Komnaty Elroya i Mare
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Komnaty Elroya i Mare
Komnaty małżeńskie Elroya i Mare znajdują się na ostatnim piętrze dworku, a w ich skład wchodzi przede wszystkim główna, wspólna sypialnia, w której małżonkowie zazwyczaj nabierają sił. Na czas ich rozłąki — zazwyczaj spowodowanej wyprawami Elroya lub odwiedzinami Mare w Weymouth — przygotowane zostały wchodzące w skład kompleksu komnat mniejsze sypialnie, do których drzwi znajdują się odpowiednio na wschodniej i zachodniej ścianie. Sypialnia po prawej należy do Mare i pełna jest motywów paprotek oraz motyli, hołdując jej pochodzeniu oraz przyjętemu w trakcie zaślubin nazwisku. Sypialnia po lewej jest natomiast królestwem Elroya, w której podziwiać można rzadkie okazje motyli oraz broni białej — pamiątki z dalekich podróży. Niewątpliwie jest miejscem o znacznie surowszym wyrazie niż analogiczna sypialnia żony, lecz nie jest to zaskoczeniem; sypialnia ta należy do mężczyzny i nie jest używana zbyt często. Małżonkowie mają do swej dyspozycji także łazienki. We wszystkich komnatach znajdują się wszelkie konieczne lub nie wygody, spełniające wygórowane oczekiwania małżonków.
Raz, dwa, trzy... Raz, dwa, trzy...
Saoirse i Felix spali, jeszcze nie byli w wieku, w którym mogliby doczekać północy. W całym Derby jednak dorośli chętnie celebrowali tę noc, nie mogąc pojawić się jednak na sabacie - już kolejny rok z rzędu. Dla Elroya jednak był to przyjemny oddech wolności, bo nigdy nie przepadał za tymi uroczystościami i balami, choć z pewnością od pewnego czasu taniec w ostatnią noc roku miał dla niego zupełnie inne znaczenie - była to swoistego rodzaju celebracja tylko ich dwójki. Z gramofonu dobiegała muzyka, a po sypialni rozbrzmiewały ich kroki.
Raz, dwa, trzy... Raz, dwa, trzy...
Nie musieli martwić się długością tańca czy ich ilością - w przeciwieństwie do nocy, w którą się poznali. Nie mógł wtedy przestać o niej myśleć, a może nie chciał przestać? Kiedy podążał za nią wzrokiem, kiedy szukał jej już po tańcu, może wtedy wiedział już, że to właśnie na nią czekał? Jej szukał i tylko ją mógłby pojąć za żonę. Jeden taniec, krótkie rozmowy, czy to naprawdę wystarczyło tylko tyle? A może aż tyle.
W końcu zdawał sobie sprawę, że jako lord musiał ożenić się, niezależnie od swoich uczuć. Pamiętał, że kończył mu się czas i wcale nie cieszył się na tamten wieczór, ale prędko zapomniał o wszystkich swoich marudnych odczuciach, bo podążał wzrokiem właśnie za jej postacią - za jej ognistymi włosami. I nawet teraz po kilku latach nie mógł oderwać od niej wzroku, zachwycony całą jej osobą. Urodą, charakterem, intelektem. Czy rozmowy z nią kiedyś mu się znudzą? Czy taniec z nią mógłby się znudzić, kiedy trzymał ją blisko siebie i stawiał kroki w rytm muzyki. Chociaż nie przerwał tańcu nawet, kiedy muzyka ucichła na moment, nie dostrzegając tego.
Tak jak wtedy, mógłby przetańczyć i do północy, i do rana, i do następnego sabatu.
Jak to się stało, że z najbardziej znienawidzonego dnia w roku, zaczął go wyczekiwać? Że wyczekiwał każdego powrotu do Derby z wypraw i cieszył się, kiedy kończył pracę. Przechodząc próg domu szukał wzrokiem guwernantki, aby móc przywitać się z Saoirse, a zaraz po tym i z Mare - usłyszeć jak jej dzień minął, powstrzymując się wielokrotnie przed wspomnieniami o własnych podopiecznych w Peak District.
Zorientował się po chwili, że jedynym dźwiękiem roznoszącym się po pomieszczeniu były jedynie ich kroki, a on wpatruje się z uśmiechem w Mare, którą najwyraźniej coś bawiło. Nie słyszał, że muzyka ustała, ale po chwili i sam cicho się zaśmiał, przystając rzeczywiście.
- Napijemy się szampana? - zaproponował, bo choć chętnie przetańczyłby z nią całą noc, równie chętnie obserwowałby z nią po prostu gwieździste niebo nocą czy strumyk w słoneczny dzień. Nie musieliby nawet rozmawiać, choć jej głos był jednym z ulubionych dźwięków, których mógł słuchać.
W mieście nie było widać tak wiele gwiazd - i nieco żałował, że nie mogli spędzić tego dnia gdzie indziej, gdzieś poza miastem i rezydencją, jednak wojna wciąż trawiła Anglię i nie byłoby to najrozsądniejsze, nawet mimo porywczości Elroya. Tutaj było bezpiecznie - a przynajmniej bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej, i to tutaj mogli bronić całej swojej rodziny.
Objął swoją ukochaną w pasie, prowadząc do stolika, na którym stała otwarta butelka z alkoholem, zaraz sięgając po nią i rozlewając po kieliszkach. Jedną z lampek wręczył zaraz Mare, wciąż uśmiechając się do niej. Nie mógł się powstrzymać, przywołując wspomnienia z ich pierwszego sabatu...
- Siedem lat... - powiedział z uśmiechem, sięgając po swój kieliszek, zaraz stukając o ten trzymany przez Mare. - I wciąż nie wierzę jak wielki dar dostałem, poznając ciebie...
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Raz, dwa, trzy... Raz, dwa, trzy...
Odliczanie towarzyszące stawianym rytmicznie, jak na zawołanie kroków nie było konieczne, już nie teraz. Wspólny taniec wszedł im w krew — tamtej pamiętnej nocy sprzed siedmiu lat. Gdy pierwszy raz ciała zaczęły wirować, gdy serca przybrały równy rytm, a skrzące oczy, obie pary zielonej barwy, nie mogły oderwać się od siebie, nie dłużej niż na czas potrzebny do mrugnięcia, pomimo wciąż rosnących rumieńców na bladej twarzy młodej arystokratki.
Wciąż delikatne ukłucia żalu przebiegały po powierzchni jej serca gdy myślała o kolejnym już Nowym Roku spędzonym poza Hampton Court. To tylko kwestia dumy, naturalnej dumy z pochodzenia, która płynęła w żyłach Prewettów od początku istnienia ich rodu; w pewnym sensie żal brał się również z sytuacji politycznej, która nadciągnęła nad ich kochaną Anglię, która wstrząsnęła życiami tak wielkiej ilości niewinnych... Ale od tego były przecież celebracje takie jak ta! By zapomnieć na chwilę o wojennej zawierusze, by w cieple ramion męża czuć się bezpieczną i zaopiekowaną, by w rytm płynącej z gramofonu muzyki oddać się mu ufnie i zupełnie, kolejny już raz, w celebracji ich miłości, umacniającej się wraz z każdym przemijającym dniem, tygodniem, miesiącem, rokiem...
Muzyka wreszcie przestała grać, ale oni, złączeni w rytmie wybijanym przez serca, tańczyli dalej. I to właśnie w nim kochała. Pewną niezdolność do poddania się, do przyjęcia rozczarowującej rzeczywistości, tego zacięcia w dalszym podążaniu raz obraną ścieżką. Przez lata małżeństwa przyjęła podobny manieryzm. Dlatego teraz nie przestawała, tańczyła wciąż, dalej, z nim. Bo dla niego mogłaby dotrzeć na sam kraniec świata, pokonać wszystkie swe lęki, stać się lepszą wersją siebie. Bo naprawdę tego pragnęła — dobrej, bezpiecznej przyszłości dla nich, dla Saoirse i Felixa, Isaiaha, mieszkańców Derby, ich hrabstw, wreszcie i całej Anglii. Droga, którą obrali, nie była prosta, ale z mężem u boku wiedziała, że będzie miała siły przejść ją do końca.
Zawsze o tym myślała, gdy spoglądała w jego oczy; nawet teraz, gdy chichot próbował wyrwać się spomiędzy malinowych warg, bo przecież na przekór wszystkiemu trwali w bezpiecznej bańce wspólnego szczęścia, gdzie niepotrzebna była muzyka, niepotrzebne były noworoczne bale i sabaty, nie wtedy, gdy mieli siebie. Ale niedługo później w zielonych oczach wybranka również pojawiły się iskry zrozumienia, ramiona Mare zadrżały w tłumionym chichocie, gdy proponował napitek.
— Z największą przyjemnością, najdroższy — odparła miękko, naturalnie zbliżając się do niego raz jeszcze, w sobie tylko znanej pozie, gdy objął ją w pasie. Siedem lat to tak dużo, a jednocześnie tak niewiele wobec tego, co jeszcze przed nimi. Prawa dłoń na moment spoczęła na klatce piersiowej męża, gdy przekraczali krótki dystans dzielący ich od stolika. Gdyby nie podsłyszana przypadkiem rozmowa służby Derby nie wiedziałaby nawet, jak trudne stało się w tych czasach zdobycie noworocznego szampana. Przez moment na jej twarzy pojawił się cień smutku, lecz prędko skupiła się na tym, by wyrzucić ów myśl z głowy. Dzisiejsza noc była wyjątkowa, odpoczynek i chwila zapomnienia należała się im wszystkim.
Z wdzięcznością odebrała od niego kieliszek z szampanem, wystawiając szkło do tradycyjnego stuknięcia w toaście.
— Siedem lat, a widać to wyłącznie po Saoirse — rozciągnięte w uśmiechu wargi błyszczały po zwilżeniu ich szampanem. W oczach męża widziała rozbłyskujące co rusz na firmamencie fajerwerki; dziś próżno było szukać prawdziwych gwiazd, lecz jego towarzystwo wynagradzało każdą, nawet największą niewygodę. — Och, kochany... Gdy tylko cię ujrzałam, wiedziałam, że jesteś tym jedynym. Gdyby nie wychowanie, pewnie pobralibyśmy się od razu, następnego dnia, czyż nie? — przekrzywiła delikatnie głowę w kierunku lewego ramienia, a kosmyk rudych, kręconych włosów przesunął się po ramieniu jej sukni, spływając tym razem nie na plecy, a na jej przód. Ich historia miłosna była naprawdę szczególna. Oczywiście, było wiele par arystokratów, które pobrały się z miłości, ale czy ich ogień był równie silny, co małżeństwa Elroya i Mare. Drzemała w nich iskra — jego ogień pochodził od smoków, Mare odziedziczyła go po temperamencie salamandry z rodu Selwyn.
— Wejdźmy w Nowy Rok razem. Niech będzie rokiem zmian, tych na lepsze. Tego nam życzę —wyszeptała, wolną dłonią odnajdując tę jego. Pragnęła spleść ich palce razem, zacisnąć jasną dłoń na tej męża, noszącej ślady ciężkiej pracy i obowiązków, którym nieustannie się poświęcał. Kochała go. Szlachetnego, dobrego, odpowiedzialnego, o ukształtowanej opinii i silnych przekonaniach. Nie mogłaby być szczęśliwsza niż wtedy, gdy miała go u swego boku.
Odliczanie towarzyszące stawianym rytmicznie, jak na zawołanie kroków nie było konieczne, już nie teraz. Wspólny taniec wszedł im w krew — tamtej pamiętnej nocy sprzed siedmiu lat. Gdy pierwszy raz ciała zaczęły wirować, gdy serca przybrały równy rytm, a skrzące oczy, obie pary zielonej barwy, nie mogły oderwać się od siebie, nie dłużej niż na czas potrzebny do mrugnięcia, pomimo wciąż rosnących rumieńców na bladej twarzy młodej arystokratki.
Wciąż delikatne ukłucia żalu przebiegały po powierzchni jej serca gdy myślała o kolejnym już Nowym Roku spędzonym poza Hampton Court. To tylko kwestia dumy, naturalnej dumy z pochodzenia, która płynęła w żyłach Prewettów od początku istnienia ich rodu; w pewnym sensie żal brał się również z sytuacji politycznej, która nadciągnęła nad ich kochaną Anglię, która wstrząsnęła życiami tak wielkiej ilości niewinnych... Ale od tego były przecież celebracje takie jak ta! By zapomnieć na chwilę o wojennej zawierusze, by w cieple ramion męża czuć się bezpieczną i zaopiekowaną, by w rytm płynącej z gramofonu muzyki oddać się mu ufnie i zupełnie, kolejny już raz, w celebracji ich miłości, umacniającej się wraz z każdym przemijającym dniem, tygodniem, miesiącem, rokiem...
Muzyka wreszcie przestała grać, ale oni, złączeni w rytmie wybijanym przez serca, tańczyli dalej. I to właśnie w nim kochała. Pewną niezdolność do poddania się, do przyjęcia rozczarowującej rzeczywistości, tego zacięcia w dalszym podążaniu raz obraną ścieżką. Przez lata małżeństwa przyjęła podobny manieryzm. Dlatego teraz nie przestawała, tańczyła wciąż, dalej, z nim. Bo dla niego mogłaby dotrzeć na sam kraniec świata, pokonać wszystkie swe lęki, stać się lepszą wersją siebie. Bo naprawdę tego pragnęła — dobrej, bezpiecznej przyszłości dla nich, dla Saoirse i Felixa, Isaiaha, mieszkańców Derby, ich hrabstw, wreszcie i całej Anglii. Droga, którą obrali, nie była prosta, ale z mężem u boku wiedziała, że będzie miała siły przejść ją do końca.
Zawsze o tym myślała, gdy spoglądała w jego oczy; nawet teraz, gdy chichot próbował wyrwać się spomiędzy malinowych warg, bo przecież na przekór wszystkiemu trwali w bezpiecznej bańce wspólnego szczęścia, gdzie niepotrzebna była muzyka, niepotrzebne były noworoczne bale i sabaty, nie wtedy, gdy mieli siebie. Ale niedługo później w zielonych oczach wybranka również pojawiły się iskry zrozumienia, ramiona Mare zadrżały w tłumionym chichocie, gdy proponował napitek.
