jasnych komunikatów wydawanych na pokładach okrętów; podobnym językiem porozumiewał się z członkami rodziny, stroniąc od dworskich intryg i w naturalny sposób gubiąc się w niedopowiedzeniach.
– Wszystko? – powtórzył za nią z rozbawieniem, choć na krawędziach głosek znów zatańczyło poirytowanie. – Aż tak cię uraziłem, lady Melisande? – zapytał, kładąc nacisk na ostatnie sylaby. Brak jednoznacznej odpowiedzi go drażnił; czy naprawdę przebywanie w jego towarzystwie było dla niej aż tak nieznośne, czy zwyczajnie próbowała wytrącić go z równowagi? Oddałby wiele, żeby być w stanie rozczytać jej intencje, chociaż nie był pewien, dlaczego w ogóle zawracał sobie tym głowę; była mu winna posłuszeństwo, a to, czy jej się to podobało czy nie, nie musiało wcale go obchodzić.
A jednak – przypadkiem przywołane, stare wspomnienie, zmusiło kąciki jego warg do drgnięcia w górę, chociaż pytanie o załogę sprawiło, że jego spojrzenie na moment pociemniało. Żeglarze, których przywoływała Melisande, w większości nie żyli bądź też rozpierzchli się po świecie, a świadomość zdrady, jakiej się dopuścili – buntu rozpalonego przez jego pierwszego oficera, przez człowieka, którego uważał za przyjaciela – do tej pory szarpała wnętrznościami Manannana, odzywając się w takich momentach jak rozjątrzona, niegojąca się nigdy rana. Odchylił się nieco na grzbiecie wierzchowca, przybierając obojętny wyraz twarzy – dopiero po chwili pozwalając rysom złagodnieć, rozluźnić się; nie miał zamiaru rozdrapywać tego teraz, nie robił tego w towarzystwie nikogo – od tamtego incydentu nikomu zresztą tak naprawdę nie ufał. – Z pewnością – odpowiedział wymijająco; aż do samego końca. Zsunął się na ziemię, wykorzystując tę chwilę do schowania prawdziwych myśli, odsunięcia ich od siebie; uniósł wzrok z wyczekiwaniem i dłonią wyciągniętą w stronę Melisande, do samego końca nie wiedząc, czy ją uchwyci. Jego oczy podążyły za jej palcami, gdy odgarnęła luźny kosmyk włosów z policzka, ręka oparta na barku go zaskoczyła – ale zareagował instynktownie, poprawiając ułożenie dłoni i chwytając kobietę w talii zanim jej stopy spotkałyby się z ziemią. Opuścił ją powoli, ostrożnie, upewniając się, że odnalazła oparcie na nierównej, kamienistej ścieżce – ale i tak nie cofając ramion, w żaden sposób niezrażony nagłą bliskością, choć wydawało mu się, że nigdy wcześniej nie dzieliło ich tak niewiele – zaledwie parę centymetrów rozgrzanego oddechami powietrza. – Coś mi mówi, że doskonale poradziłabyś sobie i bez moich nauk – powiedział, unosząc wyżej brew. – Ale jeżeli twoim życzeniem jest zimowa, morska kąpiel – to po południowej stronie wyspy jest spokojna zatoka – zasugerował z rozbawionym błyskiem w oku. Nie mówił poważnie, woda o tej porze roku była lodowata (przekonał się o tym na własnej skórze niejednokrotnie; w młodości mieli w zwyczaju z kuzynami rzucać sobie wyzwania i zakładać się o to, kto wytrzyma najdłużej), ale nie potrafił powstrzymać się przed rzuceniem jej drobnego wyzwania.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Sprawa była poważna, niecierpiąca zwłoki zdawać by się nawet mogło ale biedny skrzat, opiekun zamka stojącego pośród fal przyjmował wieści ze spokojem, kłaniając się nisko tłumaczył, że poszukiwanego lorda - pana jego, w komnatach swych nie ma. Zgodził się więc - zgodnie z prośbą jegomościa, który na poważnie rozgościł się w holu - odnaleźć władcę swojego czym prędzej, by wziąć mu i przekazać słów kilka, a później skierować ku mężczyźnie, który z każdym słowem Klabaternika wydawał się coraz bardziej zirytowany i widocznie zależało mu na czasie.
- Oczywiście, oczywiście, już pana mego wzywam. - zapewnił kłaniając się nisko w pas, nie podnosząc wyłupiastych oczu więcej na jegomościa dziwnie pewien, że jeszcze jedna chwila i sam może ucierpieć na nieobecności pana swego dostatecznie blisko. Dla pewności wziął i postanowił sprawdzić najpierw komnaty jego - zgodnie z jego słowami wcześniej tam go nie było. Teleportował się wiec ku gabinetowi - bez większych sukcesów, by później postanowić sprawdzić dalsze tereny wokół zamku w końcu dostrzegając poszukiwanej jednostki. Pojawił się obok w momencie w którym szanowny pan jego dłoń ku swoje małżonce wyciągał.
- Wybacz Panie, że Klabaternik spokój twój zakłóca niezmącony wcześniej. - zaczął słowa wypowiadając ku ziemi, gdy jego skłon do naprawdę żarliwych należał. Jego uszy poruszyły się zaraz po ich wypowiedzeniu. Prawda była taka, że lord Mannan trochę go przerażał. Uniósł zaraz wzrok ku górze, prosto na niego. - Lady również o wybacznie solennie proszę. - po raz kolejny zgiął się z energią, mocno, nisko, zaraz się prostując. Wyłupiastymi oczami odnalazł Mannana mrugając kilka razy.
- W holu głównym pojawił się pan jaśnie, co twierdzi iż niezwłocznie Pana mego ujrzeć musi. Ponoć sprawa tyczy się portu waszmościjego. Uprosił więc Klabaternika by czym prędzej odnalazł pana swojego. Rzekł, że w holu oczekiwać na lorda będzie. - po przekazaniu słów skrzat schylił się raz jeszcze prostując się pozostawał w oczekiwaniu na możliwe rozkazy padające z ust właściciela.
- Oczywiście, oczywiście, już pana mego wzywam. - zapewnił kłaniając się nisko w pas, nie podnosząc wyłupiastych oczu więcej na jegomościa dziwnie pewien, że jeszcze jedna chwila i sam może ucierpieć na nieobecności pana swego dostatecznie blisko. Dla pewności wziął i postanowił sprawdzić najpierw komnaty jego - zgodnie z jego słowami wcześniej tam go nie było. Teleportował się wiec ku gabinetowi - bez większych sukcesów, by później postanowić sprawdzić dalsze tereny wokół zamku w końcu dostrzegając poszukiwanej jednostki. Pojawił się obok w momencie w którym szanowny pan jego dłoń ku swoje małżonce wyciągał.
- Wybacz Panie, że Klabaternik spokój twój zakłóca niezmącony wcześniej. - zaczął słowa wypowiadając ku ziemi, gdy jego skłon do naprawdę żarliwych należał. Jego uszy poruszyły się zaraz po ich wypowiedzeniu. Prawda była taka, że lord Mannan trochę go przerażał. Uniósł zaraz wzrok ku górze, prosto na niego. - Lady również o wybacznie solennie proszę. - po raz kolejny zgiął się z energią, mocno, nisko, zaraz się prostując. Wyłupiastymi oczami odnalazł Mannana mrugając kilka razy.
- W holu głównym pojawił się pan jaśnie, co twierdzi iż niezwłocznie Pana mego ujrzeć musi. Ponoć sprawa tyczy się portu waszmościjego. Uprosił więc Klabaternika by czym prędzej odnalazł pana swojego. Rzekł, że w holu oczekiwać na lorda będzie. - po przekazaniu słów skrzat schylił się raz jeszcze prostując się pozostawał w oczekiwaniu na możliwe rozkazy padające z ust właściciela.
I show not your face but your heart's desire
Wyczekiwał odpowiedzi ze strony Melisande, nie spodziewając się, że ktoś mógłby im przeszkodzić – teren wokół był pusty, porastające ścieżkę drzewa dawały złudne poczucie prywatności – kiedy więc tuż obok rozległ się charakterystyczny trzask aportacji, obrócił się w stronę skrzata z wymalowaną na twarzy frustracją. Jasne blizny rozciągnęły się w gniewnym grymasie, cofnął dłonie, wypuszczając małżonkę z objęć. Niski ukłon Klabaternika nie zrobił na nim wrażenia, przyglądał mu się ze zniecierpliwieniem – rosnącym wraz z każdym niepotrzebnym, wypowiadanym przez skrzata słowem. – Przyszedłeś tu prosić nas oboje o wybaczenie, czy może jest jakiś inny, istotny powód? – ponaglił go, robiąc krok do przodu i spoglądając na niego z góry. Nie służył w zamku od dzisiaj, wiedział doskonale, że nie lubił, gdy mu przeszkadzano – zwłaszcza, gdy był sam na sam z Melisande. Za ten incydent miał zamiar później go ukarać, ale póki co – chciał usłyszeć, co miał do powiedzenia. – Czy ten jaśnie pan ma jakieś imię? Nazwisko? – zapytał; nie oczekiwał niczyjej wizyty, zarządca portu w Cromer nie zjawiłby w Corbenic Castle bez zapowiedzi, podobnie jak żaden z zatrudnionych tam pracowników – co oznaczało, że albo chodziło o sprawę nieznoszącą zwłoki, albo w odwiedziny wpadł ktoś, kto miał o sobie zdecydowanie zbyt wysokie mniemanie.
