Roratio J. Prewett
AutorWiadomość
Roratio Jacinthe Prewett
Data urodzenia: 12 III 1936 r.
Nazwisko matki: Selwyn
Miejsce zamieszkania: posiadłość w Weymouth, Dorset
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: młody lord, którego marzenie legło w gruzach, obecnie próbuje znaleźć nowe powołanie w wojennej zawierusze, które nie sprowadzi na głowę jaśnie nestora przedwczesnej siwizny; sumiennie wykonujący obowiązki wobec rodu i woli jaśnie nestora
Wzrost: 183 cm
Waga: 84 kg
Kolor włosów: płomiennorude loki
Kolor oczu: pogodny, niczym morze w słoneczny dzień, błękit
Znaki szczególne: blada twarz usiana gęsto piegami; ułożone w niekontrolowanym nieładzie płomiennorude loki; nos noszący ślady wcześniejszych urazów
Nazwisko matki: Selwyn
Miejsce zamieszkania: posiadłość w Weymouth, Dorset
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: młody lord, którego marzenie legło w gruzach, obecnie próbuje znaleźć nowe powołanie w wojennej zawierusze, które nie sprowadzi na głowę jaśnie nestora przedwczesnej siwizny; sumiennie wykonujący obowiązki wobec rodu i woli jaśnie nestora
Wzrost: 183 cm
Waga: 84 kg
Kolor włosów: płomiennorude loki
Kolor oczu: pogodny, niczym morze w słoneczny dzień, błękit
Znaki szczególne: blada twarz usiana gęsto piegami; ułożone w niekontrolowanym nieładzie płomiennorude loki; nos noszący ślady wcześniejszych urazów
kempas, krew reema, dość sztywna, 10 i 3/4
Gryffindor
ryś
martwe ciała jego bliskich
morzem w letni dzień, paprocią i zaparzonymi ziołami
siebie, jako aurora, otoczonego bliskimi - wszyscy cali i zdrowi
milionem rzeczy na raz - trudno nadążyć
Zjednoczonym z Puddlemere
gra w Quidditcha, zwiedza świat i korzysta z życia, póki je jeszcze ma
wszystkiego, do czego można potańczyć
Kevina Thompsona
Mżawka.
Kojący deszczyk otulił Weymouth, wraz z pierwszym oddechem rudowłosego niemowlęcia. Pojawił się równie niespodziewanie co kojący deszcz po czasie suszy, nieświadomie niosąc na barkach ciężar rodzinnej tragedii, która była poza jego świadomością. Nie miał pojęcia, że gdy jego błękitne niczym morska toń oczy śmiały się szczerze, oni widzieli kogoś innego.
Żywe srebro, zwykł mawiać pradziadek Bren, gdy burza rudych loków przemykała między nogami zdziwionej służby. Roratio uwielbiał spędzać czas z dziadkiem, siadać mu na kolanach i kłaść głowę na jego brzuchu, gdy poczciwy staruszek zanosił się śmiechem. Zawsze miał wrażenie, że dudniący niczym tysiąc bębnów dziadkowy śmiech pochodzi właśnie z wnętrza brzucha. Mówił później, że domowe skrzaty grają tam na bębnach i rogach, na co zawsze Fluvius posyłał mu dziwne spojrzenie, na które z kolei najmłodszy z Prewettów nie zwracał uwagi. On sam wtedy chichotał, jakby rzucono na niego urok. Poza tym w starym, mądrym spojrzeniu sędziwego lorda nie było bólu, który rezonował w spojrzeniach rodziców. Na początku wydawało mu się, że tak musi być, że ta nutka bólu wygrywająca smętne melodie w ich oczach jest czymś naturalnym. Ledwie odrastał od ziemi i akceptował rzeczywistość taką, jaką zastał. Nawet jeżeli ta była nieco ponura, jakby spowita całunem wiecznego smutku. Z czasem zauważył, że pani matka patrzy na niego nieco inaczej niż na starsze rodzeństwo. Rory był dzieckiem niezwykle wrażliwym, które nie tylko szybko przechodziło z jednego skrajnego stanu emocjonalnego do drugiego, ale był niesamowicie czuły na zmiany nastrojów otaczających go ludzi. Małe, dziecięce ciałko nie było czasem w stanie pomieścić buzujących emocji. W chwilach najczystszej radości jego śmiech było słychać w każdym zakątku rodowej posiadłości, a gdy smutek zasnuwał jego dziecięce serce, krokodylim łzom, zdawać się mogło, nie było końca.