— Z największą przyjemnością, najdroższy — odparła miękko, naturalnie zbliżając się do niego raz jeszcze, w sobie tylko znanej pozie, gdy objął ją w pasie. Siedem lat to tak dużo, a jednocześnie tak niewiele wobec tego, co jeszcze przed nimi. Prawa dłoń na moment spoczęła na klatce piersiowej męża, gdy przekraczali krótki dystans dzielący ich od stolika. Gdyby nie podsłyszana przypadkiem rozmowa służby Derby nie wiedziałaby nawet, jak trudne stało się w tych czasach zdobycie noworocznego szampana. Przez moment na jej twarzy pojawił się cień smutku, lecz prędko skupiła się na tym, by wyrzucić ów myśl z głowy. Dzisiejsza noc była wyjątkowa, odpoczynek i chwila zapomnienia należała się im wszystkim.
Z wdzięcznością odebrała od niego kieliszek z szampanem, wystawiając szkło do tradycyjnego stuknięcia w toaście.
— Siedem lat, a widać to wyłącznie po Saoirse — rozciągnięte w uśmiechu wargi błyszczały po zwilżeniu ich szampanem. W oczach męża widziała rozbłyskujące co rusz na firmamencie fajerwerki; dziś próżno było szukać prawdziwych gwiazd, lecz jego towarzystwo wynagradzało każdą, nawet największą niewygodę. — Och, kochany... Gdy tylko cię ujrzałam, wiedziałam, że jesteś tym jedynym. Gdyby nie wychowanie, pewnie pobralibyśmy się od razu, następnego dnia, czyż nie? — przekrzywiła delikatnie głowę w kierunku lewego ramienia, a kosmyk rudych, kręconych włosów przesunął się po ramieniu jej sukni, spływając tym razem nie na plecy, a na jej przód. Ich historia miłosna była naprawdę szczególna. Oczywiście, było wiele par arystokratów, które pobrały się z miłości, ale czy ich ogień był równie silny, co małżeństwa Elroya i Mare. Drzemała w nich iskra — jego ogień pochodził od smoków, Mare odziedziczyła go po temperamencie salamandry z rodu Selwyn.
— Wejdźmy w Nowy Rok razem. Niech będzie rokiem zmian, tych na lepsze. Tego nam życzę —wyszeptała, wolną dłonią odnajdując tę jego. Pragnęła spleść ich palce razem, zacisnąć jasną dłoń na tej męża, noszącej ślady ciężkiej pracy i obowiązków, którym nieustannie się poświęcał. Kochała go. Szlachetnego, dobrego, odpowiedzialnego, o ukształtowanej opinii i silnych przekonaniach. Nie mogłaby być szczęśliwsza niż wtedy, gdy miała go u swego boku.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Jednym z jego postanowień było, aby zaangażować się w wojenną zawieruchę - nie stać więcej bezczynnie, wziąć sprawy we własne ręce. Zarzucał sobie niechęć do tak otwartego angażowania się w konflikt jeszcze przed wybuchem całej zawieruchy. Ale żeby móc to zrobić, potrzebowali oboje momentów celebracji; momentów, które mogły im przypomnieć w nadchodzących trudnych chwilach, dlaczego i dla kogo chcą walczyć. Dla siebie, dla swojej rodziny - dla Saoirse, dla Felixa, ale i innych dzieci, którym przyszło dzisiaj cierpieć przez cudze opinie. One nie miały jeszcze głosu, nie miały siły ani odwagi krzyczeć i walczyć - nie miały możliwości, aby to zrobić.
Może właśnie to budziło w nim taką frustrację w związku z wojną? Odebranie im tego wyboru, tej wolności, która w jego oczach była najważniejsza pod słońcem. Młodzi, kończący Hogwart musieli odnaleźć się w świecie, w którym niewłaściwy krok mógł okazać się dla nich zgubny.
Potrzebował tej chwili, kiedy wpatrywał się w zielone oczy ukochanej, zapominając o całym świecie - o śniegach i burzach, o śmierci i tragediach. Zapominał, że coś poza tym pokojem istnieje, że znajdują się w Derbyshire, że znajdują się w rezydencji Greengrassów. Hampton Court, Derby czy jeszcze inne miejsce - to nie miało znaczenia dla niego w tym momencie.
- Gdyby nie wychowanie, nie wypuściłbym cię już wtedy z objęć - odpowiedział miękko, będąc tego pewnym. Nie mógł wtedy oderwać od niej wzroku - ani wtedy, ani teraz. To w jaki sposób jej oczy się śmiały, to jak jej głos brzmiał, znał już na pamięć każdą jej ekspresję, ale wciąż nie mógł się nimi nacieszyć.
- Jeszcze podczas sabatu rozmawiałem na twój temat z Percivalem... A w nocy, kiedy tylko wróciłem, pisałem do Michaela. Dorosły mężczyzna, a zachowywałem się jakbym był wciąż w szkole... - wspomniał z uśmiechem, doskonale pamiętając jak rozlał atrament na pergamin, jak nie potrafił napisać własnego nazwiska przez upojenie, a mimo to decydując się na wysłanie wtedy tych listów do przyjaciół.
Ujął jej drobną dłoń, tak inną od jego własnej; nie naznaczoną pracą przy ogniu i smokach - ciężką i niebezpieczną, ale tak satysfakcjonującą. - Pisałem do nestorów, do wuja Ofera, a przy śniadaniu poruszyłem temat z własnym ojcem... - dalej wspominał, wpatrzony w kobietę, bez której nie wyobrażał sobie życia już od tamtej chwili, w ciągu której ją ujrzał. Oh, doskonale wiedziała, jak stracił wtedy dla niej głowę - jak mimo braku uroku wili, bez amortencji i innych podobnych sztuczek, w pełni nim zawładnęła. Opowiadał jej już wiele razy o tym, jak prędko był pewny, że to ona musi stanąć przy jego boku - i jak nie żałował ani przez moment tych lat, w ciągu których zamiast na szukaniu żony skupiał się na swojej karierze i smokach.
- Za zmiany na lepsze dla Saorise, dla Felixa. Dla Isaiaha, dla nas. Dla każdego, kto będzie po naszej stronie - powtórzył, potwierdzając. Za to wszystko, o co chciał walczyć. I za nich, w szczególności za nich. W zdrowiu i w chorobie.
W ramach toastu jednak nie upił szampana, zbliżając się do warg Mare i zostawiając na nich pocałunek. Czuły i spokojny, krótki. Nie zwracał uwagi czy nieliczne fajerwerki zwiastowały już północ, czy były dopiero jej zwiastunem - a może znakiem, że rozpoczynali właśnie nowy rok. Wszystko czego potrzebował miał właśnie u swego boku i o to wszystko chciał walczyć.
Może właśnie to budziło w nim taką frustrację w związku z wojną? Odebranie im tego wyboru, tej wolności, która w jego oczach była najważniejsza pod słońcem. Młodzi, kończący Hogwart musieli odnaleźć się w świecie, w którym niewłaściwy krok mógł okazać się dla nich zgubny.
Potrzebował tej chwili, kiedy wpatrywał się w zielone oczy ukochanej, zapominając o całym świecie - o śniegach i burzach, o śmierci i tragediach. Zapominał, że coś poza tym pokojem istnieje, że znajdują się w Derbyshire, że znajdują się w rezydencji Greengrassów. Hampton Court, Derby czy jeszcze inne miejsce - to nie miało znaczenia dla niego w tym momencie.
- Gdyby nie wychowanie, nie wypuściłbym cię już wtedy z objęć - odpowiedział miękko, będąc tego pewnym. Nie mógł wtedy oderwać od niej wzroku - ani wtedy, ani teraz. To w jaki sposób jej oczy się śmiały, to jak jej głos brzmiał, znał już na pamięć każdą jej ekspresję, ale wciąż nie mógł się nimi nacieszyć.
- Jeszcze podczas sabatu rozmawiałem na twój temat z Percivalem... A w nocy, kiedy tylko wróciłem, pisałem do Michaela. Dorosły mężczyzna, a zachowywałem się jakbym był wciąż w szkole... - wspomniał z uśmiechem, doskonale pamiętając jak rozlał atrament na pergamin, jak nie potrafił napisać własnego nazwiska przez upojenie, a mimo to decydując się na wysłanie wtedy tych listów do przyjaciół.
Ujął jej drobną dłoń, tak inną od jego własnej; nie naznaczoną pracą przy ogniu i smokach - ciężką i niebezpieczną, ale tak satysfakcjonującą. - Pisałem do nestorów, do wuja Ofera, a przy śniadaniu poruszyłem temat z własnym ojcem... - dalej wspominał, wpatrzony w kobietę, bez której nie wyobrażał sobie życia już od tamtej chwili, w ciągu której ją ujrzał. Oh, doskonale wiedziała, jak stracił wtedy dla niej głowę - jak mimo braku uroku wili, bez amortencji i innych podobnych sztuczek, w pełni nim zawładnęła. Opowiadał jej już wiele razy o tym, jak prędko był pewny, że to ona musi stanąć przy jego boku - i jak nie żałował ani przez moment tych lat, w ciągu których zamiast na szukaniu żony skupiał się na swojej karierze i smokach.
- Za zmiany na lepsze dla Saorise, dla Felixa. Dla Isaiaha, dla nas. Dla każdego, kto będzie po naszej stronie - powtórzył, potwierdzając. Za to wszystko, o co chciał walczyć. I za nich, w szczególności za nich. W zdrowiu i w chorobie.
W ramach toastu jednak nie upił szampana, zbliżając się do warg Mare i zostawiając na nich pocałunek. Czuły i spokojny, krótki. Nie zwracał uwagi czy nieliczne fajerwerki zwiastowały już północ, czy były dopiero jej zwiastunem - a może znakiem, że rozpoczynali właśnie nowy rok. Wszystko czego potrzebował miał właśnie u swego boku i o to wszystko chciał walczyć.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mogli być dłużej obojętni; Mare niekoniecznie pragnęła tego od swoich lat małżeńskich — zdecydowanie wystarczyłoby jej bycie matką i żoną, damą, w tej kolejności — ale wojenna zawierucha nie pozwalała na pozostanie obojętnym. Każdy, kto nie podejmował odpowiednich dla swego statusu i pozycji w społeczeństwie działań, przykładał dłoń do bezprawnych działań reżimu Malfoya. Wierzyła, że jej męscy krewni — mąż, brat, szwagier, rozległe wujostwo — dadzą radę zapanować nad chaosem. W szczególności w ognistym temperamencie męża poszukiwała jego niezgody na dalsze okrucieństwa. Wyrośnięty wśród jasnych i silnych ideałów Greengrassów jak nikt wiedział przecież, ile waży ciężar sprawiedliwości. Ona działała jednak przede wszystkim jak kobieta — angaż pojawił się w momencie bezpośredniego zagrożenia rodzinie. Listy gończe wywieszone za bratem mogła traktować lekką ręką (żartując w listach do Archibalda, że żadnego Fluviusa nie zna, albo że oferowana kwota za jego głowę jest zdecydowanie zaniżona, w końcu był lordem nestorem, nie byle rebeliantem!), lecz oficjalne groźby słane do Weymouth stanowiły obraz tak wielkiej zniewagi, że nie mogła od niej odwracać wzroku.
Czy mąż potrafił być prawdziwie silny przy słabej żonie? Mare uważała, że nie. Dlatego też gdziekolwiek nie byli — w Derby, w Hampton Court, Weymouth, w każdym zakątku świata — chciała być dla niego takim samym wsparciem, jakim on był dla niej. Nic nie mogło stanąć im na drodze, gdy byli we dwoje. On był jej mieczem i tarczą, ona jego lustrem i piórem.
Kolejny chichot wydostał się z jej ust, gdy powracał do historii tamtego wieczoru. Znała ją na pamięć, tę z jego perspektywy, on świadom był szczegółów drugiej strony. Ale zawsze powracała do niej z rosnącą w sercu rzewnością, nie mogąc uwierzyć, jaki wielkie mieli szczęście.
— Procella myślała, że zawiązałyśmy mój gorset zbyt ciasno, bo na przemian rumieniłam się i bladłam — wtrąciła miękko, chyba wciąż nieco zawstydzona swą emocjonalną reakcją. Ale czyż nie tak smakowała pierwsza i to w dodatku prawdziwa miłość? Gdy stanął na jej drodze — on, dorosły, silny, charyzmatyczny lord Elroy Greengrass — żadni amanci ze słanych do Weymouth listów nie mieli już prawa wstępu w jej myśli. — W następne wakacje myślałam, że przybędziesz do nas na Festiwal Lata... Plotłam wtedy najpiękniejszy wianek, jaki tylko pływał po wodach Dorset w nadziei, że go wyłowisz — och, te ściśnięcia serca, niepewność, czy jej wybranek zjawi się na zaproszenie! Nie mogła przecież słać mu listów, nie bezpośrednio, w obawie o swą reputację i chroniąc serce przed rozczarowaniem. — Ani tata, ani Archibald nic mi nie powiedzieli, wiesz? Myślałam, że już znalazłeś sobie żonę, ale... — ścisnęła jego dłoń w pokrzepiającym geście. Obrączka spoczywająca niezmiennie na jego palcu przyjęła część ciepła jego dłoni, nie posłała w dół kręgosłupa zimnego dreszczu spowodowanego kontrastem temperatur.
— Ty wszystko planowałeś, już wtedy. Trudno natknąć się na równie piękną historię w baśniach dla dzieci, a jakie my mieliśmy szczęście? — zaręczyny z jakimkolwiek innym kawalerem złamałyby jej serce w pół. Oczywiście, wywiązywałaby się z obowiązków żony najlepiej, jak tylko potrafiła, ale czy kiedykolwiek udałoby się jej uśpić żal, czystą rozpacz, że to nie ukochany dostrzeżony na wystawnym balu nazywany jest jej małżonkiem, a ktoś, kogo poślubiła wyłącznie z obowiązku? Była przecież przygotowana na taką okoliczność, lecz los łaskawie uchronił ją od tego rodzaju cierpienia.
Oddała mu pocałunek; czule, powoli, z głębi serca. Siedem lat, w których trakcie wzrastali przy sobie, niepomni na burze przelatujące nad niebem Derby. W zielonych oczach wybranka widziała przecież determinację, szczerą wiarę w to, co mówił. Raz jeszcze wspięła się na palce, chcąc sięgnąć warg swego wybranka. Wciąż smakowały szampanem i tym, co pociągało ją w nim najbardziej. Determinacją.
— Zatańczmy jeszcze raz — poprosiła miękko, odkładając na moment kieliszek z szampanem. Palce zacisnęły się na drewnie eukaliptusowej różdżki, która wprawiona w ruch, odpowiedzialna była za ponowne uruchomienie gramofonu. Spokojna melodia raz jeszcze wypełniła pomieszczenie, Mare zaś przeniosła ich splecione dłonie na swą talię, bez pytania ustawiając ich w pozycji początkowej tego tańca balowego, który rozpoczął ich wspólną przygodę siedem lat temu.