Kiedy od Klabaternika nie doczekał się odpowiedzi, prychnął z poirytowaniem. Palce wiodącej dłoni drgnęły mu nerwowo, nie miał jednak zamiaru dyscyplinować skrzata w obecności Melisande. – Oby naprawdę była to sprawa śmiertelnej wagi – rzucił jedynie, prostując się. – Klabaterniku, zadbaj, żeby lady Melisande oraz jej wierzchowiec wrócili do stajni bezpiecznie – rozkazał, nie spoglądając już jednak w stronę skrzata; nie spodziewał się protestów ani zbędnych pytań. – Sprawdzę, o co chodzi – odnajdę cię później – odezwał się łagodniej, te słowa kierując już do małżonki. Skinął przepraszająco głową, rzucił jeszcze jedno, surowe spojrzenie w stronę skrzata, po czym przyspieszonym krokiem ruszył prowadzącą do zamku ścieżką, po paru metrach obracając się na pięcie i znikając z cichym trzaskiem; jeśli sprawa była nagła, nie miał czasu na spacery, poza tym – chciał załatwić ją jak najszybciej.
| zt
Kiedy od Klabaternika nie doczekał się odpowiedzi, prychnął z poirytowaniem. Palce wiodącej dłoni drgnęły mu nerwowo, nie miał jednak zamiaru dyscyplinować skrzata w obecności Melisande. – Oby naprawdę była to sprawa śmiertelnej wagi – rzucił jedynie, prostując się. – Klabaterniku, zadbaj, żeby lady Melisande oraz jej wierzchowiec wrócili do stajni bezpiecznie – rozkazał, nie spoglądając już jednak w stronę skrzata; nie spodziewał się protestów ani zbędnych pytań. – Sprawdzę, o co chodzi – odnajdę cię później – odezwał się łagodniej, te słowa kierując już do małżonki. Skinął przepraszająco głową, rzucił jeszcze jedno, surowe spojrzenie w stronę skrzata, po czym przyspieszonym krokiem ruszył prowadzącą do zamku ścieżką, po paru metrach obracając się na pięcie i znikając z cichym trzaskiem; jeśli sprawa była nagła, nie miał czasu na spacery, poza tym – chciał załatwić ją jak najszybciej.
| zt
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Minęło pół roku.
Zostało za nią, nieubłagalnie zmniejszając czas, granice, którą sama na siebie nałożyła. I - choć nie przyznałaby tego głośno - powoli zaczynała panikować. Nie na zewnątrz. Z pozoru była niezmienna. Idealna, nie wykraczająca poza odpowiednie ramy, przykłada, zaskarbiająca sobie coraz więcej uwagi i sympatii. Zdążyła się już nauczyć imion większości służby w zamku. Poszła nawet dalej, zainteresowała się tym, co było dla nich ważne. Słuchała. Choć tak po prawdzie, robiła to tylko dla własnego celu i własnych korzyści. Zrobiła niewielką roszadę, zabierając z kuchni młodą Maddie, by dbała o porządek w jej komnatach i wspomagała Anithę przy jej przygotowaniach. Do kuchni wysyłając dziewczynę, która właśnie tym się zajmowała. Żadna nie protestowała, obie były wdzięczne bo to odpowiadało im bardziej, choć zbyt przytłoczone poziomem ich życia nie potrafiły same zapytać. I dobrze, właśnie o to chodziło, zamek miał ją pokochać. Nie tylko szanować jako kolejną małżonkę pana morza. Mieli ją lubić, mieli ją szanować, mieli nie potrafić przypomnieć sobie jak wyglądało ich życie tutaj, ich praca, kiedy jej nie było.
Ale była niezadowolona. Rozczarowana coraz bardziej. Wiedziała, że nie powinna, ale siebie samego najtrudniej było oszukać. Zdawało jej się, że od kilku miesięcy stała w miejscu, że wszystkie niewielkie kroki, nienachalne ledwie zauważalne zmiany, nie były tym, czego potrzebowała. I doprowadzało ją to do furii. Kiedy wchodziła do sali z odpowiednio wykonanym parkietem jej kroki były ciężkie. Nie tylko przez to, że nadal nie mogła tańczyć tak jak wcześniej, że nadal za nią tęskniła - a może do niej. Że może jej mogłaby się poradzić. Zwierzyć. Zaufać. Ona jedna zdawała się widzieć ją naprawdę. Ale Marie, już z nimi nie było. Był jeszcze Tristan i on też znał ją, jak nikt inny, ale nie liczyła, że zrozumie co próbuje zrobić. Ostatecznie był mężczyzną. Był mężem. Nestorem. Wybrał ją, wysłał tutaj wierząc, że sobie poradzi. Tymczasem zaczynała czuć się, jakby powoli szła na dno bezkresnego morza, które spoglądało ku niej zza okien każdego ranka.
A Manannan, spóźniał się na kolację.
Nie wszystkie, nie zawsze, czasem. Ale jednak. Irytował ją jedynie bardziej. Gdy wchodził spóźniony ledwie zaszczycała go spojrzeniem jakby nie był warty nawet tyle. Chociaż ostatnie miesiące wypełnione ciszą i samotnymi nocami zdawały się wybrzmiewać wyraźnym przekazem. Coś się zmieniło, czuła to wyraźnie, o ile wcześniej przy niej bywał tak teraz nie było go wcale. Pokazywali się razem, czy na ważnych wydarzeniach, czy ślubie kuzyna. Tam zakładała kolejną maskę nie wypowiadając nawet słowa, które mogłoby umniejszyć mu w jakiś sposób, z zaangażowaniem opowiadając o tym, co odkryła i zobaczyła. Była niezawodna, wykorzystując kilka zauważonych gestów, przeczytanych historii, by wydawało się, że naprawdę go poznawała. Że była zadowolona, może nawet szczęśliwa. Ale w zimnych, zamkowych - mimo wszystko obcych - murach nie bywał z nią - nawet jeśli był obok. Jakby jego myśli były w całkiem odległym miejscu, skupione na czymś innym. Tylko raz spróbowała przebić się dalej, ale chłód z jakim się spotkała skutecznie odsunął ją na miejsce w którym ją pozostawił niczym bezwładną, bezrozumną lalkę od której mógł odchodzić i do której mógł powracać kiedy miał ochotę.
Ale minęło pół roku. Pół roku od kiedy ich losy zostały pozornie splecione razem i kilka miesięcy wymownej ciszy trącającej prawie ironicznym i niezrozumiałym dla niej obrotem sprawy.
A potem go znalazła, list okraszony marną poezją. Wtedy wszystko zrobiło się jaśniejsze. Na tyle, że aż miała ochotę zaśmiać się z siebie, że nie wpadła na to szybciej. Może nawinie sądziła, że jej to nie spotka. Wszak była rosierową różą, wrodzona duma i pewność stawiały ją wyżej. Jej ręka mimowolnie zacisnęła się mocniej na pergaminie gniotąc go odrobinę, ale nie przejęła się tym zbyt mocno. Jej broda uniosła się ku górze. To było tak proste, że aż niezauważalnie jej umknęło. Spełnienia szukał poza Corbenic Castle. Wyszła gwałtownie ruszając na dwór, do ogrodów, Anitha jak cień podążyła za nią. Skończyła czekać, jeśli Mannan nie chciał się z nią porozumieć - wypowie mu wojnę. Musiała podjąć się działania. Nie mogła dalej trwać w stanie zawieszenia prowadzącego donikąd. Gdzieś pomiędzy brzmiało najgorzej. On też nie mógł - na to nie było już jej zgody. Czekała cierpliwie wcześniej, ale była klejnotem, różą, w końcu była kobietą. Niewiele miała arsenału. Ale zamierzała wykorzystać wszystko, nie obawiając się konsekwencji które mogły nadejść. A może nie myśląc o nich w ogóle.
Rozmowę odrzuciła na bok - te jak na razie nie przyniosły jej niczego. A skomlenie o atencję i uwagę było uwłaczające. Odbierze ją sama, jakby od zawsze należała do niej. Dziś zamierzała coś zamanifestować. Wyjść poza ramy wszystkiego, co było jej samej znane. Praktycznie otrzeć się o znamię szaleństwa, albo skandalu. Czuła niepewność osiadającą jej na ramionach ale i ekscytację. Jeśli nie chciał iść z nią ramię w ramię, będzie musiał ją okiełznać.
Na list, który znalazła wcześniej, rzuciła różę. Ale jej komnaty były puste. Nie, nie puste, pozbawione jej obecności. W nich znajdowała się tylko jej służka, która, jeśli Manannan skierował by tam kroki i zapytał miała powiedzieć mu, by wyszedł na taras. Na nim też jej nie było, czekała gdzie indziej, oczekując, obserwując, czy pojawia się na nim. Była cierpliwa. Cierpliwa i uparta. Jeśli nie powiedzie jej się dzisiaj, spróbuje kolejnego dnia i następnego, póki nie osiągnie celu, który założyła.
