Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
"Bursztynowy Świerzop"
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Sklep alchemiczny "Bursztynowy Świerzop"
Sklep alchemiczny mieści się we wschodniej części Doliny Godryka, około dziesięciu minut marszem od Placu Głównego. "Bursztynowy Świerzop" jest miejscem szczególnym, bowiem właśnie tam przyjmowane i realizowane są zamówienia na wszelkiego rodzaju talizmany. W asortymencie sklepu zgodnie z nazwą łączącą w sobie elementy tworzenia talizmanów i warzenia mikstur znajduje się również szereg eliksirów — przede wszystkim codziennego użytku i leczniczych, jednakże właściciel nie odmawia podejmowania się warzenia na zlecenie. Na wejściu klientów wita kilka półek, które tworzą specjalnie przygotowane regały. Talizmany znajdują się zamknięte bezpiecznie w szklanych gablotkach, eliksiry wystawione są na widok na drewnianych wystawkach. Właściciel najczęściej wyczekuje klientów za kontuarem z ciemnego drewna, na którym ustawiona jest staromodna, magiczna kasa. Co do zasady klienci nie mają wstępu na zaplecze, lecz w specjalnie odgrodzonej części znajdują się trzy mniejsze pokoje — dwie pracownie oraz niewielki gabinet.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:42, w całości zmieniany 1 raz
15.02-19.02
Czego się nie robi dla przyjaciół! Można na przykład poświęcić im cały wolny weekend, mimo, że walentynkowy wieczór spędzało się romantycznie z żoną. Korciło go przesunąć wizytę na później, powiedzieć Castorowi, że się nie pali, że Dolina Godryka jest bezpieczna.
Ale nie była.
Mroczny Znak nad Taunton przypomniał o tym dobitnie, a choć morale mieszkańców zostało podbudowane, a sprawcy ukarani, to lęk w sercu Cattermole'a pozostał. Poza tym, jak mało kto wiedział, ile warte są talizmany tworzone przez Castora. Same kamienie (które podobno trzymał "bezpiecznie w domu", gdziekolwiek to nie było - nie na Wrzosowisku przecież) były warte sporo, znał się na nich.
Przybył o świcie, Castor też był na nogach o tej nieludzkiej porze i w dodatku wydawał się poważny i wypoczęty. Prefekci, pff. Odebrał klucze, przedstawił Sproutowi plan i zmodyfikował go w zależności od jego potrzeb, a potem zakasał rękawy i przystąpił do pracy.
Na rozgrzewkę obszedł cały budynek i wszystkie pomieszczenia, roztaczając wkoło białą magię i nakładając Cave Inimicum. Próbował nastroić wiązki magii tak, by o intruzach powiadamiały zarówno jego, jak i Castora. Założył, że mieszkańcy Półwyspu oraz sojusznicy Zakonu są tutaj mile widziani, ale zdawał sobie sprawę, że trafią tutaj też klienci z innych okolic. Na to już nie mógł nic poradzić, najwyżej pułapka będzie nadaktywna - wieść o czyimś przybyciu o piętnastej zaniepokoi ich zresztą mniej, niż uaktywnienie się pułapki o drugiej w nocy.
Potem zawiesił na ścianie obraz, namalowany kiepsko (Steff nie miał dostępu do tych drogich) i przedstawiający podobiznę Nicolasa Flamela. Chyba. Albo jakiegoś starego dziadka w śmiesznej szacie. Nieważne, miał po prostu spełniać swoje zadanie. Przytknął do ramy różdżkę i w ciągu kwadransa transmutował farbę i postać, naginając sportretowanego do własnej woli. Czaroszpieg miał mieć oko na cały sklep i donosić o wszystkich nieprawidłowościach - ale tym razem nie Steffenowi. -Zawieś to w domu, doniesie ci, co się tu dzieje pod Twoją nieobecność. - wręczył Castorowi drugą kopię obrazu, nie wiedząc nawet, że w obecnym miejscu zamieszkania Sprouta, Czaroszpieg będzie donosił nie tylko jemu, ale i trójce autorów oraz pewnej odważnej charłaczce.
Wreszcie, zapoznawszy się dokładnie z topografią sklepu, przystąpił do nakładania iluzji. Lubił magię iluzji, to trochę jak transmutacja, ale tym razem kreował rzeczywistość za pomocą magii defensywnej. Poprosił Castora o stanięcie za ladą, na wzór, a potem - używając takich samych mechanizmów jak do Panno i Speculio - utkał za pomocą magii jego wierną iluzję. Pułapka miała się aktywować, gdy Sprouta nie było w sklepie, stać za ladą, zasłaniać drzwi na zaplecze i mówić: "Najmocniej przepraszam, już zamykamy." Odwzorowanie charakterystycznego, nieco pretensjonalnego tonu Sprouta sprawiło mu dużo frajdy.
Po tej niespełna godzinnej rozgrzewce przystąpił do bardziej skomplikowanych zabezpieczeń. Steffen i Castor nie chcieli utrudniać nikomu dojścia do sklepu, ale samo zaplecze powinno być fortecą dla mikstur i ingrediencji, podobnie jak dwie pracownie i gabinet. Poza tym, Steff zaproponował Sproutowi, by w razie problemów, można było schronić się właśnie na tyłach sklepu. Może w razie prawdziwego kryzysu te kilka pomieszczeń stanowiłoby nawet niewielki schron dla okolicznych mieszkańców? Najpierw spędził nieco nudnawe trzy godziny z klamką do drzwi, prowadzących do gospodarczej części sklepu. Używając obliczeń numerologicznych, skonstruował magiczny klej, który był podstawą pułapki Lepkie Ręce, nałożonej na drzwi - gdy ktoś spróbuje przejść z publicznej części sklepu do prywatnej, po prostu się do nich przyklei i nawet po oderwaniu ręki będzie miał problemy z czarowaniem.
Następnie spędził kolejne trzy godziny w pracowanych, gabinecie i na zapleczu - rozciągając pomiędzy nimi iluzję potyczek lordów Abbott z normańskimi najeźdźcami. Nauczył się zakładać Zawieruchę stosunkowo niedawno, więc chętnie wykorzystał nową znajomość historii Doliny Godryka i dopasował ją do nieco niestandardowej przestrzeni. Pułapka najlepiej sprawdzała się w dużych pomieszczeniach, ale - rozciągnięta pomiędzy drzwiami i progami - chroniła teraz kompleksowo dwie pracownie, gabinet i zaplecze. Nie był pewien, jak sprawdzi się takie rozwiązanie, eksperymentował, ale wierzył, że dzięki doświadczeniu z banku zrobił to nawet mądrze.
Tak minął cały dzień i w gruncie rzeczy sklep był już chroniony całkiem porządnie. Steff nie byłby jednak sobą, gdyby nie skorzystał z okazji swobodnych (w miarę) eksperymentów na cudzym terenie - była pułapka, którą chciał przetestować, a w Gringottcie mógł jedynie współpracować przy jej nakładaniu. Przedstawił Castorowi mechanizm jej działania - niepraktyczny w przypadku złodziei, ale mogący uratować życie w przypadku prawdziwych wrogów w Dolinie - i zaoferował, że wróci kolejnego dnia aby nałożyć ją w spokoju. Potrzebował aż dwóch dni, aby ją nałożyć - ale zrobi to etapami. Cała niedziela, dokończy w poniedziałkowe i wtorkowe popołudnie, po pracy. Korzystając ze znajomości geomancji, dokładnie zbadał teren sklepu, a potem zaczął skwapliwie oplatać go wiązkami białej magii - każdą ścianę, sufit, okna, drzwi, nawet szczeliny. Raz przemienił się nawet w szczura, by upewnić się, że nie umknęły mu żadne dziury - musiał ściśle opleść teren białą magią. Praca była żmudna i powolna, ale prawie doba (łącznie) poświęcona na nałożenie Contramortem zabezpieczy część główną sklepu przed istotami zrodzonymi z czarnej magii. Inferiusami, ale przede wszystkim wrogami, Rycerzami. Steffen słyszał i widział jak przemieniają się w czarną mgłę. Dzięki jego pułapce nie będą mogli wyjść z pomieszczenia, a jeśli zrobią to w ludzkiej postaci - to nie będą mogli go opuścić i przejść dalej, na zabezpieczone zaplecze.
Miał nadzieję, że Castor zaprosi go na piwo i jakieś kanapki - gdy we wtorkowy wieczór skończył Contramortem, był już ledwo żywy, ale wdzięczny za możliwość przetestowania zabezpieczenia.
/zt
nakładam:
Widzimisię, Cave Inimicum, Czaroszpiega, Contramortem - część główna sklepu
Lepkie ręce - przejście na zaplecze
Zawierucha - rozciąga się w pomieszczeniach gospodarczych (zaplecze, pracownie, gabinet)
Czego się nie robi dla przyjaciół! Można na przykład poświęcić im cały wolny weekend, mimo, że walentynkowy wieczór spędzało się romantycznie z żoną. Korciło go przesunąć wizytę na później, powiedzieć Castorowi, że się nie pali, że Dolina Godryka jest bezpieczna.
Ale nie była.
Mroczny Znak nad Taunton przypomniał o tym dobitnie, a choć morale mieszkańców zostało podbudowane, a sprawcy ukarani, to lęk w sercu Cattermole'a pozostał. Poza tym, jak mało kto wiedział, ile warte są talizmany tworzone przez Castora. Same kamienie (które podobno trzymał "bezpiecznie w domu", gdziekolwiek to nie było - nie na Wrzosowisku przecież) były warte sporo, znał się na nich.
Przybył o świcie, Castor też był na nogach o tej nieludzkiej porze i w dodatku wydawał się poważny i wypoczęty. Prefekci, pff. Odebrał klucze, przedstawił Sproutowi plan i zmodyfikował go w zależności od jego potrzeb, a potem zakasał rękawy i przystąpił do pracy.
Na rozgrzewkę obszedł cały budynek i wszystkie pomieszczenia, roztaczając wkoło białą magię i nakładając Cave Inimicum. Próbował nastroić wiązki magii tak, by o intruzach powiadamiały zarówno jego, jak i Castora. Założył, że mieszkańcy Półwyspu oraz sojusznicy Zakonu są tutaj mile widziani, ale zdawał sobie sprawę, że trafią tutaj też klienci z innych okolic. Na to już nie mógł nic poradzić, najwyżej pułapka będzie nadaktywna - wieść o czyimś przybyciu o piętnastej zaniepokoi ich zresztą mniej, niż uaktywnienie się pułapki o drugiej w nocy.
Potem zawiesił na ścianie obraz, namalowany kiepsko (Steff nie miał dostępu do tych drogich) i przedstawiający podobiznę Nicolasa Flamela. Chyba. Albo jakiegoś starego dziadka w śmiesznej szacie. Nieważne, miał po prostu spełniać swoje zadanie. Przytknął do ramy różdżkę i w ciągu kwadransa transmutował farbę i postać, naginając sportretowanego do własnej woli. Czaroszpieg miał mieć oko na cały sklep i donosić o wszystkich nieprawidłowościach - ale tym razem nie Steffenowi. -Zawieś to w domu, doniesie ci, co się tu dzieje pod Twoją nieobecność. - wręczył Castorowi drugą kopię obrazu, nie wiedząc nawet, że w obecnym miejscu zamieszkania Sprouta, Czaroszpieg będzie donosił nie tylko jemu, ale i trójce autorów oraz pewnej odważnej charłaczce.
Wreszcie, zapoznawszy się dokładnie z topografią sklepu, przystąpił do nakładania iluzji. Lubił magię iluzji, to trochę jak transmutacja, ale tym razem kreował rzeczywistość za pomocą magii defensywnej. Poprosił Castora o stanięcie za ladą, na wzór, a potem - używając takich samych mechanizmów jak do Panno i Speculio - utkał za pomocą magii jego wierną iluzję. Pułapka miała się aktywować, gdy Sprouta nie było w sklepie, stać za ladą, zasłaniać drzwi na zaplecze i mówić: "Najmocniej przepraszam, już zamykamy." Odwzorowanie charakterystycznego, nieco pretensjonalnego tonu Sprouta sprawiło mu dużo frajdy.
Po tej niespełna godzinnej rozgrzewce przystąpił do bardziej skomplikowanych zabezpieczeń. Steffen i Castor nie chcieli utrudniać nikomu dojścia do sklepu, ale samo zaplecze powinno być fortecą dla mikstur i ingrediencji, podobnie jak dwie pracownie i gabinet. Poza tym, Steff zaproponował Sproutowi, by w razie problemów, można było schronić się właśnie na tyłach sklepu. Może w razie prawdziwego kryzysu te kilka pomieszczeń stanowiłoby nawet niewielki schron dla okolicznych mieszkańców? Najpierw spędził nieco nudnawe trzy godziny z klamką do drzwi, prowadzących do gospodarczej części sklepu. Używając obliczeń numerologicznych, skonstruował magiczny klej, który był podstawą pułapki Lepkie Ręce, nałożonej na drzwi - gdy ktoś spróbuje przejść z publicznej części sklepu do prywatnej, po prostu się do nich przyklei i nawet po oderwaniu ręki będzie miał problemy z czarowaniem.
Następnie spędził kolejne trzy godziny w pracowanych, gabinecie i na zapleczu - rozciągając pomiędzy nimi iluzję potyczek lordów Abbott z normańskimi najeźdźcami. Nauczył się zakładać Zawieruchę stosunkowo niedawno, więc chętnie wykorzystał nową znajomość historii Doliny Godryka i dopasował ją do nieco niestandardowej przestrzeni. Pułapka najlepiej sprawdzała się w dużych pomieszczeniach, ale - rozciągnięta pomiędzy drzwiami i progami - chroniła teraz kompleksowo dwie pracownie, gabinet i zaplecze. Nie był pewien, jak sprawdzi się takie rozwiązanie, eksperymentował, ale wierzył, że dzięki doświadczeniu z banku zrobił to nawet mądrze.
Tak minął cały dzień i w gruncie rzeczy sklep był już chroniony całkiem porządnie. Steff nie byłby jednak sobą, gdyby nie skorzystał z okazji swobodnych (w miarę) eksperymentów na cudzym terenie - była pułapka, którą chciał przetestować, a w Gringottcie mógł jedynie współpracować przy jej nakładaniu. Przedstawił Castorowi mechanizm jej działania - niepraktyczny w przypadku złodziei, ale mogący uratować życie w przypadku prawdziwych wrogów w Dolinie - i zaoferował, że wróci kolejnego dnia aby nałożyć ją w spokoju. Potrzebował aż dwóch dni, aby ją nałożyć - ale zrobi to etapami. Cała niedziela, dokończy w poniedziałkowe i wtorkowe popołudnie, po pracy. Korzystając ze znajomości geomancji, dokładnie zbadał teren sklepu, a potem zaczął skwapliwie oplatać go wiązkami białej magii - każdą ścianę, sufit, okna, drzwi, nawet szczeliny. Raz przemienił się nawet w szczura, by upewnić się, że nie umknęły mu żadne dziury - musiał ściśle opleść teren białą magią. Praca była żmudna i powolna, ale prawie doba (łącznie) poświęcona na nałożenie Contramortem zabezpieczy część główną sklepu przed istotami zrodzonymi z czarnej magii. Inferiusami, ale przede wszystkim wrogami, Rycerzami. Steffen słyszał i widział jak przemieniają się w czarną mgłę. Dzięki jego pułapce nie będą mogli wyjść z pomieszczenia, a jeśli zrobią to w ludzkiej postaci - to nie będą mogli go opuścić i przejść dalej, na zabezpieczone zaplecze.
Miał nadzieję, że Castor zaprosi go na piwo i jakieś kanapki - gdy we wtorkowy wieczór skończył Contramortem, był już ledwo żywy, ale wdzięczny za możliwość przetestowania zabezpieczenia.