Jako chłopcu o niewyczerpanych pokładach energii, trudno było mu wysiedzieć w jednym miejscu. Dlatego podczas lekcji prowadzonych przez nauczycieli sprowadzanych do Weymouth przez jego rodziców, wiercił się niesamowicie, wybijając nerwowy rytm palcami o drewniany blat. W wolnych chwilach od swoich zajęć, niby rzep przylepiał się, do któregoś z rodzeństwa. W wolnych chwilach od swoich zajęć, niby rzep przylepiał się, do któregoś z rodzeństwa. I tak zalewał Mare strumieniem najróżniejszych pytań oto, dlaczego trawa jest zielona, a dlaczego zielony to nie trawiasty i dlaczego ptaki siadają, a nie stoją? Zdarzało mu się też z uporem godnym podziwu ciągnąć za rękach Fluviusa, znajdując się na granicy płaczu i tupania nogami, gdy błagał, aby starszy brat zabrał go na plażę, gdzie z oddali widział bawiące się, mugolskie dzieci. Nic dziwnego, że po serii kategorycznych zakazów, w przypływie dziecięcego buntu postanowił spakować swoje ulubione zabawki i piżamkę w poszewkę, którą w pocie czoła ściągał przez dobrą godzinę z poduszki i wyjść na poszukiwanie przygody! Złapał jeszcze swoją dziecięcą miotełkę pod pachę i korzystając z tego, iż dorośli byli zajęci swoimi sprawunkami, czmychnął niepostrzeżenie. Gdy patrzył na to z perspektywy czasu, był niemalże pewien, że w ogrodzie przyłapał go dziadziuś Bren, pykający swoją fajkę. Wtedy jednak z prawdziwą radością płonącą w oczach biegł przed siebie. Przecież te dzieci tak świetnie się bawiły! On też chciał poskakać wśród fal, zbudować posiadłość rodową z piasku, albo wspiąć się na jedną ze skałek i udawać, że jest dzielnym rycerzem, który musi uratować piękną księżniczkę!
Ledwo wpadł na plażę, ledwo jego dopiero co ściągnięte buciki potoczyły się po piasku, a na horyzoncie zamajaczyły trzy sylwetki. Kobieta odziana w piękną suknię, której twarz z pewnością była spowita zmartwieniem, nawet jeżeli nie widział jej z bliska. Ramię w ramię z nią szedł pan ojciec – ten rodzaj dostojności rozpoznał od razu – i trzecia postać, ta na widok której ucieszył się szczerze, nieco już kuśtykający, ale nadal idący dziarsko dziadek. Nim pani matka otworzyła usta, aby zganić krnąbrnego syna, ten z szerokim uśmiechem podbiegł do niej, krzycząc mamusiu, będziesz moją księżniczką?! Radość na jego twarzy była prawdziwa, niezmącona zmartwieniem, które z zaciekawieniem obserwował na twarzach rodziców.
Imię starszego brata dotarło do jego uszu i świadomości przypadkiem, zaledwie kilka dni po incydencie. Potoczyło się korytarzami, niesione echem dotarło do uszu nieświadomego dziecka, jakim był wówczas. I z niewinnością kilkuletniego dziecka, siedząc – wyjątkowo – spokojnie w otoczeniu najbliżej rodziny zapytał nagle kim jest Lacus? Nie spodziewał się nagłego szlochu ze strony matki, od którego i jego zapiekły oczy.
Żył w cieniu brata, którego nigdy nie poznał.
Z wiekiem nie spokorniał, niespożytkowana energia nosiła go po całym zamku. A jednocześnie zawsze czuł na swoich plecach parę czujnych oczu. Nadmierna opiekuńczość, strach przed kolejną tragedią sprawiał, że często na piegowatej twarzy najmłodszego gościło niezadowolenie zakrawające o smutek. Każdy fortel duszony był wraz z iskierkami pojawiającymi się w jego oczach. Sadzano go z powrotem na krześle obitym w najdroższe materiały i kazano studiować rodową historię. I o ile legenda o dzielnym przodku, który zapoczątkował znamienity ród Prewettów jest jedną z ulubionych opowieści Rory’ego, o tyle polityczne zawirowania nie znajdowały jego zainteresowania. Dużo chętniej od ględzenia starego profesora, słuchał historii opowiadanych przez dziadka o wielkich wojownikach o walecznych sercach. Marzył o przygodach, skacząc po swojej komnacie z zabawkową różdżką, dając ponieść się wyobraźni; jednym razem był aurorem ścigającym czarnoksiężnika, innym razem dzielnym rycerzem. Niemniej, od kiedy Lacus przestał być jedynie widmem, nieporuszanym tematem, przed którym kryto uszy Roratio, czuł, że bohaterstwo nie będzie mu dane.