Ruszony słowami które zostawiła w swoich komnatach, czy czymkolwiek innym w końcu się pojawił, a ona poczuła, jak jej serce obiło się w piersi. Zawahała się. Może nie powinna? Zdawała sobie sprawę że to, co zamierza nie było odpowiednie, może nawet nie właściwie, ale kotłująca się w niej desperacja i duma, która nie pozwalała po prostu zapytać popchnęły ją ku temu całkowicie szalonemu przedsięwzięciu. Podniosła się, ruszając w kierunku zejścia do morza. Spokojnie, krok za krokiem, czując adrenalinę odbijającą się w żyłach, czerwień wchodzącą na policzki. Miała zwiewną sukienkę w rodowym kolorze - a może właściwie drogi kawałek materiału spinany jedynie w trzech miejscach. Miała też zwiewny szeroki szal który unosił się wdzięcznie wraz z każdym jej krokiem, co jakiś czas poruszany wiatrem. W końcu dotarła do zejścia. Nie zajęło jej to długo. A kiedy przystanęła na chwilę, przekręciła głowę do tyłu, zadzierając ją do góry, dokładnie w stronę tarasu, żeby spojrzeć na niego. Z tej odległości i pośród otaczającej ciemności przerywanej jedynie nikłym światłem lamp ciężko było dostrzec jej minę. Mimo to dźwignęła ku górze brodę w niemym wyzwaniu, a później uniosła dłonie, odpinając pas, ruszając ręce dalej - wyżej, do zapięć na ramionach. Rozpięła je. Ze swojego miejsca musiał widzieć materiał opadający na ziemię. Odwróciła głowę, nie patrząc dalej ku niemu, choć sama drżała z kotłującej się w niej ekscytacji i niedowierzania. Szal nadal miała na sobie, liczyła na to, że długie włosy, on i panująca wokół ciemność nie pozwolą mu dostrzec, że zmierzała w kierunku morza nadal skrywając ciało pod niewielką ilością satynowego materiału. Chciała żeby myślał, że pozbyła się z rozmysłem wszystkiego, jak nie wypada, jak nie powinna, poza sypialnią. W miejscu, gdzie nie tylko jego spojrzenie mogło podążać za nią. Pozornie Corbenic Castle spało, ale czy można było mieć całkowitą pewność? Wznowiła wędrówkę, biorąc głęboki wdech w płuca, coraz bardziej zanurzając się w morskiej wodzie.
Cokolwiek nie zrobi, będzie jakąś odpowiedzią. Jakąkolwiek, większą niż dostawała dotychczas.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Ostatnio zmieniony przez Melisande Travers dnia 19.11.23 17:23, w całości zmieniany 2 razy
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Był nieobecny. Nie tyle ciałem – bo w Corbenic Castle bywał codziennie, angażując się w rodową politykę, biorąc udział w towarzyskich wydarzeniach i starając się, kawałek po kawałku, o odzyskanie pełnej kontroli nad rozdartymi wojną ziemiami – co duchem; od czasu bitwy w forcie, od chwili, w której stał się świadkiem potęgi drzemiącej w zawieszonym na szyi kamieniu, czuł się tak, jakby pomiędzy nim a resztą otaczającego go świata rozciągnęła się niewidzialna kurtyna – falująca zasłona oddzielająca go od rzeczywistości. Nie dostrzegł jej od razu, w pierwszych dniach po pamiętnej potyczce zbyt jeszcze upojony wypełniającą żyły adrenaliną i dumą potęgowaną ciążącym na piersi odznaczeniem, za bardzo zaślepiony znajdującą się na wyciągnięcie ręki wizją wielkości i zwycięstwa, by zwrócić uwagę na cokolwiek innego – ale im więcej czasu mijało i im niżej opadał wzniecony walką kurz, tym wyraźniejsza stawała się wyrwa uniemożliwiająca mu powrót, i tym mocniej jego umysł wypełniała fascynacja magią, która tamtego dnia odcisnęła na nim swoje piętno.
Pozornie nic się nie zmieniło; nie porzucił wszak swoich obowiązków, nie zamknął się w czterech ścianach sypialnianej komnaty, nie zniknął z codziennego życia – ale bez względu na to, gdzie by nie był, i czym aktualnie by się nie zajmował, jego myśli krążyły wokół szepczących mu do ucha głosów, ciągnęły ku przerwanym przed latami studiom nad czarną magia, wreszcie – namawiały do wznowienia porzuconych poszukiwań legendarnego okrętu. Pogoń za zaginioną legendą zaczęła pochłaniać go bez reszty, sprawiając, że coraz więcej czasu spędzał nad starymi księgami i dziennikami, niejednokrotnie do późnych godzin nocnych przeglądając wykreślone przez pokolenia Traversów mapy i śląc listy na cztery strony świata, odnawiając dawno przekreślone znajomości, powołując się na zdobywane latami przysługi. Zdarzało się, że w trakcie pracy zaskakiwał go świt, szarością poranka przedzierając się przez okna wstawione w grube, zamkowe mury, a on ze zdziwieniem orientował się, że zmarnował całą noc; czasami omijał też posiłki lub zjawiał się na nich spóźniony, zapominając o konieczności jedzenia. Cienie pod jasnymi oczami stały się wyraźniejsze, podobnie jak znaczące poszarzałą skórę blizny, ale Manannan tego nie zauważał – nie zastanawiając się też, dlaczego ekscytujące niegdyś konwersacje nie budziły w nim zupełnie żadnych emocji. No i był jeszcze Earwyn; zjawa, która po bitwie w Landguard Fort na jakiś czas rozmyła się w niebycie, od momentu pojawienia się ponad Anglią połyskującej złowrogo komety powróciła ponownie, tym razem silniejsza i – o ile było to w ogóle możliwe – bardziej irytująca. Wszelkie próby pozbycia się widziadła spaliły na panewce, konsultacja ze spirytystą nie przyniosła oczekiwanego rezultatu – Manannan zaczął więc regularnie topić przywidzenia w alkoholu, uciekając w ten sposób nie tylko od martwego przyjaciela, ale i od żywych.
Jak to wszystko wpływało na Melisande, ani że wpływało w ogóle – nie miał pojęcia, obdarzony zbyt skąpymi pokładami empatii, by pochylić się nad tym choćby na moment. Drobne zmiany poczynione w zamkowej rzeczywistości na ogół albo mu umykały, albo przyjmował je bez głębszej refleksji, nie zastanawiając się nad zmieniającymi się wśród służby twarzami. Dostrzegał co prawda, że sama Melisande czasami zdawała się być nie w humorze, ale nie łączył tego w żaden sposób ze swoim własnym zachowaniem – nie dopytywał też o przyczyny, od czasu do czasu upewniając się jedynie, czy niczego jej nie brakowało.
Widok róży leżącej na zmiętym skrawku pergaminu w pierwszej chwili go nie zaskoczył; list, ukryty pomiędzy rozrzuconymi na biurku zapiskami, najprawdopodobniej w ogóle nie zwróciłby jego uwagi, gdyby nie charakterystyczny zapach perfum, który podrażnił nozdrza, nie pozwalając mu – jak co wieczór – zagłębić się w fotelu i pochylić nad porzuconym poprzedniej nocy planem podróży. Zamiast tego jego dłoń sięgnęła do koperty, przesuwając bezwiednie szkarłatny kwiat; pomiędzy pergaminem coś zaszeleściło, uniósł wyżej brwi na widok wysuwającego się na blat kryształu – dopiero potem przysuwając do siebie list, skreślony charakterem pisma, którego nie rozpoznawał – ale który w jakiś fantomowy, niemożliwy do uchwycenia sposób wydał mu się znajomy.
Mój bohaterze?
Czy to było możliwe, by Melisande mogła?.. Nie, sama myśl wydała mu się niedorzeczna, przesiąknięte patosem słowa kiepskiej poezji nie były w jej stylu, te należące do niej balansowałyby na granicy subtelności i zaskakującej celności. Tyle wiedział o niej na pewno, z tej strony pokazała mu się już pierwszego dnia, kiedy się poznali; co więc oznaczała róża? Odłożył list na biurko, rozglądając się dookoła, jakby spodziewał się odnaleźć wskazówkę zawieszoną gdzieś w przestrzeni własnego gabinetu, ale odpowiedziała mu jedynie cisza czterech ścian. Grała z nim w jakieś gry? Pod skórą rozlała się drażniąca frustracja, nie miał na to czasu – ale nie zdołał też zignorować wiadomości, wbrew sobie opuszczając pomieszczenie i kierując się prosto do jej komnat.
Tam jednak również nie znalazł ani rozwiązania zagadki, ani Melisande, od nieco zakłopotanej służki wyciągając zaledwie polecenie udania się na łączący małżeńskie komnaty taras. Balkon, oświetlony wyłącznie mglistym blaskiem pojedynczych lamp, okazał się pusty – odepchnął się więc od kamiennej balustrady, gotów wrócić do środka, ale nim zdążyłby to zrobić, dostrzegł ją: jasną sylwetkę na tle ciemnego morza, czerwień sukni poruszaną wiatrem, czerń falujących włosów. Co wyprawiała? Zmarszczył brwi, chcąc za nią zawołać, posłać, zamiast tego: wpatrywał się jak zahipnotyzowany, jak krok za krokiem zbliżała się ku łagodnemu zejściu do wody. Gnana szaleństwem, czy czymś innym? A może to on wreszcie postradał zmysły, znów dostrzegając rzeczy, które nie istniały?