/zt
nakładam:
Widzimisię, Cave Inimicum, Czaroszpiega, Contramortem - część główna sklepu
Lepkie ręce - przejście na zaplecze
Zawierucha - rozciąga się w pomieszczeniach gospodarczych (zaplecze, pracownie, gabinet)
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
20 lutego 1958
— Proszę, to wszystko. Maść żywokostowa, nalewka ciemiernikowa i auxilik. Gdyby miała pani jeszcze jakieś pytania, to można mnie tu znaleźć od poniedziałku do piątku od ósmej rano do osiemnastej — schowany za kontuarem Castor dokończył wystukiwać kolejne liczby na starej magicznej kasie. Ta otworzyła się z charakterystycznym szczęknięciem, gdy właściciel sklepu przekazywał kupione przez kobietę w średnim wieku eliksiry opakowane w plecioną siateczkę. Castor odebrał cenę, następnie ostrożnie wsunął w otwartą kasę, a ta, zupełnie magicznie wydała mu resztę, którą młody sklepikarz przekazał swojej klientce.
— Bardzo, bardzo dziękuję, panie Sprout. Gdyby coś jeszcze było trzeba, to na pewno przyjdę — kobieta pokiwała kilkukrotnie głową, jednocześnie strząsając odrobinę śniegu z czapki na blat. Ale Castor uśmiechnął się do niej szeroko, po czym odprowadził wzrokiem do wyjścia. Gdy drzwi za kobietą zamknęły się, podszedł do nich spokojnie i przekręcił tabliczkę tak, by od strony ulicy można było przeczytać, że sklep był już zamknięty. Było już pięć po osiemnastej, gdy przy wciąż zapalonym świetle zabrał się za sprzątanie głównej sali.
Całość zajęła mu około piętnastu minut, choć magia działała na jego korzyść. Ostatecznie udało się zatrzeć i mokrą plamę po śniegu z kontuaru i wygranąć wszystkie resztki piasku naniesione przez klientów za próg sklepu, doprowadzić szklane gablotki do pełni czystości. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i po zamknięciu drzwi Castor mógł wycofać się na tyły sklepu, do jednej z dwóch pracowni, które od niedawna miał do swojej wyłącznej dyspozycji.
Aidan był absolutnie uroczym chłopcem i niemal zupełnie nieprzystosowanym do utrzymywania tajemnicy. Zupełnie tak, jakby to puchońska dusza odpowiedzialna była za zupełnie dobroduszne podejście do knowania. Ale najmłodszy z braci Moore trafił na dobrego powiernika swoich sekretów. Dobrze wiedział, z konspiracyjnych szeptów wymienianych przy każdej możliwej okazji, o co chodzi koledze i dla kogo przygotować miał dzisiejszy talizman. Zabrał się zatem do dzieła, nie chcąc zwlekać z zamówieniem przesadnie długo.
Złoty kociołek oczekiwał już na swojego alchemika—twórcę talizmanów, a pierwszą rzeczą, którą zrobił Castor po przestąpieniu progu, było rozpalenie pod nim ognia. W czasie, w którym kociołek nabierał odpowiedniej temperatury, Castor stanął przed jedną z przygotowanych dla celu przechowywania surowców półek, niemal odruchowo sięgając po dwie bazy, które były wymagane przez procedurę wytworu talizmanu znaczonego runą kwitnącego życia. Za pomocą złotych szczypiec w pierwszej kolejności przetransportował do kociołka smoczą kość. Jej odpowiednie rozmiękczenie było konieczne do prawidłowego połączenia baz. Jeżeli dodałby najpierw ołów, ten zdążyłby się niemal całkowicie roztopić i tylko pokryłby smoczą kość ciemnoszarą, lśniącą masą. Gdy smocza kość zmiękła odpowiednio, dołączył do niej właśnie wcześniej wspomniany ołów. Zmniejszył ogień pod kociołkiem, chcąc, aby obie bazy doszły do odpowiedniego rozgrzania w swoim czasie. Przyspieszanie procesu rzemiosła w zdecydowanej większości przypadków kończyło się źle.
Nie oznaczało to jednak, że miał czas na odpoczynek w momencie, w którym bazy dojrzewały w kociołku. Wybrał się raz jeszcze pod półki, tym razem sięgając do tej drugiej od dołu, na której zebrał całkiem pokaźną kolekcję odczynników. Mając w pamięci osobę, dla której miał dzisiaj stworzyć talizman, postanowił raz jeszcze poddać się swojej intuicji. Jego dłoń zawahała się pomiędzy jadem kiełbasianym a żywicą wierzby bijącej, lecz ostatecznie wybór padł na tę ostatnią. Zacisnął chude palce na buteleczce, z którą przemaszerował ponownie do kociołka, a gdy upewnił się o tym, że bazy znajdowały się w odpowiednim stadium zmiękczenia i rozgrzania, ostrożnie przelał jedną porcję żywicy do środka. Następnie wymieszał stworzoną w ten sposób zawiesinę tak, aby mieć pewność, że bazy połączyły się w sposób nieskazitelny. Na następne kilka chwil zwiększył ogień pod kociołkiem, aby mieszanka mogła raz jeszcze dojść do wrzenia.
Na tę specjalną okazję miał przygotowaną równie specjalną formę. Udało mu się wyłapać ją na ostatnim dniu targowym w Plymouth, około dwóch tygodni temu. Forma w kształcie złotego znicza dzisiaj nie miała być co prawda złota, ale wypełniona zostanie równie cennymi składnikami. Gdy przyszedł czas na zgaszenie ognia pod kociołkiem, przeszedł do ostrożnego przelewania jego zawartości do formy. Dopiero później sięgnął po przygotowane wcześniej, gdzieś pomiędzy pierwszym podgrzaniem baz a oczekiwaniem na ich dojście do wrzenia, serca. Wybór padł na akwamaryn, kamień odwagi, wspomagający także kontakty z ludźmi oraz płynniejsze formułowanie myśli przy zachowaniu koniecznej asertywności. Złote szczypce umieściły pierwszy z kamieni w prawe skrzydełko. W lewym skrzydle znalazło się miejsce dla angelitu, który to kamień z kolei miał uspokajać, usuwać lęki, a także otwierać na miłość, spokój, dawać wiarę w lepsze jutro. W fachowej ocenie Castora nie było bowiem lepszych kamieni, które mogłyby odpowiadać charakterystyce osoby, do której trafi ten talizman.
Ostatnim etapem przygotowania było dostosowanie odpowiednich run. Po nie tak dawnych próbach wytwórstwa ze Steffenem czuł się już pewniej. Runa Uruz wiązała się bezpośrednio z ochronnym i żywotnym działaniem talizmanu. Wzmacniała przecież zdrowie i pomagała w wykaraskaniu się z otrzymanych obrażeń, zwiększało siłę fizyczną tak potrzebną w tych czasach. Ponadto Castor pamiętał, że runa ta wspomagała także odporność oraz łagodząco wpływała na nerwy. Sparował ją z Raidho, które z kolei odpowiadało naturze codziennych zajęć tej osoby. Ochrona w trakcie wielu wymagających podróży, wspomaganie naturalnego szczęścia oraz ochrona przed nagłymi atakami, oraz złym okiem. Zmiana przez ruch. Idealnie.
Kreślił runy ostrożnie, z dbałością o szczegóły oraz odpowiednie ich połączenie. Miał nadzieję, że wszystko poszło mu dobrze, będzie mógł wtedy przekazać te wieści Steffenowi, wraz z podziękowaniami za wspaniale nałożone pułapki.
| tworzę talizman: runa kwitnącego życia (ST70); +30 z eliksirów
rzucam k100 na powodzenie talizmanu
rzucam 8k6 na wartość X
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'k6' : 4, 3, 6, 5, 6, 4, 3, 5
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'k6' : 4, 3, 6, 5, 6, 4, 3, 5
Coś chyba poszło nie tak. Podobnie jak z przygotowywanym wcześniej talizmanem Thalii wydawało się, że mieszanina baz i odczynnika zaczęła niebezpiecznie bulgotać, po czym rozlała się poza formę. Castor zagryzł poważnie dolną wargę, przez chwilę nawet ją pożuł, aż wreszcie westchnął cierpiętniczo i oparł swe pięści o biodra.
— To psidwa— — ledwo powstrzymał się przed wyrzuceniem z siebie siarczystego przekleństwa. Dobrze wiedział, co się właśnie wydarzyło. Materiał, z którego została stworzona forma, nie był odpowiednio zabezpieczony do pracy z talizmanami. Castor będzie musiał własnoręcznie doprowadzić go do stanu używalności, pokrywając go warstwą płynnego srebra. Szkoda tylko, że dał się oszukać sprzedawcy w Plymouth, który zarzekał się, że forma była idealna dla jego rzemiosła. Następnym razem będzie musiał być bardziej uważny i skupić się nie tylko na wynegocjowaniu jak najniższej ceny, ale także czytaniu ze sprzedawcy, aby wyłapać to, jak próbowali zamydlić mu oczu kłamstwem. Szkoda tylko, że musiał przekonać się o tej okoliczności w tak podły sposób. Gdyby nie późna pora, chyba wybrałby się na targ w Plymouth, nawet jeżeli miałby zrobić to pieszo i osobiście rozmówił się z nieuczciwym sprzedawcą. Teraz zostało mu chyba tylko ciche rozpaczanie, może powinien zajść po drodze do domu do Steffena i wyżalić się przyjacielowi na nieuczciwe praktyki biznesowe. Póki co zadecydował, że musiał przede wszystkim wziąć kilka głębszych wdechów i zjeść coś. Od śniadania nie miał niczego w ustach, a na biurku w gabinecie leżała opakowana w jakiś stary numer Proroka albo Czarownicy (nie wczytywał się za bardzo) porcja kanapek z razowego chleba z masłem, pomidorem, serem i kiełbasą (!!), zupełnie tak, jakby był jakimś okrutnym bogaczem. Miał nadzieję, że kiedyś faktycznie biznes będzie mu przynosił odpowiednie zyski, ale póki co mógł jeszcze o tym pomarzyć.
Gdy wgryzał się w kanapkę i uważał na to, by nic nie wypadło spomiędzy kromek, myślał o tym, że musiał zdecydowanie bardziej zadbać o to, by wszystko w jego biznesie szło, jak należy. Pierwszy krok — eliminacja nieuczciwych partnerów. Ten jeden sprzedawca z targu w Plymouth był już skreślony. Po zjedzeniu kanapki umył ręce i otarł blat z okruszków.
Została mu bowiem ostatnia rzecz do wykonania. Napisanie listu do Yvette i dołączenie w jutowym woreczku przygotowanego dla niej talizmanu. Ten akurat wyszedł mu naprawdę ślicznie i był z niego dumny. Miał nadzieję spotkać panią Baudelaire w nim już całkiem niedługo, o czym nie omieszkał się wspomnieć w liście. Poinstruował ją także o tym, że gdyby talizman sprawiał jakiekolwiek problemy, to może odnaleźć go już w sklepie i wspólnie zajmą się problemem. Po wysłaniu listu ubrał na siebie zimowy płaszcz, rękawiczki i szalik, wygasił wszystkie światła, pozamykał drzwi i wciąż obrażony na pewnego nieuczciwego sprzedawcę powrócił do domu.
| przekazuję Yvette runę kojącego szeptu,
z/t
— To psidwa— — ledwo powstrzymał się przed wyrzuceniem z siebie siarczystego przekleństwa. Dobrze wiedział, co się właśnie wydarzyło. Materiał, z którego została stworzona forma, nie był odpowiednio zabezpieczony do pracy z talizmanami. Castor będzie musiał własnoręcznie doprowadzić go do stanu używalności, pokrywając go warstwą płynnego srebra. Szkoda tylko, że dał się oszukać sprzedawcy w Plymouth, który zarzekał się, że forma była idealna dla jego rzemiosła. Następnym razem będzie musiał być bardziej uważny i skupić się nie tylko na wynegocjowaniu jak najniższej ceny, ale także czytaniu ze sprzedawcy, aby wyłapać to, jak próbowali zamydlić mu oczu kłamstwem. Szkoda tylko, że musiał przekonać się o tej okoliczności w tak podły sposób. Gdyby nie późna pora, chyba wybrałby się na targ w Plymouth, nawet jeżeli miałby zrobić to pieszo i osobiście rozmówił się z nieuczciwym sprzedawcą. Teraz zostało mu chyba tylko ciche rozpaczanie, może powinien zajść po drodze do domu do Steffena i wyżalić się przyjacielowi na nieuczciwe praktyki biznesowe. Póki co zadecydował, że musiał przede wszystkim wziąć kilka głębszych wdechów i zjeść coś. Od śniadania nie miał niczego w ustach, a na biurku w gabinecie leżała opakowana w jakiś stary numer Proroka albo Czarownicy (nie wczytywał się za bardzo) porcja kanapek z razowego chleba z masłem, pomidorem, serem i kiełbasą (!!), zupełnie tak, jakby był jakimś okrutnym bogaczem. Miał nadzieję, że kiedyś faktycznie biznes będzie mu przynosił odpowiednie zyski, ale póki co mógł jeszcze o tym pomarzyć.
Gdy wgryzał się w kanapkę i uważał na to, by nic nie wypadło spomiędzy kromek, myślał o tym, że musiał zdecydowanie bardziej zadbać o to, by wszystko w jego biznesie szło, jak należy. Pierwszy krok — eliminacja nieuczciwych partnerów. Ten jeden sprzedawca z targu w Plymouth był już skreślony. Po zjedzeniu kanapki umył ręce i otarł blat z okruszków.
Została mu bowiem ostatnia rzecz do wykonania. Napisanie listu do Yvette i dołączenie w jutowym woreczku przygotowanego dla niej talizmanu. Ten akurat wyszedł mu naprawdę ślicznie i był z niego dumny. Miał nadzieję spotkać panią Baudelaire w nim już całkiem niedługo, o czym nie omieszkał się wspomnieć w liście. Poinstruował ją także o tym, że gdyby talizman sprawiał jakiekolwiek problemy, to może odnaleźć go już w sklepie i wspólnie zajmą się problemem. Po wysłaniu listu ubrał na siebie zimowy płaszcz, rękawiczki i szalik, wygasił wszystkie światła, pozamykał drzwi i wciąż obrażony na pewnego nieuczciwego sprzedawcę powrócił do domu.
| przekazuję Yvette runę kojącego szeptu,
z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
22 lutego 1958
Wczorajszy dzień spędził przede wszystkim na doprowadzeniu formy do stanu odpowiedniej używalności. Wciąż jeszcze zezłoszczony na handlarza z Plymouth otworzył drzwi sklepu, ledwie przytrzymując je w miejscu, bowiem tego dnia w Dolinie Godryka dokuczał szczególnie porywczy wiatr. Zdjąwszy z głowy czapkę i wyplątawszy się z szalika, pozwolił sobie na zdjęcie swojego płaszcza i zawieszenie go na wieszaku. Dziś przyszedł do sklepu wcześniej, specjalnie chcąc poświęcić pierwsze kilka godzin na dopracowanie talizmanu. Nie mógł pozwolić sobie na to, by próba była mniej niż wyjątkowa.
Gdy ustawił na blacie roboczym wszystkie potrzebne mu do pracy przyrządy, od razu sięgnął do parapetu, na którym spoczywała pokryta już płynnym srebrem forma w kształcie złotego znicza. Obrócił ją w palcach, przyglądając się jej badawczo. Wydawało się, że warstwa zabezpieczająca została nałożona przez niego równomiernie i wystarczająco mocno, by związała się z brudną, nieprzyzwyczajoną do magii warstwą metalu. Uśmiechnął się do siebie na tę uwagę. Bardzo dobrze. Mógł wreszcie przejść do kolejnego zadania.