Długo boczył się na rodziców, nie do końca rozumiejąc, przez co przeszli i dlaczego trudno było im o tym mówić. Smutek ogarniał jego serce na myśl o tym, że miał brata, którego nie spotkał. Często zastanawiał się jaki był, czy dałby się namówić na przygodę, czy też chętnie się śmiał z dziadkowych żartów? Bezskutecznie pocieszał mamę, zapewniając ją, że będzie bezpieczny, bo brat nad nim czuwa, tak przynajmniej powiedział dziadek, a dziadek wiedział wszystko. W ten sposób też radził sobie z niespotykanym rodzajem smutku, który go dotykał. Tęsknotą, za bratem, którego mglisty obraz składał się ze strzępków historii zasłyszanych gdzieniegdzie w zakamarkach posiadłości. Prawdę mówiąc, dla rodziców drżących o dobro swoich dzieci, cierpiących po stracie jednego z nich, Rorartio był skaraniem. Zwykle znajdował sposób na wymknięcie się, aby zrealizować jeden z miliona pomysłów, które prędzej czy później kończyły się upadkiem, obtarciem bądź siniakiem. Wspinał się na najwyższą szafkę, wciskał się w najdalsze zakątku ogrodu zapomniane przez najdłużej pracujących ogrodników.
Z właściwą sobie niecierpliwością wyczekiwał sowy, która miała przynieść dla niego list, chociaż to, że pójdzie do Hogwartu było przesądzone od momentu, w którym jeden z żarcików dziadka sprawił, że Roratio ze śmiechu wzleciał aż pod sam sufit, puchnąc jak balonik i śmiejąc się do rozpuku. Prawda była taka, że zaczynał się nudzić. Będąc pod stałym nadzorem guwernera, opiekunek, służby i członków rodziny, było niezwykle trudno rozwinąć skrzydła, odetchnąć pełną piersią. Również bycie najmłodszym z rodzeństwa było dodatkowym powodem do niekończącej się nudy. Z czasem Fluvius, Mare czy Procella byli zbytnio zajęci własnymi sprawunkami, aby wpuścić go do swych komnat, o ile w ogóle byli w domu, jak zwykł nazywać monumentalną posiadłość w Dorset.
Energicznie machał stojącym na peronie rodzicom, aby wyruszyć swoją na największą jak dotąd przygodę. Kilka twarzy było mu – ku jego własnemu zdziwieniu – znajomych. Wśród dzieci, które wraz z nim miały rozpocząć naukę w szkole magii znajdowali się towarzysze z uroczystych - i niezwykle nużących - sabatów, bankietów i innych bali. Nie mógł zaprzeczyć, że cała ceremonia była wielkim przeżyciem i również nie mógł doczekać się aż stara Tiara Przydziału dotknie jego głowy. Ta ledwie musnęła płomiennorudych włosów i bez chociażby chwili zawahania ogłosiła swój werdykt: Gryffindor.
Jak się okazało, prawdziwy lew drzemał w piersi młodego lorda Prewetta, ponieważ niemalże od razu zaaklimatyzował się wśród złota i czerwieni Pokoju Wspólnego. Równie szybko okazało się, że miał być prawdziwym utrapieniem profesorów, którzy w pamięci nadal chowali ciepłe wspomnienie jego starszego brata, Fluviusa. Nauka przychodziła mu z nieco większym oporem, nadal miewał problemy z historią magii, która również niezmiernie nużyła go podczas prywatnych lekcji, pobieranych w Weymouth. Profesorowie zgodnie określali go mianem ucznia o wielkim potencjalne, zmarnowanym przez coś, co określali jako lenistwo. Jednakże Roratio pierwsze lata spędził na nawiązywaniu znajomości, a nie na wertowaniu opasłych tomów traktujących o wojnach goblińskich, które interesowały go równie mocno co kolor kokardek lalki Mare. Energia skumulowana w chłopięcym ciele eksplodowała z siłą, której nikt się nie spodziewał. Roratio zdarzało się być prowodyrem przeróżnych psot, których ofiarom padał najczęściej woźny, poczciwy człowiek. Nie spotkało się to z aprobatą ze strony rodziców, czego nie omieszkali wypominać mu za każdym razem, gdy wracał do Dorset czy to na przerwę świąteczną, czy letnie wakacje, co przynosiło powoli zamierzone skutki. Przynajmniej oficjalnie.