Czy mąż potrafił być prawdziwie silny przy słabej żonie? Mare uważała, że nie. Dlatego też gdziekolwiek nie byli — w Derby, w Hampton Court, Weymouth, w każdym zakątku świata — chciała być dla niego takim samym wsparciem, jakim on był dla niej. Nic nie mogło stanąć im na drodze, gdy byli we dwoje. On był jej mieczem i tarczą, ona jego lustrem i piórem.
Kolejny chichot wydostał się z jej ust, gdy powracał do historii tamtego wieczoru. Znała ją na pamięć, tę z jego perspektywy, on świadom był szczegółów drugiej strony. Ale zawsze powracała do niej z rosnącą w sercu rzewnością, nie mogąc uwierzyć, jaki wielkie mieli szczęście.
— Procella myślała, że zawiązałyśmy mój gorset zbyt ciasno, bo na przemian rumieniłam się i bladłam — wtrąciła miękko, chyba wciąż nieco zawstydzona swą emocjonalną reakcją. Ale czyż nie tak smakowała pierwsza i to w dodatku prawdziwa miłość? Gdy stanął na jej drodze — on, dorosły, silny, charyzmatyczny lord Elroy Greengrass — żadni amanci ze słanych do Weymouth listów nie mieli już prawa wstępu w jej myśli. — W następne wakacje myślałam, że przybędziesz do nas na Festiwal Lata... Plotłam wtedy najpiękniejszy wianek, jaki tylko pływał po wodach Dorset w nadziei, że go wyłowisz — och, te ściśnięcia serca, niepewność, czy jej wybranek zjawi się na zaproszenie! Nie mogła przecież słać mu listów, nie bezpośrednio, w obawie o swą reputację i chroniąc serce przed rozczarowaniem. — Ani tata, ani Archibald nic mi nie powiedzieli, wiesz? Myślałam, że już znalazłeś sobie żonę, ale... — ścisnęła jego dłoń w pokrzepiającym geście. Obrączka spoczywająca niezmiennie na jego palcu przyjęła część ciepła jego dłoni, nie posłała w dół kręgosłupa zimnego dreszczu spowodowanego kontrastem temperatur.
— Ty wszystko planowałeś, już wtedy. Trudno natknąć się na równie piękną historię w baśniach dla dzieci, a jakie my mieliśmy szczęście? — zaręczyny z jakimkolwiek innym kawalerem złamałyby jej serce w pół. Oczywiście, wywiązywałaby się z obowiązków żony najlepiej, jak tylko potrafiła, ale czy kiedykolwiek udałoby się jej uśpić żal, czystą rozpacz, że to nie ukochany dostrzeżony na wystawnym balu nazywany jest jej małżonkiem, a ktoś, kogo poślubiła wyłącznie z obowiązku? Była przecież przygotowana na taką okoliczność, lecz los łaskawie uchronił ją od tego rodzaju cierpienia.
Oddała mu pocałunek; czule, powoli, z głębi serca. Siedem lat, w których trakcie wzrastali przy sobie, niepomni na burze przelatujące nad niebem Derby. W zielonych oczach wybranka widziała przecież determinację, szczerą wiarę w to, co mówił. Raz jeszcze wspięła się na palce, chcąc sięgnąć warg swego wybranka. Wciąż smakowały szampanem i tym, co pociągało ją w nim najbardziej. Determinacją.
— Zatańczmy jeszcze raz — poprosiła miękko, odkładając na moment kieliszek z szampanem. Palce zacisnęły się na drewnie eukaliptusowej różdżki, która wprawiona w ruch, odpowiedzialna była za ponowne uruchomienie gramofonu. Spokojna melodia raz jeszcze wypełniła pomieszczenie, Mare zaś przeniosła ich splecione dłonie na swą talię, bez pytania ustawiając ich w pozycji początkowej tego tańca balowego, który rozpoczął ich wspólną przygodę siedem lat temu.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
- Byłem wtedy na Ukrainie. Isaiah do mnie pisał wręcz od razu, kiedy twój brat go powiadomił... Wysłałem przez niego kwiaty od razu... - wyjaśnił, choć wiedział, że jego ukochana już znała tę historię, od kogo były wtedy te anonimowe kwiaty - kiedy następnego dnia obudziła się i służący wręcz wypełnili nimi jej komnatę. Żałował, że wtedy się nie zjawił, choć dokładnie tak jak Mare mówiła, wynikało to z jego planu, który był już ułożony.
Uśmiechnął się delikatnie, spoglądając na nią. Nawet jeśli wtedy się martwiła, miała rację. Wtedy, w te wakacje, wybrał wtedy już kobietę, która stanie przy nim jako jego wybranka.
I nie żałował swojej decyzji wtedy. Nie żałował, że pisał od razu kolejne ranka do każdego, do kogo musiał, aby zadeklarować chęć oświadczyn - i nie żałował, że spędził pierwsze dziesięć lat nie na poszukiwaniu małżonki, a na pracy i rezerwacie. Wielu młodych, którzy spróbowali wtedy poprosić o rękę lady Prewett, nie mieli nawet szans w porównaniu. Była to przede wszystkim polityczna gra wpływów i opinii, a lord Greengrass zasłużony i zaprawiony w wyprawach smoczych, opiekujący się najniebezpieczniejszymi stworzeniami magicznego świata, był dobrą partią, która mogła zadbać o kobietę - i utrzymać pozytywne relacje między rodami.
Żadna Proscella czy Prudence, żadna inna lady Rosier czy Avery, Lestrange i Rowle, i z pozostałych rodów, które mógłby wymieniać jeszcze moment nie mogła być dla niego tym, kim była Mare. Podporą dla niego, kobietą o bardziej chłodnym i spokojnym podejściu, kiedy on tracił temperament i cel przykrywała mu buzująca w głowie złość. Działała na niego niezwykle, krótka chwila wystarczyła, aby odzyskał swoje panowanie.
- Może powinniśmy napisać pieśń o naszej miłości? - powiedział nieco żartobliwie, a odrobinie poważnie. W końcu w rezydencji muzyka i pieśni miały swoje specjalne miejsce ponad innymi sztukami pięknymi, nawet jeśli każde z nich były w pewien sposób celebrowane.
Przy niej mógł dokonać wszystkiego. Bardziej i mniej niebezpiecznego, bardziej i mniej niemożliwego - nic nie stało mu na przeszkodzie. Wiedział o tym. I chciał dokonać wszystkiego, co tylko mógł dla dobra jej, i ich córki.
Odłożył kieliszek z szampanem.
- Zawsze - odpowiedział na jej prośbę, nie mając zamiaru odmawiać. Nie dzisiaj, nie jej. Nie mógłby i nie był w stanie - lub najprościej nie chciał.
Poczekał aż jego ukochana odłoży różdżkę, znów porywając ją do tańca w rytm muzyki - tego samego, który wykonywali siedem lat temu, choć z pewnością można było zauważyć różnice. Byli pewniejsi w swoich ruchach, mniej przejęci że ktoś mógłby ich zobaczyć, mniej zaaferowani tym, co działo się dookoła. Była jedynie ich dwójka, bliżej siebie niż kiedykolwiek mogliby sobie pozwolić podczas sabatu.
- Kocham cię... - wyszeptał wpatrzony w nią, obejmując i trzymając blisko siebie, kiedy wirowali po komnacie, będąc jedynymi, którzy się liczyli.
Uśmiechnął się delikatnie, spoglądając na nią. Nawet jeśli wtedy się martwiła, miała rację. Wtedy, w te wakacje, wybrał wtedy już kobietę, która stanie przy nim jako jego wybranka.
I nie żałował swojej decyzji wtedy. Nie żałował, że pisał od razu kolejne ranka do każdego, do kogo musiał, aby zadeklarować chęć oświadczyn - i nie żałował, że spędził pierwsze dziesięć lat nie na poszukiwaniu małżonki, a na pracy i rezerwacie. Wielu młodych, którzy spróbowali wtedy poprosić o rękę lady Prewett, nie mieli nawet szans w porównaniu. Była to przede wszystkim polityczna gra wpływów i opinii, a lord Greengrass zasłużony i zaprawiony w wyprawach smoczych, opiekujący się najniebezpieczniejszymi stworzeniami magicznego świata, był dobrą partią, która mogła zadbać o kobietę - i utrzymać pozytywne relacje między rodami.
Żadna Proscella czy Prudence, żadna inna lady Rosier czy Avery, Lestrange i Rowle, i z pozostałych rodów, które mógłby wymieniać jeszcze moment nie mogła być dla niego tym, kim była Mare. Podporą dla niego, kobietą o bardziej chłodnym i spokojnym podejściu, kiedy on tracił temperament i cel przykrywała mu buzująca w głowie złość. Działała na niego niezwykle, krótka chwila wystarczyła, aby odzyskał swoje panowanie.
- Może powinniśmy napisać pieśń o naszej miłości? - powiedział nieco żartobliwie, a odrobinie poważnie. W końcu w rezydencji muzyka i pieśni miały swoje specjalne miejsce ponad innymi sztukami pięknymi, nawet jeśli każde z nich były w pewien sposób celebrowane.
Przy niej mógł dokonać wszystkiego. Bardziej i mniej niebezpiecznego, bardziej i mniej niemożliwego - nic nie stało mu na przeszkodzie. Wiedział o tym. I chciał dokonać wszystkiego, co tylko mógł dla dobra jej, i ich córki.
Odłożył kieliszek z szampanem.
- Zawsze - odpowiedział na jej prośbę, nie mając zamiaru odmawiać. Nie dzisiaj, nie jej. Nie mógłby i nie był w stanie - lub najprościej nie chciał.
Poczekał aż jego ukochana odłoży różdżkę, znów porywając ją do tańca w rytm muzyki - tego samego, który wykonywali siedem lat temu, choć z pewnością można było zauważyć różnice. Byli pewniejsi w swoich ruchach, mniej przejęci że ktoś mógłby ich zobaczyć, mniej zaaferowani tym, co działo się dookoła. Była jedynie ich dwójka, bliżej siebie niż kiedykolwiek mogliby sobie pozwolić podczas sabatu.
- Kocham cię... - wyszeptał wpatrzony w nią, obejmując i trzymając blisko siebie, kiedy wirowali po komnacie, będąc jedynymi, którzy się liczyli.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ile razy słyszała tę historię? Och, niezliczoną ilość. Znała ją na pamięć, każdy jej szczegół mogła odtworzyć z pamięci w dowolnym momencie dnia. Listy słane z Ukrainy, słodka woń kwiatów, która wypełniła jej komnatę, nim zdążyła unieść się w miękkiej pościeli, przetrzeć wierzchem dłoni oczy ledwo wybudzona ze snu po ostatnim panieńskim Festiwalu Lata. Tego samego, w którego trakcie rozmawiała z Cressidą, że miała nadzieję, iż pewien konkretny kawaler pochwyci jej wianek. Nie pamiętała, kim był ten, z którym tańczyła tamtej nocy, przede wszystkim grzecznościowo. W pamięć zapadła jej jednak notka dołączona do kwiatów, bilecik zdobiony motylami rodu Greengrass. Tymi samymi, które otaczały ich dziś z licznych motywów umieszczonych w małżeńskich komnatach, tymi samymi, które przyjęła jako własne w dniu, w którym oddała swą rękę, serce, dusze i ciało mężczyźnie, z którym w tę noc świętowała siódmą rocznicę.
Przeklęta Ukraina, myślała wtedy, niecierpliwa w dziewczęcych porywach serca, jeszcze lekko gniewna, gdy nie rozumiała tego zwlekania, gdy myślała, że to tylko gra na jej emocjach, wystawianie na próbę szczerych emocji, ot — kolejna zabawa starszego lorda. Jakże się wtedy myliła! Gdy spotkali się rok później, gdy ochoczo zgodziła się na zamążpójście, wszystkie próby nie miały już znaczenia.
Uśmiechnęła się szerzej, gdy wspomniał o propozycji napisania wspólnie pieśni o ich miłości. Mare lubiła śpiewać i robiła to naprawdę dobrze. Wciąż nie był to poziom mistrzowski, lecz potrafiła oczarować swym głosem. Marzyła, by mieć odrobinę wolnego czasu, by udoskonalić swe umiejętności gry na harfie. W końcu to ona stanowiła główny ośrodek zainteresowania kobiet z rodu Greengrass. Ale jakże odnaleźć choć jedną wolną chwilę, gdy wokół tyle się działo?
— Myślisz, że sobie z tym poradzimy? — uśmiechnęła się kątem ust, chyba delikatnie drażniąc się ze swym mężem. Nie pamiętała, by kiedykolwiek pisał coś innego niż listy lub raporty konieczne do odpowiedniego zarządzania terenami znajdującymi się pod opieką ich rodzin albo wymaganymi przez wyższe szczebla zarządców Peak District. Ale oczywiście, że daliby radę. Wspólnie przechodzili przez większe próby, wspólnie staną naprzeciw zjawisk i zdarzeń, które mogłyby zachwiać poczuciem stabilności każdej innej pary.
Różdżka z delikatnym stuknięciem trafiła na stół, tuż obok kieliszków. Odpowiedź męża spotkała się ze spojrzeniem roziskrzonym radością, sprężystym, pewnym krokiem, którym podeszła do niego. Pewnością ruchów, gdy ułożyła dłonie na jego ramionach, gdy pozwalała mu się prowadzić. Zupełnie jak wtedy, zupełnie jak teraz, zupełnie jak zawsze. Nie było na tym świecie osoby, której ufała równie mocno, co mężowi.
— Ja ciebie też... — szepnęła, unosząc głowę nieco wyżej, by raz jeszcze zajrzeć w jego oczy. Gdy wirowali w zgodnym tańcu, którego zasady rozumieli bez wygłaszania ich na głos, rozumiała siłę ich miłości jeszcze bardziej, o ile było to możliwe. Było jej przy tym niezwykle lekko, zupełnie tak, jakby z jej łopatek wyrosła para skrzydeł, jakby silne dłonie męża, zdolne do uniesienia jej ponad podłogowe deski ich komnaty zrobiły właśnie to. A jednak nawet tak rozanielonej Mare udało się sięgnąć warg męża, składając na nich powolny, czuły pocałunek. Byli przecież sami, bez gapiów wyglądających z każdego kąta balowej sali. Mogli pozwolić sobie na każdą czułość, na jaką mieli dziś ochotę.