Szczęśliwym trafem w jego ręce ponownie trafiły surowce potrzebne do podjęcia kolejnej próby stworzenia runy kwitnącego życia. Aidan był niesamowity i wykosztował się sporo, dlatego też Castor musiał skupić się dwukrotnie mocniej, by nie zawieść oczekiwań swojego młodszego kolegi. W pierwszej kolejności w kociołku znalazła się zatem smocza kość, odpowiednio wcześnie, by zgodnie ze stosowaną przez Castora recepturą zdążyła odpowiednio zmięknąć przed dodaniem drugiej z baz w postaci ołowiu. Gdy i to miało miejsce, Castor odczekał równo dziesięć minut, wcześniej zwiększając siłę ognia pod kociołkiem.
Po dziesięciu minutach mógł przejść do dodania odczynnika. Znów w jego rękach znalazła się fiolka z żywicą wierzby bijącej i tak jak dwa dni temu, przelał ją ostrożnie do kociołka, przeznaczając na talizman całą zawartość niewielkiego naczynia. Po tym dopiero i po usłyszeniu charakterystycznego syknięcia, które wydzielało się zawsze, gdy odczynnik dotykał rozgrzanych ścianek kociołka, przygasił nieco ogień, przechodząc do wymieszania ze sobą wszystkich składników. Wychylił się nawet nad kociołkiem, zaglądając do jego wnętrza tak, by mieć pewność, że zarówno smocza kość, jak i ołów pod wpływem żywicy wierzby bijącej zwiążą się ze sobą w jednolitą masę. Po wymieszaniu zawartości kociołka raz jeszcze zwiększył ogień pod nim, doprowadzając masę do wrzenia.
W tym samym czasie cofnął się do półek, w na których składował wszystkie surowce, które mógł przeznaczyć na serca talizmanów. Spośród nich wybrał raz jeszcze angelit i akwamaryn, wierząc w swoje wcześniejsze przeczucia. Gdy powrócił z dwoma kamieniami do blatu roboczego, zgasił zupełnie ogień pod kociołkiem, a następnie przeszedł do przygotowywania formy. Ta znalazła się w wybranym przez Castora miejscu blatu, a on mógł przejść do przelewania doń masy. Po tym zabiegu przy pomocy pary złotych szczypiec przeniósł najpierw akwamaryn, umieszczając go w prawym skrzydle znicza, następnie zaś angelit, który miejsce odnalazł w lewym. Gdy upewnił się, że forma odpowiednio reaguje z magią surowców eliksirów, podciągnął lekko rękawy swej koszuli, chwycił różdżkę w wiodącą dłoń i przeszedł do kreślenia run.
Runa Uruz, runa nieograniczonego potencjału. Kreślenie rozpoczął z dołu, ręką pewnie kierując się w prostej linii ku górze. Początek wszystkiego i uporządkowany świat. Z góry zszedł ukosem nieco niżej, mniej—więcej do jednej trzeciej wysokości pierwszej pionowej kreski. Następnie sunął już dłonią prosto w dół, równolegle do kreski pierwotnej. I to od tej ostatniej kreski właśnie rozpoczął łączenie runy Uruz z drugą, Raidho. Dwie szybkie, ukośne kreski: jedna idąca z góry w dół, druga z dołu na górę, spotkały się ze sobą w jednej—czwartej wysokości. Następnie, tuż pod punktem, z którego drogę swą rozpoczynała druga z kresek ukośnych, Castor poprowadził dłuższą, skierowaną ku dołowi. Umyślnie poprowadził ją dalej, tak, by wykraczała poza "brzuszek" stworzony przez kreślenia górne. Przyjrzał się jeszcze swemu dziełu, próbując zawczasu doszukać się mankamentów, które mógłby poprawić. Czuł jednak, że tym razem podszedł do zadania zupełnie profesjonalnie, angażując całą dostępną sobie wiedzę. Nie tylko z zakresu ukochanej przez siebie alchemii, ale także run.
| tworzę talizman: runa kwitnącego życia (ST70); +30 z eliksirów
rzucam k100 na powodzenie talizmanu
rzucam 8k6 na wartość X
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 69
--------------------------------
#2 'k6' : 2, 3, 6, 5, 2, 5, 4, 4
#1 'k100' : 69
--------------------------------
#2 'k6' : 2, 3, 6, 5, 2, 5, 4, 4
Idealnie. Co do tego nie mógł mieć wątpliwości.
Coraz częściej łapał się na pędzie do perfekcji. W jego pracy stanowiło to szczególnie istotny czynnik. Zawsze należało się rozwijać, przeć do przodu, doprowadzać swoje rzemiosło do najwyższych standardów. Po pierwszej nieudanej próbie potrafił odnaleźć przyczyny niepowodzenia i pokierować swoimi działaniami tak, by im zapobiec. Nie musiał więc znów rozsiadać się w swoim gabinecie na tyłach sklepu i jeść zdenerwowany przywiezioną z domu kanapkę. Po naprawie formy okazało się, że podjęte przez niego kroki zaowocowały poprawnie działającym talizmanem.
Nie mógł być szczęśliwszy, dobierając do niego srebrny łańcuszek, na który nawlekł niewielkich rozmiarów wisiorek w kształcie złotego znicza. Następnie wsadził go do jednego z przygotowanych wcześniej pudełek, a na koniec pudełko owinął szarym papierem, specjalnie przygotowanym na tę okazję, by nie rzucał się w oczy.
Następnie przeszedł do kolejnego pokoju, w którym czekał przygotowany przez niego wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu. Obiecał lordowi Prewett, że dostarczy go do niego wraz z kolejnym słanym przez siebie listem i słowa zamierzał dotrzymać. Po odpowiednim opakowaniu fiolki powrócił do pracowni, w której tworzył talizmany i ostrożnie ułożył zawiniątko na blacie roboczym.
Zasiadł przy nim, dopiero gdy udało mu się namierzyć schowane karty pergaminu oraz pióro. Przystąpił do ostrożnego kreślenia obu listów, w tym do Aidana skupiając się przede wszystkim na podziękowaniach za dostarczone mu składniki oraz opisaniu procesu powstawania pierwszego talizmanu. Nie omieszkał się oczywiście wypomnieć niekompetencji (czy też próby oszustwa) tamtego handlarza z Plymouth, sprawa ta będzie leżeć mu na wątrobie przez najbliższe kilka tygodni, przynajmniej tak przeczuwał. Miał nadzieję, że prezent spodoba się obdarowanemu, na końcu listu umieścił nawet swoje własne życzenia.
W drugim liście, zaadresowanym do lorda Archibalda, popłynął już trochę bardziej, wyjawiając wszem wobec, że lord Dorset był jego wzorem do naśladowania i olbrzymią inspiracją. Po napisaniu całego listu i dołączeniu do niego przygotowanego wcześniej eliksiru zastanawiał się jeszcze, czy nie powinien aby napisać go od początku, ograniczając ilość prywaty i skupiając się przede wszystkim na tym, co dobre i wyrażało jego wdzięczność. Ostatecznie, nieobeznany zupełnie z zasadami szlacheckiej etykiety uznał, że lord Prewett raczej nie obrazi się za podobne stwierdzenia. Kto wie, może będzie mu właśnie miło? Miał nadzieję, że będzie.
Wysłał Irysa w dwie podróże. Krótszą, do Dorset i dłuższą, do Irlandii. Wcześniej odpowiednio ugłaskał ptaka, wiedząc, że może być marudny, ostatnimi czasy posyłał go częściej, niż normalnie, dlatego będzie musiał pamiętać, by przygotować dla niego odpowiednie smaczne kąski.
| z/t
przekazuję talizman z runą kwitnącego życia Aidanowi i wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (+122) Archibaldowi
Coraz częściej łapał się na pędzie do perfekcji. W jego pracy stanowiło to szczególnie istotny czynnik. Zawsze należało się rozwijać, przeć do przodu, doprowadzać swoje rzemiosło do najwyższych standardów. Po pierwszej nieudanej próbie potrafił odnaleźć przyczyny niepowodzenia i pokierować swoimi działaniami tak, by im zapobiec. Nie musiał więc znów rozsiadać się w swoim gabinecie na tyłach sklepu i jeść zdenerwowany przywiezioną z domu kanapkę. Po naprawie formy okazało się, że podjęte przez niego kroki zaowocowały poprawnie działającym talizmanem.
Nie mógł być szczęśliwszy, dobierając do niego srebrny łańcuszek, na który nawlekł niewielkich rozmiarów wisiorek w kształcie złotego znicza. Następnie wsadził go do jednego z przygotowanych wcześniej pudełek, a na koniec pudełko owinął szarym papierem, specjalnie przygotowanym na tę okazję, by nie rzucał się w oczy.
Następnie przeszedł do kolejnego pokoju, w którym czekał przygotowany przez niego wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu. Obiecał lordowi Prewett, że dostarczy go do niego wraz z kolejnym słanym przez siebie listem i słowa zamierzał dotrzymać. Po odpowiednim opakowaniu fiolki powrócił do pracowni, w której tworzył talizmany i ostrożnie ułożył zawiniątko na blacie roboczym.
Zasiadł przy nim, dopiero gdy udało mu się namierzyć schowane karty pergaminu oraz pióro. Przystąpił do ostrożnego kreślenia obu listów, w tym do Aidana skupiając się przede wszystkim na podziękowaniach za dostarczone mu składniki oraz opisaniu procesu powstawania pierwszego talizmanu. Nie omieszkał się oczywiście wypomnieć niekompetencji (czy też próby oszustwa) tamtego handlarza z Plymouth, sprawa ta będzie leżeć mu na wątrobie przez najbliższe kilka tygodni, przynajmniej tak przeczuwał. Miał nadzieję, że prezent spodoba się obdarowanemu, na końcu listu umieścił nawet swoje własne życzenia.
W drugim liście, zaadresowanym do lorda Archibalda, popłynął już trochę bardziej, wyjawiając wszem wobec, że lord Dorset był jego wzorem do naśladowania i olbrzymią inspiracją. Po napisaniu całego listu i dołączeniu do niego przygotowanego wcześniej eliksiru zastanawiał się jeszcze, czy nie powinien aby napisać go od początku, ograniczając ilość prywaty i skupiając się przede wszystkim na tym, co dobre i wyrażało jego wdzięczność. Ostatecznie, nieobeznany zupełnie z zasadami szlacheckiej etykiety uznał, że lord Prewett raczej nie obrazi się za podobne stwierdzenia. Kto wie, może będzie mu właśnie miło? Miał nadzieję, że będzie.
Wysłał Irysa w dwie podróże. Krótszą, do Dorset i dłuższą, do Irlandii. Wcześniej odpowiednio ugłaskał ptaka, wiedząc, że może być marudny, ostatnimi czasy posyłał go częściej, niż normalnie, dlatego będzie musiał pamiętać, by przygotować dla niego odpowiednie smaczne kąski.
| z/t
przekazuję talizman z runą kwitnącego życia Aidanowi i wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (+122) Archibaldowi
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
8 kwietnia 1958
Ile to już będzie? Drugi miesiąc? Tak, jeszcze dwa dni dzieliły go od dziesiątego kwietnia, dwóch pełnych miesięcy funkcjonowania "Bursztynowego Świerzopu". Castor chyba nawet w najśmielszych snach nie spodziewał się, że odzew ze strony mieszkańców Doliny Godryka będzie taki pozytywny. Może nie codziennie spotykał nowych ludzi chcących zasilić zapasy zgromadzone w mieszkaniach eliksirami wychodzącymi spod jego ręki, może nie wszyscy do końca potrafili zrozumieć moc drzemiącą w talizmanach, ale mimo wszystko nie było dnia, który przesiedziałby w sklepie sam. Cieszył się właściwie z każdych odwiedzin — nawet tych przypadkowych, gdy jedna z okolicznych babć zajrzała do niego tylko dlatego, że myślała, że wciąż w tym miejscu znajduje się ta sama piekarnia, po której przejął lokal. Rozmawiali ze starszą kobietą naprawdę długo, na dobrą sprawę o wszystkim i o niczym, i choć wyszła ze sklepu z pustymi rękami, blondyn widział, że była zadowolona. I to, póki co, mu wystarczało.
Siedział na drewnianym krześle za kontuarem, choć gdyby nie magiczna kasa ustawiona całkiem niedaleko, z powodzeniem mógłby przypominać szkolną ławkę. W szczególności, gdy wchodziło się do sklepu i widziało dalej wyglądającego na młodego (choć już dwudziestoczteroletniego!) chłopaka pochylonego nad jakąś książką, zupełnie zatopionego w lekturze. Oczywiście, że czytał jeden z runicznych słowników, który podrzucił mu kiedyś Steffen. Łokcie ułożone miał szeroko, po jednym po obu stronach książki, dłonie oparł na linii szczęki, zaraz przy podbródku. Skupienie odbiło się na jego minie, ściągniętych uważnie jasnych brwiach i antracytowym spojrzeniu skupionym na liniach znaków, które szeptał sobie pod nosem, próbując wyłapać w nich jakiś cel, rytm, przesłanie. Powoli przerzucił strony, doczytując jeszcze końcówki zdania, po czym przywitał nową kartę zaskoczonym westchnieniem.
— Perthro — szepnął do siebie. Rzadko kiedy używał tej runy, lecz odczytywanie zamkniętego w niej potencjału oraz przesłania było mu dziś potrzebne, jak nigdy wcześniej. Nie spodziewał się bowiem, że Atta Hagal wskaże mu tę niespodziankę. Runę, którą zwykł czasem pomijać, a która mogła się stać jego najnowszą bazą. Czymś, co prawdziwie wspomoże go w przyszłości, stanie się jego własną interpretacją siły. Wychodzącą z prawa przyczyny i skutku, pozwalającą na zmiany i realizację marzeń, powiązaną z feniksem, którego pióro, zdobyte co prawda w traumatycznych okolicznościach niemal tydzień temu, wciąż trzymał w kieszeni koszuli, tej idealnie na lewej piersi. Zaraz przy sercu.
Odruchowo sięgnął do swego talizmanu, do wisiorka, który nosił zazwyczaj na szyi. Tak było również i tym razem, odnalezienie srebrnego łańcuszka nie sprawiło mu kłopotu. Zacisnął na nim palce, pamiętając, że do jego tworzenia obrał inne runy — może to był błąd? Był pewien, że talizman działał, ale... Nie była to magia, z której mógłby być dumny. Może powinien podjąć kolejną próbę? Przesuwał wisiorkiem między palcami, odrobinę niecierpliwie, coraz to bardziej nachylając się zarówno nad książką, jak i ostatecznie nad blatem.
Perthro rządzą Norny, siostry pilnujące nici życia. Perthro mówi o konieczności godnego jego przeżycia. Że sami wybieramy sobie przeznaczenie, z którego nie powinniśmy schodzić. I przecież... przecież tak właśnie jest. Tak musi być. Ten, kto ucieka przed przeznaczeniem, nigdy szczęśliwy być nie może. Ten zapłaci karę, o tym też już wiem...
Bo czymże była likantropia jak nie karą za zboczenie z kursu przeznaczenia? Karą za tchórzostwo, opuszczenie przyjaciół i sprawy w największej potrzebie. Ale przecież od jesieni powracał, powracał coraz goręcej i mocniej, po ciężkiej nauce na własnych błędach i spojrzeniu w oczy samej śmierci. Nie było następnych szans.