Nie, nie mógł nie zauważyć, jak odwraca się w jego stronę, zwracając twarz dokładnie w miejsce, w którym stał – mimo że odległość udaremniała jakiekolwiek próby nawiązania kontaktu wzrokowego. Widział, jak otaczający ją materiał znów zafalował, a potem opadł na ziemię – pozostawiając kobiece ciało osłonięte wyłącznie skrawkiem zwiewnego szala i kurtyną rozpuszczonych włosów, upodabniających ją do wodnej nimfy, pochodzącej nie z tego świata istoty. Serce zabiło mu mocniej, w sposób, w jaki nie biło od dawna, podszyty pragnieniem – ale i czymś jeszcze, zazdrością, poruszeniem – była jego żoną, nikt nie powinien widzieć jej takiej, a tymczasem: dostrzegłby ją każdy, kto zdecydowałby się zaczerpnąć powietrza, wychylając się za okno.
Cofnął się o krok, gotowy zniknąć w komnacie, ale trasa prowadząca przez zamek wydała mu się nagle zdecydowanie za długa – dlatego ostatecznie zatrzymał się, na krótką chwilę wszystkie myśli skupiając na animagicznej przemianie, by parę sekund później wzbić się w powietrze – i pod postacią sokoła opaść niżej, przelecieć nad prowadzącą nad morze ścieżką, do ludzkiej postaci powracając na samym brzegu, w miejscu, które ledwie lizały obmywające kamienie fale. – Melisande! – zawołał, w to jedno słowo wlewając wszystko: zaskoczenie, podziw, naganę. – Co to ma znaczyć? Postradałaś zmysły? – zagrzmiał, ale równie dobrze mógłby wołać w pustkę – bo Melisande zdążyła już częściowo zanurzyć się w wodzie, cienki materiał przywarł do pięknego ciała jak druga skóra. To wystarczyło, by w pośpiechu zsunął ze stóp buty, a później spodnie, pozostając jedynie w letniej koszuli; było ciepło, upalny dzień zdążył już zamienić się w duszny wieczór, otrzeźwiany jedynie chłodem wiejącego od wody wiatru. Fale nie ostudziły jednak myśli, nawet gdy bez zawahania w nie wszedł, w paru długich krokach docierając do Melisande, świadomie ustawiając się tak, by zasłonić jej sylwetkę przed wzrokiem każdego, kto spoglądałby od strony zamku. Prawą dłoń wyciągnął przed siebie, próbując uchwycić ją za ramię, wzrok zatrzymując na jej twarzy, rumieńcach zdobiących jasne policzki, oczach błyszczących w ciemności. – Wytłumacz się – zażądał, chcąc wiedzieć: czym było to przedstawienie, co próbowała osiągnąć – zachowując się w ten sposób?
Pozornie nic się nie zmieniło; nie porzucił wszak swoich obowiązków, nie zamknął się w czterech ścianach sypialnianej komnaty, nie zniknął z codziennego życia – ale bez względu na to, gdzie by nie był, i czym aktualnie by się nie zajmował, jego myśli krążyły wokół szepczących mu do ucha głosów, ciągnęły ku przerwanym przed latami studiom nad czarną magia, wreszcie – namawiały do wznowienia porzuconych poszukiwań legendarnego okrętu. Pogoń za zaginioną legendą zaczęła pochłaniać go bez reszty, sprawiając, że coraz więcej czasu spędzał nad starymi księgami i dziennikami, niejednokrotnie do późnych godzin nocnych przeglądając wykreślone przez pokolenia Traversów mapy i śląc listy na cztery strony świata, odnawiając dawno przekreślone znajomości, powołując się na zdobywane latami przysługi. Zdarzało się, że w trakcie pracy zaskakiwał go świt, szarością poranka przedzierając się przez okna wstawione w grube, zamkowe mury, a on ze zdziwieniem orientował się, że zmarnował całą noc; czasami omijał też posiłki lub zjawiał się na nich spóźniony, zapominając o konieczności jedzenia. Cienie pod jasnymi oczami stały się wyraźniejsze, podobnie jak znaczące poszarzałą skórę blizny, ale Manannan tego nie zauważał – nie zastanawiając się też, dlaczego ekscytujące niegdyś konwersacje nie budziły w nim zupełnie żadnych emocji. No i był jeszcze Earwyn; zjawa, która po bitwie w Landguard Fort na jakiś czas rozmyła się w niebycie, od momentu pojawienia się ponad Anglią połyskującej złowrogo komety powróciła ponownie, tym razem silniejsza i – o ile było to w ogóle możliwe – bardziej irytująca. Wszelkie próby pozbycia się widziadła spaliły na panewce, konsultacja ze spirytystą nie przyniosła oczekiwanego rezultatu – Manannan zaczął więc regularnie topić przywidzenia w alkoholu, uciekając w ten sposób nie tylko od martwego przyjaciela, ale i od żywych.
Jak to wszystko wpływało na Melisande, ani że wpływało w ogóle – nie miał pojęcia, obdarzony zbyt skąpymi pokładami empatii, by pochylić się nad tym choćby na moment. Drobne zmiany poczynione w zamkowej rzeczywistości na ogół albo mu umykały, albo przyjmował je bez głębszej refleksji, nie zastanawiając się nad zmieniającymi się wśród służby twarzami. Dostrzegał co prawda, że sama Melisande czasami zdawała się być nie w humorze, ale nie łączył tego w żaden sposób ze swoim własnym zachowaniem – nie dopytywał też o przyczyny, od czasu do czasu upewniając się jedynie, czy niczego jej nie brakowało.
Widok róży leżącej na zmiętym skrawku pergaminu w pierwszej chwili go nie zaskoczył; list, ukryty pomiędzy rozrzuconymi na biurku zapiskami, najprawdopodobniej w ogóle nie zwróciłby jego uwagi, gdyby nie charakterystyczny zapach perfum, który podrażnił nozdrza, nie pozwalając mu – jak co wieczór – zagłębić się w fotelu i pochylić nad porzuconym poprzedniej nocy planem podróży. Zamiast tego jego dłoń sięgnęła do koperty, przesuwając bezwiednie szkarłatny kwiat; pomiędzy pergaminem coś zaszeleściło, uniósł wyżej brwi na widok wysuwającego się na blat kryształu – dopiero potem przysuwając do siebie list, skreślony charakterem pisma, którego nie rozpoznawał – ale który w jakiś fantomowy, niemożliwy do uchwycenia sposób wydał mu się znajomy.
Mój bohaterze?
Czy to było możliwe, by Melisande mogła?.. Nie, sama myśl wydała mu się niedorzeczna, przesiąknięte patosem słowa kiepskiej poezji nie były w jej stylu, te należące do niej balansowałyby na granicy subtelności i zaskakującej celności. Tyle wiedział o niej na pewno, z tej strony pokazała mu się już pierwszego dnia, kiedy się poznali; co więc oznaczała róża? Odłożył list na biurko, rozglądając się dookoła, jakby spodziewał się odnaleźć wskazówkę zawieszoną gdzieś w przestrzeni własnego gabinetu, ale odpowiedziała mu jedynie cisza czterech ścian. Grała z nim w jakieś gry? Pod skórą rozlała się drażniąca frustracja, nie miał na to czasu – ale nie zdołał też zignorować wiadomości, wbrew sobie opuszczając pomieszczenie i kierując się prosto do jej komnat.
Tam jednak również nie znalazł ani rozwiązania zagadki, ani Melisande, od nieco zakłopotanej służki wyciągając zaledwie polecenie udania się na łączący małżeńskie komnaty taras. Balkon, oświetlony wyłącznie mglistym blaskiem pojedynczych lamp, okazał się pusty – odepchnął się więc od kamiennej balustrady, gotów wrócić do środka, ale nim zdążyłby to zrobić, dostrzegł ją: jasną sylwetkę na tle ciemnego morza, czerwień sukni poruszaną wiatrem, czerń falujących włosów. Co wyprawiała? Zmarszczył brwi, chcąc za nią zawołać, posłać, zamiast tego: wpatrywał się jak zahipnotyzowany, jak krok za krokiem zbliżała się ku łagodnemu zejściu do wody. Gnana szaleństwem, czy czymś innym? A może to on wreszcie postradał zmysły, znów dostrzegając rzeczy, które nie istniały?
Nie, nie mógł nie zauważyć, jak odwraca się w jego stronę, zwracając twarz dokładnie w miejsce, w którym stał – mimo że odległość udaremniała jakiekolwiek próby nawiązania kontaktu wzrokowego. Widział, jak otaczający ją materiał znów zafalował, a potem opadł na ziemię – pozostawiając kobiece ciało osłonięte wyłącznie skrawkiem zwiewnego szala i kurtyną rozpuszczonych włosów, upodabniających ją do wodnej nimfy, pochodzącej nie z tego świata istoty. Serce zabiło mu mocniej, w sposób, w jaki nie biło od dawna, podszyty pragnieniem – ale i czymś jeszcze, zazdrością, poruszeniem – była jego żoną, nikt nie powinien widzieć jej takiej, a tymczasem: dostrzegłby ją każdy, kto zdecydowałby się zaczerpnąć powietrza, wychylając się za okno.