Z każdym kolejnym rokiem Roratio dorastał – niekoniecznie mentalnie – jednakże nie dało się już ukryć, że wzrostem zaczynał dorównywać starszemu rodzeństwu. Zaczęła ujawniać się także jego atletyczna sylwetka, naturalna predyspozycja do wszelkiego rodzaju wysiłku fizycznego, szczególnie na czwartym roku, kiedy zaczął intensywniej trenować, aby dostać się do domowej drużyny Quidditcha. Jak się okazało wysiłki nie poszły na marne, bowiem przez następne lata aż do ukończenia szkoły był dumnym pałkarzem drużyny Gryfonów. Zresztą, to właśnie podczas meczu zaczęła się jego nieprzyjemna historia związana z urazami nosa. Tak właśnie, w czasie jednego z meczów Roratio rycersko przyjął kafla własną twarzą, co poskutkowało krwawym wodospadem z jego nosa, który został poskładany dopiero po meczu, gdyż upór oraz adrenalina nie pozwoliły mu zejść z boiska. To wydarzenie sprawiło jednak, że jego piegotowata, lordowska twarz już na zawsze miała nosić znamiona tego pamiętnego starcia o puchar domów, które sam Prewett nosił dumnie, niczym bliznę wojenną, pamiątkę po zwycięstwie. Później jeszcze kilka razy jego nos stanął w pierwszy linii ataku, co przepłacił kolejnymi urazami – jak to zazwyczaj w Quidditchu bywa. Roratio – jak na Gryfona przystało – nie stronił od wszelkich starć, chociaż ich nie inicjował to zaczepiony, podnosił rękawicę, głównie kończyło się jednak na słownych przepychankach. Bohaterstwo zaszczepione jeszcze w czasie wczesnego dzieciństwa rezonowało, przejawiało się na szkolnych korytarzach. Szczególnie, gdy ofiarą niewybrednych żartów i obraźliwych słów stawali się młodsi i słabsi, w których oczach skrzył się w zupełności uzasadniony strach. Te spotykały się ze szczególną dezaprobatą. Niestety – ku wielkiemu strapieniu rodziców – zdarzyło mu się wdać w dwie bójki. I chociaż pokornie przyjął później kazanie ze strony zarówno rodziców, nestora, jak i starszego brata, obiecując poprawę i nigdy nie wspomniał o tym, jaki to miał powód, który sprawił, że jego pięść wylądowała na prostym nosie jednego ze Ślizgonów.
Z wiekiem nie tracił energii, która rozpierała go już od maleńkości, spożytkował ją jednak w kompletnie inny sposób. Część niej skierował właśnie na treningi i mecze Quidditcha, ale także dobrze radził sobie na zajęciach, które wymagały aktywności bardziej niż cierpliwości. Dlatego świetnie czuł się podczas lekcji z obrony przed czarną magią czy też zaklęć, a wprost zasypiał podczas warzenia eliksirów. Wyjątkiem od tego było zielarstwo. Duchota panująca w szklarni i zapach ziemi unoszący się w powietrzu przypominały mu dom. Uwielbiał zanurzać dłonie w ziemi, przesadzać rośliny i pielęgnować je z najwyższą skrupulatnością.
Skąd zatem pomysł na ścieżkę kariery? Roratio, mimo urodzenia, które dawało mu przewagę na starcie, w zakresie akademickich osiągnięć był uczniem przeciętnym – brakowało mu zamiłowania do sztuk medycznych, które towarzyszyło starszemu bratu. Niemniej jednak od najmłodszych lat było wiadome, że Roratio nie miał zwrócić się w stronę naukowego środowiska, jak robiło to wielu wielkich przedstawicieli rodu Prewett. W jego żyłach tętniło echo bohaterstwa, które zapisało się na kartach historii ich rodziny. Miał zwrócić się w stronę dziedzictwa niezbyt często celebrowanego w murach rodowej posiadłości. Jego zdaniem – a to jak na młodzieńca zwykł, oczywiście w sprzyjającym temu towarzystwie, wygłaszać dosyć często – aby w zgodzie ze sobą i z rodową historią prezentować wyznawane wartości musiał skierować się w stronę kariery aurorskiej. Zdawał sobie sprawę, iż – właściwie po raz pierwszy w życiu – będzie musiał o coś zawalczyć. Wszakże Prewettowie nie byli wsławionymi w boju aurorami, obrońcami sprawiedliwości. Jednakże nikt nie mógł zaprzeczyć temu, iż energiczny Roratio nie mógł zostać przywiązany do biurka. Rozmowy z panem ojcem jak i nestorem miały być jedną z największych prób, niemniej jednak z zwyczajną dla siebie determinacją chciał przeć przed siebie – w stronę obranego celu. Takie myśli niezbyt często nawiedzały jego myśli – wszakże był optymistą, dla którego kielich był zawsze do połowy pełen. Szczególnie iż wchodził w wiek nastoletni, co oznaczało nowe wyzwania i nowe doświadczenia. Wtedy dziecięca otwartość naturalnie zaczęła przeobrażać się w charyzmę, objawiającą się nie tylko w sposobie poruszania się, czy pewnym siebie a jednocześnie ciepłym uśmiechu, ale także słowach tak zgrabnie dobieranych przez młodego lorda, które to kierował w stronę koleżanek i kolegów ze szkolnych korytarzy. I nie tylko – chętnie dzielił się tymże uśmiechem i towarzyską naturą podczas przeróżnych uroczystości, na których zbierała się arystokratyczna socjeta.