Przeklęta Ukraina, myślała wtedy, niecierpliwa w dziewczęcych porywach serca, jeszcze lekko gniewna, gdy nie rozumiała tego zwlekania, gdy myślała, że to tylko gra na jej emocjach, wystawianie na próbę szczerych emocji, ot — kolejna zabawa starszego lorda. Jakże się wtedy myliła! Gdy spotkali się rok później, gdy ochoczo zgodziła się na zamążpójście, wszystkie próby nie miały już znaczenia.
Uśmiechnęła się szerzej, gdy wspomniał o propozycji napisania wspólnie pieśni o ich miłości. Mare lubiła śpiewać i robiła to naprawdę dobrze. Wciąż nie był to poziom mistrzowski, lecz potrafiła oczarować swym głosem. Marzyła, by mieć odrobinę wolnego czasu, by udoskonalić swe umiejętności gry na harfie. W końcu to ona stanowiła główny ośrodek zainteresowania kobiet z rodu Greengrass. Ale jakże odnaleźć choć jedną wolną chwilę, gdy wokół tyle się działo?
— Myślisz, że sobie z tym poradzimy? — uśmiechnęła się kątem ust, chyba delikatnie drażniąc się ze swym mężem. Nie pamiętała, by kiedykolwiek pisał coś innego niż listy lub raporty konieczne do odpowiedniego zarządzania terenami znajdującymi się pod opieką ich rodzin albo wymaganymi przez wyższe szczebla zarządców Peak District. Ale oczywiście, że daliby radę. Wspólnie przechodzili przez większe próby, wspólnie staną naprzeciw zjawisk i zdarzeń, które mogłyby zachwiać poczuciem stabilności każdej innej pary.
Różdżka z delikatnym stuknięciem trafiła na stół, tuż obok kieliszków. Odpowiedź męża spotkała się ze spojrzeniem roziskrzonym radością, sprężystym, pewnym krokiem, którym podeszła do niego. Pewnością ruchów, gdy ułożyła dłonie na jego ramionach, gdy pozwalała mu się prowadzić. Zupełnie jak wtedy, zupełnie jak teraz, zupełnie jak zawsze. Nie było na tym świecie osoby, której ufała równie mocno, co mężowi.
— Ja ciebie też... — szepnęła, unosząc głowę nieco wyżej, by raz jeszcze zajrzeć w jego oczy. Gdy wirowali w zgodnym tańcu, którego zasady rozumieli bez wygłaszania ich na głos, rozumiała siłę ich miłości jeszcze bardziej, o ile było to możliwe. Było jej przy tym niezwykle lekko, zupełnie tak, jakby z jej łopatek wyrosła para skrzydeł, jakby silne dłonie męża, zdolne do uniesienia jej ponad podłogowe deski ich komnaty zrobiły właśnie to. A jednak nawet tak rozanielonej Mare udało się sięgnąć warg męża, składając na nich powolny, czuły pocałunek. Byli przecież sami, bez gapiów wyglądających z każdego kąta balowej sali. Mogli pozwolić sobie na każdą czułość, na jaką mieli dziś ochotę.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Zawsze przestrzegając zasad, zawsze starając się postępować właściwie, czasem zapominał o odczuciach innych - szczególnie, gdy przychodziło do tak prostych rzeczy jak oświadczyny. Na wszystko były protokoły, wszystko miało znaczenie w ich świecie tańców i bali, i rodowodów.
Był pewny, że ona była kobietą, którą chciał mieć u boku, a jednocześnie podobne plotki mogły źle wpłynąć na jej reputację. Właśnie dlatego dbał o to, aby niewiele osób się o tym dowiedziało, kiedy on sam podejmował odpowiednie kroki po tym jak przez głowy rodu otrzymał zgodę na ten ślub - a przygotowania wymagały nie tylko odpowiedniego przygotowania rezydencji na nową lady Greengrass, ale również w ramach zaślubin, ich podróży, a nawet takich rzeczy jak oświadczyny.
Mimo nacisków Isaiaha, oświadczył się dopiero rok po jej spotkaniu, w dniu który był ważny dla nich obojga, aby pobrać się letnią porą - bo w końcu czy Preweci nie byli związani z festiwalem lata jak żadna inna rodzina? Chciał, aby każda z tych dat była ważna i bliska im obojgu. I może dla własnej wygody, chciał aby sabat przestał mu się kojarzyć z przykrym obowiązkiem.
- Przy tobie? Razem? Zawsze i ze wszystkim - odpowiedział pewnie i stanowczo, uśmiechając się przy tym delikatnie. Bo wiedział, że przy tej kobiecie mógł dokonać wszystkiego, i wiedział że dokona. Wygrają wojnę, napiszą poemat, wychowają swoje przyszłe dzieci. Nic nie było niemożliwe przy ich uparciu i rezolutności, przy odrobinie planowania i garści cierpliwości, którą przecież oboje się wykazywali. Nie mogli się śpieszyć, musieli odpowiednio stawiać kroki i podejmować każde ze swoich decyzji. Chociaż dzisiejszego dnia nikt nie obserwował ich kroków i nikt nie oczekiwał od nich niczego, na swoich barkach nieśli ogromny ciężar własnych decyzji i poglądów.
Nie było to łatwe zadanie, kroczyć z głową podniesioną wysoko i z piersią dumne wypiętą, mówiąc o rzeczach, za które ich przyjaciele byli pozbawiani tytułów i majątków, za które niektórzy ginęli - mówić niewygodną prawdę i stawać po stronie słabszych. Mówić coś, czego wielu nie chciało usłyszeć. Ale od tego tutaj byli i nie mieli zamiaru wracać.
Niektórzy spoglądali na nich z nadzieją, ci prości którzy z pragnęli niczego innego niż zakończenia wojny. Inni z zawiścią i obrzydzeniem, z pewnością również z poczuciem, że to oni mają rację - może gdyby opowiedzieli się wbrew swoim ideałom, również by zostali przyjęci z powrotem w łaski innych rodów, tych starszych o renomie, której Greengrassowie nie mieli. A jednocześnie to jakie decyzje padały ze strony ich rodziny, znaczyły wszystko w co wierzyli przez wieki. Zapracowali na to, gdzie byli, a lata odpowiednich decyzji sumowały się w potężnych sojuszników i potężne serca, które nie obawiały się obstawiać przy swoim.
Byli tutaj przez decyzje i upartość, przez stabilność i odwagę we głoszeniu własnych poglądów.
Odpowiedział uśmiechem, znów skupiając się na tańcu, który rozumieli doskonale. Nie musieli myśleć o krokach, nie musieli martwić się cudzymi spojrzeniami, kiedy wirowali sami w komnacie ku własnej uciesze. Znali doskonale kroki, znali swoje tempo i znali zasady w tańcu, które za zamkniętymi drzwiami dostosowali do swojej dwójki. Tutaj, gdzie mogli być sobą i skupić na sobie wzajemnie. Nikt na nich nie patrzył tej nocy, nikt ich nie potrzebował.
Objął ją pewniej, nie oponując, kiedy przyciągnęła go do pocałunku. Oddał go chętnie, nie przerywając nawet tańcu. Znali w końcu kroki i swoje komnaty, nie musieli martwić się potknięciami, bo nawet gdyby te nastąpiły mogły brzmieć jedynie w ich głowach i być wspominane z uśmiechem. Mogły być wspomniane w krótkich uśmiechach i spojrzeniach podczas śniadań, kiedy mijali się na korytarzu w przerwach od swoich obowiązków, bo przecież oboje mieli swoje balasty.
Ale nie dzisiaj. Dzisiaj byli tylko dla siebie, zawsze starali się celebrować ich ważne dni i rocznice wspólnie, poza spojrzeniami innych.
Dłoń, którą ją obejmował, zsunął bardziej na sznurowanie ozdobnego gorsetu, ciągnąc za odpowiedni fragment. Spowolnił kroki w tańcu, mniej skupiając się na ich wirowaniu pośrodku komnat, a bardziej na pocałunkach ukochanej.
Był pewny, że ona była kobietą, którą chciał mieć u boku, a jednocześnie podobne plotki mogły źle wpłynąć na jej reputację. Właśnie dlatego dbał o to, aby niewiele osób się o tym dowiedziało, kiedy on sam podejmował odpowiednie kroki po tym jak przez głowy rodu otrzymał zgodę na ten ślub - a przygotowania wymagały nie tylko odpowiedniego przygotowania rezydencji na nową lady Greengrass, ale również w ramach zaślubin, ich podróży, a nawet takich rzeczy jak oświadczyny.
Mimo nacisków Isaiaha, oświadczył się dopiero rok po jej spotkaniu, w dniu który był ważny dla nich obojga, aby pobrać się letnią porą - bo w końcu czy Preweci nie byli związani z festiwalem lata jak żadna inna rodzina? Chciał, aby każda z tych dat była ważna i bliska im obojgu. I może dla własnej wygody, chciał aby sabat przestał mu się kojarzyć z przykrym obowiązkiem.
- Przy tobie? Razem? Zawsze i ze wszystkim - odpowiedział pewnie i stanowczo, uśmiechając się przy tym delikatnie. Bo wiedział, że przy tej kobiecie mógł dokonać wszystkiego, i wiedział że dokona. Wygrają wojnę, napiszą poemat, wychowają swoje przyszłe dzieci. Nic nie było niemożliwe przy ich uparciu i rezolutności, przy odrobinie planowania i garści cierpliwości, którą przecież oboje się wykazywali. Nie mogli się śpieszyć, musieli odpowiednio stawiać kroki i podejmować każde ze swoich decyzji. Chociaż dzisiejszego dnia nikt nie obserwował ich kroków i nikt nie oczekiwał od nich niczego, na swoich barkach nieśli ogromny ciężar własnych decyzji i poglądów.
Nie było to łatwe zadanie, kroczyć z głową podniesioną wysoko i z piersią dumne wypiętą, mówiąc o rzeczach, za które ich przyjaciele byli pozbawiani tytułów i majątków, za które niektórzy ginęli - mówić niewygodną prawdę i stawać po stronie słabszych. Mówić coś, czego wielu nie chciało usłyszeć. Ale od tego tutaj byli i nie mieli zamiaru wracać.
Niektórzy spoglądali na nich z nadzieją, ci prości którzy z pragnęli niczego innego niż zakończenia wojny. Inni z zawiścią i obrzydzeniem, z pewnością również z poczuciem, że to oni mają rację - może gdyby opowiedzieli się wbrew swoim ideałom, również by zostali przyjęci z powrotem w łaski innych rodów, tych starszych o renomie, której Greengrassowie nie mieli. A jednocześnie to jakie decyzje padały ze strony ich rodziny, znaczyły wszystko w co wierzyli przez wieki. Zapracowali na to, gdzie byli, a lata odpowiednich decyzji sumowały się w potężnych sojuszników i potężne serca, które nie obawiały się obstawiać przy swoim.
Byli tutaj przez decyzje i upartość, przez stabilność i odwagę we głoszeniu własnych poglądów.
Odpowiedział uśmiechem, znów skupiając się na tańcu, który rozumieli doskonale. Nie musieli myśleć o krokach, nie musieli martwić się cudzymi spojrzeniami, kiedy wirowali sami w komnacie ku własnej uciesze. Znali doskonale kroki, znali swoje tempo i znali zasady w tańcu, które za zamkniętymi drzwiami dostosowali do swojej dwójki. Tutaj, gdzie mogli być sobą i skupić na sobie wzajemnie. Nikt na nich nie patrzył tej nocy, nikt ich nie potrzebował.
Objął ją pewniej, nie oponując, kiedy przyciągnęła go do pocałunku. Oddał go chętnie, nie przerywając nawet tańcu. Znali w końcu kroki i swoje komnaty, nie musieli martwić się potknięciami, bo nawet gdyby te nastąpiły mogły brzmieć jedynie w ich głowach i być wspominane z uśmiechem. Mogły być wspomniane w krótkich uśmiechach i spojrzeniach podczas śniadań, kiedy mijali się na korytarzu w przerwach od swoich obowiązków, bo przecież oboje mieli swoje balasty.
Ale nie dzisiaj. Dzisiaj byli tylko dla siebie, zawsze starali się celebrować ich ważne dni i rocznice wspólnie, poza spojrzeniami innych.
Dłoń, którą ją obejmował, zsunął bardziej na sznurowanie ozdobnego gorsetu, ciągnąc za odpowiedni fragment. Spowolnił kroki w tańcu, mniej skupiając się na ich wirowaniu pośrodku komnat, a bardziej na pocałunkach ukochanej.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była mu za to wdzięczna — jako kobieta starała się, oczywiście, postępować według najbardziej wyśrubowanych standardów, jednakże nawet ona posiadała skazę emocjonalności, która szczególnie w latach młodzieńczych, potrafiła sprawiać jej prawdziwą przykrość. Wtedy, gdy na ostatnim panieńskim Festiwalu Lata zabrakło wśród gości lorda Greengrass, Mare obiecała sobie, że na pewno nigdy więcej nie pomyśli ciepło o człowieku, który pozostawił ją samą w tak ważny dzień. Chciała chyba nawet przetańczyć całą noc z tym z kawalerów, który pochwycił jej wianek jako pierwszy, wyprzedzając pozostałych konkurentów, ale to złość przez nią przemawiała, to morze wzburzone, przed którym lękał się czasem nawet najstarszy z braci. Wystarczyło jednak, by obudziła się w pokoju wypełnionym kwiatami, by pochwyciła ozdobny bilecik i nagle nic już nie miało znaczenia, poza tym, kiedy znów skrzyżują swe spojrzenia, kiedy poczuje jego dłonie delikatnie chwytające jej własne, kiedy znów podaruje mu taniec, jeden, drugi, całą wieczność w tańcu. Och, cóż to byłaby za katastrofa, gdyby w dłonie panny złożyć losy przyszłego małżeństwa!
Dlatego też była mu wdzięczna; za ostrożne planowanie, choć wiedziała, że i jemu trudno było znosić rozłąkę. Za każde dobre słowo, które kierował w jej stronę, gdy zanurzona we własnym przerażeniu próbowała odciągnąć go od jeszcze jednej jego miłości — smoków. Za cierpliwość, z jaką znosił wczesnomałżeńskie humory, choć Mare zawsze starała się być dla niego żoną mądrą i wyrozumiałą, spychając często własną dumę na boczne tory, jego szczęścia pragnąc ponad wszystko inne. Wreszcie była mu też wdzięczna za to, że nigdy nie zaprzestał w nią wierzyć. Wierzyć w ich dwójkę, czego wyraz dawał po raz kolejny, bo prawda kryła się w jego słowach.