Cofnął się o krok, gotowy zniknąć w komnacie, ale trasa prowadząca przez zamek wydała mu się nagle zdecydowanie za długa – dlatego ostatecznie zatrzymał się, na krótką chwilę wszystkie myśli skupiając na animagicznej przemianie, by parę sekund później wzbić się w powietrze – i pod postacią sokoła opaść niżej, przelecieć nad prowadzącą nad morze ścieżką, do ludzkiej postaci powracając na samym brzegu, w miejscu, które ledwie lizały obmywające kamienie fale. – Melisande! – zawołał, w to jedno słowo wlewając wszystko: zaskoczenie, podziw, naganę. – Co to ma znaczyć? Postradałaś zmysły? – zagrzmiał, ale równie dobrze mógłby wołać w pustkę – bo Melisande zdążyła już częściowo zanurzyć się w wodzie, cienki materiał przywarł do pięknego ciała jak druga skóra. To wystarczyło, by w pośpiechu zsunął ze stóp buty, a później spodnie, pozostając jedynie w letniej koszuli; było ciepło, upalny dzień zdążył już zamienić się w duszny wieczór, otrzeźwiany jedynie chłodem wiejącego od wody wiatru. Fale nie ostudziły jednak myśli, nawet gdy bez zawahania w nie wszedł, w paru długich krokach docierając do Melisande, świadomie ustawiając się tak, by zasłonić jej sylwetkę przed wzrokiem każdego, kto spoglądałby od strony zamku. Prawą dłoń wyciągnął przed siebie, próbując uchwycić ją za ramię, wzrok zatrzymując na jej twarzy, rumieńcach zdobiących jasne policzki, oczach błyszczących w ciemności. – Wytłumacz się – zażądał, chcąc wiedzieć: czym było to przedstawienie, co próbowała osiągnąć – zachowując się w ten sposób?
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Dziwny, nieznany elektryzujący impuls rozlał się po jej kręgosłupie wraz z brzmieniem jej imienia, padającym z ust mężczyzny, który niespodziewanie znalazł się za nią. Nie, nie niespodziewanie. Dokładnie tak, jak zaplanowała, co wlało w nią niewypowiedzianą satysfakcję - choć musiała przyznać, że zjawił się szybciej, niż myślała. Nie zastanawiała się na razie w jaki sposób. To nie było teraz istotne. Ważnym było, że jej prowokacja zrobiła dokładnie to, co chciała. Szarpnęła myślą z którą igrała. Uniosła palec i pociągnęła za nią, niczym strunę, która odbiła się wydając donośny dźwięk. Była jego, poprzez przysięgę, której ślubowali oboje. Dostał ją na własność. Jej ciało, jej słowa, ale nie jej myśli. Nadal, niezmiennie pozostawała panią samej siebie. Zapomniał się, zatracił, odsunął. Nadal był, pracował istniał, ale jego myśli i jego głowa znajdowały się gdzie indziej. Potrzebował upomnienia. Była klejnotem, a tym, nie wolno było dać zajść kurzem. Chciała uwagi, która jej się należała. Nie, nie chciała - potrzebowała jej, by wszystko toczyło się torem, który zaplanowała. Była córą Mahaut, znała swoją historię na wylot od niej pobierała nauki, a je od dziecka kształcono na silne kobiety. Zależne, ale nie bezrozumne. Znała swoje miejsce i choć przeważnie odnajdywała się przemykając w cieniach z własnego wyboru - z nich wszak dostrzec można było więcej - nie skupiając na sobie uwagi - ta jego, miała należeć do niej. W tym wypadku, nie zamierzała trwać niezauważona. Niski, ciężki ton przerywający nocną ciszę dotarł do niej otulając ją, wstrzymując na uderzenie serca kolejny krok. Obijając mocniej w klatce serce, kiedy sprzeciwiała się niewypowiedzianej słowami próbie przywrócenia jej do porządku. Słyszała w zgłoskach składających się na jej własne imię jeszcze coś innego. Zdziwienie, zaskoczenie, ale ich tembr niósł ze sobą najważniejszą informację. W końcu ją widział.
- Wręcz przeciwnie, Manannanie, w końcu wszystko dojrzałam wyraźnie. - odpowiedziała mu na pozór spokojnie, nadal zwrócona do niego plecami. Nie zerknęła do miejsca w którym stał stawiając kolejny krok przed siebie. Woda sięgała jej już do połowy klatki piersiowej, obmywając, poruszając materiałem, który nadal trzymała na ramionach. Nie musiała patrzeć by wiedzieć, może podświadomie, może dzięki intuicji zakładając, że ustawił się dokładnie tak, by zasłaniać ją przed patrzącymi ku nim oknom zamku. Drżała, ale nie z zimna. Drżała z ekscytacji, odkrywając jak smakuje balansowanie na granicy. Była zawsze przykładna, odpowiednia, wyważona, idealnie odnajdująca się ramach narzuconych przez społeczeństwo. Ale jej dusza rwała ją dalej. Czasem opuszkiem palca wychodziła poza nią, poznając słodko-gorzki smak tego, co niedozwolone. Dziś wystawiła za nią całą nogę, a potem przekroczyła ją całkiem. Rozmyślnie, chcąc go poruszyć. Sprawdzić, czy założyła odpowiednio. To nie był jakiś odkrywczy wniosek. Badana tygodniami teza, ale przeczucie. Nikt nie lubił dzielić się tym, co należało tylko do niego. Zwłaszcza mężczyźni. Zwłaszcza, gdy chodziło o kobiety należące do nich. Była zadowolona, w jakiś sposób ukontentowana tym, że znalazł się tutaj w miejscu w którym chciała go zobaczyć. Bo to znaczyło jeszcze jedno - niezależnie od tego, czy była dla niego jedynie obowiązkiem, czy myślał o niej coś innego - nie była mu całkiem obojętna. Oczywiście, mógł też chcieć ochronić jedynie siebie, przed skandalem i słowami, że nie potrafi zapanować nad własną żoną. Ale odrobinę butny charakter Melisande pozwalał jej myśleć, że ten z powodów, zajmował ostatnie miejsce - jeśli jakiekolwiek.
Odwróciła się, puszczając szal kiedy przedzierał się w jej stronę przez wodę. Nie zatrzymała się, stawiając kolejny, miarowy krok, odsuwając się od brzegu. Teraz mógł już dostrzec cienkie ramiączka halki, którą miała na sobie. Zadarła wyżej brodę. Odbiła się stopą, przy pomocy wody umykając przed jego wyciągniętą ręką. Nie pozwoliła się dotknąć. Nie chciała, nie zamierzała. Policzki miała zaczerwienione, ciało wypełnione ekscytacją, podnieceniem zrobienia czegoś praktycznie zakazanego. Ale spojrzenie, spojrzenie było ostre i wyraźne. Nieprzejednane, wypełnione determinacją. Woda sięgała jej ponad piersi. Spojrzała na Manannana czując kolejny dreszcz kiedy jego usta opuściło żądanie. Był zły? Wściekły? Skuszony? Przesadziła? Mimowolnie, na ledwie krótki ułamek sekundy zwątpiła, mając ochotę umknąć przed gniewnym obliczem i postawną sylwetkę która potrafiła wzbudzić grozę. Jej dłonie dotykały wcześniej silnego, twardego ciała. Na ułamek, bo była różą, potrafiła poradzić sobie z mężczyzną. Matka próbowała przekonać ją, by czyniła to uwodząc, ale ona trzepotanie rzęs uważała za uwłaczająca. Nie musiała sięgać po coś tak miałkiego, po co sięgała większość panien.
- Z przyjemnością, mój drogi. - odpowiedziała, pochylając się, prawie jak do dygnięcia, złapała jednak za końcówki halki ściągając ją przez głowę zanim zdążył zareagować, puszczając ją na fale. Teraz, nie miała już na sobie kompletnie niczego. Ubrana jedynie w morskie falę i dumę. Uniosła znów wzrok przesuwając nim po jego torsie skrytym pod mokrą, przyklejoną do ciała koszulą finalnie odnajdując jasne oczy. Zadarła znów brodę, czując obijające się w piersi serce. Słysząc je dudniące w uszach. Rozsądek krzyczał w niebogłosy, że tak nie wypadało przykładnej żonie. Ale była nią przez pół roku i nie osiągnęła niczego. Nie poznali się wiele bardziej, przez ten okres i za to, winiła jego.