Ostatnie lata spędzone w szkole minęły pod ciemnymi, burzowymi chmurami. Był na piątym roku, kiedy dyrektorski tytuł objął Gellert Grindelwald. Dawna atmosfera magii oraz beztroskiej atmosfery wyparowała – i nawet ktoś o tak ciepłym i optymistycznym usposobieniu jak młody lord Prewett musiał to odczuć. Był to czas prawdziwej próby charakteru nie tylko dla Roratio, ale całej społeczności uczniowskiej. Przez ostatnie lata nauki Roratio odmawiał powrotów do domu na wszelkie przerwy, czując irracjonalne poczucie obowiązku roztoczenia opieki nad dziećmi, które z jakiegoś powodu nie mogły wrócić na święta do swych najbliższych. Był to sprawdzian dla jego charakteru – czy ugnie się pod wpływem własnej słabości i ucieknie w bezpieczne mury Weymouth, czy zostanie wśród tych, którzy nie mieli tyle szczęścia co on?
Został – wszakże uważał się za młodzieńca honorowego i uważał, że jego obowiązkiem było niesienie pomocy tym, którzy nie byli w stanie pomóc sobie sami. A czasem wystarczyło naprawdę niewiele – słowa otuchy szeptane w zaciszu Pokoju Wspólnego czy też opowieść o dzielnych czarodziejach snująca się przy ciepłym kominku. A czasem – jeżeli zaszła taka potrzeba – nadstawienie karku za tych, którzy mogliby zapaść się pod wpływem wymierzonej kary.
W czasie wakacyjnych przerw nie mówił zbyt wiele, zmieniał zręcznie temat, obawiając się, iż rodzice – na brodę Merlina – wpadną na niepoważny pomysł zabrania go ze szkoły, gdzie toczyło się obecnie jego życie. Zamiast tego z naturalną dla siebie charyzmą i szerokim, słonecznym wręcz uśmiechem brał czynny udział do przygotowań do Festiwalu Lata. Pozwolił pani matce zająć się przygotowaniem do pierwszego sabatu, gdzie wraz z innymi debiutującymi arystokratami miał po raz pierwszy zasmakować życia lorda – w pełnym tego słowa znaczeniu. Oznaczało to koniec pobłażania, przynajmniej tak przestrzegało go surowe spojrzenie pana ojca, które z uśmiechem przyjmował Roratio. Nie stronił, jak większość chłopców w jego wieku, od tych spotkań, gdy każdy z nich musiał ułożyć schludnie włosy, wcisnąć się w najlepszą wyjściową szatę, najlepiej szytą na miarę i specjalnie na tę okazję. Wręcz przeciwnie! Z czarownym uśmiechem witał wszystkie cioteczki, prosił młode panny do tańca, a wszystko w zgodności z zasadami savoir-vivre.
Prawda była jednak taka, że podczas sabatów stał się mistrzem wymykania się spod zaaferowanych sprawami świata dorosłych, do którego należał jedynie w teorii, rodziców i wraz z lampką szampana w dłoni znikał z pola widzenia, aby wraz z kompanami – a zawsze się jacyś znaleźli – znaleźć miejsce do swobodniejszej rozmowy, pełnej żartów i salwy śmiechu. Bo któżby tego nie robił? Nie unikał jednak obowiązkowych tańców ani pogawędek z cioteczkami, które najchętniej wyszczypałyby wszystkie piegi z jego policzków.
Zakończenie nauki w Hogwarcie miało smak słodko-gorzki; ostatnie lata sprawiły, że szkoła naprawdę wydawała się mrocznym miejscem, w niczym nie przypominając Hogwartu, który poznał na początku swojej przygody w szkole. Z drugiej strony musiał pożegnać się z tymi, którzy przez ostatnie siedem lat stali się częścią codzienności Roratio. Do domu wrócił z dobrymi wynikami końcowymi i całą argumentacją, z którą był gotów wmaszerować do gabinetu pana ojca. Naiwnie liczył, że przedstawiając im swoje osiągnięcia – które poprawiły się w ostatnich latach - i używając odpowiednich argumentów przekona ich do wyrażenia zgody na jego udział w kursie aurorskim. Był gotów, nawet jeżeli oni w to nie wierzyli. Zawiódł się jednak boleśnie – kłótnia, której echa słychać było w najdalszych zakątkach posiadłości sprawiła, że Roratio nie złożył aplikacji zaraz po szkole na kurs aurorski. Pierwszy raz odczuwał tak wielką złość, która niczym lew ryczała w jego klatce piersiowej. Przez rok zatem zajmował się niczym, manifestując swój upór i niezadowolenie w najgorszy sposób z możliwych, zapowiadając, że w przyszłym roku jego aplikacja wyląduje na biurku ministerialnym niezależnie do tego czy dostanie na to pozwolenie. Dziadek Bren śmiał się wtedy dobrotliwie mówiąc, że krnąbrność przeszła na niego wraz z genami jego najukochańszej żony, o płomiennorudych włosach, szanownej pani babki. A jakoż, że dziadek