Razem mogli podołać wszystkiemu.
Skinęła więc głową, zgadzając się z nim. Z siedmioletnim stażem u jego boku Mare rozkwitała jako żona i jako kobieta — pragnęła, by w jej ramionach zawsze znalazł zrozumienie i bezpieczeństwo, łagodność i piękno, dobro i prawdę. Wygrają tę wojnę. Będzie go wspierać w staraniach, wyczekiwać powrotów, choćby miały mieć miejsce w środku nocy, o brzasku czy w południe. On ochroni ją, córkę, całe Derby, Derbyshire i Staffordshire przed tym, co plugawe, co miejsca mieć nie może. Podniosą się po każdej tragedii, w trzepocie skrzydeł motyla i ryku wziętych w opiekę smoków odnajdą siłę na jeszcze większe poświęcenie. Nie zboczą z raz objętej ścieżki, a ich słowa nie przeminą.
Cieszyła się, że Elroy wprowadził ją do tak ciepłej i dobrej rodziny. Czasem z trwogą myślała o tym, co byłoby gdyby miast lorda Greengrass w jej życiu pojawił się człowiek z rodziny o innych politycznych sympatiach. Siedem lat temu nie obchodziłoby jej to wcale, polityka nie stanowiła centrum zainteresowania panien na wydaniu, jedna pochopna decyzja i zamknięta byłaby w klatce z człowiekiem, który nie miał problemu przelewać niewinną krew.
Chyba myśl ta sprawiła, że niemal pogubiła kroki w tańcu, choć byli tancerzami naprawdę udanymi. Uniosła spojrzenie wprost w jego oczy, uśmiechając się przy tym delikatnie zmieszana. Może róż wystąpił na jej blade poliki, ale nie miał powodu — ukochany prędko dostosował się do niespodziewanej zmiany tempa, robił to zawsze i za każdym razem ochraniał swą partnerkę przed wszystkimi negatywnymi konsekwencjami rozproszenia. Te zdarzały się jej nader często, jakby sama obecność Elroya rozstrajała zazwyczaj analityczny umysł kobiety. Ale to nic, to nic — był to bowiem dowód na to, że pomimo upływu lat wciąż była w nim szczerze zakochana, wciąż czuła te przyjemne łaskotanie w żołądku, gdy uśmiechał się do niej delikatnie, jak teraz, na sekundy przed odwzajemnianym pocałunkiem.
Nie przerywali go, nie przerywali też tańca. Na dzisiejszą okazję Mare przywdziała bowiem zdobny gorset w niebiesko—czarnych barwach rodu Greengrass. Zewnętrzna część gorsetu zdobna była w motyle wyszywane srebrną nicią, srebrne były też niektóre nitki wiązania. Mare nabrała głębszy wdech, gdy poczuła, w którym kierunku zsuwają się dłonie ukochanego. Nie chciała mu jednak przerywać, miast tego zgodnie zwolnili kroki, a ona odetchnęła z ulgą, gdy wiązania puściły, miast zacisnąć się jeszcze mocniej. Elroy znał już na pamięć sposoby, w jaki wiązało się ten konkretny element garderoby jego żony, nie mogło przecież być inaczej.
— Tak zamierzamy wejść w Nowy Rok? — spytała może nieco przekornie, choć delikatnie rozbawiona, a ich taniec poprowadził ich na powrót do odłożonych wcześniej kieliszków z szampanem. Chwyciła oba w dłonie, wypijmy jeszcze ostatni toast, jeden podała mężowi, z drugiego napiła się sama. A gdy po niemym toaście zostały tylko bąbelki na języku, na powrót odstawiła kieliszki na stolik, raz jeszcze porywając ukochanego do tańca.
Tańca, w którym niebezpiecznie zbliżali się do zaścielonego miękką pościelą małżeńskiego łoża. Dopiero bowiem gdy na nim zasiadła, najpierw zrzuciła pantofelki z nóg (te nie narobiły hałasu, upadając na leżący obok miękki dywan), po czym chwyciwszy męża za dłonie, przyciągnęła go do siebie, zapraszając do zajęcia należnego mu miejsca.
Dlatego też była mu wdzięczna; za ostrożne planowanie, choć wiedziała, że i jemu trudno było znosić rozłąkę. Za każde dobre słowo, które kierował w jej stronę, gdy zanurzona we własnym przerażeniu próbowała odciągnąć go od jeszcze jednej jego miłości — smoków. Za cierpliwość, z jaką znosił wczesnomałżeńskie humory, choć Mare zawsze starała się być dla niego żoną mądrą i wyrozumiałą, spychając często własną dumę na boczne tory, jego szczęścia pragnąc ponad wszystko inne. Wreszcie była mu też wdzięczna za to, że nigdy nie zaprzestał w nią wierzyć. Wierzyć w ich dwójkę, czego wyraz dawał po raz kolejny, bo prawda kryła się w jego słowach.
Razem mogli podołać wszystkiemu.
Skinęła więc głową, zgadzając się z nim. Z siedmioletnim stażem u jego boku Mare rozkwitała jako żona i jako kobieta — pragnęła, by w jej ramionach zawsze znalazł zrozumienie i bezpieczeństwo, łagodność i piękno, dobro i prawdę. Wygrają tę wojnę. Będzie go wspierać w staraniach, wyczekiwać powrotów, choćby miały mieć miejsce w środku nocy, o brzasku czy w południe. On ochroni ją, córkę, całe Derby, Derbyshire i Staffordshire przed tym, co plugawe, co miejsca mieć nie może. Podniosą się po każdej tragedii, w trzepocie skrzydeł motyla i ryku wziętych w opiekę smoków odnajdą siłę na jeszcze większe poświęcenie. Nie zboczą z raz objętej ścieżki, a ich słowa nie przeminą.
Cieszyła się, że Elroy wprowadził ją do tak ciepłej i dobrej rodziny. Czasem z trwogą myślała o tym, co byłoby gdyby miast lorda Greengrass w jej życiu pojawił się człowiek z rodziny o innych politycznych sympatiach. Siedem lat temu nie obchodziłoby jej to wcale, polityka nie stanowiła centrum zainteresowania panien na wydaniu, jedna pochopna decyzja i zamknięta byłaby w klatce z człowiekiem, który nie miał problemu przelewać niewinną krew.
Chyba myśl ta sprawiła, że niemal pogubiła kroki w tańcu, choć byli tancerzami naprawdę udanymi. Uniosła spojrzenie wprost w jego oczy, uśmiechając się przy tym delikatnie zmieszana. Może róż wystąpił na jej blade poliki, ale nie miał powodu — ukochany prędko dostosował się do niespodziewanej zmiany tempa, robił to zawsze i za każdym razem ochraniał swą partnerkę przed wszystkimi negatywnymi konsekwencjami rozproszenia. Te zdarzały się jej nader często, jakby sama obecność Elroya rozstrajała zazwyczaj analityczny umysł kobiety. Ale to nic, to nic — był to bowiem dowód na to, że pomimo upływu lat wciąż była w nim szczerze zakochana, wciąż czuła te przyjemne łaskotanie w żołądku, gdy uśmiechał się do niej delikatnie, jak teraz, na sekundy przed odwzajemnianym pocałunkiem.
Nie przerywali go, nie przerywali też tańca. Na dzisiejszą okazję Mare przywdziała bowiem zdobny gorset w niebiesko—czarnych barwach rodu Greengrass. Zewnętrzna część gorsetu zdobna była w motyle wyszywane srebrną nicią, srebrne były też niektóre nitki wiązania. Mare nabrała głębszy wdech, gdy poczuła, w którym kierunku zsuwają się dłonie ukochanego. Nie chciała mu jednak przerywać, miast tego zgodnie zwolnili kroki, a ona odetchnęła z ulgą, gdy wiązania puściły, miast zacisnąć się jeszcze mocniej. Elroy znał już na pamięć sposoby, w jaki wiązało się ten konkretny element garderoby jego żony, nie mogło przecież być inaczej.
— Tak zamierzamy wejść w Nowy Rok? — spytała może nieco przekornie, choć delikatnie rozbawiona, a ich taniec poprowadził ich na powrót do odłożonych wcześniej kieliszków z szampanem. Chwyciła oba w dłonie, wypijmy jeszcze ostatni toast, jeden podała mężowi, z drugiego napiła się sama. A gdy po niemym toaście zostały tylko bąbelki na języku, na powrót odstawiła kieliszki na stolik, raz jeszcze porywając ukochanego do tańca.
Tańca, w którym niebezpiecznie zbliżali się do zaścielonego miękką pościelą małżeńskiego łoża. Dopiero bowiem gdy na nim zasiadła, najpierw zrzuciła pantofelki z nóg (te nie narobiły hałasu, upadając na leżący obok miękki dywan), po czym chwyciwszy męża za dłonie, przyciągnęła go do siebie, zapraszając do zajęcia należnego mu miejsca.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Nie wiedział, że czekał na właściwą kobietę wtedy - we wszystkich swoich decyzjach i we wszystkich podejmowanych krokach, w każdej pięknej damie, której uwagę odrzucał. Panny podczas sabatów, podczas wizyt w rezerwacie udając zainteresowanie smokami, a w rzeczywistości chcąc zwrócić na siebie uwagę, podczas balów i przedstawień, próbowały różnych sztuczek. Były piękne, niemalże każda szlachcianka, a jednocześnie przy żadnej nie czuł się tak jak przy Mare.
Może to na nią czekał podświadomie? Wątpił, aby z jakąkolwiek inną kobietą rozumiał się tak doskonale bez słów, już podczas ich pierwszego tańca. Nie było to jedynie podyktowane tym, że oboje byli doskonałymi tancerzami, ale czymś więcej - jakimś niemym i trudnym do wyjaśnienia czy wskazania zrozumieniem w każdym ze swoich ruchów. Słowa płynęły wtedy, ciche i zdawkowe, ale znaczyły więcej niż innym mogło się zdawać. Siedem lat temu zatracił się całkowicie dla kobiety, która stała przy jego boku jako żona.
Nie wiedział co gotował dla nich losu - i nie chciał wiedzieć, wiedząc że niezależnie od tego musiał być przygotowany na wszystko. Każda szczęśliwa i tragiczna chwila miała tylko na nich wpływać i budować w unii, którą zawarli. Jako Greengrass nie miał problemów z przyznaniem się do błędu, a jednocześnie nie miał zamiaru dać się zakrzyczeć innym, kiedy ci głosili swoje racje głośniej, próbując coś narzucić. Nie ugną się, niczym motyl drobnymi i delikatnymi ruchami odczarują losy Anglii. Zaczną od drobnych zmian, od tych powolnych acz zdecydowanych, które niegdyś przyczyniły się budowania ich pozycji.
Nie ugną się pod czarami, nie zmienią swojej decyzji, wiedząc że są po stronie racji. Choćby mieli zburzyć Londyn i pociągnąć w dół każdego, kto stawał im na drodze - wchodzili w rok zmian, w rytm który był znany ich dwójce, zmieniając się tak często. Musieli potrafić się dostosować, musieli nauczyć się podążać swoimi krokami w świecie, w którym to inni chcieli narzucić dla nich taniec i rytm. Musieli trwać przy sobie, być prawdziwi i wierni jedynie sobie.
Nie dawał się rozproszyć takim rzeczom jak potknięcia, nie mógł utracić z oczu swojego celu - swojej pani serca, której oddał się w pełni i którą pragnął chronić, której pragnął zapewnić każdą z dogodności istniejących w świecie; dla jego żony i matki córki, której śmiech rozjaśniał ich dni. Wszystkie obawy i niepewności zniknęły, kiedy tylko mógł trzymać Saoirse w ramionach, bo w końcu wiedział, że będzie z niej dumny jako z lady Greengrass, a później lady rodu, z którego przyjdzie po jej rękę odważny mężczyzna. Będzie żoną taką jak Mare, silną i niewzruszoną, która była podporą dla męża.
- Nowy rok, rok pracy... powinniśmy się sobą nacieszyć - odpowiedział jej z uśmiechem, kierując się z nią na nowo do stolika, aby dopić szampana. Nie myślał o tym jak trudno było go zdobyć w tych czasach, nie myślał jak duży przywilej posiadali mogąc spędzić tę noc spokojnie. Było wiele rzeczy, które przyjmował jako lord jako standard. Jego głowę zajmowały inne podmioty, inne działania, na których musiał się skupić.
Choć w tym momencie jedynie Mare zajmowała jego myśli. Nie zima i śnieżny krajobraz, nie wojna ani smoki. Tylko ona.
Skupiali się na tańcu, na sobie, przenosząc się w końcu do ich łoża. Nie mogli spędzić w inny sposób tej nocy niż pozwolić się sobie cieszyć sobą - swoją bliskością, swoją miłością, ostatnimi siedmioma laty, które spędzili oddani sobie, a kolejne lata już jako małżeństwo. Z każdym rokiem zdawali się odkrywać coraz więcej o sobie wzajemnie i jedynie bardziej oddawać swojej przysiędze, którą złożyli w dzień ślubu.
Może to na nią czekał podświadomie? Wątpił, aby z jakąkolwiek inną kobietą rozumiał się tak doskonale bez słów, już podczas ich pierwszego tańca. Nie było to jedynie podyktowane tym, że oboje byli doskonałymi tancerzami, ale czymś więcej - jakimś niemym i trudnym do wyjaśnienia czy wskazania zrozumieniem w każdym ze swoich ruchów. Słowa płynęły wtedy, ciche i zdawkowe, ale znaczyły więcej niż innym mogło się zdawać. Siedem lat temu zatracił się całkowicie dla kobiety, która stała przy jego boku jako żona.
Nie wiedział co gotował dla nich losu - i nie chciał wiedzieć, wiedząc że niezależnie od tego musiał być przygotowany na wszystko. Każda szczęśliwa i tragiczna chwila miała tylko na nich wpływać i budować w unii, którą zawarli. Jako Greengrass nie miał problemów z przyznaniem się do błędu, a jednocześnie nie miał zamiaru dać się zakrzyczeć innym, kiedy ci głosili swoje racje głośniej, próbując coś narzucić. Nie ugną się, niczym motyl drobnymi i delikatnymi ruchami odczarują losy Anglii. Zaczną od drobnych zmian, od tych powolnych acz zdecydowanych, które niegdyś przyczyniły się budowania ich pozycji.