- Popełniłeś błąd Manannanie. Mój brat podarował wam najjaśniej lśniący klejnot, rubin skrywający w sobie więcej, niźli byłeś w stanie dostrzec. Winieneś uczynić mnie swym sojusznikiem, siłą, bronią. - oznajmiła poważnie, fala obmyła ją, popychając na przód. Postawiła krok w jego stronę zgodnie z poleceniem wydanym przez morze. Kolejny uczyniła już sama, woda zaczęła sięgać niżej, kiedy wychodziła do przodu odsłaniając zwinne, giętkie, jędrne ciało oświetlone światłem księżyca i komety. Nie chciała go uwodzić, chciała go poruszyć. Takie obnażenie się było niewygodne, wstydliwe, malujące jej policzki czerwienią i przyśpieszające tętno, ale i niepokojąco ekscytujące. Zatrzymała się przed nim czując drżące, kotłujące się w niej emocje. W jakiś niepoprawny sposób podniecało ją to otwarte sprzeciwienie się niewypowiedzianym zasadom. Bunt, który rozciągnęła, który owinął się wokół niej. Uniosła rękę, żeby złapać go za brodę. - Pokazałabym ci wrota do Mag Mell. - wypadło niższym tonem z malinowych warga. Z rozmysłem nawiązała do celtyckich wierzeń, wiedząc, że pojmie je bez problemu. Dzielił imię z jednym z bogów. Władcą wód. - Ale jesteś kolejnym ślepcem, na którego sądziłam, że nie przyjdzie mi trafić. Głupcem, zadowalającym się kobietami, które nie są w stanie nawet ze mną konkurować. - jej głos zabarwił się stalową nutą, pełną wyższości ale i politowania dla jego marnych wyborów. Nutą, którą dzieliła z Tristanem. - W twoich oczach jestem jeno ozdobą, którą dostałeś na własność, ale ostrzegę cię tylko raz. Pokryj mnie hańbą, a pociągnę cię za sobą na dno, żeby po twoich plecach wdrapać się na górę. Ten zamek, będzie należał do mnie - łącznie z sercami jego mieszkańców. Uczyniłeś mnie swoją własną boginią, jednak wybrałeś Morrigan. Dziś… oddaje się morzu. - wyjaśniła w końcu, ciemne spojrzenie patrzyło na niego. Ekscytacja mieszała się z lękiem i furią, która nie wymykała się poza oczy. Nie objawiała inaczej niźli w mocno zaciśniętych zębach, mięśniu, który drgnął na jej policzku. Była wściekła i chciała by poczuł tą samą wściekłość co ona. Chciała by zrozumiał, że była obok i nie zamierzała milcząco akceptować ignorancji, którą ją obdarzył. Miał ją widzieć i w końcu ją zauważył. - Jutro… mogę wybrać któregoś z twoich kuzynów. Otrzymasz dziedzica, popłynie w nim krew zdobywcy mórz. - dodała, wiedziała, że igra z ogniem, albo - co gorsza - samym morzem. Czuła nadchodzący sztorm, ale susza, którą sprezentował jej ostatnio zdawała się niczego innego nie wyglądać. Była spragniona, łaknęła jej - emocji, wyraźnej, groźnej, jakiejkolwiek, innej, niż wszystko co dostała ostatnio. Balansowała na bardzo cienkiej linie, wiedząc, że upadek będzie bolesny. Ale potrzebowała postawić krok, nie chciała, nie mogła i nie godziła się trwać dalej w tym nieznośnym impasie prowadzącym donikąd. Co więcej, nie zamierzała się dzielić. Manannan Travers poprzez łączący ich węzeł należał do niej. Miał zrozumieć. Nie mógł być pewien, czy nie będzie w stanie wypełnić rzuconej na falę groźby. Puściła go, popychając lekko rękę, zamierzając cofnąć się odrobinę, chcąc wyminąć go i odejść, powiedziała mu wszystko co chciała. Choć jak przeczuwała - nie pozwoli jej na to. Nie takiej, nie kompletnie odsłoniętej. Jakby nie spojrzeć, była jego. Tylko on powinien widzieć ją w ten sposób. Po części liczyła na to. Wbrew temu, co czyniła, nie chciała by dostrzegły ją inny wzrok.
- Wręcz przeciwnie, Manannanie, w końcu wszystko dojrzałam wyraźnie. - odpowiedziała mu na pozór spokojnie, nadal zwrócona do niego plecami. Nie zerknęła do miejsca w którym stał stawiając kolejny krok przed siebie. Woda sięgała jej już do połowy klatki piersiowej, obmywając, poruszając materiałem, który nadal trzymała na ramionach. Nie musiała patrzeć by wiedzieć, może podświadomie, może dzięki intuicji zakładając, że ustawił się dokładnie tak, by zasłaniać ją przed patrzącymi ku nim oknom zamku. Drżała, ale nie z zimna. Drżała z ekscytacji, odkrywając jak smakuje balansowanie na granicy. Była zawsze przykładna, odpowiednia, wyważona, idealnie odnajdująca się ramach narzuconych przez społeczeństwo. Ale jej dusza rwała ją dalej. Czasem opuszkiem palca wychodziła poza nią, poznając słodko-gorzki smak tego, co niedozwolone. Dziś wystawiła za nią całą nogę, a potem przekroczyła ją całkiem. Rozmyślnie, chcąc go poruszyć. Sprawdzić, czy założyła odpowiednio. To nie był jakiś odkrywczy wniosek. Badana tygodniami teza, ale przeczucie. Nikt nie lubił dzielić się tym, co należało tylko do niego. Zwłaszcza mężczyźni. Zwłaszcza, gdy chodziło o kobiety należące do nich. Była zadowolona, w jakiś sposób ukontentowana tym, że znalazł się tutaj w miejscu w którym chciała go zobaczyć. Bo to znaczyło jeszcze jedno - niezależnie od tego, czy była dla niego jedynie obowiązkiem, czy myślał o niej coś innego - nie była mu całkiem obojętna. Oczywiście, mógł też chcieć ochronić jedynie siebie, przed skandalem i słowami, że nie potrafi zapanować nad własną żoną. Ale odrobinę butny charakter Melisande pozwalał jej myśleć, że ten z powodów, zajmował ostatnie miejsce - jeśli jakiekolwiek.
Odwróciła się, puszczając szal kiedy przedzierał się w jej stronę przez wodę. Nie zatrzymała się, stawiając kolejny, miarowy krok, odsuwając się od brzegu. Teraz mógł już dostrzec cienkie ramiączka halki, którą miała na sobie. Zadarła wyżej brodę. Odbiła się stopą, przy pomocy wody umykając przed jego wyciągniętą ręką. Nie pozwoliła się dotknąć. Nie chciała, nie zamierzała. Policzki miała zaczerwienione, ciało wypełnione ekscytacją, podnieceniem zrobienia czegoś praktycznie zakazanego. Ale spojrzenie, spojrzenie było ostre i wyraźne. Nieprzejednane, wypełnione determinacją. Woda sięgała jej ponad piersi. Spojrzała na Manannana czując kolejny dreszcz kiedy jego usta opuściło żądanie. Był zły? Wściekły? Skuszony? Przesadziła? Mimowolnie, na ledwie krótki ułamek sekundy zwątpiła, mając ochotę umknąć przed gniewnym obliczem i postawną sylwetkę która potrafiła wzbudzić grozę. Jej dłonie dotykały wcześniej silnego, twardego ciała. Na ułamek, bo była różą, potrafiła poradzić sobie z mężczyzną. Matka próbowała przekonać ją, by czyniła to uwodząc, ale ona trzepotanie rzęs uważała za uwłaczająca. Nie musiała sięgać po coś tak miałkiego, po co sięgała większość panien.
- Z przyjemnością, mój drogi. - odpowiedziała, pochylając się, prawie jak do dygnięcia, złapała jednak za końcówki halki ściągając ją przez głowę zanim zdążył zareagować, puszczając ją na fale. Teraz, nie miała już na sobie kompletnie niczego. Ubrana jedynie w morskie falę i dumę. Uniosła znów wzrok przesuwając nim po jego torsie skrytym pod mokrą, przyklejoną do ciała koszulą finalnie odnajdując jasne oczy. Zadarła znów brodę, czując obijające się w piersi serce. Słysząc je dudniące w uszach. Rozsądek krzyczał w niebogłosy, że tak nie wypadało przykładnej żonie. Ale była nią przez pół roku i nie osiągnęła niczego. Nie poznali się wiele bardziej, przez ten okres i za to, winiła jego.