był już czarodziejem w bardzo sędziwym wieku, nikt nie śmiał zwracać mu uwagi na czynione przez niego spostrzeżenia. W tym czasie skutecznie dbał o podtrzymanie formy – codziennie rano przed śniadaniem urządzał sobie bieg wzdłuż wybrzeża, aby nie stracić kondycji i rześkim krokiem wejść do jadalni, gdzie wszyscy jeszcze przecierali zaspane oczy. Nabyte w Hogwarcie umiejętności pływackie również doskonalił podczas swoich wypadów na pobliską plażę. Właściwie w wodzie mógłby spędzić niezliczone godziny i nigdy mu się to nie nudziło. Z czasem opanowywał kolejne style i techniki, a walka z falami i sprawiała mu coraz mniejszą trudność. A gdy rozzłoszczona matka pytała dlaczego tyle czasu moczy się w wodzie to powtarzał, że ćwiczy na Festiwal Lata, aby złowić wianek najpiękniejszej panny przed innymi kandydatami. Wiele czasu również poświęcał najmłodszym latoroślom rodu Prewett. Godzinami potrafił przesiadywać na zewnątrz w towarzystwie dzieci swojego brata oraz kuzynostwa, wymyślając najróżniejsze zabawy. Odnajdywał z nimi nić porozumienia, być może dlatego, że sam nadal zachował część dziecięcej natury w sobie, mimo iż aparycja zdecydowanie odbiegała od obrazu chuderlawego chłopca, którym był jeszcze kilka lat temu. Chciał zapewnić im to, co według niego mu odebrano - swobodę. Dlatego zabierał je też na plaże, budował zamki z piasku i uczył je pływać, oczywiście gdy rodzice wyrażali na to zgodę.
Codzienność Roratio nie zamykała się jedynie w Weymouth; korzystając z każdej okazji wyrywał się z domu, aby podtrzymać przyjaźnie, które zawiązały się podczas szkolnych lat. Czasem kończyło się to jedynie na spotkaniu w zaciszu komnat innych posiadłości arystokratów bądź w zakamarkach mugolskiego świata. Niekiedy rozchodzili się do domów w spokoju, innym razem Roratio zdzierał sobie gardło, skacząc wokół i wygrywając skoczne melodie na skrzypcach, w ciszy dziękując mateczce za przymuszenie go do pobierania nauk muzycznych. Tańce, śpiewy, dobra zabawa i wyborne towarzystwo - przepis na najlepszy wieczór. Odwiedzał również włości Greengrassów, aby spędzić kilka chwil ze starszą siostrą. To właśnie w czasie tych wizyt dał się namówić na treningu szermierki ze swoim szwagrem. Wtedy czuł, że żył - kiedy lord Greengrass skutecznie skutecznie posiniaczył jego ciało. Co prawda Mare nie była zadowolona, ale piegowata twarz Roratio rozpromieniała się od szerokiego uśmiechu.
Jak powiedział tak zrobił – rok po zakończeniu szkoły złożył aplikację na kurs aurorski, po wielu rozmowach nie tylko z panem ojcem, ale także z samym nestorem. Chyba zaciekłość Roratio, z jaką wracał do tematu swojego uczestnictwa w szkoleniu na aurora sprawiła, że ostatecznie zgodził się na złożenie aplikacji. Och, jakże bolesny był to upadek, kiedy dostał list z ministerstwa, w którym informowano go o odrzuceniu jego kandydatury ze względu na zbyt słabe wyniki w eliksirach. On – złote dziecko, urodzone pod szczęśliwą gwiazdą musiało pogodzić się z tym, że jego marzenie pozostanie jedynie tym – marzeniem. Naturalnie chciał działać dalej – chciał aplikować ponownie, był gotów rozmawiać z kim trzeba, jednakże nestor stanowczo postawił sprawę; dostał swoją szansę, którą zmarnował, dlatego miał wybić sobie z głowy te głupoty i zająć się czymś pożytecznym, co – jak nietrudno się domyślić – było mocno nie w smak młodemu paniczowi. Przełknął jednak jakoś gorzką pigułkę porażki. I zaczął szukać nowego miejsca dla siebie w świecie. Skupił się na rozwijaniu umiejętności; dni leciały mu na ćwiczeniu karcianych sztuczek podczas gry z dziadkiem Brenem, aby później podobnie jak on kiedyś bawić najmłodszych mieszkańców posiadłości. Innym razem przyglądał się uważnie pracom w szklarniach, aby tam spożytkować swoją energię przy wszelkiego rodzaju mechanicznych sprawach i chłonąc wiedzę przekazywaną mu przez – najczęściej – członków rodziny. Innym razem z nieco kwaśną miną słuchał wykładów swego brata na temat samej medycyny i jej podstaw. Uznał jednak, że znajomość podstawowych zaklęć leczniczych i dawkowania eliksirów przepisanych przez uzdrowicieli była niezbędna w codzienności, a także posiadanie podobnej wiedzy było niemalże jego obowiązkiem, jeżeli miał uznawać się za Prewetta.