Nie ugną się pod czarami, nie zmienią swojej decyzji, wiedząc że są po stronie racji. Choćby mieli zburzyć Londyn i pociągnąć w dół każdego, kto stawał im na drodze - wchodzili w rok zmian, w rytm który był znany ich dwójce, zmieniając się tak często. Musieli potrafić się dostosować, musieli nauczyć się podążać swoimi krokami w świecie, w którym to inni chcieli narzucić dla nich taniec i rytm. Musieli trwać przy sobie, być prawdziwi i wierni jedynie sobie.
Nie dawał się rozproszyć takim rzeczom jak potknięcia, nie mógł utracić z oczu swojego celu - swojej pani serca, której oddał się w pełni i którą pragnął chronić, której pragnął zapewnić każdą z dogodności istniejących w świecie; dla jego żony i matki córki, której śmiech rozjaśniał ich dni. Wszystkie obawy i niepewności zniknęły, kiedy tylko mógł trzymać Saoirse w ramionach, bo w końcu wiedział, że będzie z niej dumny jako z lady Greengrass, a później lady rodu, z którego przyjdzie po jej rękę odważny mężczyzna. Będzie żoną taką jak Mare, silną i niewzruszoną, która była podporą dla męża.
- Nowy rok, rok pracy... powinniśmy się sobą nacieszyć - odpowiedział jej z uśmiechem, kierując się z nią na nowo do stolika, aby dopić szampana. Nie myślał o tym jak trudno było go zdobyć w tych czasach, nie myślał jak duży przywilej posiadali mogąc spędzić tę noc spokojnie. Było wiele rzeczy, które przyjmował jako lord jako standard. Jego głowę zajmowały inne podmioty, inne działania, na których musiał się skupić.
Choć w tym momencie jedynie Mare zajmowała jego myśli. Nie zima i śnieżny krajobraz, nie wojna ani smoki. Tylko ona.
Skupiali się na tańcu, na sobie, przenosząc się w końcu do ich łoża. Nie mogli spędzić w inny sposób tej nocy niż pozwolić się sobie cieszyć sobą - swoją bliskością, swoją miłością, ostatnimi siedmioma laty, które spędzili oddani sobie, a kolejne lata już jako małżeństwo. Z każdym rokiem zdawali się odkrywać coraz więcej o sobie wzajemnie i jedynie bardziej oddawać swojej przysiędze, którą złożyli w dzień ślubu.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Byli ogromnymi szczęściarzami. To, że los pozwolił im spotkać się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie... Jak niewielkie były na to szanse? Że dwóch ludzi odnajdzie się w tym wielkim, wtedy jeszcze nie tak drapieżnym świecie? Że wystarczy jedno spojrzenie zawieszone pomiędzy zielonymi tęczówkami, jeden taniec, kilka słów rzuconych pod niepewnością oddechu, by zapamiętali się już na zawsze, by w sercach zakwitł kwiat prawdziwej miłości. Kwiat, który pielęgnowali w sobie przez siedem długich lat, który nie mógł zwiędnąć, podlewany raz po raz słodką afekcją.
Trudy początków małżeństwa i wzajemnego niezrozumienia sprawiły, że teraz byli jeszcze silniejsi. Ich unia rozkwitała, a Mare pragnęła, by stan ten utrzymał się już do końca ich żywota. Jeżeli nie mógł — niech rozwija się, niech idzie ku lepszemu. Wiedziała, że szczerość intencji i niezachwiana wiara w to, co dobre, doprowadzi ich bezpiecznie do celu. Do spokoju, który zapanuje nad ziemiami, które znajdowały się pod opieką ich rodu. Do szczęśliwego dzieciństwa i rozwoju Saoirse, a także ich przyszłych pociech. Do pokoju, który rozjaśni całą Anglię, całą Wielką Brytanię. Bezpiecznego, lepszego świata, w którym prawda znów powróci na należny piedestał, a każde zło karane będzie sprawiedliwie.
Musieli się tylko odpowiednio postarać. Lady Greengrass poświęcała się swym obowiązkom bez kręcenia nosem, bowiem jej priorytetem było oddanie dobra, które otrzymała. Była wdzięczną kobietą, ale też dobrą obserwatorką. Widziała, jak bardzo ludzie pragnęli kontaktu z arystokratami, jak wielką nadzieją szkliły się ich oczy, gdy wreszcie mogli dopaść do niej, podzielić się swymi troskami. Widziała, jak wiele znaczy dla nich nie tylko realna pomoc, przed którą nigdy nie potrafiła się uchylić, która zawsze wypływała z głębi serca, zgodnie z rodową dewizą Prewettów, ale także sam fakt bycia wysłuchanym. Chciała stanowić idealne dopełnienie ognistej zaciekłości, która budziła się w jej mężu, gdy obowiązek ochrony ojczyzny nie pozwalał mu na złożenie się do snu i odpoczynek. Gdy on ryzykował życiem, nie mogła przecież oczekiwać go, siedząc całymi dniami z założonymi rękoma. Kobiety nie wychodziły w bój, choć miały pod ręką olbrzymi arsenał czekający tylko na wykorzystanie.
Gdy wspólnie odpływali w krainę sennych marzeń, gdy czuła silne ramiona męża oplatające ją w talii, miała w głowie wyłącznie jedno życzenie. Żeby ich trud nie poszedł na marne, żeby Saoirse, Felix, wszystkie dzieci Stafford i Derbyshire nie musiały już stawać do walki. Nigdy więcej.
Słowa męża przypomniały jej o tym, że nawet ludzie ze stali potrzebowali odrobinę odpoczynku.
— Oby nie na zapas — szepnęła przekornie, bowiem pamiętała, że zazwyczaj Elroy mówił te słowa, gdy rezerwat szykował już plany na nową wyprawę. Każda rozłąka z mężem stanowiła dla Mare prawdziwe wyzwanie, lecz dzisiejsza noc była zbyt piękna, zbyt wyjątkowa, by miała ją poświęcić na dodatkowe zmartwienia. Elroy miał zresztą rację — powinni się sobą nacieszyć.
I to właśnie robili.
Za pół roku, na początku lata, świętować będą szóstą rocznicę zaślubin. Ktoś mógłby powiedzieć, że do tego czasu powinni znać się już na wylot. I mógłby mieć rację. W tę wyjątkową, sylwestrową noc Mare i Elroy postanowili jednak przekonać się co do prawdziwości tej tezy. Wśród melodii, która wcześniej towarzyszyła im na deskach, przeszli do innego rodzaju tańca. Nie musieli się spieszyć — mieli dla siebie całą, wyjątkową noc. Noc, która stanowiła kolejne świadectwo ich niegasnącego uczucia, szczerości ślubnej przysięgi i tego, że w świecie pełnym niepokoju zawsze mogli odnaleźć bezpieczeństwo w łączącej ich bliskości.
| z/tx2
Trudy początków małżeństwa i wzajemnego niezrozumienia sprawiły, że teraz byli jeszcze silniejsi. Ich unia rozkwitała, a Mare pragnęła, by stan ten utrzymał się już do końca ich żywota. Jeżeli nie mógł — niech rozwija się, niech idzie ku lepszemu. Wiedziała, że szczerość intencji i niezachwiana wiara w to, co dobre, doprowadzi ich bezpiecznie do celu. Do spokoju, który zapanuje nad ziemiami, które znajdowały się pod opieką ich rodu. Do szczęśliwego dzieciństwa i rozwoju Saoirse, a także ich przyszłych pociech. Do pokoju, który rozjaśni całą Anglię, całą Wielką Brytanię. Bezpiecznego, lepszego świata, w którym prawda znów powróci na należny piedestał, a każde zło karane będzie sprawiedliwie.
Musieli się tylko odpowiednio postarać. Lady Greengrass poświęcała się swym obowiązkom bez kręcenia nosem, bowiem jej priorytetem było oddanie dobra, które otrzymała. Była wdzięczną kobietą, ale też dobrą obserwatorką. Widziała, jak bardzo ludzie pragnęli kontaktu z arystokratami, jak wielką nadzieją szkliły się ich oczy, gdy wreszcie mogli dopaść do niej, podzielić się swymi troskami. Widziała, jak wiele znaczy dla nich nie tylko realna pomoc, przed którą nigdy nie potrafiła się uchylić, która zawsze wypływała z głębi serca, zgodnie z rodową dewizą Prewettów, ale także sam fakt bycia wysłuchanym. Chciała stanowić idealne dopełnienie ognistej zaciekłości, która budziła się w jej mężu, gdy obowiązek ochrony ojczyzny nie pozwalał mu na złożenie się do snu i odpoczynek. Gdy on ryzykował życiem, nie mogła przecież oczekiwać go, siedząc całymi dniami z założonymi rękoma. Kobiety nie wychodziły w bój, choć miały pod ręką olbrzymi arsenał czekający tylko na wykorzystanie.
Gdy wspólnie odpływali w krainę sennych marzeń, gdy czuła silne ramiona męża oplatające ją w talii, miała w głowie wyłącznie jedno życzenie. Żeby ich trud nie poszedł na marne, żeby Saoirse, Felix, wszystkie dzieci Stafford i Derbyshire nie musiały już stawać do walki. Nigdy więcej.
Słowa męża przypomniały jej o tym, że nawet ludzie ze stali potrzebowali odrobinę odpoczynku.
— Oby nie na zapas — szepnęła przekornie, bowiem pamiętała, że zazwyczaj Elroy mówił te słowa, gdy rezerwat szykował już plany na nową wyprawę. Każda rozłąka z mężem stanowiła dla Mare prawdziwe wyzwanie, lecz dzisiejsza noc była zbyt piękna, zbyt wyjątkowa, by miała ją poświęcić na dodatkowe zmartwienia. Elroy miał zresztą rację — powinni się sobą nacieszyć.
I to właśnie robili.
Za pół roku, na początku lata, świętować będą szóstą rocznicę zaślubin. Ktoś mógłby powiedzieć, że do tego czasu powinni znać się już na wylot. I mógłby mieć rację. W tę wyjątkową, sylwestrową noc Mare i Elroy postanowili jednak przekonać się co do prawdziwości tej tezy. Wśród melodii, która wcześniej towarzyszyła im na deskach, przeszli do innego rodzaju tańca. Nie musieli się spieszyć — mieli dla siebie całą, wyjątkową noc. Noc, która stanowiła kolejne świadectwo ich niegasnącego uczucia, szczerości ślubnej przysięgi i tego, że w świecie pełnym niepokoju zawsze mogli odnaleźć bezpieczeństwo w łączącej ich bliskości.
| z/tx2
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Kiedy wrócił do domu wcale nie miał nadziei, że Mare zapomni o stanie, w jakim zobaczyła zarówno jego jak i Michaela w pubie Tygrys. Po tylu latach małżeństwa doskonale wiedział czego powinien spodziewać się po swojej żonie w różnych sytuacjach, a również wiedział kiedy postępował niezgodnie z jej oczekiwaniami czy nadziejami. Wiedział, że się martwiła - wiedział, że każde jej niezadowolenie, zmartwienie czy złość wynikały nie z kaprysu, a z jej troski i obaw o to, że pewnego dnia mógłby nie wrócić do domu przez obrażenia, które poniósł. Sami przecież wspólnie podjęli decyzję, aby najmłodsi rodu Greengrass wyjechali do Weymouth właśnie z racji bezpieczeństwa. Obawiali się jak daleko posuną się Rycerze Walpurgii na terenie Staffordshire i nie chcieli ryzykować, że coś mogłoby się stać najmłodszym członkom rodu Greengrass.
Ale on nie był dzieckiem. Był dorosłym mężczyzną, który miał obowiązki - i nie miał zamiaru się migać od ich wypełniania. Nie bał się smoków, nie bał się stawić czoła grabieżcom, którzy rozbestwiali się na terenach, które mieli pod swoją opieką.
Choć lęk przed smokami, który odczuwała, nie był czymś co pojmował, z czasem zrozumiał, że jej niechęć do jego zawodu wynika właśnie z jej obawy o to, że ktoś mógłby wyrządzić mu krzywdę.
Nie spojrzał na skrzata wykonującego gdzieś w oddali swoje obowiązki zgodnie z poleceniami, ani na jedną ze służek, która od razu uciekła przed jego wzrokiem jakby ten miał zamieniać każdego w kamień. Kierował się prosto do ich wspólnych komnat, wiedząc że musi zmienić swoje ubrania. Choć rana była zaleczona dzięki eliksirowi, wciąż wymagał przebrania się i sprawdzenia pozostałych ran. Nie dawało mu to spokoju, ta cała sytuacja której był właśnie świadkiem. Zaatakowany w miejscu, które było jego domem - Derby nie było bezpieczne, ale czy było to kwestią jedynie ostatnich wydarzeń czy przez ostatnie dwa lata był ślepy? Czy podobne sytuacje, podobna bandyterka również zdarzała się te dwa lata temu, kiedy nie spoglądał z taką troską na kwestie bezpieczeństwa zarówno siebie, swojej rodziny jak i wszystkich mieszkańców? Nie był pewny tego wszystkiego - nie mógł mieć pewności jak ta cała przestępczość działała na terenie Anglii jeszcze przed wojną i z pewnością będzie potrzebował innych osób i ludzi, którzy mogliby szepnąć nieco informacji na ten temat.
Wchodząc do komnat, jego ukochana już tam była. Instynktownie skierował dłonie do splotu za plecami, chcąc przysłonić własne obrażenia, które posiadał - nawet jeśli Mare mogła już sobie zdawać z nich sprawę i nawet jeśli nie było wiele rzeczy, które mógł ukryć przed swoją ukochaną. Nie miało to znaczenia, bo czytała z niego niczym z otwartej księgi.
- Najdroższa... Zabezpieczyliśmy tunele, przesłuchaliśmy tego mężczyznę i będę działać dalej, aby zwiększyć bezpieczeństwo na ulicach Derby. Dzisiejszy wypadek może być sygnałem, że wojenne problemy mogą dotyczyć ulic bliskiego nam miasta bardziej niż chcielibyśmy przyznać - wyjaśnił, choć jego ton nie był aż tak oficjalny jakby mogło się wydawać z początku. Chociaż mógł o sprawach istotnych i ważnych, tak naprawdę wiedział, że temat ich rozmowy skieruje się zupełnie na inny tor - i może chciał to nieco opóźnić, wyjaśniając że jego działania tak w pubie nie były kaprysem, a istotnym działaniem.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nagłe wezwanie do pubu Tygrys, zupełnie poprzestawiało wszystkie plany, jakie Mare miała na późne popołudnie. Wyrwana ze spokoju spędzania go w ciepłym i bezpiecznym zaciszu siedziby na Grove Street 12, po udzieleniu stosownej pomocy przyjacielowi męża i samemu mężowi powróciła do małżeńskich komnat, próbując odnaleźć... spokój? Przeanalizować wszystko, co miało miejsce. Elroy mówił o jakichś mężczyznach, którzy zaatakowali ich w podziemnych tunelach pod miastem. Michael Tonks nie mówił z kolei nic, lecz Mare miała wrażenie, że mógł być po prostu onieśmielony jej obecnością po ostatniej wymianie listów. Nie dziwiła mu się, chociaż utrzymywał tę postawę nawet po tym, jak dała mu wyraźny sygnał, że nie nosi do niego urazy. Jakże by mogła? Po tym, jak wykazał się dla obrony Staffordshire? Po tym, jak stanął do walki przy boku jej męża? Wydawało jej się, że coś przed nią ukrywali.