- Popełniłeś błąd Manannanie. Mój brat podarował wam najjaśniej lśniący klejnot, rubin skrywający w sobie więcej, niźli byłeś w stanie dostrzec. Winieneś uczynić mnie swym sojusznikiem, siłą, bronią. - oznajmiła poważnie, fala obmyła ją, popychając na przód. Postawiła krok w jego stronę zgodnie z poleceniem wydanym przez morze. Kolejny uczyniła już sama, woda zaczęła sięgać niżej, kiedy wychodziła do przodu odsłaniając zwinne, giętkie, jędrne ciało oświetlone światłem księżyca i komety. Nie chciała go uwodzić, chciała go poruszyć. Takie obnażenie się było niewygodne, wstydliwe, malujące jej policzki czerwienią i przyśpieszające tętno, ale i niepokojąco ekscytujące. Zatrzymała się przed nim czując drżące, kotłujące się w niej emocje. W jakiś niepoprawny sposób podniecało ją to otwarte sprzeciwienie się niewypowiedzianym zasadom. Bunt, który rozciągnęła, który owinął się wokół niej. Uniosła rękę, żeby złapać go za brodę. - Pokazałabym ci wrota do Mag Mell. - wypadło niższym tonem z malinowych warga. Z rozmysłem nawiązała do celtyckich wierzeń, wiedząc, że pojmie je bez problemu. Dzielił imię z jednym z bogów. Władcą wód. - Ale jesteś kolejnym ślepcem, na którego sądziłam, że nie przyjdzie mi trafić. Głupcem, zadowalającym się kobietami, które nie są w stanie nawet ze mną konkurować. - jej głos zabarwił się stalową nutą, pełną wyższości ale i politowania dla jego marnych wyborów. Nutą, którą dzieliła z Tristanem. - W twoich oczach jestem jeno ozdobą, którą dostałeś na własność, ale ostrzegę cię tylko raz. Pokryj mnie hańbą, a pociągnę cię za sobą na dno, żeby po twoich plecach wdrapać się na górę. Ten zamek, będzie należał do mnie - łącznie z sercami jego mieszkańców. Uczyniłeś mnie swoją własną boginią, jednak wybrałeś Morrigan. Dziś… oddaje się morzu. - wyjaśniła w końcu, ciemne spojrzenie patrzyło na niego. Ekscytacja mieszała się z lękiem i furią, która nie wymykała się poza oczy. Nie objawiała inaczej niźli w mocno zaciśniętych zębach, mięśniu, który drgnął na jej policzku. Była wściekła i chciała by poczuł tą samą wściekłość co ona. Chciała by zrozumiał, że była obok i nie zamierzała milcząco akceptować ignorancji, którą ją obdarzył. Miał ją widzieć i w końcu ją zauważył. - Jutro… mogę wybrać któregoś z twoich kuzynów. Otrzymasz dziedzica, popłynie w nim krew zdobywcy mórz. - dodała, wiedziała, że igra z ogniem, albo - co gorsza - samym morzem. Czuła nadchodzący sztorm, ale susza, którą sprezentował jej ostatnio zdawała się niczego innego nie wyglądać. Była spragniona, łaknęła jej - emocji, wyraźnej, groźnej, jakiejkolwiek, innej, niż wszystko co dostała ostatnio. Balansowała na bardzo cienkiej linie, wiedząc, że upadek będzie bolesny. Ale potrzebowała postawić krok, nie chciała, nie mogła i nie godziła się trwać dalej w tym nieznośnym impasie prowadzącym donikąd. Co więcej, nie zamierzała się dzielić. Manannan Travers poprzez łączący ich węzeł należał do niej. Miał zrozumieć. Nie mógł być pewien, czy nie będzie w stanie wypełnić rzuconej na falę groźby. Puściła go, popychając lekko rękę, zamierzając cofnąć się odrobinę, chcąc wyminąć go i odejść, powiedziała mu wszystko co chciała. Choć jak przeczuwała - nie pozwoli jej na to. Nie takiej, nie kompletnie odsłoniętej. Jakby nie spojrzeć, była jego. Tylko on powinien widzieć ją w ten sposób. Po części liczyła na to. Wbrew temu, co czyniła, nie chciała by dostrzegły ją inny wzrok.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Ostatnio zmieniony przez Melisande Travers dnia 07.03.23 22:26, w całości zmieniany 1 raz
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Fakt, że nie odwróciła się ku niemu, zamiast tego stawiając kolejne kroki w stronę morskiej toni, wywołał kolejną falę niosącego się wzdłuż zakończeń nerwowych gorąca; miał ochotę do niej podbiec i pochwycić ją za ramiona, potrząsnąć, zmusić, by się opanowała. Nie przywykł do bycia ignorowanym, na co dzień rzadko ktoś ośmielał się w tak oczywisty sposób rzucać w jego stronę wyzwania, a jednak – Melisande robiła to bez zawahania i otwarcie, przemawiając głosem, w którym krył się przede wszystkim spokój. Kiedy to się stało, w którym momencie przemieniła się z przykładnej arystokratki w kobietę, która podważała wszelkie normy? I przede wszystkim: co właściwie popchnęło ją do tego aktu szaleństwa? Nie zatrzymał się, w odpowiedzi na każdy jej krok wykonując dwa własne, czując przypływ frustracji, gdy umknęła przed jego dłonią, tak lekko, jak gdyby była wodną nimfą, syreną ciągnącą go ku zgubie. Co to oznaczało, co dojrzała wyraźnie?
Ledwie zauważył szal porwany przez fale, ale na przesuwającą się po kobiecym ciele halkę nie mógł nie zwrócić uwagi; zatrzymał się na sekundę, widok Melisande – otoczonej przez morze, z nagą skórą oświetloną jedynie blaskiem złowrogo zawieszonej ponad nimi komety – na moment odebrał mu oddech, a szumiąca w uszach krew zagłuszyła wszystko inne. Przez ostatnie tygodnie mógł ledwie zauważać jej obecność, teraz jednak nie widział nic poza nią; zapomniał – o podążającym za nim duchu, o szepczących do ucha głosach, o mglistej obietnicy wielkości i czekającym gdzieś za horyzontem okręcie; serce biło mu wyłącznie dla tej chwili, niezwykłej, nierealnej niczym pijany sen. Wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, czując się tak, jakby widział ją po raz pierwszy – ogarnięty zarówno pragnieniem pociągnięcia jej pod wodę, jak i przyciągnięcia do siebie, blisko, bliżej niż byli kiedykolwiek, nawet podczas nocy spędzanych w jej komnatach. Budziła w nim wściekłość i pragnienie, gniew i podziw, i nie miał pojęcia – której z tych emocji powinien był się poddać.
Jej słowa przechyliły szalę, wywołując zimną furię; pozwolił jej zbliżyć się do siebie z rozmysłem, zacisnąć smukłe palce na podbródku, tylko po to, by mógł wyciągnąć rękę i uchwycić jej nadgarstek – pewnie, silnie, tym razem nie mając zamiaru pozwolić jej umknąć. – Popełniłem – zgodził się z nią, z trudem odrywając wzrok od obmywanego falami ciała, od nagich piersi i smukłych ramion, skupiając spojrzenie na jej oczach. – Dałem ci za dużo swobody. Wolności, z którą – jak sądziłem – będziesz wiedziała, co zrobić. Teraz widzę, że się myliłem – dodał, głosem z jednej strony chłodnym, z drugiej – drżącym od emocji. Wbrew temu, co mówiła, nie uważał jej nigdy za głupią ani słabą; nie był ślepy, już w trakcie ich pierwszego spotkania dostrzegając w niej siłę i inteligencję, zdając sobie sprawę, że nie była kobietą pozbawioną własnego zdania. Liczył na to, że u jego boku rozkwitnie, że stanie się jedną z czarownic Traversów, w końcu – nie chciał nigdy widzieć przy sobie wątłego kwiatu, nie miał cierpliwości do nudnych przedstawicielek arystokracji raczących go wyuczonymi formułkami. Melisande była inna, widział w niej żonę, z którą z dumą pojawiał się na oficjalnych uroczystościach, ale która dzisiaj – dzisiaj zachowywała się jak histeryczka, rzucająca w jego stronę obelgami, za które byłby gotów zabić, uciekająca się do bezpodstawnych oskarżeń, paranoicznych scen… zazdrości? Zmarszczył brwi, obdarzając ją spojrzeniem pełnym niedowierzania i dezorientacji, nie mając pojęcia: o jakich kobietach mówiła, ani o co go podejrzewała. Niegdyś na podobne stwierdzenia nie mrugnąłby nawet okiem, w ostatnich miesiącach nie zrobił jednak nic, co mogłoby wzbudzić w niej podobne uczucia. – To ja cię ostrzegam, Melisande – wysyczał, zniżając głos prawie do szeptu; mocniej zaciskając palce na jej nadgarstku, robiąc krok do przodu – tym samym zmuszając ją, by cofnęła się w tył, głębiej w otaczające ją fale. Tego w końcu chyba chciała – oddać się im w całości, poczuć siłę drzemiącego teraz w uśpieniu morza? – Ten zamek jest twoim, dopóki pozwalam, by był twoim. Nie jesteś i nigdy nie byłaś wyłącznie jego ozdobą – ale możesz się nią stać, w każdej chwili – powiedział poważnie, ani na sekundę nie odwracając spojrzenia, nachylając się niżej – tak, że ich twarze prawie się zetknęły, a on ostatkami silnej woli musiał powstrzymać się przed pokonaniem dzielących ich centymetrów, złożeniem na jej ustach gwałtownego pocałunku.
Jej następne słowa sprawiły, że przestał słyszeć cokolwiek poza dudnieniem własnego serca, szumem fal i ich mieszającymi się oddechami; czym właściwie mu groziła? Nie chciał się nawet nad tym zastanawiać, nie chciał wyobrażać sobie jej idealnego ciała w ramionach któregoś ze swoich krewnych, ale na to było za późno – nakreśliła ten obraz przed jego oczami z krwawą wyrazistością, z ostrością głosek, jakby jedynym, co chciała osiągnąć, było wyprowadzenie go z równowagi. Nie miał zamiaru na to pozwolić, nie pozwolił jej też odejść, udaremniając tę próbę od razu – drugą dłoń zaciskając na jej talii, tuż ponad odsłoniętym biodrem. – Ach tak? Którego z nich wybrałaś? – zapytał, niewypowiedziane ostrzeżenie przelewało się między głoskami. Przesunął dłoń niżej, zamykając palce na szczupłym udzie, przyciągając je do siebie – nie dbając już o to, kto miał ich zobaczyć, czy może: nie zważając na to, że ktoś mógłby dostrzec jego. Melisande pozostawała schowana za nim, osłonięta przed przypadkowymi spojrzeniami rzucanymi od strony zamku. – W czyich jeszcze komnatach pozostawiłaś miłosny list? – mówił dalej, przypominając sobie pomięty pergamin i rzuconą niedbale różę. Skreślone na papierze słowa nadal nie miały sensu, ale tego wieczoru nic go już nie miało: a on przestał go szukać, nie widząc wokół siebie niczego poza stojącą przed nim Melisande. Jego żoną, czarownicą, która miała trwać u jego boku, której planował podarować wszystko, co miał – i co dopiero miał zdobyć, a co teraz bardziej niźli kiedykolwiek znajdowało się na wyciągnięcie jego ręki. – Powinienem poszukać róż w sypialniach należących do moich krewnych? – Zrobił kolejny krok do przodu, tym samym popychając ją dalej – głębiej w morze, pozwalając, by woda sięgnęła jej szyi, obserwując malujące się na jej twarzy emocje. – Zapędziłaś się, Melisande – stwierdził, zatrzymując się – puszczając wreszcie jej nadgarstek, po to tylko, by opuścić dłoń na jej szyję, zmusić, by na niego patrzyła – kciukiem przesuwając wzdłuż smukłej linii żuchwy, ostrożnie, prawie z czułością. Chciał przywołać ją do porządku, nie skrzywdzić – mimo że na opanowanie rozbudzonych jej butą emocji musiał wykorzystać wszystkie pokłady silnej woli. Nie należał do czarodziejów w nich powściągliwych, musiała o tym wiedzieć; czy świadomie więc popychała go na krawędź, sprawdzając, na ile może sobie pozwolić? – Wbrew temu, co o mnie sądzisz, nie jestem ani ślepcem ani głupcem. Nigdy nie przyniosę ci hańby, ale nie pozwolę też, żebyś sprowadziła ją na siebie sama. Będziesz moja albo niczyja – zapowiedział, zatrzymując spojrzenie na jej oczach – oczekując odpowiedzi, przytaknięcia, protestu; czegokolwiek. Sam chwiał się na krawędzi, niepewny, czego chciał bardziej – popchnięcia jej w ciemne fale, czy przyciągnięcia do siebie, pokonania ostatnich milimetrów przyzwoitości, sprawienia, by nigdy już nie pomyślała o nikim oprócz niego.