Najbardziej lubił jednak czas przygotowań do Festiwalu Lata. Roratio był młodzieńcem o niezwykle towarzyskiej duszy i radosnym usposobieniu i już od najmłodszych lat z niecierpliwością wypatrywał dnia rozpoczęcia Festiwalu. A w roli zabawiającego przybyłych gości gospodarza sprawdzał się wyśmienicie. Promienny uśmiech w połączeniu z ognistą burzą loków widać było już z daleka. Nikomu nie odmawiał chwili konwersacji, za chwilę znowu porywając pannę do tańca, jeżeli oczywiście sprzyjała ku temu okazja.
W międzyczasie świat pogrążał się w coraz większym mroku. Nie umknęło to uwadze zaskakująco czujnego spojrzenia Roratio. Świat czarodziejów pędził w niebezpiecznym kierunku, a Rory miał wrażenie, że nie jest w stanie tego zatrzymać, nawet jeżeli chciał. Czuł, jakby jego wzrok spowijała mgła, skutecznie podtrzymywana raz jeszcze przez nadopiekuńczość własnej rodziny – przecież w ich oczach nadal był jedynie chłopcem urodzonym w cieniu zmarłego brata. A tymczasem serce płonęło żywym ogniem na widok niesprawiedliwości, jaka powoli ogarniała cały świat, który kochał równie mocno. Ze smutkiem patrzył na szerzące się zepsucie i nieco naiwnie wierzył w to, że wykonując swoją pracę, wkładając w misję Prewettów serce i całą swoją energię będzie w stanie coś zmienić. Przecież czynnie brał udział w corocznych objazdach ziem, które im podlegały, angażował się w inicjatywy rodowe na rzecz społeczności Na próżno. Patrzył na to, jak świat się zmienia i miał wrażenie, że ogląda go zza szyby.
Pierwszą, wielką zmianą okazał się szczyt, podczas którego kruche sojusze rozpadły się równie niespodziewanie i trwale jak kamienie okalające Stonehenge. Nie miał było go wtedy, gdy kamienie osuwały się pod wpływem zaklęcia. Jego brat został nestorem. To zdanie z właściwą sobie absurdalnością wybrzmiewało w głowie Roratio niezliczoną ilość razy. Odpowiedzialność tytułu spadła na Archibalda niespodziewanie, przytłaczając swoim ogromem. I zupełnie tak, jak robił to w dzieciństwie, gdy ciemne chmury zahaczały swoimi brzuchami o najwyższe wieże posiadłości, z uśmiechem starał się patrzeć na coraz bardziej ponurą przyszłość. W końcu miał być mżawką, łagodnym deszczykiem, który – jak pokazało życie – nigdy nie miał przerodzić się w niszczącą ulewę, a przynosić ukojenie. Dlatego, gdy braterskie ramiona uginały się pod niespodziewanym zaszczytem, Roratio z powagą, która rzadko gościła na jego twarzy, zasiadł naprzeciw biurka pokrytego stosem papierów, korespondencji i umów i złapał za pierwszy skrawek pergaminu, który nawinął mu się pod palce. Po raz pierwszy - bez zaczepnego uśmiechu, bez figlarnego błysku w oku pragnął stanąć na wysokości zadania. Chciał zabrać chociaż część ciężaru, przejąć go na własne ramiona - samemu śmiejąc się, że przecież ma na nich znacznie więcej miejsca. Była to jednak droga przez mękę - gdy pierwszy kurz opadł, uczucie wiążące żołądek nieco odpuściło, zaczęły się ciężkie westchnięcia, przepełnione bólem stęknięcia i melodia wygrywana przez strzelające knykcie. Zajęło to trochę czasu nim przyswoił wiedzę, której nie spodziewał się przyswajać - ekonomia. Rodowe finanse, umowy handlowe, wydatki i przychody - kolumny, cyferki i rachunki śniły mu się po nocach, ba, widział je za każdym razem, gdy chociaż na chwilę przymrużył powieki. I nikt nie zorientował się kiedy to się stało, kiedy pomiędzy ciągłymi westchnieniami, młodzieńczym narzekaniem okazało się, iż - być może - mógł mieć do tego smykałkę. Sam nie chciał się do tego przyznać, przecież rozgorzałe serce zwarte do boju wyrywało się do wielkiego świata, wzbraniając się przed biurowym środowiskiem. Nawet jeżeli z satysfakcją wymalowaną na twarzy wyraźniej niż piegi przychodził do Archibalda powiadomić go o nowej , korzystnej umowie, która pozwoliłaby im przenieść część funduszu na rozwój i pomoc ziem należących do Prewettów. Chyba po pierwszym takim obwieszczeniu posłano po specjalistę od ekonomii i znowu usadzono Roratio w ławce z piórem i pergaminem w ręku.