Wypuścił wreszcie wisiorek z palców, a ręce wyciągnął do góry. Od tego siedzenia czasami zastygało mu ciało, musiał co jakiś czas się rozciągać. Kości przeskoczyły z trzaskiem na swoje miejsce, a blondyn zauważył z delikatnym niesmakiem, że całkiem się zastał. Nie był w dobrej kondycji, ale właściwie jak miał być? Wojna i likantropia wyniszczały go wystarczająco, by miał mieć ochotę na jedzenie (choć z tym od tygodnia było zdecydowanie lepiej), a bez jedzenia nie miał energii na zbyt wiele ćwiczeń. Zresztą, czy mógł mieć na nie czas, gdy miał na głowie cały sklep? Znów nazbierało mu się zamówień, chyba powinien podnieść się z tego krzesła i przejść do pracowni. Zakasać rękawy i do roboty.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Kusiło mnie, by zabrać ze sobą Jarvisa, ostatnio robił się strasznie marudny, doskwierał mu brak nowego towarzystwa – matka nakłoniła mnie jednak, bym zostawił go u niej. Somerset zdawało się względnie bezpieczne, o ile gdziekolwiek było jeszcze bezpiecznie w tych czasach, lecz nie tak znajome i swojskie jak Lancashire. Nie mogłem ufać mu w pełni. Ba! Kto wie, czy nie ryzykowałbym mniej, gdybym udał się do stolicy zepsucia, naszego ukochanego Londynu – wszak certyfikat rejestracji różdżki gwarantował mi swobodny wstęp do wydartego, dobre sobie, z rąk mugoli miasta. Lecz przecież klient nasz pan, nie zawsze mogłem wybierać miejsce spotkania, zaś powierzanie wykonanego nie bez trudu talizmanu sowie byłoby zbyt lekkomyślne. Materiały kosztowały swoje, a mój czas, zwłaszcza teraz, był na wagę złota. Musiałem dzielić swe dni między opiekę nad synem, doglądanie naszego nowego towarzysza, wciąż dochodzącego do siebie garboroga, który za nic nie chciał opuścić Gawry, odwiedziny na ziemi Despenser, a także wytwarzanie amuletów... Gdyby nie wsparcie rodziny, już dawno opadłbym z sił lub oszalał. W zapełnianiu swego grafiku po brzegi odnajdowałem jednak coś na kształt spełnienia. I spokoju. Wolałem być zajęty, zaangażowany, w ruchu, by przypadkiem nie zacząć się nudzić i myśleć. O Jovenie, o widmie przeszłości, a także o tym, co wydarzy się za kilka dni czy miesięcy. Nie dopuszczałem do siebie refleksji, że być może sytuacja zmusi nas do opuszczenia lasów, w których zamieszkiwaliśmy od lat. Dopóki walki toczyły się tam, hen daleko, nie przejmowałem się nimi aż tak, jak może powinienem; gdyby jednak zapukali do mych drzwi, spróbowali podłożyć ogień pod okoliczne bory...
Pani Smith okazała się starszą czarownicą o rozbieganym spojrzeniu, pomarszczonych dłoniach, lecz przy tym uśmiechu, który mógłby rozmiękczyć serce najsroższego mundurowego. Nie dziwiłem się nawet przez chwilę, po co jej brosza z runą oddanego stróża; najpewniej nie ruszała się z przycupniętego na skraju Doliny Godryka domu choćby o krok, o ile oczywiście nie musiała – dlatego wezwała mnie do siebie, a także zmusiła do wyrecytowania zawartej w liście wyliczanki, którą miałem dowieść, że jestem tym, za kogo się podaję. Jak często nieznajomi próbowali jej się naprzykrzać? Testowali skuteczność otaczających podwórko czarów ochronnych? Z czymś na kształt wyrzutu sumienia obserwowałem, jak kobiecina rozstaje się z większością pobrzękujących w sakiewce oszczędności, po czym dopytałem – to na pewno przez ten uśmiech – czy mogę jej jeszcze jakoś pomóc. Zawahała się, przez moment rozważając wszelkie za i przeciw, jej czoło przecięła głębsza zmarszczka. Myślałem, że coś powie, poprosi o przysługę, wtedy jednak pożegnała mnie oszczędnym, podszytym uprzejmością gestem.
Nie mogła mi przecież zaufać, prawda? Obcemu?
W dziwnych przyszło nam żyć czasach. Zerknąłem przez ramię na zostawiany za sobą dom o trzech kominach i czerwonej dachówce, po czym z rozdrażnieniem kopnąłem leżący na drodze kamyk i wcisnąłem dłonie do kieszeni płaszcza. I co teraz? Nie wiedziałem. Nie chciałem jeszcze teleportować się do siebie; powinienem rozejrzeć się po okolicy, zobaczyć, co – o ile w ogóle – da się tu kupić. I za ile. Pozwoliłem więc ponieść się nogom wprost przed siebie. Przez jakiś czas kluczyłem po opustoszałych uliczkach Doliny, uważnym wzrokiem poznając kolejne domy, większe i mniejsze, wciąż jeszcze zamieszkałe i te zabite deskami, ewidentnie opuszczone. Straciłem rachubę czasu, wiedziałem tylko, że trwa to już przynajmniej chwilę, albo nawet dwie, bo woda zaczęła mi chlupać w lewym bucie. Wtedy też moim oczom ukazało się coś wybijającego się z krajobrazu kamiennych domków – sklep. Bursztynowy Świerzop? Nie przypominałem sobie, bym słyszał tę nazwę kiedykolwiek wcześniej. Jaki mógł być asortyment? Jeśli miałbym obstawiać, strzelałbym w wytwory pochodzenia roślinnego; medykamenty, maści, kadzidła. Może i składniki alchemiczne? Czy przypadkiem nie skończyły mi się ogniste nasiona?
Odnalazłem palcami schowaną w kieszeni odzienia różdżkę, tak na wszelki wypadek, żeby upewnić się, że wciąż mam ją pod ręką, po czym bez chwili zawahania skierowałem swe kroki wprost ku Świerzopowi. Otupałem buty, pchnąłem barkiem drzwi i przekroczyłem próg, od wejścia rozglądając się po wnętrzu tajemniczego sklepiku. Moja brew pomknęła ku górze, gdy odnalazłem wzrokiem gabloty z przedmiotami, w których bez trudu rozpoznałem znaczone runami talizmany – a więc to tak, konkurencja. Lecz to nie było wszystko, za kontuarem widziałem też dziesiątki buteleczek, mniejszych i większych, z najróżniejszymi miksturami. Mimo to, nie uświadczyłem żadnego klienta. Z powodu cen? Strachu? Jednego i drugiego?
Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na pilnującego kasy chłopaczka; rosłego, jednak wymizernionego. Wojna nie oszczędzała nikogo, tak przynajmniej podejrzewałem. W zadumie podrapałem się po pokrytej kilkudniowym zarostem szczęce, mrużąc przy tym ślepia. – Znam cię – oświadczyłem ni stąd, ni zowąd, z czymś na kształt zadowolenia, niewiele robiąc sobie z faktu, że może to nie było najkulturalniejsze z powitań. – Pracowałeś w Londynie, nie? U tej gnidy, Blythe'a? – dodałem, skracając odległość, która dzieliła mnie od kontuaru. Od naszego ostatniego spotkania minęło już trochę czasu, bez wątpienia, z tego też powodu za nic nie mogłem przypomnieć sobie imienia mojego rozmówcy. Pamiętałem jednak jego lico, rozwichrzoną czuprynę i to, że próbowałem przestrzec go przed terminowaniem u Atticusa. – Mam nadzieję, że twój obecny pracodawca jest chociaż trochę mniejszym bufonem – mruknąłem jeszcze, wyciągając do blondyna dłoń. Zawsze dobrze było zobaczyć znajomą twarz.
Pani Smith okazała się starszą czarownicą o rozbieganym spojrzeniu, pomarszczonych dłoniach, lecz przy tym uśmiechu, który mógłby rozmiękczyć serce najsroższego mundurowego. Nie dziwiłem się nawet przez chwilę, po co jej brosza z runą oddanego stróża; najpewniej nie ruszała się z przycupniętego na skraju Doliny Godryka domu choćby o krok, o ile oczywiście nie musiała – dlatego wezwała mnie do siebie, a także zmusiła do wyrecytowania zawartej w liście wyliczanki, którą miałem dowieść, że jestem tym, za kogo się podaję. Jak często nieznajomi próbowali jej się naprzykrzać? Testowali skuteczność otaczających podwórko czarów ochronnych? Z czymś na kształt wyrzutu sumienia obserwowałem, jak kobiecina rozstaje się z większością pobrzękujących w sakiewce oszczędności, po czym dopytałem – to na pewno przez ten uśmiech – czy mogę jej jeszcze jakoś pomóc. Zawahała się, przez moment rozważając wszelkie za i przeciw, jej czoło przecięła głębsza zmarszczka. Myślałem, że coś powie, poprosi o przysługę, wtedy jednak pożegnała mnie oszczędnym, podszytym uprzejmością gestem.
Nie mogła mi przecież zaufać, prawda? Obcemu?
W dziwnych przyszło nam żyć czasach. Zerknąłem przez ramię na zostawiany za sobą dom o trzech kominach i czerwonej dachówce, po czym z rozdrażnieniem kopnąłem leżący na drodze kamyk i wcisnąłem dłonie do kieszeni płaszcza. I co teraz? Nie wiedziałem. Nie chciałem jeszcze teleportować się do siebie; powinienem rozejrzeć się po okolicy, zobaczyć, co – o ile w ogóle – da się tu kupić. I za ile. Pozwoliłem więc ponieść się nogom wprost przed siebie. Przez jakiś czas kluczyłem po opustoszałych uliczkach Doliny, uważnym wzrokiem poznając kolejne domy, większe i mniejsze, wciąż jeszcze zamieszkałe i te zabite deskami, ewidentnie opuszczone. Straciłem rachubę czasu, wiedziałem tylko, że trwa to już przynajmniej chwilę, albo nawet dwie, bo woda zaczęła mi chlupać w lewym bucie. Wtedy też moim oczom ukazało się coś wybijającego się z krajobrazu kamiennych domków – sklep. Bursztynowy Świerzop? Nie przypominałem sobie, bym słyszał tę nazwę kiedykolwiek wcześniej. Jaki mógł być asortyment? Jeśli miałbym obstawiać, strzelałbym w wytwory pochodzenia roślinnego; medykamenty, maści, kadzidła. Może i składniki alchemiczne? Czy przypadkiem nie skończyły mi się ogniste nasiona?
Odnalazłem palcami schowaną w kieszeni odzienia różdżkę, tak na wszelki wypadek, żeby upewnić się, że wciąż mam ją pod ręką, po czym bez chwili zawahania skierowałem swe kroki wprost ku Świerzopowi. Otupałem buty, pchnąłem barkiem drzwi i przekroczyłem próg, od wejścia rozglądając się po wnętrzu tajemniczego sklepiku. Moja brew pomknęła ku górze, gdy odnalazłem wzrokiem gabloty z przedmiotami, w których bez trudu rozpoznałem znaczone runami talizmany – a więc to tak, konkurencja. Lecz to nie było wszystko, za kontuarem widziałem też dziesiątki buteleczek, mniejszych i większych, z najróżniejszymi miksturami. Mimo to, nie uświadczyłem żadnego klienta. Z powodu cen? Strachu? Jednego i drugiego?
Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na pilnującego kasy chłopaczka; rosłego, jednak wymizernionego. Wojna nie oszczędzała nikogo, tak przynajmniej podejrzewałem. W zadumie podrapałem się po pokrytej kilkudniowym zarostem szczęce, mrużąc przy tym ślepia. – Znam cię – oświadczyłem ni stąd, ni zowąd, z czymś na kształt zadowolenia, niewiele robiąc sobie z faktu, że może to nie było najkulturalniejsze z powitań. – Pracowałeś w Londynie, nie? U tej gnidy, Blythe'a? – dodałem, skracając odległość, która dzieliła mnie od kontuaru. Od naszego ostatniego spotkania minęło już trochę czasu, bez wątpienia, z tego też powodu za nic nie mogłem przypomnieć sobie imienia mojego rozmówcy. Pamiętałem jednak jego lico, rozwichrzoną czuprynę i to, że próbowałem przestrzec go przed terminowaniem u Atticusa. – Mam nadzieję, że twój obecny pracodawca jest chociaż trochę mniejszym bufonem – mruknąłem jeszcze, wyciągając do blondyna dłoń. Zawsze dobrze było zobaczyć znajomą twarz.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Choć miał wstać — nie zdążył. Zastygł z rękoma wyciągniętymi nad głową, słysząc charakterystyczne szczęknięcie starego zamka i krótki dźwięk dzwonka uderzonego górnym rogiem drzwi. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu w miejscu Bursztynowego Świerzopu mieściła się piekarnia — dzwonek od lat stał się częścią tego nietypowego krajobrazu, a Castor uznał, że skoro zawiadamiał o nadejściu gości piekarzy, równie dobrze mógł sprawdzić się przy dawaniu mu sygnału o kolejnych odwiedzających go gościach. O klientach pojawiających się w sklepie zupełnie przypadkiem, a czasami z zupełną rozwagą. Część odwiedzających znał już, czasami tylko z widzenia, niektórzy lubili wdawać się z nim w pogawędki przy kontuarze, nie tylko na temat okrutnie cytrusowego eliksiru przeciwbólowego (Panie Sprout, a nie dałoby się go doprawić malinowym sokiem?), ale tak naprawdę o wszystkim. Castor miewał jeszcze trudności w wymigiwaniu się od takich pogaduszek o niczym, w szczególności, gdy widział, jak wielką radość przynoszą one na przykład staruszkom. Słuchał więc, z nieudawanym zacięciem, opowieści o wnukach i o dzieciach, najczęściej tych wesołych, choć zdarzały się również te chwytające za serce smutkiem.
Nigdy jednak nie zdarzyło mu się przywitać klienta w trakcie rozciągania. Rozciągania, które przerwane zostało tą samą myślą, którą później wypowiedział Everett.
Znam cię.
Oczywiście, że się znali. I to właśnie sprawiło, że przypomniawszy sobie termin odbywany na Pokątnej, pod czujnym okiem pana Blythe, opuścił prędko ręce, mając jedynie nadzieję, że zainteresowany zawartością gablot odwiedzający nie zauważył tego, w jak głupiej pozycji trwał sprzedawca—właściciel. Nie obrażał się zresztą, gdy nowi klienci brali go za jeno pracownika. Był młody i choć rosły, to raczej zmizerniały, co nie pomagało w zdobyciu odpowiedniej dla wieku powagi, równie dobrze można byłoby powiedzieć, że nie ma lat dwudziestu czterech, może ledwo wstąpił w dwudziestkę. Rozpoczynanie działalności w tak młodym wieku również było czymś raczej niezwykłym, nie wspominając już o czasach wojny. Castor jednak pragnął łapać wszelkie nadarzające się okazje — i nie wypuszczać ich z rąk.
A to, że nie kto inny jak Everett Sykes odnalazł drogę do Bursztynowego Świerzopu, okazją było niewątpliwie szczególną, bez dwóch zdań.
— Racja, również pana pamiętam — spróbował przybrać na twarz swój ulubiony uśmiech, ten łagodny, zarezerwowany przede wszystkim dla klientów. Jak mu poszło? Nie mógł ocenić na bieżąco, nie mając gdzieś w okolicy lustra. Pan Sykes ze swoimi zmrużonymi oczami wydawał się go oceniać, ale nie w sposób, w jaki ocenia się swoich podopiecznych, było w tym spojrzeniu coś dzikiego, niespodziewanego i chyba tyle wystarczyło, żeby delikatnie skonfundować młodego twórcę talizmanów. Większość odwiedzających witała go bowiem delikatnie zmieszana, niepewna kolejnych kroków, które mogą podjąć wobec nowego miejsca, oferowanego w nim asortymentu. Rolą Castora było wtedy poprowadzić ich przez wszystkie meandry Bursztynowego Świerzopu, wysłuchać potrzeb i zaproponować najlepsze w jego ocenie rozwiązanie. Sykes z kolei wydawał się szczególnie pewny siebie (może sekret tkwił w kontraście względem przeciętnego klienta, albo w tym, że klientem właściwie być nie zamierzał), zupełnie jakby to on rozdawał tu karty, nie na odwrót. A to wymagało delikatnej zmiany planów.