I chyba właśnie ta świadomość najbardziej jej nie odpowiadała. Dlatego też, gdy tylko ponownie trafiła do Derby, najpierw zajęła się odłożeniem przekazanych jej przez Elroya różdżek w bezpieczne miejsce. Dopiero później udała się prosto do komnat małżeńskich, mając nadzieję na spędzenie w nich reszty wieczoru. W innych okolicznościach zapewne zamknęłaby się w swym gabinecie, poświęciła resztę wieczoru na analizę atlasów anatomicznych, jak zwykła to robić przed nowym rokiem. Sytuacja na ziemiach Greengrassów powoli się stabilizowała, mogła chyba pozwolić sobie na przynajmniej delikatny relaks. Jakąś namiastkę dni minionych. Przecież żyła w tak silnym stresie... Była tylko kobietą, damą przygotowaną do towarzyszenia mężowi, nie do prowadzenia wojen. Bała się o dobro Elroya, bała się, że kiedyś wyjdzie, kiedyś porwie go wojna i już nigdy się nie zobaczą. Dni takie jak ten po raz kolejny stawiały wszystko pod znakiem zapytania. Elroy nie mógł się więc dziwić, że jego małżonka zareagowała w taki, a nie inny sposób.
Zasiadła na jednej z miękkich kanap, przez kilka minut uporczywie wygładzając materiał swej sukni. Myślami wciąż była gdzie indziej, a koniuszki palców ściskających przed chwilą eukaliptusową różdżkę drżały alarmująco. Sam fakt, że małżonek nie chciał szczególnie jej pomocy, sprawił, że była myślami zupełnie gdzie indziej. Co zmusiło go do takiego zachowania? Przecież byli zgodnym małżeństwem, nie mieli przed sobą sekretów ponad to, co tradycyjnie należało do domeny męskiej lub niewieściej.
Musiał coś ukrywać.
Gdy drzwi za jej plecami otworzyły się, Mare początkowo nawet nie drgnęła. Ramiona uniosły się w górę w głębokim wdechu, później ciszę przeciął dźwięk wypuszczanego powoli powietrza. Krzykami i emocjami nic nie załatwi. Siła dyskusji ponad emocjonalnym wymuszaniem. Dopiero po tym obróciła się tak, by zasiąść na kanapie bokiem, łokciem oprzeć się w swobodnej (przecież nie przyglądał się im nikt, poza nimi samymi) pozycji o oparcie i wznieść czujne spojrzenie zielonych oczu na sylwetkę lorda Greengrass.
Ledwo powstrzymała się przed uniesieniem brwi na widok rąk splecionymi za plecami. Nim zdążyła się odezwać, Elroy wyszedł z inicjatywą. I znów rozpoczął oficjalnie, w sposób, jaki mógł spodobać się Mare w trakcie odbierania raportów od zaangażowanych w ustabilizowanie sytuacji na ich ziemiach czarodziejów. Gdy w ten sam sposób zwracał się do niej mąż...
— Dziwi cię to, że sięgają Derby? — spytała, utrzymując swój głos w neutralnym tonie, bez śladu emocji. — Po tym wszystkim, co stało się w Staffordshire? — spytała, wznosząc się wreszcie z miejsca. Po raz kolejny przesunęła dłonią po sukni, chcąc wygładzić nieistniejące zagniecenia. — Apetyt rośnie w trakcie jedzenia, najdroższy. Będą próbować sięgać wszędzie, do czasu aż ktoś im tej ręki nie utnie.
Diagnoza była oczywista i trudna do przełknięcia. Trudna do zrozumienia dla damy, która dotychczas wierzyła, że odpowiednimi argumentami i dobrocią da się przekonać ludzi do swych racji, że marchewka działała znacznie skuteczniej niż kij. Może nie miała racji i należało zmienić strategię?
Stuk, stuk, stuk. Mare obeszła kanapę, na której jeszcze przed chwilą odpoczywała, aby zatrzymać się o krok od swego męża. Uniosła lekko podbródek do góry, by skrzyżować ze sobą ich spojrzenia.
— Co przede mną ukrywasz? — żal dźwięczał między głoskami, lecz Mare próbowała utrzymać kontrolę nad mimiką twarzy. Elroy jednak znał swą żonę wystarczająco dobrze by wiedzieć, że pomimo prób utrzymania neutralności, serce jej utopione było w smutku. Zniżyła powoli spojrzenie, zatrzymując je na wystających zza pleców mężczyzny łokciach. — Myślałam, że masz o mnie większe mniemanie. Myślałeś, że nie zauważę?
I chyba właśnie ta świadomość najbardziej jej nie odpowiadała. Dlatego też, gdy tylko ponownie trafiła do Derby, najpierw zajęła się odłożeniem przekazanych jej przez Elroya różdżek w bezpieczne miejsce. Dopiero później udała się prosto do komnat małżeńskich, mając nadzieję na spędzenie w nich reszty wieczoru. W innych okolicznościach zapewne zamknęłaby się w swym gabinecie, poświęciła resztę wieczoru na analizę atlasów anatomicznych, jak zwykła to robić przed nowym rokiem. Sytuacja na ziemiach Greengrassów powoli się stabilizowała, mogła chyba pozwolić sobie na przynajmniej delikatny relaks. Jakąś namiastkę dni minionych. Przecież żyła w tak silnym stresie... Była tylko kobietą, damą przygotowaną do towarzyszenia mężowi, nie do prowadzenia wojen. Bała się o dobro Elroya, bała się, że kiedyś wyjdzie, kiedyś porwie go wojna i już nigdy się nie zobaczą. Dni takie jak ten po raz kolejny stawiały wszystko pod znakiem zapytania. Elroy nie mógł się więc dziwić, że jego małżonka zareagowała w taki, a nie inny sposób.
Zasiadła na jednej z miękkich kanap, przez kilka minut uporczywie wygładzając materiał swej sukni. Myślami wciąż była gdzie indziej, a koniuszki palców ściskających przed chwilą eukaliptusową różdżkę drżały alarmująco. Sam fakt, że małżonek nie chciał szczególnie jej pomocy, sprawił, że była myślami zupełnie gdzie indziej. Co zmusiło go do takiego zachowania? Przecież byli zgodnym małżeństwem, nie mieli przed sobą sekretów ponad to, co tradycyjnie należało do domeny męskiej lub niewieściej.
Musiał coś ukrywać.
Gdy drzwi za jej plecami otworzyły się, Mare początkowo nawet nie drgnęła. Ramiona uniosły się w górę w głębokim wdechu, później ciszę przeciął dźwięk wypuszczanego powoli powietrza. Krzykami i emocjami nic nie załatwi. Siła dyskusji ponad emocjonalnym wymuszaniem. Dopiero po tym obróciła się tak, by zasiąść na kanapie bokiem, łokciem oprzeć się w swobodnej (przecież nie przyglądał się im nikt, poza nimi samymi) pozycji o oparcie i wznieść czujne spojrzenie zielonych oczu na sylwetkę lorda Greengrass.
Ledwo powstrzymała się przed uniesieniem brwi na widok rąk splecionymi za plecami. Nim zdążyła się odezwać, Elroy wyszedł z inicjatywą. I znów rozpoczął oficjalnie, w sposób, jaki mógł spodobać się Mare w trakcie odbierania raportów od zaangażowanych w ustabilizowanie sytuacji na ich ziemiach czarodziejów. Gdy w ten sam sposób zwracał się do niej mąż...
— Dziwi cię to, że sięgają Derby? — spytała, utrzymując swój głos w neutralnym tonie, bez śladu emocji. — Po tym wszystkim, co stało się w Staffordshire? — spytała, wznosząc się wreszcie z miejsca. Po raz kolejny przesunęła dłonią po sukni, chcąc wygładzić nieistniejące zagniecenia. — Apetyt rośnie w trakcie jedzenia, najdroższy. Będą próbować sięgać wszędzie, do czasu aż ktoś im tej ręki nie utnie.
Diagnoza była oczywista i trudna do przełknięcia. Trudna do zrozumienia dla damy, która dotychczas wierzyła, że odpowiednimi argumentami i dobrocią da się przekonać ludzi do swych racji, że marchewka działała znacznie skuteczniej niż kij. Może nie miała racji i należało zmienić strategię?
Stuk, stuk, stuk. Mare obeszła kanapę, na której jeszcze przed chwilą odpoczywała, aby zatrzymać się o krok od swego męża. Uniosła lekko podbródek do góry, by skrzyżować ze sobą ich spojrzenia.
— Co przede mną ukrywasz? — żal dźwięczał między głoskami, lecz Mare próbowała utrzymać kontrolę nad mimiką twarzy. Elroy jednak znał swą żonę wystarczająco dobrze by wiedzieć, że pomimo prób utrzymania neutralności, serce jej utopione było w smutku. Zniżyła powoli spojrzenie, zatrzymując je na wystających zza pleców mężczyzny łokciach. — Myślałam, że masz o mnie większe mniemanie. Myślałeś, że nie zauważę?
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Oficjalnym tonem było łatwiej przekazywać informacje i rozmawiać - był on w pełni pozbawiony emocji, które mogłyby budzić wątpliwości, a tych miał w tym momencie kilka. Wiedział, że Mare martwiła się o niego, ale również był pewny, że informacja o tym, co go spotkało, wcale nie przyniesie niczego dobrego. Co jego żona miałaby zrobić z informacją o jego stanie? Szczególnie, kiedy jego rany zostały, prowizorycznie, zaleczone dzięki eliksirowi.
- Dzisiaj zobaczyli, że jeśli sięgną dalej, te ręce zostaną ucięte -odpowiedział z pewnością, chociaż nie chciał wprowadzać Mare w dokładne detale na temat tego co miało miejsce w pubie Tygrys. Była damą i ta brzydka, a niejednokrotnie i krwawa strona nie zawsze musiała docierać do jej uszu, nawet jeśli wspólnie oglądali już efekty działań Rycerzy Walpurgii w ich hrabstwach.
Czy musieli znaleźć sposoby na karanie ludzi, którzy będą próbowali wprowadzić chaos i bezprawie w i tak już pogrążonej chaosem Anglii? Może powinni wziąć przykład z Abbottów i poszerzyć swoje horyzonty o magiczne prawo, zgłębić tajniki tego jak zaprowadzać i egzekwować porządek na własnych ziemiach. Kiedyś mogli polegać na Wizengamocie i odpowiednich więzieniach, właściwych za przewinienia karach, ale teraz nie posiadali tej możliwości - nie było zasobów, aby każdego w odpowiedni sposób ukarać, więc musieli radzić sobie w inny sposób, jednocześnie nie pozwalając by świat potępił ich próby samosądów.
Nie poruszył się, kiedy jego żona podeszła doń - nie poruszył się, kiedy ta stanęła naprzeciwko niego, kiedy spojrzała na niego i się odezwała. Wiedział, że miała mu za złe - wiedział, że się martwiła, choć starał się jej tym nie obarczać. Gdyby dzisiaj nie wrócił, to byłby dla niej cios - dla niej, dla Saoirse, dla ich rodziny. A jednak wrócił, stał przed nią żywy. I to było najważniejsze.
- Nie ukrywam niczego, nie w takim sensie. Nie widziałem jednak dlaczego miałbym cię niepokoić czymś, co nie jest i nie było w tamtej sytuacji kłopotem, więc nie powinno być priorytetem. Mimo, że ani ja, ani Michael nie posiadamy odpowiednich umiejętności choć w odrobinie odpowiadającym tym twoim, wszystko udało nam się odpowiednio zaleczyć i zażegnać problem, więc wszystko jest w porządku - zaraz powiedział, postępując krok do przodu, wciąż trzymając dłonie za swoimi plecami. Nie chciał jej pokazać tych śladów, wiedząc że będzie się jedynie martwiła - może wizja, że mógłby stracić życie byłaby zbyt realna, uderzyłaby jeszcze mocniej niż dotychczas? Nie chciał jej tym obarczać przecież, bo oboje znali swoje obowiązki, tak samo jak oboje wiedzieli że nie on sam nie mógł z nich zrezygnować tak po prostu.
Postąpił kolejny krok, tak aby utrudnić Mare spoglądanie na swoje dłonie, kiedy wyciągnął zza pleców i skierował do jej policzka. Ułożył dłoń na nim, delikatnie gładząc ją kciukiem i starając się utrzymać jej wzrok na sobie. Nie musiała się niczym martwić, nie teraz. Dzisiaj byli bezpieczni, nawet pomimo kilku problemów i kłopotów.
- Spójrz na mnie, najdroższa... Mare... Jestem tutaj przed tobą, prawda? Nic mi nie dolega, niczego przed tobą nie zatajam.
- Dzisiaj zobaczyli, że jeśli sięgną dalej, te ręce zostaną ucięte -odpowiedział z pewnością, chociaż nie chciał wprowadzać Mare w dokładne detale na temat tego co miało miejsce w pubie Tygrys. Była damą i ta brzydka, a niejednokrotnie i krwawa strona nie zawsze musiała docierać do jej uszu, nawet jeśli wspólnie oglądali już efekty działań Rycerzy Walpurgii w ich hrabstwach.
Czy musieli znaleźć sposoby na karanie ludzi, którzy będą próbowali wprowadzić chaos i bezprawie w i tak już pogrążonej chaosem Anglii? Może powinni wziąć przykład z Abbottów i poszerzyć swoje horyzonty o magiczne prawo, zgłębić tajniki tego jak zaprowadzać i egzekwować porządek na własnych ziemiach. Kiedyś mogli polegać na Wizengamocie i odpowiednich więzieniach, właściwych za przewinienia karach, ale teraz nie posiadali tej możliwości - nie było zasobów, aby każdego w odpowiedni sposób ukarać, więc musieli radzić sobie w inny sposób, jednocześnie nie pozwalając by świat potępił ich próby samosądów.