Ledwie zauważył szal porwany przez fale, ale na przesuwającą się po kobiecym ciele halkę nie mógł nie zwrócić uwagi; zatrzymał się na sekundę, widok Melisande – otoczonej przez morze, z nagą skórą oświetloną jedynie blaskiem złowrogo zawieszonej ponad nimi komety – na moment odebrał mu oddech, a szumiąca w uszach krew zagłuszyła wszystko inne. Przez ostatnie tygodnie mógł ledwie zauważać jej obecność, teraz jednak nie widział nic poza nią; zapomniał – o podążającym za nim duchu, o szepczących do ucha głosach, o mglistej obietnicy wielkości i czekającym gdzieś za horyzontem okręcie; serce biło mu wyłącznie dla tej chwili, niezwykłej, nierealnej niczym pijany sen. Wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, czując się tak, jakby widział ją po raz pierwszy – ogarnięty zarówno pragnieniem pociągnięcia jej pod wodę, jak i przyciągnięcia do siebie, blisko, bliżej niż byli kiedykolwiek, nawet podczas nocy spędzanych w jej komnatach. Budziła w nim wściekłość i pragnienie, gniew i podziw, i nie miał pojęcia – której z tych emocji powinien był się poddać.
Jej słowa przechyliły szalę, wywołując zimną furię; pozwolił jej zbliżyć się do siebie z rozmysłem, zacisnąć smukłe palce na podbródku, tylko po to, by mógł wyciągnąć rękę i uchwycić jej nadgarstek – pewnie, silnie, tym razem nie mając zamiaru pozwolić jej umknąć. – Popełniłem – zgodził się z nią, z trudem odrywając wzrok od obmywanego falami ciała, od nagich piersi i smukłych ramion, skupiając spojrzenie na jej oczach. – Dałem ci za dużo swobody. Wolności, z którą – jak sądziłem – będziesz wiedziała, co zrobić. Teraz widzę, że się myliłem – dodał, głosem z jednej strony chłodnym, z drugiej – drżącym od emocji. Wbrew temu, co mówiła, nie uważał jej nigdy za głupią ani słabą; nie był ślepy, już w trakcie ich pierwszego spotkania dostrzegając w niej siłę i inteligencję, zdając sobie sprawę, że nie była kobietą pozbawioną własnego zdania. Liczył na to, że u jego boku rozkwitnie, że stanie się jedną z czarownic Traversów, w końcu – nie chciał nigdy widzieć przy sobie wątłego kwiatu, nie miał cierpliwości do nudnych przedstawicielek arystokracji raczących go wyuczonymi formułkami. Melisande była inna, widział w niej żonę, z którą z dumą pojawiał się na oficjalnych uroczystościach, ale która dzisiaj – dzisiaj zachowywała się jak histeryczka, rzucająca w jego stronę obelgami, za które byłby gotów zabić, uciekająca się do bezpodstawnych oskarżeń, paranoicznych scen… zazdrości? Zmarszczył brwi, obdarzając ją spojrzeniem pełnym niedowierzania i dezorientacji, nie mając pojęcia: o jakich kobietach mówiła, ani o co go podejrzewała. Niegdyś na podobne stwierdzenia nie mrugnąłby nawet okiem, w ostatnich miesiącach nie zrobił jednak nic, co mogłoby wzbudzić w niej podobne uczucia. – To ja cię ostrzegam, Melisande – wysyczał, zniżając głos prawie do szeptu; mocniej zaciskając palce na jej nadgarstku, robiąc krok do przodu – tym samym zmuszając ją, by cofnęła się w tył, głębiej w otaczające ją fale. Tego w końcu chyba chciała – oddać się im w całości, poczuć siłę drzemiącego teraz w uśpieniu morza? – Ten zamek jest twoim, dopóki pozwalam, by był twoim. Nie jesteś i nigdy nie byłaś wyłącznie jego ozdobą – ale możesz się nią stać, w każdej chwili – powiedział poważnie, ani na sekundę nie odwracając spojrzenia, nachylając się niżej – tak, że ich twarze prawie się zetknęły, a on ostatkami silnej woli musiał powstrzymać się przed pokonaniem dzielących ich centymetrów, złożeniem na jej ustach gwałtownego pocałunku.
Jej następne słowa sprawiły, że przestał słyszeć cokolwiek poza dudnieniem własnego serca, szumem fal i ich mieszającymi się oddechami; czym właściwie mu groziła? Nie chciał się nawet nad tym zastanawiać, nie chciał wyobrażać sobie jej idealnego ciała w ramionach któregoś ze swoich krewnych, ale na to było za późno – nakreśliła ten obraz przed jego oczami z krwawą wyrazistością, z ostrością głosek, jakby jedynym, co chciała osiągnąć, było wyprowadzenie go z równowagi. Nie miał zamiaru na to pozwolić, nie pozwolił jej też odejść, udaremniając tę próbę od razu – drugą dłoń zaciskając na jej talii, tuż ponad odsłoniętym biodrem. – Ach tak? Którego z nich wybrałaś? – zapytał, niewypowiedziane ostrzeżenie przelewało się między głoskami. Przesunął dłoń niżej, zamykając palce na szczupłym udzie, przyciągając je do siebie – nie dbając już o to, kto miał ich zobaczyć, czy może: nie zważając na to, że ktoś mógłby dostrzec jego. Melisande pozostawała schowana za nim, osłonięta przed przypadkowymi spojrzeniami rzucanymi od strony zamku. – W czyich jeszcze komnatach pozostawiłaś miłosny list? – mówił dalej, przypominając sobie pomięty pergamin i rzuconą niedbale różę. Skreślone na papierze słowa nadal nie miały sensu, ale tego wieczoru nic go już nie miało: a on przestał go szukać, nie widząc wokół siebie niczego poza stojącą przed nim Melisande. Jego żoną, czarownicą, która miała trwać u jego boku, której planował podarować wszystko, co miał – i co dopiero miał zdobyć, a co teraz bardziej niźli kiedykolwiek znajdowało się na wyciągnięcie jego ręki. – Powinienem poszukać róż w sypialniach należących do moich krewnych? – Zrobił kolejny krok do przodu, tym samym popychając ją dalej – głębiej w morze, pozwalając, by woda sięgnęła jej szyi, obserwując malujące się na jej twarzy emocje. – Zapędziłaś się, Melisande – stwierdził, zatrzymując się – puszczając wreszcie jej nadgarstek, po to tylko, by opuścić dłoń na jej szyję, zmusić, by na niego patrzyła – kciukiem przesuwając wzdłuż smukłej linii żuchwy, ostrożnie, prawie z czułością. Chciał przywołać ją do porządku, nie skrzywdzić – mimo że na opanowanie rozbudzonych jej butą emocji musiał wykorzystać wszystkie pokłady silnej woli. Nie należał do czarodziejów w nich powściągliwych, musiała o tym wiedzieć; czy świadomie więc popychała go na krawędź, sprawdzając, na ile może sobie pozwolić? – Wbrew temu, co o mnie sądzisz, nie jestem ani ślepcem ani głupcem. Nigdy nie przyniosę ci hańby, ale nie pozwolę też, żebyś sprowadziła ją na siebie sama. Będziesz moja albo niczyja – zapowiedział, zatrzymując spojrzenie na jej oczach – oczekując odpowiedzi, przytaknięcia, protestu; czegokolwiek. Sam chwiał się na krawędzi, niepewny, czego chciał bardziej – popchnięcia jej w ciemne fale, czy przyciągnięcia do siebie, pokonania ostatnich milimetrów przyzwoitości, sprawienia, by nigdy już nie pomyślała o nikim oprócz niego.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Strona 1 z 2 • 1, 2
Ścieżka na plażę
Szybka odpowiedź