Zmiany planów, która nastąpiłaby chyba, gdyby nie usłyszał Castor kolejnych słów, tych o gnidzie Blythe. Jego relacja z Atticusem była szczególnie skomplikowana od samego początku, a jeszcze bardziej poplątało się w wyniku jego własnej radykalizacji. Z jednej strony zawdzięczał temu człowiekowi wejście do zawodu, nauczenie podstaw, Blythe był poniekąd ojcem chrzestnym jego sukcesu. Z drugiej zaś — wyraźnie popierał działania Rycerzy Walpurgii, sprzedawał siebie i swoje wyroby zbrodniarzom i sama świadomość, że coś może zawdzięczać osobie znaczonej złem (nikt dobry nie może uznać, że pod rządami Malfoya wszystko jest w porządku) sprawiała, że stawał na swoistym rozdrożu. Jedna z dróg prowadziła do zupełnego zaprzepaszczenia rzemiosła, prostego odcięcia się od tego, co przypominało mu własną głupotę współpracy z gnidą. Pójście drugą ścieżką dawało możliwość wykorzystania powierzonej wiedzy dla lepszego celu. Bycia jeszcze lepszym. Wykorzystania zasobów, które trafiwszy w dobre ręce, realnie wpłyną na polepszenie sytuacji potrzebujących, przechylając szalę zwycięstwa na ich korzyść. Po bezsennych nocach pełnych rozmyślań, zawsze wybierał drugą drogę.
— Znów strzał w dziesiątkę, panie... Sykes? — choć ledwo dusił narastający w sobie śmiech (śmiech z odrobiną wyrzutów sumienia, przecież nie powinien śmiać się z dawnego mentora, ale o k o l i c z n o ś c i, och, okoliczności były jakie były i to nagłe, może niespodziewane humorystyczne przełamanie zadziornej postawy Everetta pozwoliło Sproutowi wreszcie odetchnąć z ulgą), próbował przyporządkować twarz do nazwiska. Wydawało mu się, że również trafił — ale wznosząca tonacja pytania sugerowała otwartość na ewentualną poprawkę. Lubił się wymądrzać, to prawda, ale tylko na tematy, w których posiadał jakąś ekspertyzę, przynajmniej większą od swego rozmówcy. Gdy nie był czegoś pewny, bardzo łatwo przychodziły mu dopytki, prośby o klaryfikację i inne mniej lub bardziej świadome sygnały proszące o pomoc. — Ale od prawie roku nie można mnie już tam uświadczyć. To żadna zabawa całe życie zamiatać zaplecze — jasne, choć delikatnie przekrzywione zęby (w szczególności górne trójki) błysnęły w uśmiechu, gdy przesunął dłonią po ogolonym na gładko policzku, może próbując ukryć nieco swoje zakłopotanie. Kto wie, może Sykes był tu wysłany właśnie przez Atticusa? Mogli przecież pogodzić się za jego plecami, a teraz przyszedł do jego sklepu sprawdzić, jak się sprawy mają? Każdy zawód mógł być pełen osobistych, skomplikowanych intryg — czemu mieliby się im opierać twórcy talizmanów?
Wstał jednak z zajmowanego przed siebie stołka, wychodząc zza kontuaru. Humor wyraźnie mu dopisywał, po własnym sklepie poruszał się z werwą i żwawo, a wyciągniętą rękę Sykesa uścisnął pewnie, choć w żaden sposób boleśnie. Szarobłękitne oczy iskrzyły ciekawością nawet zza szkieł okrągłych okularów, które — jak zawsze — miał na nosie.
— Och, mam nadzieję, że nie jest bufonem, ale to nie mi oceniać — odpowiedział, śmiejąc się już cicho, bowiem powaga mieszała się z komedią w odpowiednich proporcjach, trzymając uwagę Castora w absolutnej gotowości, a jednak pozwalając na pewien rodzaj profesjonalnej nonszalancji. — Witam w Bursztynowym Świerzopie. W czym mogę pomóc? Jest może coś, co szczególnie by pana interesowało? Ekspozycje na półkach to jedynie część naszej ekspertyzy, sporą część czy to talizmanów, czy eliksirów wykonujemy na zamówienie, więc jeżeli nie dojrzy pan czegoś, nie oznacza, że jest to niedostępne.
Formułka brzmiała na przećwiczoną, ale w głosie Castora ciężko było szukać wymuszonej uprzejmości. Praca w sklepie sprawiała mu naprawdę dużo frajdy, a możliwość obsłużenia Sykesa wydawała się jedną z najbardziej ekscytujących możliwości sprzedażowych, na jaką mógł liczyć w ostatnim czasie. Nawet jeżeli wyjdzie z pustymi rękami, mógłby przecież zdradzić, co podkusiło go do odwiedzenia sklepu. A to też ważna informacja!
Nigdy jednak nie zdarzyło mu się przywitać klienta w trakcie rozciągania. Rozciągania, które przerwane zostało tą samą myślą, którą później wypowiedział Everett.
Znam cię.
Oczywiście, że się znali. I to właśnie sprawiło, że przypomniawszy sobie termin odbywany na Pokątnej, pod czujnym okiem pana Blythe, opuścił prędko ręce, mając jedynie nadzieję, że zainteresowany zawartością gablot odwiedzający nie zauważył tego, w jak głupiej pozycji trwał sprzedawca—właściciel. Nie obrażał się zresztą, gdy nowi klienci brali go za jeno pracownika. Był młody i choć rosły, to raczej zmizerniały, co nie pomagało w zdobyciu odpowiedniej dla wieku powagi, równie dobrze można byłoby powiedzieć, że nie ma lat dwudziestu czterech, może ledwo wstąpił w dwudziestkę. Rozpoczynanie działalności w tak młodym wieku również było czymś raczej niezwykłym, nie wspominając już o czasach wojny. Castor jednak pragnął łapać wszelkie nadarzające się okazje — i nie wypuszczać ich z rąk.
A to, że nie kto inny jak Everett Sykes odnalazł drogę do Bursztynowego Świerzopu, okazją było niewątpliwie szczególną, bez dwóch zdań.
— Racja, również pana pamiętam — spróbował przybrać na twarz swój ulubiony uśmiech, ten łagodny, zarezerwowany przede wszystkim dla klientów. Jak mu poszło? Nie mógł ocenić na bieżąco, nie mając gdzieś w okolicy lustra. Pan Sykes ze swoimi zmrużonymi oczami wydawał się go oceniać, ale nie w sposób, w jaki ocenia się swoich podopiecznych, było w tym spojrzeniu coś dzikiego, niespodziewanego i chyba tyle wystarczyło, żeby delikatnie skonfundować młodego twórcę talizmanów. Większość odwiedzających witała go bowiem delikatnie zmieszana, niepewna kolejnych kroków, które mogą podjąć wobec nowego miejsca, oferowanego w nim asortymentu. Rolą Castora było wtedy poprowadzić ich przez wszystkie meandry Bursztynowego Świerzopu, wysłuchać potrzeb i zaproponować najlepsze w jego ocenie rozwiązanie. Sykes z kolei wydawał się szczególnie pewny siebie (może sekret tkwił w kontraście względem przeciętnego klienta, albo w tym, że klientem właściwie być nie zamierzał), zupełnie jakby to on rozdawał tu karty, nie na odwrót. A to wymagało delikatnej zmiany planów.
Zmiany planów, która nastąpiłaby chyba, gdyby nie usłyszał Castor kolejnych słów, tych o gnidzie Blythe. Jego relacja z Atticusem była szczególnie skomplikowana od samego początku, a jeszcze bardziej poplątało się w wyniku jego własnej radykalizacji. Z jednej strony zawdzięczał temu człowiekowi wejście do zawodu, nauczenie podstaw, Blythe był poniekąd ojcem chrzestnym jego sukcesu. Z drugiej zaś — wyraźnie popierał działania Rycerzy Walpurgii, sprzedawał siebie i swoje wyroby zbrodniarzom i sama świadomość, że coś może zawdzięczać osobie znaczonej złem (nikt dobry nie może uznać, że pod rządami Malfoya wszystko jest w porządku) sprawiała, że stawał na swoistym rozdrożu. Jedna z dróg prowadziła do zupełnego zaprzepaszczenia rzemiosła, prostego odcięcia się od tego, co przypominało mu własną głupotę współpracy z gnidą. Pójście drugą ścieżką dawało możliwość wykorzystania powierzonej wiedzy dla lepszego celu. Bycia jeszcze lepszym. Wykorzystania zasobów, które trafiwszy w dobre ręce, realnie wpłyną na polepszenie sytuacji potrzebujących, przechylając szalę zwycięstwa na ich korzyść. Po bezsennych nocach pełnych rozmyślań, zawsze wybierał drugą drogę.
— Znów strzał w dziesiątkę, panie... Sykes? — choć ledwo dusił narastający w sobie śmiech (śmiech z odrobiną wyrzutów sumienia, przecież nie powinien śmiać się z dawnego mentora, ale o k o l i c z n o ś c i, och, okoliczności były jakie były i to nagłe, może niespodziewane humorystyczne przełamanie zadziornej postawy Everetta pozwoliło Sproutowi wreszcie odetchnąć z ulgą), próbował przyporządkować twarz do nazwiska. Wydawało mu się, że również trafił — ale wznosząca tonacja pytania sugerowała otwartość na ewentualną poprawkę. Lubił się wymądrzać, to prawda, ale tylko na tematy, w których posiadał jakąś ekspertyzę, przynajmniej większą od swego rozmówcy. Gdy nie był czegoś pewny, bardzo łatwo przychodziły mu dopytki, prośby o klaryfikację i inne mniej lub bardziej świadome sygnały proszące o pomoc. — Ale od prawie roku nie można mnie już tam uświadczyć. To żadna zabawa całe życie zamiatać zaplecze — jasne, choć delikatnie przekrzywione zęby (w szczególności górne trójki) błysnęły w uśmiechu, gdy przesunął dłonią po ogolonym na gładko policzku, może próbując ukryć nieco swoje zakłopotanie. Kto wie, może Sykes był tu wysłany właśnie przez Atticusa? Mogli przecież pogodzić się za jego plecami, a teraz przyszedł do jego sklepu sprawdzić, jak się sprawy mają? Każdy zawód mógł być pełen osobistych, skomplikowanych intryg — czemu mieliby się im opierać twórcy talizmanów?
Wstał jednak z zajmowanego przed siebie stołka, wychodząc zza kontuaru. Humor wyraźnie mu dopisywał, po własnym sklepie poruszał się z werwą i żwawo, a wyciągniętą rękę Sykesa uścisnął pewnie, choć w żaden sposób boleśnie. Szarobłękitne oczy iskrzyły ciekawością nawet zza szkieł okrągłych okularów, które — jak zawsze — miał na nosie.
— Och, mam nadzieję, że nie jest bufonem, ale to nie mi oceniać — odpowiedział, śmiejąc się już cicho, bowiem powaga mieszała się z komedią w odpowiednich proporcjach, trzymając uwagę Castora w absolutnej gotowości, a jednak pozwalając na pewien rodzaj profesjonalnej nonszalancji. — Witam w Bursztynowym Świerzopie. W czym mogę pomóc? Jest może coś, co szczególnie by pana interesowało? Ekspozycje na półkach to jedynie część naszej ekspertyzy, sporą część czy to talizmanów, czy eliksirów wykonujemy na zamówienie, więc jeżeli nie dojrzy pan czegoś, nie oznacza, że jest to niedostępne.
Formułka brzmiała na przećwiczoną, ale w głosie Castora ciężko było szukać wymuszonej uprzejmości. Praca w sklepie sprawiała mu naprawdę dużo frajdy, a możliwość obsłużenia Sykesa wydawała się jedną z najbardziej ekscytujących możliwości sprzedażowych, na jaką mógł liczyć w ostatnim czasie. Nawet jeżeli wyjdzie z pustymi rękami, mógłby przecież zdradzić, co podkusiło go do odwiedzenia sklepu. A to też ważna informacja!
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
A więc nie pomyliłem się. Wiedziałem, że znam tę twarz, że gdzieś już widziałem te okrągłe okulary. Kiedy tylko młodzian odpowiedział na me powitanie, mogłem również zweryfikować barwę jego głosu, bezbłędnie przyporządkować ją do wspomnień, które łączyły się wraz z postacią zawszonego Blythe'a i prowadzonego przez niego sklepu jubilerskiego. Stojący przede mną czarodziej zapadł mi w pamięć, bo stanowił coś więcej niż szum tła. Nie widziałem go jedynie w przelocie, kątem oka, zapominając o jego istnieniu tak szybko, jak szybko go ujrzałem; pamiętam, że ucięliśmy sobie wtedy krótką pogawędkę, bo próbowałem przekonać go, by porzucił termin u Atticusa jeszcze tego samego dnia, w którym przekroczyłem próg rzeczonego przybytku w celu dokonania niezbyt subtelnego rekonesansu. Miał w twarzy, w oku, coś, co skłoniło mnie do podjęcia tej skazanej na niepowodzenie próby – chłopak wydawał się po prostu przyzwoity. I choć kierowanie się pozorami nie było najmądrzejszą możliwą strategią, to postanowiłem, że spróbuję zasugerować chociaż, by rozważył pożegnanie się ze swym mentorem możliwie jak najszybciej.
– Jaki tam ze mnie pan – parsknąłem, próbując nie dać po sobie poznać, że uwaga ta przypomniała mi o nieubłaganym upływie czasu. Tytułował mnie tak, bo wyglądałem dojrzale? Nie, na pewno nie. To dlaczego? Potrzebowałem krótkiej chwili, by połączyć ten formalny tytuł z podstawami dobrego wychowania. W końcu byłem nieznajomym. Do tego potencjalnym klientem. – Everett. Everett Sykes. Trafiłeś, co oznacza, że masz zdecydowanie lepszą pamięć do nazwisk ode mnie... – urwałem, próbując go w ten sposób nakłonić do ucięcia sobie ze mną choć krótkiej pogawędki. – Moje gratulacje, że w końcu stamtąd zwiałeś. Zamiatanie zaplecza? Naprawdę? Utwierdza mnie to w przekonaniu, że Blythe to nie tylko gnida, ale i zakuty łeb – kontynuowałem bez cienia wstydu czy zająknięcia; nie zastanawiałem się nawet, czy moje słowa mogą kogoś urazić, dotknąć do żywego, zniesmaczyć. Może wciąż utrzymywali kontakt, może młody zawdzięczał Atticusowi pierwszą posadę i żywił względem niego coś na kształt sentymentu, dla mnie jednak dawny ślizgon jawił się jako żmija, której za wszelką cenę należało się wystrzegać. A do tego niezbyt mądra żmija, jeśli nie poświęcił choć odrobiny czasu, by wyszkolić swego pracownika i powierzał mu jedynie najprostsze z możliwych obowiązków.
– Niewielu ma dość odwagi, albo też środków, by rozkręcać nowy biznes w trakcie wojny – zauważyłem, po czym zakleszczyłem jego dłoń w przelotnym uścisku, by powitać się ze znajomą twarzą jak równy z równym, celowo zmieniając w ten sposób układ sił; nie chciałem odgrywać roli petenta, wokół którego trzeba było skakać i na wszystko kiwać głową. Wolałem po prostu porozmawiać. I poznać jego imię, bo choć przedstawiał mi się wtedy, wieki temu, w Londynie, to uleciało mi ono z głowy. – Do kogo należy Świerzop? Pamiętam, że kiedy byłem w Dolinie ostatnim razem, nie rzucił mi się w oko jego szyld... – Zmarszczyłem brwi, próbując przypomnieć sobie, co znajdowało się w tym lokalu wcześniej. Kwiaciarnia? Piekarnia? A może stał pusty? Wsparłem się o kontuar, niemalże jak gdybym był u siebie, na swoim terenie. Nie miałem jednak złych intencji, tak po prostu łatwiej i wygodniej było zapoznać się z poustawianymi na regałach towarami. – Jeszcze nie jestem pewien, czy możesz mi w czymś pomóc – odparłem ekspedientowi zgodnie z prawdą, znów wracając wzrokiem ku jego twarzy. Przeczesałem palcami włosy, po czym poprawiłem poły wilgotnego płaszcza. Nie chciałem zwracać się do niego per pan; przejście na ty powinno oszczędzić nam problemów, nigdy nie byłem również fanem budowania zbędnego dystansu. – Zanim nie przekroczyłem progu sklepu, nie wiedziałem, jaki macie asortyment... Chciałem się przekonać, co tu znajdę. Sprzedajecie również serca talizmanów, ingrediencje alchemiczne, czy skupiacie się na gotowych wyrobach? – Uniosłem wyżej brwi, gestem dłoni zachęcając, by towarzysz opowiedział mi coś więcej, rozwinął temat. Skoro już tu byłem, powinienem dowiedzieć się, co oferowała moja konkurencja. I w jakich cenach.