Nie poruszył się, kiedy jego żona podeszła doń - nie poruszył się, kiedy ta stanęła naprzeciwko niego, kiedy spojrzała na niego i się odezwała. Wiedział, że miała mu za złe - wiedział, że się martwiła, choć starał się jej tym nie obarczać. Gdyby dzisiaj nie wrócił, to byłby dla niej cios - dla niej, dla Saoirse, dla ich rodziny. A jednak wrócił, stał przed nią żywy. I to było najważniejsze.
- Nie ukrywam niczego, nie w takim sensie. Nie widziałem jednak dlaczego miałbym cię niepokoić czymś, co nie jest i nie było w tamtej sytuacji kłopotem, więc nie powinno być priorytetem. Mimo, że ani ja, ani Michael nie posiadamy odpowiednich umiejętności choć w odrobinie odpowiadającym tym twoim, wszystko udało nam się odpowiednio zaleczyć i zażegnać problem, więc wszystko jest w porządku - zaraz powiedział, postępując krok do przodu, wciąż trzymając dłonie za swoimi plecami. Nie chciał jej pokazać tych śladów, wiedząc że będzie się jedynie martwiła - może wizja, że mógłby stracić życie byłaby zbyt realna, uderzyłaby jeszcze mocniej niż dotychczas? Nie chciał jej tym obarczać przecież, bo oboje znali swoje obowiązki, tak samo jak oboje wiedzieli że nie on sam nie mógł z nich zrezygnować tak po prostu.
Postąpił kolejny krok, tak aby utrudnić Mare spoglądanie na swoje dłonie, kiedy wyciągnął zza pleców i skierował do jej policzka. Ułożył dłoń na nim, delikatnie gładząc ją kciukiem i starając się utrzymać jej wzrok na sobie. Nie musiała się niczym martwić, nie teraz. Dzisiaj byli bezpieczni, nawet pomimo kilku problemów i kłopotów.
- Spójrz na mnie, najdroższa... Mare... Jestem tutaj przed tobą, prawda? Nic mi nie dolega, niczego przed tobą nie zatajam.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W teorii wszystko było prostsze. Choć w Weymouth nie kładziono głównego nacisku na przygotowanie dam do budowania argumentów oraz posługiwania się słowem ponad to, co konieczne było dla godnego reprezentowania rodu, w Derby dość prędko pojęła to, jaką siłę miały starannie dobierane słowa. Nie tylko one — również spojrzenia, przyjmowana postura, smutne drgnięcia kącików ust i smutek zawieszony na krańcach rzęs. I tak, jak uwielbiała przyglądać się temu, jak podobną zbroję ubierał Elroy, gdy przychodziło mu do stawania do potyczek z kimś obcym, podobna maniera w ich małżeństwie przynosiła tylko nieznośne poczucie oddzielenia. Dystansu milczenia i kurtuazji, który narastał między nimi, by chronić... Właściwie co? Dumę? Tajemnicę, która równie dobrze mogła nigdy nie istnieć?
To przecież nie tak, że pchała się na front. Póki co to front odnajdywał ją — niekoniecznie bezpośrednio, tragedia początku stycznia złapała ją przecież nieprzygotowaną właśnie w tej komnacie, gdy sowa stypendysty zastukała kilkukrotnie w wysokie okno. Do Doliny Downs Bank i Lavedale wybrała się na własnych zasadach — po części gotowa na okropieństwo obrazów, które powracały do niej, gdy zmęczenie nie było jeszcze tak silne, by porwać ją, utopić pod gęstą masą senności. Myśl o tym, że coś podobnego mogłoby sięgnąć jeszcze dalej, dosięgnąć jej kochanego męża była myślą do tej pory odrealnioną. Wierzyła w jego umiejętności, że potrafił nie tylko atakować, ale też odpowiednio się bronić. Nie było jednak na świecie ludzi niepokonanych. A nagłe wezwanie pod pub Tygrys... Poluźniło obrożę dotychczas zaciśniętą mocno wokół szyi strachów Lady Greeengrass.
— Widziałam, w jakim stanie był pan Tonks — nie Michael, gdy emocje opadły, powróciła do bezpiecznych form grzecznościowych, których, póki co oszczędzała wyłącznie Justine. Mówiła powoli i cicho — widać było, że również ważyła słowa, chociaż mąż znał ją wystarczająco dobrze by wiedzieć, że naprawdę się martwiła. Smutek mieszał się ze strachem w zmiennych proporcjach, co tylko dodawało powagi sytuacji. Naprawdę poczuła się tym wszystkim... d o t k n i ę t a. — To nie wyglądało jak "udało nam się odpowiednio zaleczyć i zażegnać problem". Gdyby to były jeno draśnięcia, nie zdecydowałbyś się po mnie posłać, nie w miejsce, gdzie przed chwilą ktoś was zaatakował. Nie chciałeś, żebym ci pomogła, zazwyczaj nie masz z tym problemu. Już rozumiesz, dlaczego się niepokoję?
Próbowała wytłumaczyć mu swój punkt widzenia, pomimo tego, że gardło coraz mocniej zaciskało jej się ze stresu. Im bardziej Elroy próbował unikać tematu, tym bardziej myśli Mare uciekały w rejony najczarniejszych scenariuszy. Gdyby podobny przypadek zdarzył się dwa miesiące temu, zapewne zaufałaby mu na słowo. Teraz gdy filary budowanego przez wieki bezpieczeństwa zaczynały się chybotać, Mare mogła wykazywać się nadopiekuńczością, ale... Lepiej było być podwójnie ostrożnym, niż później ponosić konsekwencje nierozwagi.
A później Elroy ruszył. Mare wzniosła wzrok wprost w jego oczy, niemal impulsywnie odpowiadając na jego ruch. I gdy tylko ich spojrzenia się spotkały, Elroy mógł dostrzec, że oczy jego małżonki skrzyły od wzbierających łez, które ta połykała, wraz ze swą dumą; nie była bowiem byle dzierlatką, by rozpłakać się rzewnie wobec pierwszej niezgodności. Gdy tylko dłoń męża spoczęła na jej policzku, odruchowo przechyliła głowę w jej stronę, wtulając polik w ciepłą skórę. Przymknęła nawet na moment oczy, chcąc się uspokoić, doprowadzić po raz kolejny do spokoju. Nie trwało to jednak długo — posłuszna jego słowom znów otworzyła oczy, krzyżując ich spojrzenia raz jeszcze. Krótkie, dalej nieco płaczliwe, choć zdecydowanie spokojniejsze westchnienie wydostało się spomiędzy jej warg.
— Dobrze. Załóżmy zatem, że niczego przede mną nie ukrywasz — choć przeczucie mówiło jej zgoła co innego, choć zachowanie wybranka skłaniało do diametralnie innych wniosków, chciała mu wierzyć. Wiedziała, że taka była jej rola jako małżonki, choć nikt nie oczekiwał od niej tej samej potulności i tego samego posłuszeństwa, którym wykazywała się względem niego poza ich komnatami. — Ale skoro ani ty, ani pan Tonks nie posiadacie odpowiednich zdolności uzdrowicielskich... To samo można powiedzieć o moich zdolnościach operowania białą magią — znała podstawy, czasami potrafiła nawet wkraczać w bardziej zaawansowane zaklęcia, nie dawniej niż trzy dni temu te właśnie zaklęcia uratowały jej życie i nie zmusiły do wzywania Elroya do Black Rock. Powróciła do domu bez żadnego obrażenia, nie dlatego, że się uzdrowiła, ale dlatego, że nie pozwoliła się nawet drasnąć. — Gdybym to ja miała taką przygodę, nie martwiłbyś się o mnie? Nie pragnąłbyś, bym była w stanie obronić się przed nagłym atakiem? Najdroższy, jeżeli uważasz, że jesteś w stanie się zaleczyć, nie będę nalegać, byś mnie słuchał. Ja natomiast nie sądzę, dalej nie sądzę, bym była w stanie samodzielnie się obronić, gdybyś nie był akurat przy moim boku. I tak, jak kiedyś uznałabym to za coś nieprawdopodobnego, to puste miejsce po mej lewej stronie, tak teraz muszę, musimy być na wszystko przygotowani.
Drżąca, jasna dłoń damy zdobna w złoty pierścionek z turkusowym oczkiem, rodową biżuterię Greengrassow, wzniosła się do jej policzka, gdzie spoczęła na dłoni małżonka. W zielonych oczach zaiskrzyło coś jeszcze.
Determinacja.
— Dlatego nie będę nalegać, byś uczył się podstaw uzdrawiania. Zamiast tego proszę cię, byś nauczył mnie defensywy i ofensywy — jej ton bardzo wyraźnie sugerował, że w prośbie tej nie było nawet ułamka żartu.
Proszę, najdroższy. Nie odmawiaj mi, nie teraz.
To przecież nie tak, że pchała się na front. Póki co to front odnajdywał ją — niekoniecznie bezpośrednio, tragedia początku stycznia złapała ją przecież nieprzygotowaną właśnie w tej komnacie, gdy sowa stypendysty zastukała kilkukrotnie w wysokie okno. Do Doliny Downs Bank i Lavedale wybrała się na własnych zasadach — po części gotowa na okropieństwo obrazów, które powracały do niej, gdy zmęczenie nie było jeszcze tak silne, by porwać ją, utopić pod gęstą masą senności. Myśl o tym, że coś podobnego mogłoby sięgnąć jeszcze dalej, dosięgnąć jej kochanego męża była myślą do tej pory odrealnioną. Wierzyła w jego umiejętności, że potrafił nie tylko atakować, ale też odpowiednio się bronić. Nie było jednak na świecie ludzi niepokonanych. A nagłe wezwanie pod pub Tygrys... Poluźniło obrożę dotychczas zaciśniętą mocno wokół szyi strachów Lady Greeengrass.
— Widziałam, w jakim stanie był pan Tonks — nie Michael, gdy emocje opadły, powróciła do bezpiecznych form grzecznościowych, których, póki co oszczędzała wyłącznie Justine. Mówiła powoli i cicho — widać było, że również ważyła słowa, chociaż mąż znał ją wystarczająco dobrze by wiedzieć, że naprawdę się martwiła. Smutek mieszał się ze strachem w zmiennych proporcjach, co tylko dodawało powagi sytuacji. Naprawdę poczuła się tym wszystkim... d o t k n i ę t a. — To nie wyglądało jak "udało nam się odpowiednio zaleczyć i zażegnać problem". Gdyby to były jeno draśnięcia, nie zdecydowałbyś się po mnie posłać, nie w miejsce, gdzie przed chwilą ktoś was zaatakował. Nie chciałeś, żebym ci pomogła, zazwyczaj nie masz z tym problemu. Już rozumiesz, dlaczego się niepokoję?
Próbowała wytłumaczyć mu swój punkt widzenia, pomimo tego, że gardło coraz mocniej zaciskało jej się ze stresu. Im bardziej Elroy próbował unikać tematu, tym bardziej myśli Mare uciekały w rejony najczarniejszych scenariuszy. Gdyby podobny przypadek zdarzył się dwa miesiące temu, zapewne zaufałaby mu na słowo. Teraz gdy filary budowanego przez wieki bezpieczeństwa zaczynały się chybotać, Mare mogła wykazywać się nadopiekuńczością, ale... Lepiej było być podwójnie ostrożnym, niż później ponosić konsekwencje nierozwagi.
A później Elroy ruszył. Mare wzniosła wzrok wprost w jego oczy, niemal impulsywnie odpowiadając na jego ruch. I gdy tylko ich spojrzenia się spotkały, Elroy mógł dostrzec, że oczy jego małżonki skrzyły od wzbierających łez, które ta połykała, wraz ze swą dumą; nie była bowiem byle dzierlatką, by rozpłakać się rzewnie wobec pierwszej niezgodności. Gdy tylko dłoń męża spoczęła na jej policzku, odruchowo przechyliła głowę w jej stronę, wtulając polik w ciepłą skórę. Przymknęła nawet na moment oczy, chcąc się uspokoić, doprowadzić po raz kolejny do spokoju. Nie trwało to jednak długo — posłuszna jego słowom znów otworzyła oczy, krzyżując ich spojrzenia raz jeszcze. Krótkie, dalej nieco płaczliwe, choć zdecydowanie spokojniejsze westchnienie wydostało się spomiędzy jej warg.
— Dobrze. Załóżmy zatem, że niczego przede mną nie ukrywasz — choć przeczucie mówiło jej zgoła co innego, choć zachowanie wybranka skłaniało do diametralnie innych wniosków, chciała mu wierzyć. Wiedziała, że taka była jej rola jako małżonki, choć nikt nie oczekiwał od niej tej samej potulności i tego samego posłuszeństwa, którym wykazywała się względem niego poza ich komnatami. — Ale skoro ani ty, ani pan Tonks nie posiadacie odpowiednich zdolności uzdrowicielskich... To samo można powiedzieć o moich zdolnościach operowania białą magią — znała podstawy, czasami potrafiła nawet wkraczać w bardziej zaawansowane zaklęcia, nie dawniej niż trzy dni temu te właśnie zaklęcia uratowały jej życie i nie zmusiły do wzywania Elroya do Black Rock. Powróciła do domu bez żadnego obrażenia, nie dlatego, że się uzdrowiła, ale dlatego, że nie pozwoliła się nawet drasnąć. — Gdybym to ja miała taką przygodę, nie martwiłbyś się o mnie? Nie pragnąłbyś, bym była w stanie obronić się przed nagłym atakiem? Najdroższy, jeżeli uważasz, że jesteś w stanie się zaleczyć, nie będę nalegać, byś mnie słuchał. Ja natomiast nie sądzę, dalej nie sądzę, bym była w stanie samodzielnie się obronić, gdybyś nie był akurat przy moim boku. I tak, jak kiedyś uznałabym to za coś nieprawdopodobnego, to puste miejsce po mej lewej stronie, tak teraz muszę, musimy być na wszystko przygotowani.
Drżąca, jasna dłoń damy zdobna w złoty pierścionek z turkusowym oczkiem, rodową biżuterię Greengrassow, wzniosła się do jej policzka, gdzie spoczęła na dłoni małżonka. W zielonych oczach zaiskrzyło coś jeszcze.
Determinacja.
— Dlatego nie będę nalegać, byś uczył się podstaw uzdrawiania. Zamiast tego proszę cię, byś nauczył mnie defensywy i ofensywy — jej ton bardzo wyraźnie sugerował, że w prośbie tej nie było nawet ułamka żartu.
Proszę, najdroższy. Nie odmawiaj mi, nie teraz.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Strona 1 z 2 • 1, 2
Komnaty Elroya i Mare
Szybka odpowiedź