Burzowe chmury, które niegdyś kłębiły się jedynie nad Hogwartem, teraz powoli rozpościerały się na cały kraj. Wojna rozgorywała na dobre, pochłaniała kolejne istnienia, co jedynie potęgowało poczucie niesprawiedliwości w sercu młodego lorda. Z każdym dniem rosło w nim rozgoryczenie, które skrywał za szerokim uśmiechem – w końcu palił się do walki. Bezczynność niemalże wypalała go od środka i jedynie resztki współczucia pozwoliły mu nie zarzucić starszego brata falą pytań o Zakon Feniksa, który przestał już być widmową organizacją, o której szeptano w kuluarach, której efekty niczym wiatr dostrzegalne były dla oka, ale sami sprawcy pozostawali nieznani. Upatrywał się w Zakonie kresu swojej bezsilności oraz spełnienia skrytego marzenia, które do tej pory rozgrzewało jego serce.
Początkowo – Merlin mu świadkiem – starał się nie wychylać. Swój czas poświęcał na obowiązki przekazane przez nestora, aby wypełnić swój wolny czas, którego miał aż nadto. Z niezwykłą dla siebie cierpliwością i pieczołowitością pochylał się nad wszelkimi dokumentami i sprawunkami, które były równie fascynujące co wyścig pomarańczowych ślimaków. Dla samego Roratio szybko stało się jasne, że nie będzie w stanie wysiedzieć spokojnie w jednym miejscu. Mimo najszczerszych chęci, coraz częściej opuszczał rodową posiadłość. Czyż nie jego obowiązkiem było pilnowanie, aby czarodzieje i mugole żyjący na ziemiach Prewettów mogli żyć w spokoju? Czasem mogło się tak zdarzyć, że nieodpowiedzialnie natknął się na patrole szmalcowników, które krążyły niebezpiecznie blisko granicy ich ziem.
Trudno powiedzieć co ostatecznie skłoniło Archibalda do ciężkiego westchnięcia, które było prologiem do powolnego wprowadzenia go w struktury Zakonu Feniksa. Sam Rory nie był pewien, ale gdyby miał strzelać to był to okres, kiedy nie mógł ukrywać kolejnego rozkwaszenia nosa.
Jakkolwiek irracjonalnie to zabrzmi, Roratio desperacko stara się podtrzymać beztroską atmosferę wszędzie tam, gdzie się pojawia. Mimo wojny, która wykracza już poza Londyn i coraz mocniej wgryza się w ich codzienność próbuje prowadzić życie, które nie będzie pozbawione codziennej radości i uśmiechu. Nadal chętnie się śmieje, żartuje i wprowadza nie do końca kontrolowany chaos w życie swojej rodziny jak i przyjaciół.
Patronus: Ryś reprezentuje ukrytą inteligencję, promienna świetność kreatywnego wyobrażenia, inspirację twórczą. To właśnie on pojawi się, jako świetlisty patron Roratio. Podczas inkantacji przywołuje wspomnienie rodziny - kiedy otoczony bliskimi czuł się prawdziwie szczęśliwy i bezpieczny.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 15 | +2 (rożdżka) |
Uroki: | 10 | +3 (rożdżka) |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 5 | 0 |
Transmutacja: | 0 | 0 |
Alchemia: | 0 | 0 |
Sprawność: | 14 | 0 |
Zwinność: | 6 | 0 |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Historia Magii | I | 2 |
Kokieteria | I | 2 |
Perswazja | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Skradanie | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
Zręczne ręce | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | I | 2 |
Odporność magiczna | I | 5 |
Savoir vivre | II | 0 |
Szczęście | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Zakon Feniksa | 0 | 3 |
Rozpoznawalność | II | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Sztuka (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (śpiew) | I | 0.5 |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 |
muzyka gra (skrzypce) | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | II | 7 |
Quidditch | I | 0.5 |
Pływanie | II | 7 |
Taniec balowy | II | 7 |
Taniec współczesny | I | 0.5 |
Szermierka | II | 7 |
Walka wręcz | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 3,5 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Roratio J. Prewett dnia 18.02.22 23:24, w całości zmieniany 11 razy
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Witamy wśród Morsów
Twoja karta została zaakceptowana
Kartę sprawdzała: Maeve Clearwater
[14.02.23] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec); +1 PB
[10.04.22] Wsiąkiewka (styczeń-marzec); +30 PD, +0,5 PB
[23.01.23] Spokojnie jak na wojnie: +150 PD
[14.02.23] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec); +60 PD
Roratio J. Prewett
Szybka odpowiedź