– Jaki tam ze mnie pan – parsknąłem, próbując nie dać po sobie poznać, że uwaga ta przypomniała mi o nieubłaganym upływie czasu. Tytułował mnie tak, bo wyglądałem dojrzale? Nie, na pewno nie. To dlaczego? Potrzebowałem krótkiej chwili, by połączyć ten formalny tytuł z podstawami dobrego wychowania. W końcu byłem nieznajomym. Do tego potencjalnym klientem. – Everett. Everett Sykes. Trafiłeś, co oznacza, że masz zdecydowanie lepszą pamięć do nazwisk ode mnie... – urwałem, próbując go w ten sposób nakłonić do ucięcia sobie ze mną choć krótkiej pogawędki. – Moje gratulacje, że w końcu stamtąd zwiałeś. Zamiatanie zaplecza? Naprawdę? Utwierdza mnie to w przekonaniu, że Blythe to nie tylko gnida, ale i zakuty łeb – kontynuowałem bez cienia wstydu czy zająknięcia; nie zastanawiałem się nawet, czy moje słowa mogą kogoś urazić, dotknąć do żywego, zniesmaczyć. Może wciąż utrzymywali kontakt, może młody zawdzięczał Atticusowi pierwszą posadę i żywił względem niego coś na kształt sentymentu, dla mnie jednak dawny ślizgon jawił się jako żmija, której za wszelką cenę należało się wystrzegać. A do tego niezbyt mądra żmija, jeśli nie poświęcił choć odrobiny czasu, by wyszkolić swego pracownika i powierzał mu jedynie najprostsze z możliwych obowiązków.
– Niewielu ma dość odwagi, albo też środków, by rozkręcać nowy biznes w trakcie wojny – zauważyłem, po czym zakleszczyłem jego dłoń w przelotnym uścisku, by powitać się ze znajomą twarzą jak równy z równym, celowo zmieniając w ten sposób układ sił; nie chciałem odgrywać roli petenta, wokół którego trzeba było skakać i na wszystko kiwać głową. Wolałem po prostu porozmawiać. I poznać jego imię, bo choć przedstawiał mi się wtedy, wieki temu, w Londynie, to uleciało mi ono z głowy. – Do kogo należy Świerzop? Pamiętam, że kiedy byłem w Dolinie ostatnim razem, nie rzucił mi się w oko jego szyld... – Zmarszczyłem brwi, próbując przypomnieć sobie, co znajdowało się w tym lokalu wcześniej. Kwiaciarnia? Piekarnia? A może stał pusty? Wsparłem się o kontuar, niemalże jak gdybym był u siebie, na swoim terenie. Nie miałem jednak złych intencji, tak po prostu łatwiej i wygodniej było zapoznać się z poustawianymi na regałach towarami. – Jeszcze nie jestem pewien, czy możesz mi w czymś pomóc – odparłem ekspedientowi zgodnie z prawdą, znów wracając wzrokiem ku jego twarzy. Przeczesałem palcami włosy, po czym poprawiłem poły wilgotnego płaszcza. Nie chciałem zwracać się do niego per pan; przejście na ty powinno oszczędzić nam problemów, nigdy nie byłem również fanem budowania zbędnego dystansu. – Zanim nie przekroczyłem progu sklepu, nie wiedziałem, jaki macie asortyment... Chciałem się przekonać, co tu znajdę. Sprzedajecie również serca talizmanów, ingrediencje alchemiczne, czy skupiacie się na gotowych wyrobach? – Uniosłem wyżej brwi, gestem dłoni zachęcając, by towarzysz opowiedział mi coś więcej, rozwinął temat. Skoro już tu byłem, powinienem dowiedzieć się, co oferowała moja konkurencja. I w jakich cenach.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Everettowi mogło się wydawać, że tamta rozmowa — ich pierwsza, nieco chaotyczna, pozostała wyłącznie tym: rozmową. W dodatku zakończoną bez specjalnego entuzjazmu, bez widocznego od razu i gołym okiem efektu. Castor nie wydawał się być przekonany, że porzucenie terminu to dobry pomysł, przynajmniej w tamtym czasie, gdy kolos względnego porządku chwiał się na glinianych nogach, by niedługo później upaść i roztrzaskać się na kawałki wraz z pamiętnym dniem pierwszego kwietnia (to już rok, przeszło mu przez myśl, czego momentalnie pożałował, gdyż od razu poczuł zimny dreszcz wspinający się w górę jego pleców). Mimo to wymiana zdań z człowiekiem niepałającym wielką (a właściwie żadną) sympatią do Atticusa Blythe była czymś w rodzaju kamyka puszczonego w dół ośnieżonego, górskiego zbocza. Wraz z upływem czasu kamyk obrastał w śnieg, rósł coraz to bardziej, wreszcie przybierając rozmiary kuli śnieżnej, która rozbiła się o sklep jubilerski na Pokątnej wraz z początkiem września, gdy podjął wreszcie decyzję o powrocie do Doliny Godryka, zaczęciu czegoś swojego. Gdy wygrało sumienie, odrobinę też tęsknota za bliskimi i tym, co znane, gdy wygrał wreszcie obowiązek połączony z chęcią pomocy rodzinie. Nie był teraz pewien — przyglądając się znajomej twarzy, choć noszącej delikatne ślady zmian od ich ostatniego spotkania — czy właśnie nie patrzył na człowieka, któremu zawdzięcza... Właściwie to wszystko. Pewien przedziwny zbieg okoliczności, który doprowadził go aż tutaj.
— Ciężko pana nie zapamiętać, w szczególności po naszej ostatniej rozmowie — rzucił wesoło, chcąc przy okazji pokazać mężczyźnie, że wcale nie ma mu jej za złe. Niedługa była lista osób, które były w jego sklepie niemile widziane. Właściwie wszystkie zostały w pewnym sensie zablokowane dzięki nałożonym na sklep zabezpieczeniom. Chciał, by odwiedzający go klienci czuli się jak najbardziej komfortowo; większość z nich lubiła, gdy podchodził do nich w pełni profesjonalnie, tytułując na pan i pani, ale jeżeli Everett wolał podejście bardziej... bezpośrednie, dobrze wychowany Castor i tak dostosuje się do jego życzenia. — Od czegoś trzeba było zacząć. Ale wyniosłem stamtąd, jak sam widzisz, trochę więcej niż umiejętność posługiwania się miotłą w celach utrzymania czystości — zaśmiał się nawet cicho, szerokim gestem wskazując na asortyment sklepu. Widać było, że był dumny z miejsca, do którego dotarł. Powinien, w końcu niewiele było osób, którym udawało się stanąć na własne nogi i otworzyć coś swojego; na wojnie było ich jeszcze mniej, toteż sukces z otworzeniem sklepu smakował tym bardziej słodko. Zresztą, przede wszystkim, poza przechwałkami, chciał też dać do zrozumienia mężczyźnie, że znał się na tym, co robił, że wiedza przekazana przez Atticusa stanowiła tylko swego rodzaju bazę do jego dalszego rozwoju i — gdyby nadeszła taka konieczność — złożone zamówienie zostałoby dostarczone według wszelkich wskazówek i zasad ich wspólnego rzemiosła.
Ale wreszcie nadeszło pytanie o osobę właściciela sklepu. Dłoń Castora, ta, która szeroko objęła swym ruchem asortyment, wylądowała wreszcie na karku chłopaka, który potarła w nerwowym geście, a on sam nie przestawał się uśmiechać; może trochę głupkowato, ale przede wszystkim w delikatnym zawstydzeniu. Everett był osobą bardzo bezpośrednią i wiedział, że zaraz otrzyma szczerą opinię na swoje słowa. Chyba nie był pewien, czy był na to gotowy, ale...
— Do mnie. Właściwie zaczynamy drugi miesiąc działalności. Wcześniej była tu piekarnia, ale wiesz, jak z biznesami bywa, zwłaszcza teraz. Udało mi się kupić to miejsce po okazyjnej cenie i spełnić marzenie — powiedział już ciszej, chociaż nie trzeba było być szczególnie spostrzegawczym, by dojrzeć skrzącą się w jego spojrzeniu radość. Radość zupełnie chłopięcą, nieprzystającą do osoby poważnego biznesmena, zupełnie szczerą. — Ale czeka mnie jeszcze ciężka praca, żeby nie podzielić losu tej biednej piekarni. Wiesz, ile musiało minąć czasu, abym zupełnie wywietrzył stąd zapach drożdży? — nachylił się nad Everettem niemal konspiracyjnie, lecz zaraz powrócił do wcześniejszego dystansu. Ten słaby poniekąd żart pozwolił mu się nieco rozluźnić i przejść do następnej palącej kwestii. Asortyment.
— Przede wszystkim gotowe wyroby — rozpoczął już poważniej, gestem zapraszając Everetta do przejścia się między alejkami. — Zdobycie ingrediencji w ostatnich miesiącach jest nie dość, że pracochłonne, co drogie. Z czysto ekonomicznego punktu widzenia, gdybym miał bawić się w pośrednictwo, nie miałbym czasu, aby prowadzić ten sklep, choć i tak zastanawiam się nad zatrudnieniem kogoś do pomocy. Ponadto, żeby sklep miał jakieś zyski, musiałbym podnieść i tak już zbrodniczo drogie ceny ingrediencji. I szczerze mówiąc... — zatrzymał wzrok na twarzy Everetta, marszcząc nos w niezadowoleniu. Miał nadzieję, że mógł sobie pozwolić na szczerość, zresztą był odrobinę ciekawy reakcji Sykesa na swe następne słowa. — Nie czułbym się z tym dobrze. Sprzedając za to talizmany, czy to eliksiry, przyjmując zamówienia... Cena jest, jaka jest nie tylko dlatego, że coś przeszło przez moje ręce, ale dlatego, że poświęciłem na to czas, że wykonałem coś według najwyższego standardu, by ktoś mógł się cieszyć z pomocy, którą niesie taki talizman lub eliksir — przeszli obok jednej z gablotek, w której spoczywał talizman w formie prostego wisiorka, lecz Everett zajmujący się rzemiosłem mógł z łatwością dostrzec ołów oraz runy Algiz i Ingwaz. Mieli przed sobą runę kwitnącego życia, bez dwóch zdań. — Te na przykład schodzą jak na pniu. Ale nie ma się czemu dziwić, w tych czasach chodzi przede wszystkim o przeżycie — zagryzł wnętrze policzka w zamyśleniu. Trwał tak kilka chwil, po czym przeniósł spojrzenie ponownie na Sykesa. — Ale co ja gadam, przecież dla twórcy talizmanów to oczywiste. Nie obrazisz się, jeżeli skorzystam z okazji i spytam? Podobno każdy twórca talizmanów ma swoja ulubioną runę lub ich kombinacje. To prawda? Masz taką?
Do tej pory o runach rozmawiał wyłącznie ze Steffenem (bo i z jego grupy przyjaciół tylko Steffen był w temacie biegły i nie nudził się tymi wywodami). Nie mógł więc przepuścić okazji na usłyszenie zdania kogoś nowego.
— Ciężko pana nie zapamiętać, w szczególności po naszej ostatniej rozmowie — rzucił wesoło, chcąc przy okazji pokazać mężczyźnie, że wcale nie ma mu jej za złe. Niedługa była lista osób, które były w jego sklepie niemile widziane. Właściwie wszystkie zostały w pewnym sensie zablokowane dzięki nałożonym na sklep zabezpieczeniom. Chciał, by odwiedzający go klienci czuli się jak najbardziej komfortowo; większość z nich lubiła, gdy podchodził do nich w pełni profesjonalnie, tytułując na pan i pani, ale jeżeli Everett wolał podejście bardziej... bezpośrednie, dobrze wychowany Castor i tak dostosuje się do jego życzenia. — Od czegoś trzeba było zacząć. Ale wyniosłem stamtąd, jak sam widzisz, trochę więcej niż umiejętność posługiwania się miotłą w celach utrzymania czystości — zaśmiał się nawet cicho, szerokim gestem wskazując na asortyment sklepu. Widać było, że był dumny z miejsca, do którego dotarł. Powinien, w końcu niewiele było osób, którym udawało się stanąć na własne nogi i otworzyć coś swojego; na wojnie było ich jeszcze mniej, toteż sukces z otworzeniem sklepu smakował tym bardziej słodko. Zresztą, przede wszystkim, poza przechwałkami, chciał też dać do zrozumienia mężczyźnie, że znał się na tym, co robił, że wiedza przekazana przez Atticusa stanowiła tylko swego rodzaju bazę do jego dalszego rozwoju i — gdyby nadeszła taka konieczność — złożone zamówienie zostałoby dostarczone według wszelkich wskazówek i zasad ich wspólnego rzemiosła.
Ale wreszcie nadeszło pytanie o osobę właściciela sklepu. Dłoń Castora, ta, która szeroko objęła swym ruchem asortyment, wylądowała wreszcie na karku chłopaka, który potarła w nerwowym geście, a on sam nie przestawał się uśmiechać; może trochę głupkowato, ale przede wszystkim w delikatnym zawstydzeniu. Everett był osobą bardzo bezpośrednią i wiedział, że zaraz otrzyma szczerą opinię na swoje słowa. Chyba nie był pewien, czy był na to gotowy, ale...
— Do mnie. Właściwie zaczynamy drugi miesiąc działalności. Wcześniej była tu piekarnia, ale wiesz, jak z biznesami bywa, zwłaszcza teraz. Udało mi się kupić to miejsce po okazyjnej cenie i spełnić marzenie — powiedział już ciszej, chociaż nie trzeba było być szczególnie spostrzegawczym, by dojrzeć skrzącą się w jego spojrzeniu radość. Radość zupełnie chłopięcą, nieprzystającą do osoby poważnego biznesmena, zupełnie szczerą. — Ale czeka mnie jeszcze ciężka praca, żeby nie podzielić losu tej biednej piekarni. Wiesz, ile musiało minąć czasu, abym zupełnie wywietrzył stąd zapach drożdży? — nachylił się nad Everettem niemal konspiracyjnie, lecz zaraz powrócił do wcześniejszego dystansu. Ten słaby poniekąd żart pozwolił mu się nieco rozluźnić i przejść do następnej palącej kwestii. Asortyment.
— Przede wszystkim gotowe wyroby — rozpoczął już poważniej, gestem zapraszając Everetta do przejścia się między alejkami. — Zdobycie ingrediencji w ostatnich miesiącach jest nie dość, że pracochłonne, co drogie. Z czysto ekonomicznego punktu widzenia, gdybym miał bawić się w pośrednictwo, nie miałbym czasu, aby prowadzić ten sklep, choć i tak zastanawiam się nad zatrudnieniem kogoś do pomocy. Ponadto, żeby sklep miał jakieś zyski, musiałbym podnieść i tak już zbrodniczo drogie ceny ingrediencji. I szczerze mówiąc... — zatrzymał wzrok na twarzy Everetta, marszcząc nos w niezadowoleniu. Miał nadzieję, że mógł sobie pozwolić na szczerość, zresztą był odrobinę ciekawy reakcji Sykesa na swe następne słowa. — Nie czułbym się z tym dobrze. Sprzedając za to talizmany, czy to eliksiry, przyjmując zamówienia... Cena jest, jaka jest nie tylko dlatego, że coś przeszło przez moje ręce, ale dlatego, że poświęciłem na to czas, że wykonałem coś według najwyższego standardu, by ktoś mógł się cieszyć z pomocy, którą niesie taki talizman lub eliksir — przeszli obok jednej z gablotek, w której spoczywał talizman w formie prostego wisiorka, lecz Everett zajmujący się rzemiosłem mógł z łatwością dostrzec ołów oraz runy Algiz i Ingwaz. Mieli przed sobą runę kwitnącego życia, bez dwóch zdań. — Te na przykład schodzą jak na pniu. Ale nie ma się czemu dziwić, w tych czasach chodzi przede wszystkim o przeżycie — zagryzł wnętrze policzka w zamyśleniu. Trwał tak kilka chwil, po czym przeniósł spojrzenie ponownie na Sykesa. — Ale co ja gadam, przecież dla twórcy talizmanów to oczywiste. Nie obrazisz się, jeżeli skorzystam z okazji i spytam? Podobno każdy twórca talizmanów ma swoja ulubioną runę lub ich kombinacje. To prawda? Masz taką?
Do tej pory o runach rozmawiał wyłącznie ze Steffenem (bo i z jego grupy przyjaciół tylko Steffen był w temacie biegły i nie nudził się tymi wywodami). Nie mógł więc przepuścić okazji na usłyszenie zdania kogoś nowego.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
– No tak. Domyślam się, że niewiele osób przychodziło do sklepu tylko po to, by tak bezczelnie ponarzekać na jego właściciela – odparłem na uwagę okularnika, a kącik moich ust powoli powędrował do góry. Nie potrzebowałem wiele czasu, by zdać sobie sprawę z komizmu tamtej sytuacji, a dzięki temu znacznie poweseleć; po chwili prezentowałem już swe uzębienie w pełnej krasie, spoglądając to na mojego rozmówcę, to na towary schludnie rozstawione na półkach za kontuarem. No cóż, szczerze powiedziawszy, to cieszyłem się z takiego obrotu spraw. Znaliśmy się prawie wcale, młodzieniec sprawiał jednak wrażenie sympatycznego i na pewno nie życzyłbym mu, by został ofiarą Atticusa – w taki czy inny sposób. Nie musiałem być jasnowidzem, by wiedzieć, że Blythe myślał tylko i wyłącznie o sobie; krótkowzroczny, zapatrzony w czubek własnego nosa, nie rozumiał, że do prowadzenia biznesu potrzeba było czegoś więcej niż lokalu, towaru i kompletu ksiąg rachunkowych. Liczyli się przecież ludzie. I to, w jaki sposób traktowało się tych ludzi. Jakie budowało z nimi relacje. Czy się o nich dbało, czy pozwalało, by marnowali swój talent i otrzymywali za to psidwacze pieniądze.
Tak przynajmniej podejrzewałem. Lecz co ja tam przecież wiedziałem?
Istniała szansa, że po prostu bredziłem, całe szczęście, że sam do siebie. Z całą pewnością mogłem jednak powiedzieć, że dwie pieczenie upiekły się na jednym ogniu. Chłopak wyrwał się spod władania zadufanego w sobie jubilera i wyglądało na to, że nie miał powodów, by narzekać, a jednocześnie – jego były mentor stracił zaradnego, głodnego wiedzy pracownika. Niewątpliwie poprawiło mi to humor.
Wtedy nadal myślałem, że rozmawiam ze sprzedawcą. Że młody czarodziej wciąż pobiera nauki, stara nauczyć się fachu i rozwinąć wyniesione z Londynu podstawy. Kiedy więc usłyszałem, że Świerzop należy do niego, otworzyłem szerzej oczy, a uśmiech zastygł na ustach. Nie z powodu niezadowolenia czy niechęci, o nie, musiałem po prostu zrozumieć, że nie przesłyszałem się i naprawdę udało mu się osiągnąć coś, z czym wielu nie dawało sobie rady, zwłaszcza w tych czasach. Zdziwienie szybko ustąpiło miejsca uznaniu; gwizdnąłem przeciągle, z aprobatą, bez zastanowienia sięgając ku jego ramieniu, by poklepać je może odrobinę za mocno. To ile on miał w końcu lat? Nie dziewiętnaście? – Słodka Helgo. Od razu idziesz na całość, co? – Jeszcze raz rozejrzałem się po wnętrzu sklepiku, łącząc jego obraz z dopiero co pozyskaną informacją, kolejnym elementem powoli uporządkowywanej układanki. – No tak, niewątpliwie. Ludzie ledwo wiążą koniec z końcem, nie każdy znajdzie oszczędności, by zaopatrzyć się w nowe świecuszko, nawet jeśli mogłoby ono wspomóc w walce czy zapewnieniu bliskim bezpieczeństwa. A tym trudniej znaleźć takich pośród tych, którzy bywają w Dolinie Godryka. – Chyba. Z moich obserwacji wynikało, że bogatsi, lepiej sytuowani czarodzieje najchętniej bywali w stolicy, bo i tam, pod skrzydłami marionetkowej policji, czuli się najbezpieczniej. – Mam jednak nadzieję, że skoro już spełniłeś swoje marzenie, to że uda ci się je teraz ochronić przed tymi niezbyt sprzyjającymi warunkami... – zawiesiłem głos, wykonując przy tym bliżej niesprecyzowany gest dłonią. Wojna nie była przyjemnym tematem. I nie dało się o niej zapomnieć, nie tak naprawdę, dlatego wierzyłem, że chłopak tak czy inaczej miał zrozumieć, do czego piję. Skoro padła nawet piekarnia, jakie szanse na utrzymanie stałego napływu zleceń mieliśmy my? Z drugiej strony, czasem już naprawdę myślałem, że czas przerzucić się na dietę złożoną z kamieni szlachetnych i wyciągów, które nie były trujące, wszak potrafiły kosztować tyle co bochen chleba. Kilka lat temu byłoby to nie do pomyślenia.
Zgodnie z wolą rozmówcy ruszyłem z miejsca przy kontuarze i ruszyłem jego śladem na wycieczkę po wnętrzu sklepiku, z zainteresowaniem przyglądając się kolejnym gablotom, a raczej ich zawartości. Pokiwałem krótko głową, gdy odniósł się do zadanego przeze mnie pytania o sprzedaż ingrediencji alchemicznych. Teraz, kiedy wiedziałem już, że mam do czynienia z właścicielem, a także jedynym pracownikiem Świerzopu, doskonale rozumiałem, że byłoby to niezwykle trudne do wykonania. Nie tylko z uwagi na koszty, ale i pracochłonność takiego przedsięwzięcia. Pewnie również brak znajomości, które mogły przyjść z czasem. – A więc masz skrupuły! – zauważyłem z emfazą, nagle odrywając wzrok od skrywającego się za szybką amuletu, przenosząc go na twarz chłopaka. Próbowałem udawać zdziwionego, lecz nie do końca mi to wyszło; marny był ze mnie aktor. Rozbawienie było widoczne jak na dłoni. – To rzadkie w tych czasach. A może po prostu rzadkie? – zastanowiłem się na głos, drapiąc przy tym knykciami brodę. – Tak czy inaczej... całe szczęście, że zwiałeś od naszego wspólnego znajomego. On raczej nie przejmowałby się takimi drobiazgami – zauważyłem jeszcze, znów skupiając uwagę na wyłożonym przed nami wisiorku. Zmrużyłem ślepia, badając wzrokiem wyryte na jego powierzchni znaki. – To ile byś za niego wziął, hm? – wskazałem błyskotkę palcem; skoro schodziły jak na pniu, to musiał już mieć ustaloną jakąś cenę; mogła się ona wahać w zależności od użytych materiałów, oczywiście, najważniejsza jednak była moc, którą miał taki talizman zapewnić. – Ulubioną runę? – Zmarszczyłem brwi, przejechałem językiem po zębach; na Merlina, nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem. Naprawdę każdy miał swoje ulubione znaki? Kombinacje? Od czego to zależało? Od łatwości ich wykonania, od powiązanego znaczenia...? – Ale mnie zaskoczyłeś. Gdybym już miał wybrać... pewnie powiedziałbym, że Othala. – Bo reprezentowała wszystko to, co wyniosłem z domu rodzinnego, co wpojono mi za młodu i co sprawiało, że Sykesowie byli Sykesami. Poszanowanie tradycji. Umiłowanie dla ojczyzny, naszej małej ojczyzny, Lancashire. Z tego też powodu uwieczniłem ją na swej skórze. – I runa dumnej pawęży. To znaczy, kiedy mi wychodzi, oczywiście. – Skrzywiłem się na wspomnienie prezentu, który próbowałem wykonać dla panny Isabelli, a który nie udał mi ani za pierwszym, ani za drugim razem. Już dawno nie miałem aż takiego pecha. Lecz kto nie popełniał błędów? Zwłaszcza w przypadku tych bardziej skomplikowanych tworów? – Wygląda na to, że preferuję symbole ochronne, opiekuńcze... Tylko nie mów nikomu. Jeszcze sobie pomyślą, że nie jestem twardzielem. A co z tobą? Skoro już masz z nią takie doświadczenie, to może runa życia? – strzeliłem w ciemno, poprawiając pasek przewieszonego przez ramię plecaka. Skoro rozpoczął ten temat, to sam pewnie miał jakichś faworytów.
Tak przynajmniej podejrzewałem. Lecz co ja tam przecież wiedziałem?
Istniała szansa, że po prostu bredziłem, całe szczęście, że sam do siebie. Z całą pewnością mogłem jednak powiedzieć, że dwie pieczenie upiekły się na jednym ogniu. Chłopak wyrwał się spod władania zadufanego w sobie jubilera i wyglądało na to, że nie miał powodów, by narzekać, a jednocześnie – jego były mentor stracił zaradnego, głodnego wiedzy pracownika. Niewątpliwie poprawiło mi to humor.
Wtedy nadal myślałem, że rozmawiam ze sprzedawcą. Że młody czarodziej wciąż pobiera nauki, stara nauczyć się fachu i rozwinąć wyniesione z Londynu podstawy. Kiedy więc usłyszałem, że Świerzop należy do niego, otworzyłem szerzej oczy, a uśmiech zastygł na ustach. Nie z powodu niezadowolenia czy niechęci, o nie, musiałem po prostu zrozumieć, że nie przesłyszałem się i naprawdę udało mu się osiągnąć coś, z czym wielu nie dawało sobie rady, zwłaszcza w tych czasach. Zdziwienie szybko ustąpiło miejsca uznaniu; gwizdnąłem przeciągle, z aprobatą, bez zastanowienia sięgając ku jego ramieniu, by poklepać je może odrobinę za mocno. To ile on miał w końcu lat? Nie dziewiętnaście? – Słodka Helgo. Od razu idziesz na całość, co? – Jeszcze raz rozejrzałem się po wnętrzu sklepiku, łącząc jego obraz z dopiero co pozyskaną informacją, kolejnym elementem powoli uporządkowywanej układanki. – No tak, niewątpliwie. Ludzie ledwo wiążą koniec z końcem, nie każdy znajdzie oszczędności, by zaopatrzyć się w nowe świecuszko, nawet jeśli mogłoby ono wspomóc w walce czy zapewnieniu bliskim bezpieczeństwa. A tym trudniej znaleźć takich pośród tych, którzy bywają w Dolinie Godryka. – Chyba. Z moich obserwacji wynikało, że bogatsi, lepiej sytuowani czarodzieje najchętniej bywali w stolicy, bo i tam, pod skrzydłami marionetkowej policji, czuli się najbezpieczniej. – Mam jednak nadzieję, że skoro już spełniłeś swoje marzenie, to że uda ci się je teraz ochronić przed tymi niezbyt sprzyjającymi warunkami... – zawiesiłem głos, wykonując przy tym bliżej niesprecyzowany gest dłonią. Wojna nie była przyjemnym tematem. I nie dało się o niej zapomnieć, nie tak naprawdę, dlatego wierzyłem, że chłopak tak czy inaczej miał zrozumieć, do czego piję. Skoro padła nawet piekarnia, jakie szanse na utrzymanie stałego napływu zleceń mieliśmy my? Z drugiej strony, czasem już naprawdę myślałem, że czas przerzucić się na dietę złożoną z kamieni szlachetnych i wyciągów, które nie były trujące, wszak potrafiły kosztować tyle co bochen chleba. Kilka lat temu byłoby to nie do pomyślenia.
Zgodnie z wolą rozmówcy ruszyłem z miejsca przy kontuarze i ruszyłem jego śladem na wycieczkę po wnętrzu sklepiku, z zainteresowaniem przyglądając się kolejnym gablotom, a raczej ich zawartości. Pokiwałem krótko głową, gdy odniósł się do zadanego przeze mnie pytania o sprzedaż ingrediencji alchemicznych. Teraz, kiedy wiedziałem już, że mam do czynienia z właścicielem, a także jedynym pracownikiem Świerzopu, doskonale rozumiałem, że byłoby to niezwykle trudne do wykonania. Nie tylko z uwagi na koszty, ale i pracochłonność takiego przedsięwzięcia. Pewnie również brak znajomości, które mogły przyjść z czasem. – A więc masz skrupuły! – zauważyłem z emfazą, nagle odrywając wzrok od skrywającego się za szybką amuletu, przenosząc go na twarz chłopaka. Próbowałem udawać zdziwionego, lecz nie do końca mi to wyszło; marny był ze mnie aktor. Rozbawienie było widoczne jak na dłoni. – To rzadkie w tych czasach. A może po prostu rzadkie? – zastanowiłem się na głos, drapiąc przy tym knykciami brodę. – Tak czy inaczej... całe szczęście, że zwiałeś od naszego wspólnego znajomego. On raczej nie przejmowałby się takimi drobiazgami – zauważyłem jeszcze, znów skupiając uwagę na wyłożonym przed nami wisiorku. Zmrużyłem ślepia, badając wzrokiem wyryte na jego powierzchni znaki. – To ile byś za niego wziął, hm? – wskazałem błyskotkę palcem; skoro schodziły jak na pniu, to musiał już mieć ustaloną jakąś cenę; mogła się ona wahać w zależności od użytych materiałów, oczywiście, najważniejsza jednak była moc, którą miał taki talizman zapewnić. – Ulubioną runę? – Zmarszczyłem brwi, przejechałem językiem po zębach; na Merlina, nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem. Naprawdę każdy miał swoje ulubione znaki? Kombinacje? Od czego to zależało? Od łatwości ich wykonania, od powiązanego znaczenia...? – Ale mnie zaskoczyłeś. Gdybym już miał wybrać... pewnie powiedziałbym, że Othala. – Bo reprezentowała wszystko to, co wyniosłem z domu rodzinnego, co wpojono mi za młodu i co sprawiało, że Sykesowie byli Sykesami. Poszanowanie tradycji. Umiłowanie dla ojczyzny, naszej małej ojczyzny, Lancashire. Z tego też powodu uwieczniłem ją na swej skórze. – I runa dumnej pawęży. To znaczy, kiedy mi wychodzi, oczywiście. – Skrzywiłem się na wspomnienie prezentu, który próbowałem wykonać dla panny Isabelli, a który nie udał mi ani za pierwszym, ani za drugim razem. Już dawno nie miałem aż takiego pecha. Lecz kto nie popełniał błędów? Zwłaszcza w przypadku tych bardziej skomplikowanych tworów? – Wygląda na to, że preferuję symbole ochronne, opiekuńcze... Tylko nie mów nikomu. Jeszcze sobie pomyślą, że nie jestem twardzielem. A co z tobą? Skoro już masz z nią takie doświadczenie, to może runa życia? – strzeliłem w ciemno, poprawiając pasek przewieszonego przez ramię plecaka. Skoro rozpoczął ten temat, to sam pewnie miał jakichś faworytów.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pomimo tego, że w istocie cieszył się, że wyrwał się z Londynu, przez długi czas nie mógł jednoznacznie określić tego, co czuje do swojego byłego już mentora. Oczywiste było, że powinien czuć chyba jakiś rodzaj żalu, może nawet tęsknoty — nie był w końcu człowiekiem, któremu łatwo przychodziło zamykanie za sobą drzwi. Przede wszystkim czuł jednak ulgę. Może nie z tego rozstania, ale dlatego, że udało mu się wreszcie wydostać z ciężkiego, przesiąkniętego zgnilizną powietrza stolicy, znów złączył się z rodziną i miejscem, w którym — jak mu się wtedy wydawało — zapuścił korzenie już na zawsze. Wojna nakazała mu podróżować coraz więcej, coraz odważniej wyglądał na granice wyznaczane przez horyzont, ale w samym sercu wojny dobrze było mieć miejsce, do którego można było wrócić. Dla wielu ludzi był to dom, niektórzy miejsce wymienili na ludzi, których zaprosili do swego serca. Dla Castora Sprouta był to jego sklep.
— Może nie ponarzekać na właściciela, ale zdarzało się, że narzekali na cenę — uśmiechnął się szeroko, pocierając dłonią po swym ogolonym na gładko policzku. Nadal nie przychodziło mu naturalnie narzekanie, przynajmniej nie na oczywiście złych ludzi, tuzy pokroju Cronosa Malfoya mógł obrzucać mięsem z taką łatwością, jakby urodził się z przekleństwem pod jego adresem na ustach. Bywał za to krytyczny względem szeregu decyzji swego byłego pracodawcy, obiecując sobie, że zrobi wszystko, co w swej mocy, aby nigdy nie pójść w jego ślady.
Wydawało się, że chyba szło mu to całkiem nieźle. Nie spodziewał się jednak, że to przekonanie przyjdzie do niego tak pewnie i mocno, jak odbiło się na twarzy biednego pana Sykesa. Początkowo przyglądający się mu blondyn rozejrzał się dyskretnie po okolicy, przypominając sobie, że najbliższe krzesło znajdowało się za kontuarem i gdyby była taka potrzeba, musiałby zrobić trzy duże kroki, przechylić się przez niego, sięgnąć po mebel i szarpnąć go do góry. Potem kolejne trzy duże kroki, może udałoby się mu usadzić Everetta na miejscu, zaproponować coś do picia i porozmawiać z nim o czymś dla odmiany przyjemnym, żeby powrócił do względnego zdrowia. Nim zdążył się ruszyć, mimika Everetta przeszła z zaskoczenia do wrażenia, które według Castora było jeszcze mniej zrozumiałe — podziw? Blondyn zwykł sobie wyjątkowo mocno umniejszać i nie rozpatrywać własnych sukcesów, w szczególności przy osobach od siebie starszych. Dlatego też w pierwszej chwili sam otworzył szerzej oczy, aby później uciec nimi gdzieś na bok.
Uniesiona ręka znalazła drogę z policzka do karku, który potarła w próbie poradzenia sobie z nagłym zmieszaniem.
— Znaczy... — próbował znaleźć jakiekolwiek, przynajmniej połowicznie mądre zdanie, lecz jak na złość, żadne słowa, które przychodziły mu do głowy, nie układały się w coś względnie inteligentnego. Zamiast tego uśmiechnął się, wyraźnie przepraszająco. Delikatnie zgarbił plecy, po czym wzruszył ramionami, rozkładając ręce na boki. — Wojna nie jest najlepszym czasem na rozkręcanie biznesu, ale jest najlepszym momentem do podejmowania ryzyka. Za coś trzeba żyć, a rodzina już miała dość tego, że całe dnie przesiaduję w szopie — spojrzał na Everetta z dołu, pomimo tego, że wyprostowany był od niego odrobinę wyższy. Po ustach wciąż błąkał mu się nieco onieśmielony uśmiech, z którym nie potrafił wiele zrobić. Dopiero kiedy przyszło do rozmowy o klienteli, odetchnął krótko, prostując się już momentalnie. O ludziach mieszkających w Dolinie Godryka i okolicy miał tylko dobre rzeczy do powiedzenia. — Nie wszystkich stać, ale znajdujemy się w sytuacji, w której pieniądz traci coraz mocniej na wartości — nie wiedział, na ile zaznajomiony z prawidłami ekonomicznymi jest jego rozmówca, ale postanowił zaryzykować. — Korzystam, póki mogę kupować surowce za pieniądze, ale nawet nie wiesz, o ile łatwiej jest zdobyć coś cennego na przykład za pół tuzina jajek, czy jakąś przysługę — już pewien polski czarodziej noszący miano Copernicusa ogłosił teorię o dobrym i złym pieniądzu. Tradycyjne pieniądze były tym dobrym rodzajem, a na przykład produkty spożywcze umożliwiające barter trafiały do kategorii złej. Ostatecznie pieniądz zły wypierał ten dobry, który to był akumulowany przez bogatych. Czy to nie idealny opis sytuacji ekonomicznej w Wielkiej Brytanii?
Uśmiechnął się — szerzej, jednocześnie wypuszczając trochę głośniej powietrze nosem — słysząc słowa o skrupułach.
— Nie jest wcale takie rzadkie, jeżeli człowiek otacza się odpowiednimi ludźmi — bo właściwie tak uważał. Spacerując ulicami Doliny Godryka prawie nie czuł tego, że już za granicami tej spokojnej mieściny czyhało niebezpieczeństwo. Za kilka tygodni dowie się, że zło wcale nie spało, że zahaczało także o granice, na przykład okolice traktu kolejowego. Teraz jednak zawieszony we wczesnokwietniowej idylli przyrównywał swą rodzinną miejscowość do twierdzy nie do zdobycia. — Także nie mogę chyba powiedzieć nic innego niż to, że zapraszamy w nasze skromne progi częściej — skłonił lekko głowę, nie przestając się uśmiechać. Coś w sposobie bycia Sykesa podtrzymywało dobry humor Castora. A to chyba pierwszy taki przypadek spoza jego bliskiego kręgu od... Bardzo dawna.
— Za niego? — zawiesił głos na kilka chwil, po czym sam przeniósł wzrok na talizman. — To zależy dla kogo — odparł z rozbrajającą szczerością, odnosząc się przy tym do swych wcześniejszych słów. Inaczej skasowałby biedną staruszkę, a inaczej człowieka, który pomimo wojny jest w stanie się cudownie utrzymać.
Na kolejne pytanie pokiwał tylko nagląco głową. W szarobłękitnych oczach zaiskrzyła ciekawość i przez moment bardziej niż dorosłego człowieka i właściciela sklepu przypominał chłopca, który właśnie stawia pierwsze kroki w swym nowym hobby.
— Othala? — powtórzył za nim delikatnie zamyślony. — Runa domowa, opiekuńcza, rodzinna — dodał po chwili, dumny z siebie prawie tak bardzo, jakby właśnie odkrył jedną z tajemnic wszechświata. — Dobrze łączy się z runami ochronnymi, nie jest to szczególnie zaskakujący wybór. Próbowałeś kiedyś stworzyć runę oddanego stróża wspieraną właśnie Othalą? Myślę, że sprawdziłaby się w tej roli idealnie... — różnica w jego postawie w chwili, gdy rozmawiali o sklepie i teraz była kolosalna. Castor wyraźnie rozluźnił swą posturę, przechylił się nawet nieco do przodu, pragnąc lepiej słyszeć Everetta i może też wyraźniej go widzieć. Poprawił opadające z nosa okulary, po czym rozejrzał się po sklepie raz jeszcze, próbując przypomnieć sobie, czy nie miał na stanie jednego z podobnych talizmanów. Niestety — ostatni sprzedał młodej wdowie po jednym z bojówkarzy. Panicznie bała się, że źli ludzie wrócą po nią i jej córeczkę.
— Runy życia to się narobiłem i narobiłem — z jego tonu widać było jednak, że nie jest z tego faktu szczególnie zadowolony. Wymowne przewrócenie oczami rozwiało wszelkie wątpliwości. — Trochę zdążyła mi się znudzić. Ale na przykład runę natchnionego twórcy udało mi się zrobić tylko raz — szepnął, sięgając do swego wisiorka. Everett z łatwością mógł rozpoznać celestyn i korund, serca talizmanu wspomagającego tworzenie amuletów. — I wzmacniałem ją moją ulubioną, Pertho. Aczkolwiek do runy kwitnącego życia, moim zdaniem, najlepiej pasuje Uruz, bezpośrednio łączy się ze zdrowiem.
— Może nie ponarzekać na właściciela, ale zdarzało się, że narzekali na cenę — uśmiechnął się szeroko, pocierając dłonią po swym ogolonym na gładko policzku. Nadal nie przychodziło mu naturalnie narzekanie, przynajmniej nie na oczywiście złych ludzi, tuzy pokroju Cronosa Malfoya mógł obrzucać mięsem z taką łatwością, jakby urodził się z przekleństwem pod jego adresem na ustach. Bywał za to krytyczny względem szeregu decyzji swego byłego pracodawcy, obiecując sobie, że zrobi wszystko, co w swej mocy, aby nigdy nie pójść w jego ślady.
Wydawało się, że chyba szło mu to całkiem nieźle. Nie spodziewał się jednak, że to przekonanie przyjdzie do niego tak pewnie i mocno, jak odbiło się na twarzy biednego pana Sykesa. Początkowo przyglądający się mu blondyn rozejrzał się dyskretnie po okolicy, przypominając sobie, że najbliższe krzesło znajdowało się za kontuarem i gdyby była taka potrzeba, musiałby zrobić trzy duże kroki, przechylić się przez niego, sięgnąć po mebel i szarpnąć go do góry. Potem kolejne trzy duże kroki, może udałoby się mu usadzić Everetta na miejscu, zaproponować coś do picia i porozmawiać z nim o czymś dla odmiany przyjemnym, żeby powrócił do względnego zdrowia. Nim zdążył się ruszyć, mimika Everetta przeszła z zaskoczenia do wrażenia, które według Castora było jeszcze mniej zrozumiałe — podziw? Blondyn zwykł sobie wyjątkowo mocno umniejszać i nie rozpatrywać własnych sukcesów, w szczególności przy osobach od siebie starszych. Dlatego też w pierwszej chwili sam otworzył szerzej oczy, aby później uciec nimi gdzieś na bok.
Uniesiona ręka znalazła drogę z policzka do karku, który potarła w próbie poradzenia sobie z nagłym zmieszaniem.
— Znaczy... — próbował znaleźć jakiekolwiek, przynajmniej połowicznie mądre zdanie, lecz jak na złość, żadne słowa, które przychodziły mu do głowy, nie układały się w coś względnie inteligentnego. Zamiast tego uśmiechnął się, wyraźnie przepraszająco. Delikatnie zgarbił plecy, po czym wzruszył ramionami, rozkładając ręce na boki. — Wojna nie jest najlepszym czasem na rozkręcanie biznesu, ale jest najlepszym momentem do podejmowania ryzyka. Za coś trzeba żyć, a rodzina już miała dość tego, że całe dnie przesiaduję w szopie — spojrzał na Everetta z dołu, pomimo tego, że wyprostowany był od niego odrobinę wyższy. Po ustach wciąż błąkał mu się nieco onieśmielony uśmiech, z którym nie potrafił wiele zrobić. Dopiero kiedy przyszło do rozmowy o klienteli, odetchnął krótko, prostując się już momentalnie. O ludziach mieszkających w Dolinie Godryka i okolicy miał tylko dobre rzeczy do powiedzenia. — Nie wszystkich stać, ale znajdujemy się w sytuacji, w której pieniądz traci coraz mocniej na wartości — nie wiedział, na ile zaznajomiony z prawidłami ekonomicznymi jest jego rozmówca, ale postanowił zaryzykować. — Korzystam, póki mogę kupować surowce za pieniądze, ale nawet nie wiesz, o ile łatwiej jest zdobyć coś cennego na przykład za pół tuzina jajek, czy jakąś przysługę — już pewien polski czarodziej noszący miano Copernicusa ogłosił teorię o dobrym i złym pieniądzu. Tradycyjne pieniądze były tym dobrym rodzajem, a na przykład produkty spożywcze umożliwiające barter trafiały do kategorii złej. Ostatecznie pieniądz zły wypierał ten dobry, który to był akumulowany przez bogatych. Czy to nie idealny opis sytuacji ekonomicznej w Wielkiej Brytanii?
Uśmiechnął się — szerzej, jednocześnie wypuszczając trochę głośniej powietrze nosem — słysząc słowa o skrupułach.
— Nie jest wcale takie rzadkie, jeżeli człowiek otacza się odpowiednimi ludźmi — bo właściwie tak uważał. Spacerując ulicami Doliny Godryka prawie nie czuł tego, że już za granicami tej spokojnej mieściny czyhało niebezpieczeństwo. Za kilka tygodni dowie się, że zło wcale nie spało, że zahaczało także o granice, na przykład okolice traktu kolejowego. Teraz jednak zawieszony we wczesnokwietniowej idylli przyrównywał swą rodzinną miejscowość do twierdzy nie do zdobycia. — Także nie mogę chyba powiedzieć nic innego niż to, że zapraszamy w nasze skromne progi częściej — skłonił lekko głowę, nie przestając się uśmiechać. Coś w sposobie bycia Sykesa podtrzymywało dobry humor Castora. A to chyba pierwszy taki przypadek spoza jego bliskiego kręgu od... Bardzo dawna.
— Za niego? — zawiesił głos na kilka chwil, po czym sam przeniósł wzrok na talizman. — To zależy dla kogo — odparł z rozbrajającą szczerością, odnosząc się przy tym do swych wcześniejszych słów. Inaczej skasowałby biedną staruszkę, a inaczej człowieka, który pomimo wojny jest w stanie się cudownie utrzymać.
Na kolejne pytanie pokiwał tylko nagląco głową. W szarobłękitnych oczach zaiskrzyła ciekawość i przez moment bardziej niż dorosłego człowieka i właściciela sklepu przypominał chłopca, który właśnie stawia pierwsze kroki w swym nowym hobby.
— Othala? — powtórzył za nim delikatnie zamyślony. — Runa domowa, opiekuńcza, rodzinna — dodał po chwili, dumny z siebie prawie tak bardzo, jakby właśnie odkrył jedną z tajemnic wszechświata. — Dobrze łączy się z runami ochronnymi, nie jest to szczególnie zaskakujący wybór. Próbowałeś kiedyś stworzyć runę oddanego stróża wspieraną właśnie Othalą? Myślę, że sprawdziłaby się w tej roli idealnie... — różnica w jego postawie w chwili, gdy rozmawiali o sklepie i teraz była kolosalna. Castor wyraźnie rozluźnił swą posturę, przechylił się nawet nieco do przodu, pragnąc lepiej słyszeć Everetta i może też wyraźniej go widzieć. Poprawił opadające z nosa okulary, po czym rozejrzał się po sklepie raz jeszcze, próbując przypomnieć sobie, czy nie miał na stanie jednego z podobnych talizmanów. Niestety — ostatni sprzedał młodej wdowie po jednym z bojówkarzy. Panicznie bała się, że źli ludzie wrócą po nią i jej córeczkę.
— Runy życia to się narobiłem i narobiłem — z jego tonu widać było jednak, że nie jest z tego faktu szczególnie zadowolony. Wymowne przewrócenie oczami rozwiało wszelkie wątpliwości. — Trochę zdążyła mi się znudzić. Ale na przykład runę natchnionego twórcy udało mi się zrobić tylko raz — szepnął, sięgając do swego wisiorka. Everett z łatwością mógł rozpoznać celestyn i korund, serca talizmanu wspomagającego tworzenie amuletów. — I wzmacniałem ją moją ulubioną, Pertho. Aczkolwiek do runy kwitnącego życia, moim zdaniem, najlepiej pasuje Uruz, bezpośrednio łączy się ze zdrowiem.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
"Bursztynowy Świerzop"
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka