Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
"Bursztynowy Świerzop"
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
Cave Inimicum (cały budynek i wszystkie pomieszczenia, donosi Castorowi i Steffenowi), Czaroszpieg (w formie obrazu Nicholasa Flamela, który ma oko na cały sklep, donosi mieszkańcom Wrzosowej Przystani), Lepkie Ręce (na drzwiach dzielących przejście publiczne od prywatnego), Zawierucha (dwie pracownie, gabinet i zaplecze), Contramortem (główna część sklepu) [bylobrzydkobedzieladnie]
Sklep alchemiczny "Bursztynowy Świerzop"
Sklep alchemiczny mieści się we wschodniej części Doliny Godryka, około dziesięciu minut marszem od Placu Głównego. "Bursztynowy Świerzop" jest miejscem szczególnym, bowiem właśnie tam przyjmowane i realizowane są zamówienia na wszelkiego rodzaju talizmany. W asortymencie sklepu zgodnie z nazwą łączącą w sobie elementy tworzenia talizmanów i warzenia mikstur znajduje się również szereg eliksirów — przede wszystkim codziennego użytku i leczniczych, jednakże właściciel nie odmawia podejmowania się warzenia na zlecenie. Na wejściu klientów wita kilka półek, które tworzą specjalnie przygotowane regały. Talizmany znajdują się zamknięte bezpiecznie w szklanych gablotkach, eliksiry wystawione są na widok na drewnianych wystawkach. Właściciel najczęściej wyczekuje klientów za kontuarem z ciemnego drewna, na którym ustawiona jest staromodna, magiczna kasa. Co do zasady klienci nie mają wstępu na zaplecze, lecz w specjalnie odgrodzonej części znajdują się trzy mniejsze pokoje — dwie pracownie oraz niewielki gabinet.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:42, w całości zmieniany 1 raz
– Ach, rozumiem – odpowiedziałem, gdy mój rozmówca wspomniał coś o przesiadywaniu w szopie przez całe dnie. Wojna wprowadzała zamęt, odbierała środki do życia, utrudniała znalezienie zajęcia, które mogłoby pozwolić na utrzymanie się na powierzchni. Nic więc dziwnego, że również młody Sprout został zmuszony do podjęcia ryzyka, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt zerwania umowy, która wcześniej wiązała go z londyńskim zakładem jubilerskim. Praca dla Blythe'a mogłaby zapewnić stabilność zatrudnienia, a także stały napływ monet, zgoda, tylko czy pozwoliłaby na zmrużenie oka w nocy? Nie wątpiłem, nawet przez chwilę, że Atticus podzielał poglądy wyrażane na łamach tego szmatławego Walczącego Maga, że podobała mu się przeprowadzona w stolicy czystka i będące pokłosiem zmian u władzy publiczne egzekucje; raczej nigdy nie krył się ze swoją arogancją i bezpodstawnym przekonaniem o byciu lepszym. A ja nijak nie potrafiłem tego wszystkiego zrozumieć. Okropieństw, do których posuwały się obie strony konfliktu. Sytuacji, w której inna osoba, drugi człowiek, stawał się niczym więcej jak tylko celem.
Podejrzewałem, że gdyby Castor wciąż kształcił się pod kierunkiem Blythe'a, musiałby pogodzić się z mniej lub bardziej nachalnym propagowaniem pewnych przekonań, pewnych tez, a tak – będąc panem własnego losu, sterem, okrętem i żaglem – myślał sam za siebie, wolny od wpływów dawnego pracodawcy czy przewijającej się przez elegancki sklep klienteli. I jakiekolwiek posiadał zdanie na temat toczącego się na naszych oczach konfliktu, było ono jego własne. Tak przynajmniej zakładałem. Bo przecież sprawiał wrażenie inteligentnego, rozgarniętego chłopaka, do tego o niemałym talencie, skoro w tak młodym wieku rozkręcał swój własny biznes oraz posiadał wiedzę na temat run i alchemii, która pozwalała mu wychodzić na przeciw potrzebom czarodziejów odwiedzających Świerzop.
– W takim razie najważniejsze, że skok na głęboką wodę nie wyszedł ci na złe. Do odważnych świat należy. – Złożyłem usta w pokrzepiającym uśmiechu, wszak młodzian zdawał się być zakłopotany lub zestresowany tym tematem, a nie miał ku temu powodów. Dopiął swego, nie? To wymagało zdyscyplinowania i bycia konsekwentnym w swych działaniach. Zaraz jednak nasza rozmowa zeszła na inne tory, pochyliliśmy się nad kwestią kryzysu ekonomicznego, który odbijał swe piętno na większości mieszkańców Wysp, a tym samym utrudniał zdobywanie... w sumie to wszystkiego. Musiałem pokiwać z uznaniem głową, gdy Sprout wspomniał o zupełnie innej walucie niż knuty, sykle i galeony. – Sprytnie, młody. Ale fakt faktem, handel wymienny będzie istnieć zawsze, więc jeśli tylko masz pod dostatkiem jajek... Hm, może powinienem zacząć pozbywać się chowanych na czarną godzinę flaszek z alkoholem – odparłem z żartobliwym błyskiem w oku. Na pewno znalazłbym kogoś, kto oddałby mi całą szkatułkę kamieni szlachetnych, gdybym obiecał mu w zamian butelkę Zielonej Wróżki. Do tej pory nie decydowałem się na takie posunięcia, bo i swe wyroby oferowałem, cóż, każdemu, kto był w stanie zapłacić, zwykle więc udawało mi się wiązać koniec z końcem bez wyprzedawania swego dobytku. Któż jednak wiedział, co przyniosą kolejne miesiące? Wciąż pojawiałem się w Londynie, by dostarczać talizmany wystraszonym urzędniczkom czy oderwanym od problemów prostych ludzi, zadufanym w sobie nowobogackim. Na podstawie zamawianych run byłem w stanie określić ich intencje, przynajmniej mniej więcej, co pozwalało mi uniknąć wikłania się w interesy, których ewidentnie wolałbym uniknąć. Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby ceny żywności poszybowały w górę – zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt długą, mroźną zimę, która musiała zakłócić procesy wegetacyjne roślin – a przez to sprawiły, że mój dotychczasowy sposób działania okaże się niewystarczający, by uchronić Jarvisa przed tym wszystkim, co działo się dookoła. Niby wciąż daleko od Gawry, a jednocześnie – za blisko.
– Mówisz? Może faktycznie powinienem wpadać częściej, odwiedzać starych znajomych. – W tym wypadku miałem na myśli nie tylko Castora, z którym w teorii poznałem się już jakiś czas temu, ale i Rhennarda. Nie pamiętałem, kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, a przecież za czasów szkoły byliśmy niemalże nierozłączni. – Oby jeszcze kiedyś, prędzej niż później, Dolina odżyła. Lubiłem zachodzić do Rozbrykanego Hipogryfa. – Teraz jednak był zamknięty, do odwołania. Gdzie podziali się właściciele pubu? Wyjechali do dalekiej rodziny? Zniknęli bez śladu...?
Wtedy też dotarliśmy do gabloty z amuletem, o którego cenę postanowiłem zapytać. Znów pokiwałem krótko głową, gdy usłyszałem, że zależała ona od klienta; podejście godne podziwu. Oby tylko nikt nigdy nie postanowił tego wykorzystać przeciwko niemu. Mało to było kłamców na tym świecie? Zaraz jednak zabił mi ćwieka, gdy zapytał o ulubioną runę; dałbym słowo, że oczy rozjaśniły mu się wtedy niebywałym blaskiem. I o ile jednocześnie był właścicielem tego sklepu, odpowiedzialnym czarodziejem, na którego barkach spoczywał niemały ciężar, o tyle w tej chwili widziałem w nim tylko i wyłącznie młodego chłopaka o palącej fascynacji tematem. Jak często miał okazję rozmawiać z innymi wytwórcami talizmanów? – A wiesz, że próbowałem. Zgadzam się, że to dobre, może nawet najlepsze, połączenie. Nie tak dawno chciałem stworzyć runę dumnej pawęży, w tym wypadku również zdecydowałem się zestawić ją z Othalą, nie wiem jednak, jakie przyniosłoby to rezultaty, bo nie udało mi się. Ani za pierwszym, ani za drugim razem. – Pozwoliłem sobie na krzywy uśmiech; nie byłem w stanie wspominać tej porażki z lekkim sercem, z drugiej strony – coś w postawie Sprouta sprawiało, że nie miałem problemu z tym, by się do niej przyznać. Znał ten fach. Wiedział, że wtłaczanie magii w taki czy inny przedmiot nie było dziecinnie proste. Poprawiłem szelkę zsuwającego się po materiale płaszcza plecaka, bezwiednie rozglądając się dookoła, szukając wzrokiem kolejnych amuletów, które mogłyby dać mi do myślenia. Zaraz jednak powróciłem spojrzeniem na twarz rozmówcy, skupioną i zaintrygowaną. – O proszę! Może i tylko raz, ale ten najważniejszy – podsunąłem w reakcji na wspomnienie runy natchnionego twórcy, przelotnie ujmując wisiorek między palce, nachylając się przy tym bliżej, by móc obejrzeć go z bliska. Sam nie zdecydowałem się na podobny krok, lecz może to nie był taki zły pomysł? Może gdybym posiadał takie cacko, to udałoby mi się stworzyć prezenty dla panny Isabelli? – Dlaczego akurat Perthro, hm? – dopytałem, gdy określił swój ulubiony znak Futharku, unosząc przy tym brew do góry. – Coś ukrywasz? – Oczywiście żartowałem. Próbowałem po prostu zachęcić go do mówienia, do uzasadnienia tego wyboru chociaż kilkoma słowami, by nie dopowiadać sobie zbyt wiele na podstawie przypisanych do Perthro znaczeń.
Podejrzewałem, że gdyby Castor wciąż kształcił się pod kierunkiem Blythe'a, musiałby pogodzić się z mniej lub bardziej nachalnym propagowaniem pewnych przekonań, pewnych tez, a tak – będąc panem własnego losu, sterem, okrętem i żaglem – myślał sam za siebie, wolny od wpływów dawnego pracodawcy czy przewijającej się przez elegancki sklep klienteli. I jakiekolwiek posiadał zdanie na temat toczącego się na naszych oczach konfliktu, było ono jego własne. Tak przynajmniej zakładałem. Bo przecież sprawiał wrażenie inteligentnego, rozgarniętego chłopaka, do tego o niemałym talencie, skoro w tak młodym wieku rozkręcał swój własny biznes oraz posiadał wiedzę na temat run i alchemii, która pozwalała mu wychodzić na przeciw potrzebom czarodziejów odwiedzających Świerzop.
– W takim razie najważniejsze, że skok na głęboką wodę nie wyszedł ci na złe. Do odważnych świat należy. – Złożyłem usta w pokrzepiającym uśmiechu, wszak młodzian zdawał się być zakłopotany lub zestresowany tym tematem, a nie miał ku temu powodów. Dopiął swego, nie? To wymagało zdyscyplinowania i bycia konsekwentnym w swych działaniach. Zaraz jednak nasza rozmowa zeszła na inne tory, pochyliliśmy się nad kwestią kryzysu ekonomicznego, który odbijał swe piętno na większości mieszkańców Wysp, a tym samym utrudniał zdobywanie... w sumie to wszystkiego. Musiałem pokiwać z uznaniem głową, gdy Sprout wspomniał o zupełnie innej walucie niż knuty, sykle i galeony. – Sprytnie, młody. Ale fakt faktem, handel wymienny będzie istnieć zawsze, więc jeśli tylko masz pod dostatkiem jajek... Hm, może powinienem zacząć pozbywać się chowanych na czarną godzinę flaszek z alkoholem – odparłem z żartobliwym błyskiem w oku. Na pewno znalazłbym kogoś, kto oddałby mi całą szkatułkę kamieni szlachetnych, gdybym obiecał mu w zamian butelkę Zielonej Wróżki. Do tej pory nie decydowałem się na takie posunięcia, bo i swe wyroby oferowałem, cóż, każdemu, kto był w stanie zapłacić, zwykle więc udawało mi się wiązać koniec z końcem bez wyprzedawania swego dobytku. Któż jednak wiedział, co przyniosą kolejne miesiące? Wciąż pojawiałem się w Londynie, by dostarczać talizmany wystraszonym urzędniczkom czy oderwanym od problemów prostych ludzi, zadufanym w sobie nowobogackim. Na podstawie zamawianych run byłem w stanie określić ich intencje, przynajmniej mniej więcej, co pozwalało mi uniknąć wikłania się w interesy, których ewidentnie wolałbym uniknąć. Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby ceny żywności poszybowały w górę – zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt długą, mroźną zimę, która musiała zakłócić procesy wegetacyjne roślin – a przez to sprawiły, że mój dotychczasowy sposób działania okaże się niewystarczający, by uchronić Jarvisa przed tym wszystkim, co działo się dookoła. Niby wciąż daleko od Gawry, a jednocześnie – za blisko.
– Mówisz? Może faktycznie powinienem wpadać częściej, odwiedzać starych znajomych. – W tym wypadku miałem na myśli nie tylko Castora, z którym w teorii poznałem się już jakiś czas temu, ale i Rhennarda. Nie pamiętałem, kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, a przecież za czasów szkoły byliśmy niemalże nierozłączni. – Oby jeszcze kiedyś, prędzej niż później, Dolina odżyła. Lubiłem zachodzić do Rozbrykanego Hipogryfa. – Teraz jednak był zamknięty, do odwołania. Gdzie podziali się właściciele pubu? Wyjechali do dalekiej rodziny? Zniknęli bez śladu...?
Wtedy też dotarliśmy do gabloty z amuletem, o którego cenę postanowiłem zapytać. Znów pokiwałem krótko głową, gdy usłyszałem, że zależała ona od klienta; podejście godne podziwu. Oby tylko nikt nigdy nie postanowił tego wykorzystać przeciwko niemu. Mało to było kłamców na tym świecie? Zaraz jednak zabił mi ćwieka, gdy zapytał o ulubioną runę; dałbym słowo, że oczy rozjaśniły mu się wtedy niebywałym blaskiem. I o ile jednocześnie był właścicielem tego sklepu, odpowiedzialnym czarodziejem, na którego barkach spoczywał niemały ciężar, o tyle w tej chwili widziałem w nim tylko i wyłącznie młodego chłopaka o palącej fascynacji tematem. Jak często miał okazję rozmawiać z innymi wytwórcami talizmanów? – A wiesz, że próbowałem. Zgadzam się, że to dobre, może nawet najlepsze, połączenie. Nie tak dawno chciałem stworzyć runę dumnej pawęży, w tym wypadku również zdecydowałem się zestawić ją z Othalą, nie wiem jednak, jakie przyniosłoby to rezultaty, bo nie udało mi się. Ani za pierwszym, ani za drugim razem. – Pozwoliłem sobie na krzywy uśmiech; nie byłem w stanie wspominać tej porażki z lekkim sercem, z drugiej strony – coś w postawie Sprouta sprawiało, że nie miałem problemu z tym, by się do niej przyznać. Znał ten fach. Wiedział, że wtłaczanie magii w taki czy inny przedmiot nie było dziecinnie proste. Poprawiłem szelkę zsuwającego się po materiale płaszcza plecaka, bezwiednie rozglądając się dookoła, szukając wzrokiem kolejnych amuletów, które mogłyby dać mi do myślenia. Zaraz jednak powróciłem spojrzeniem na twarz rozmówcy, skupioną i zaintrygowaną. – O proszę! Może i tylko raz, ale ten najważniejszy – podsunąłem w reakcji na wspomnienie runy natchnionego twórcy, przelotnie ujmując wisiorek między palce, nachylając się przy tym bliżej, by móc obejrzeć go z bliska. Sam nie zdecydowałem się na podobny krok, lecz może to nie był taki zły pomysł? Może gdybym posiadał takie cacko, to udałoby mi się stworzyć prezenty dla panny Isabelli? – Dlaczego akurat Perthro, hm? – dopytałem, gdy określił swój ulubiony znak Futharku, unosząc przy tym brew do góry. – Coś ukrywasz? – Oczywiście żartowałem. Próbowałem po prostu zachęcić go do mówienia, do uzasadnienia tego wyboru chociaż kilkoma słowami, by nie dopowiadać sobie zbyt wiele na podstawie przypisanych do Perthro znaczeń.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Dwa proste słowa wystarczyły, aby część napięcia uciekła z ramy sylwetki, pozwalając wysokiemu, choć dalej jeszcze młodo prezentującemu się mężczyźnie na głęboki wydech i delikatne, ledwie zauważalne przygarbienie. Everett mógł dostrzec okiem znawcy tematu, że Castor musiał całkiem sporo czasu spędzić w podobnej pozycji — przygarbiony nad roboczym stołem w szopie, czy gdziekolwiek wcześniej pracował z surowcami. Ta wymuszona pozycja odbiła się nieco na jego posturze, którą teraz starał się usilnie korygować, między innymi za sprawą nowego stanowiska pracy, w którym to blat wreszcie znajdował się na odpowiedniej wysokości, nie tylko tej, która odpowiadała najpierw jego ojcu (gdy jeszcze mieszkał z rodzicami), a potem komuś niedopowiedzianemu (podejrzewał, że kupując dom z szopą, Michael nie brał wielkiego udziału w meblowaniu szczególnie tej ostatniej, musiała więc być przystosowana do wcześniejszego właściciela).
— Odwaga odwagą, samo kupienie sklepu to jeszcze nic, gorzej z jego utrzymaniem — uśmiechnął się wreszcie szerzej, nie mogąc już powstrzymać krótkiego, ale szczerego chichotu, który próbował się wydostać spomiędzy jego warg. Co prawda podstaw prowadzenia działalności nauczył się przede wszystkim od Atticusa, stając za kasą i próbując namawiać klientów do wyboru bardziej kosztownych eksponatów, które miał do zaoferowania sklep jubilerski, ale to dopiero własna działalność pokazała mu to, co stało na przeszkodzie większości podobnych przedsięwzięć. — Trzeba wiedzieć, jak nie pójść na dno. Nie zawsze jest to proste, jeszcze rzadziej bywa intuicyjne, zwłaszcza teraz... Ale to cenna lekcja, mimo wszystko.
Nie wiedział właściwie, czy Everett robił w swoim czasie coś więcej, niż tylko zawodowe tworzenie talizmanów. Nie zdziwiłby się, gdyby tak właśnie było. Skoro Sproutowi udawało się połączyć talizmaniarstwo z eliksirowarstwem, czemu Sykes miałby nie eksplorować pieniężnie też innych swych pasji?
Uśmiechnął się kątem ust, słysząc o butelkach z alkoholem, lecz jego oczy zalśniły jeszcze mocniej. Najwyraźniej pan Sykes naprawdę zaczynał wynosić coś z tego spotkania, nie tylko pod kątem tego, co działo się u konkurencji, ale może też wskazówek, jak zadziałać na rzecz polepszenia własnego biznesu.
— To dobry trop. Jedzenie i alkohol zawsze są w cenie. Papierosy też, jeżeli by pan miał. Albo potrzebował. Nie tylko w naszym rzemiośle, ale tak ogólnie. Dobrze mieć jakieś... towary pierwszej potrzeby tak na czarną godzinę, jakby nie dało się znaleźć innej formy zapłaty — poradził nieco ściszonym, konspiracyjnym tonem. Należał do osób ekonomicznie ostrożnych, jeżeli takie kiedykolwiek istniały. Bardzo dużą wagę przywiązywał do finansowego zabezpieczenia, nie tylko siebie, ale także swoich domowników, nie tylko dlatego, że w tej chwili zarabiał spośród nich najwięcej. Dość wcześnie zauważył, że podejście Michaela do pieniądza było bardziej rozrzutne, niż mógłby się tego spodziewać po dorosłym mężczyźnie. I ku swemu zaskoczeniu dostrzegł, że nie była to postawa odosobniona. Mógłby pokusić się o teorię, że wojenny kryzys ekonomiczny dotknął społeczeństwo tak mocno przede wszystkim przez brak podstawowej wiedzy z zakresu ekonomii (którą on, dziwnym i szczęśliwym trafem posiadał i przez to mógł się w ogóle wymądrzać na ten temat), ale czy to byłoby w ogóle na miejscu? Chyba nie.
— Teraz to raczej do Starego Sue — uśmiechnął się nieco szelmowsko, puszczając mężczyźnie oczko. Nie było sensu rozpamiętywania lokali, które zatonęły, często nawet ze swoimi właścicielami. Nie dadzą już rady im pomóc, chyba, że właściciele powrócą do Doliny, wieść się poniesie. Ludzie w tym miejscu byli bardzo solidarni, chętnie rzucali się sobie do pomocy, a Rozbrykany Hipogryf mógł być tego dobrym przykładem, o ile w ogóle doszłoby do tego ponownego złączenia.
— Ooo, to poważny talizman — powiedział, nie ukrywając nawet zachwytu, który rozbrzmiał w jego tonie. Z jego pomocą jeszcze bardziej przypominał młodego chłopaczka, nie zaś (cały czas nie mógł przyzwyczaić się do myśli, że ktoś mógłby mieć o nim takie właśnie zdanie) biznesmena. Fakt był jednak taki, że pomimo prób szlifowania swego talentu, pewne talizmany dalej pozostawały poza jego zasięgiem. Szlifował umiejętności tworzenia tych, co do których miał pewność, że będzie w stanie podołać ich magicznej mocy. Ale runa dumnej pawęży? Chyba nie miałby odwagi spróbować swych sił w tak skomplikowanych runach. Przyłożył palec do kącika ust, pogrążając się w zastanowieniu. — A Wyrd? Nie jest tak popularna jak pozostałe runy, ale to runa fatum... Losu. Z tego, co już zdążyłem... Ech, to zabrzmi trochę zadufanie, ale z braku lepszego słowa, o d k r y ć, znaczenie run nie zawsze musi z talizmanem korelować wprost. A jeżeli nie Wyrd, to może Dagaz? To też silna runa ochronna, może jako wzmocnienie Othali zdałaby egzamin? — zastanawiał się dalej, szarobłękitne spojrzenie zaszło charakterystyczną mgiełką zastanowienia, nawet nie zareagował szczególnie na zbliżenie się Everetta i przyjrzenie naszyjnikowi. Był z niego dumny, chociaż wydawało mu się, że posiadał już odpowiednie umiejętności, aby wydobyć z niego jeszcze większą moc. Musiał więc spróbować raz jeszcze.
Dopiero pytanie o Perthro sprawiło, że zamrugał kilkukrotnie, powracając myślami do teraźniejszości. Kącik ust wygiął się w uśmiechu, pewnym siebie, pierwszy raz od początku tego spotkania prawdziwie niespeszonym.
— W całym zamieszaniu, w którym przyszło nam żyć, lubię wierzyć, że robimy wszystko po coś. Że każdy z nas ma swoją ścieżkę do przejścia, przeznaczenie do wypełnienia — wyjaśnił swe podejście do runy, która wszak tylko z zewnątrz była runą sekretów. Im częściej się z nią pracowało, tym więcej delikatnych rąk Norn można było doświadczyć, tym bardziej należało traktować ją jako drogowskaz.
W tym samym czasie dzwoneczek nad drzwiami poruszył się z charakterystycznym brzdęknięciem, a do środka wpadł chłopiec, około dziesięcioletni.
— Dzień dobry! Ja przyszedłem po maść dla mamy! — oznajmił, obnażając w uśmiechu rządki urokliwie krzywych zębów. Castor westchnął cicho, spoglądając przepraszająco na Everetta, po czym rozłożył dłonie w wyrazie bezradności.
— Przyjemnie było porozmawiać, ale sam widzisz — zaśmiał się wreszcie, donośnie i szczerze, odwracając się do chłopca wpadającego po zamówienie. — Podejdź do kasy, zaraz przyjdę — zwrócił się do niego miękko, samemu ruszając w stronę kontuaru. Dopiero po kilku krokach obrócił się przez ramię do Everetta. — Praca mnie wzywa, ale nie krępuj się, oglądaj ile chcesz. Jakbyś jednak pragnął coś zamówić, to wiesz, gdzie mnie znaleźć — choć chłopięcy, trochę szelmowski uśmiech pozostał na jego twarzy, skłonił się grzecznie Sykesowi, powracając do pozostałych obowiązków, które czekały na niego w sklepie.
| z/t
— Odwaga odwagą, samo kupienie sklepu to jeszcze nic, gorzej z jego utrzymaniem — uśmiechnął się wreszcie szerzej, nie mogąc już powstrzymać krótkiego, ale szczerego chichotu, który próbował się wydostać spomiędzy jego warg. Co prawda podstaw prowadzenia działalności nauczył się przede wszystkim od Atticusa, stając za kasą i próbując namawiać klientów do wyboru bardziej kosztownych eksponatów, które miał do zaoferowania sklep jubilerski, ale to dopiero własna działalność pokazała mu to, co stało na przeszkodzie większości podobnych przedsięwzięć. — Trzeba wiedzieć, jak nie pójść na dno. Nie zawsze jest to proste, jeszcze rzadziej bywa intuicyjne, zwłaszcza teraz... Ale to cenna lekcja, mimo wszystko.
Nie wiedział właściwie, czy Everett robił w swoim czasie coś więcej, niż tylko zawodowe tworzenie talizmanów. Nie zdziwiłby się, gdyby tak właśnie było. Skoro Sproutowi udawało się połączyć talizmaniarstwo z eliksirowarstwem, czemu Sykes miałby nie eksplorować pieniężnie też innych swych pasji?
Uśmiechnął się kątem ust, słysząc o butelkach z alkoholem, lecz jego oczy zalśniły jeszcze mocniej. Najwyraźniej pan Sykes naprawdę zaczynał wynosić coś z tego spotkania, nie tylko pod kątem tego, co działo się u konkurencji, ale może też wskazówek, jak zadziałać na rzecz polepszenia własnego biznesu.
— To dobry trop. Jedzenie i alkohol zawsze są w cenie. Papierosy też, jeżeli by pan miał. Albo potrzebował. Nie tylko w naszym rzemiośle, ale tak ogólnie. Dobrze mieć jakieś... towary pierwszej potrzeby tak na czarną godzinę, jakby nie dało się znaleźć innej formy zapłaty — poradził nieco ściszonym, konspiracyjnym tonem. Należał do osób ekonomicznie ostrożnych, jeżeli takie kiedykolwiek istniały. Bardzo dużą wagę przywiązywał do finansowego zabezpieczenia, nie tylko siebie, ale także swoich domowników, nie tylko dlatego, że w tej chwili zarabiał spośród nich najwięcej. Dość wcześnie zauważył, że podejście Michaela do pieniądza było bardziej rozrzutne, niż mógłby się tego spodziewać po dorosłym mężczyźnie. I ku swemu zaskoczeniu dostrzegł, że nie była to postawa odosobniona. Mógłby pokusić się o teorię, że wojenny kryzys ekonomiczny dotknął społeczeństwo tak mocno przede wszystkim przez brak podstawowej wiedzy z zakresu ekonomii (którą on, dziwnym i szczęśliwym trafem posiadał i przez to mógł się w ogóle wymądrzać na ten temat), ale czy to byłoby w ogóle na miejscu? Chyba nie.
— Teraz to raczej do Starego Sue — uśmiechnął się nieco szelmowsko, puszczając mężczyźnie oczko. Nie było sensu rozpamiętywania lokali, które zatonęły, często nawet ze swoimi właścicielami. Nie dadzą już rady im pomóc, chyba, że właściciele powrócą do Doliny, wieść się poniesie. Ludzie w tym miejscu byli bardzo solidarni, chętnie rzucali się sobie do pomocy, a Rozbrykany Hipogryf mógł być tego dobrym przykładem, o ile w ogóle doszłoby do tego ponownego złączenia.
— Ooo, to poważny talizman — powiedział, nie ukrywając nawet zachwytu, który rozbrzmiał w jego tonie. Z jego pomocą jeszcze bardziej przypominał młodego chłopaczka, nie zaś (cały czas nie mógł przyzwyczaić się do myśli, że ktoś mógłby mieć o nim takie właśnie zdanie) biznesmena. Fakt był jednak taki, że pomimo prób szlifowania swego talentu, pewne talizmany dalej pozostawały poza jego zasięgiem. Szlifował umiejętności tworzenia tych, co do których miał pewność, że będzie w stanie podołać ich magicznej mocy. Ale runa dumnej pawęży? Chyba nie miałby odwagi spróbować swych sił w tak skomplikowanych runach. Przyłożył palec do kącika ust, pogrążając się w zastanowieniu. — A Wyrd? Nie jest tak popularna jak pozostałe runy, ale to runa fatum... Losu. Z tego, co już zdążyłem... Ech, to zabrzmi trochę zadufanie, ale z braku lepszego słowa, o d k r y ć, znaczenie run nie zawsze musi z talizmanem korelować wprost. A jeżeli nie Wyrd, to może Dagaz? To też silna runa ochronna, może jako wzmocnienie Othali zdałaby egzamin? — zastanawiał się dalej, szarobłękitne spojrzenie zaszło charakterystyczną mgiełką zastanowienia, nawet nie zareagował szczególnie na zbliżenie się Everetta i przyjrzenie naszyjnikowi. Był z niego dumny, chociaż wydawało mu się, że posiadał już odpowiednie umiejętności, aby wydobyć z niego jeszcze większą moc. Musiał więc spróbować raz jeszcze.
Dopiero pytanie o Perthro sprawiło, że zamrugał kilkukrotnie, powracając myślami do teraźniejszości. Kącik ust wygiął się w uśmiechu, pewnym siebie, pierwszy raz od początku tego spotkania prawdziwie niespeszonym.
— W całym zamieszaniu, w którym przyszło nam żyć, lubię wierzyć, że robimy wszystko po coś. Że każdy z nas ma swoją ścieżkę do przejścia, przeznaczenie do wypełnienia — wyjaśnił swe podejście do runy, która wszak tylko z zewnątrz była runą sekretów. Im częściej się z nią pracowało, tym więcej delikatnych rąk Norn można było doświadczyć, tym bardziej należało traktować ją jako drogowskaz.
W tym samym czasie dzwoneczek nad drzwiami poruszył się z charakterystycznym brzdęknięciem, a do środka wpadł chłopiec, około dziesięcioletni.
— Dzień dobry! Ja przyszedłem po maść dla mamy! — oznajmił, obnażając w uśmiechu rządki urokliwie krzywych zębów. Castor westchnął cicho, spoglądając przepraszająco na Everetta, po czym rozłożył dłonie w wyrazie bezradności.
— Przyjemnie było porozmawiać, ale sam widzisz — zaśmiał się wreszcie, donośnie i szczerze, odwracając się do chłopca wpadającego po zamówienie. — Podejdź do kasy, zaraz przyjdę — zwrócił się do niego miękko, samemu ruszając w stronę kontuaru. Dopiero po kilku krokach obrócił się przez ramię do Everetta. — Praca mnie wzywa, ale nie krępuj się, oglądaj ile chcesz. Jakbyś jednak pragnął coś zamówić, to wiesz, gdzie mnie znaleźć — choć chłopięcy, trochę szelmowski uśmiech pozostał na jego twarzy, skłonił się grzecznie Sykesowi, powracając do pozostałych obowiązków, które czekały na niego w sklepie.
| z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
– Cenna, naturalnie – przytaknąłem na słowa Sprouta. Taka lekcja, lekcja utrzymania biznesu, miała mu się przydać na lata. Chociaż czasem wszelkie starania schodziły na marne i nic nie dało się poradzić, tak po prostu. Nie byłem zwolennikiem myślenia, że nasz los został zapisany w gwiazdach, na pewno jednak w dużej mierze zależał od czynników zewnętrznych; nie tyle naszej woli, co decyzji i działań podejmowanych przez innych. Jeśli nikt nie chciałby korzystać z usług Sprouta, na co zdałyby się jego dobre chęci? Cała mądrość, umiejętności alchemiczne, wiedza z zakresu tworzenia talizmanów. Nie zmieniało to faktu, że mógł robić wszystko, co tylko w jego mocy, by nie utonąć. – Każdy jakoś uczy się pływać – dodałem jeszcze, skoro już mówiliśmy o pójściu na dno. A raczej o unikaniu takiego scenariusza. Moje początki też nie były sielskie, przez dłuższy czas nie miałem pewności, czy dam radę się z tego utrzymać. Za nic nie chciałbym zostać zmuszony do normalnej pracy, w ścisłym wymiarze godzin, albo i jeszcze, nie daj Melinie, z wymaganiami dotyczącymi prezencji. Wykrochmalona koszula? Mucha pod szyją? Elegancka szata? Robiło mi się niedobrze już na samą myśl. Krótka, jednorazowa przygoda z Ministerstwem Magii wystarczyła, by zrazić mnie raz na zawsze. Na szczęście Evelyn nie obchodziło, w jakim stroju naprawiam płoty i karmię aetonany, a z klientami zamawiającymi ode mnie błyskotki z najróżniejszymi runami widywałem się w sytuacjach raczej nieformalnych.
– Oho, to chyba muszę pomyśleć nad jakimś skarbcem – zareagowałem śmiechem na konspiracyjną uwagę rozmówcy, trudno byłoby mu jednak odmówić racji. Choć większość mieszkańców Wysp martwiła się, czy będzie mieć co wsadzić do gara, to byli i tacy, którym brakowało głównie bezproblemowego dostępu do towarów luksusowych w postaci tytoniu, alkoholu. Ja sam nie mogłem narzekać, przynajmniej jeszcze nie; jakoś wiązałem koniec z końcem, ba, chowałem po szafkach skarby na czarną godzinę, do tego miałem niemałe wsparcie w członkach rodziny. Co przypomniało mi, że miałem podrzucić część papierosów, które wpadły mi w ręce, drogiej Jade. – Ale oczywiście, zgadzam się. Kto wie, co przyniosą kolejne miesiące. – Niektórzy łudzili się, że sytuacja niebawem wróci do normy, że głód i niepokoje miną, lecz ja nawet nie pozwalałem takim myślom wykiełkować. Miesiące spędzone w Norwegii, wieńczący ten rozdział zawód, zaszczepiły we mnie zdrową dawkę sceptycyzmu. Albo po prostu realizmu. My, ludzie, byliśmy najgorszymi i najbrutalniejszymi ze wszystkich bestii.
– Do Starego Sue? – No proszę, zapomniałem o tym pubie. – Dobre i to. – Trzeba było korzystać, dopóki wspomniany lokal jeszcze nie został zamknięty, tfu, tfu. Choć zastanawiałem się, jak to było z cenami. Nie mogli ich wywindować nie wiadomo jak, jeśli chcieli utrzymać klientów, a jednocześnie – nie mogli przecież dokładać do biznesu z własnej kieszeni.
– Poważny, jak widać – może nawet zbyt poważny. – Tamte porażki wciąż mnie uwierały. Lecz tak już czasem bywało; magia była kapryśna, i to nie tylko, gdy próbowało się machać różdżką w tym czy innym celu. Tworzenie talizmanów wymagało dokładności, skrupulatnego wykonywania kolejnych kroków, ale i wiedzy z zakresu run, która pomagałaby zestawić ze sobą odpowiednie znaki, połączyć ich znaczenie w taki sposób, by osiągnąć najlepszy możliwy efekt. Powiewem świeżości było omawiać ten temat z młodym Sproutem. Dawno nie miałem okazji, by spotkać się z innym czarodziejem po fachu, dlatego z niekłamanym zainteresowaniem obserwowałem jego dzieła, w tym to, które znalazło się na jego szyi, a także słuchałem wygłaszanych przemyśleń. – Myślę, że możesz mieć rację. Na pewno nie zaszkodzi spróbować, o ile tylko zyskam ku temu okazję, albo materiały... Hm. Nie, nie brzmi to zadufanie. Im dłużej się w tym siedzi, tym więcej można się nauczyć. Zaobserwować. Poczuć. Początkujący twórcy zwykle trzymają się samych utartych schematów, nic dziwnego. Dopiero z czasem zyskuje się swobodę działania i odwagę do eksperymentów. – A przynajmniej tak mówiło mi moje doświadczenie. – W pierwszej kolejności spróbowałbym połączenia z Dagaz, coś mi mówi, że to może się udać. – A chciałbym przecież udowodnić sobie samemu, że nadal jestem w stanie podołać dumnej pawęży. Pokiwałem z uznaniem głową, gdy już przyjrzałem się amuletowi Castora z bliska; dobra robota.
Wysłuchałem go w milczeniu, gdy wyjaśniał mi, skąd taki a nie inny wybór ulubionej runy. Podrapałem przy tym brodę, mrużąc też oczy; czy naprawdę każdy z nas miał swoje przeznaczenie do wypełnienia? Historia naszych wzlotów i upadków była wykuta w kamieniu i nic nie było w stanie jej odmienić? Zanim zdążyłbym jednak odnieść się do tych słów, może skierować naszą rozmowę na zupełnie inne tory, zza moich pleców dobiegł nas dźwięk otwieranych drzwi; brzęk dzwoneczka obwieścił pojawienie się w Świerzopie kogoś jeszcze. – Nie przejmuj się, kiedyś wrócimy do tej rozmowy – obiecałem, gdy ujrzałem jego przepraszające spojrzenie; nie była to jedynie kurtuazja, bo i niewiele robiłem sobie z takich gestów. Zamierzałem tu wpaść przy następnej okazji, sprawdzić, czy sklep wciąż stoi na swoim miejscu, a właściciel daje sobie radę. – A ty, uważaj na siebie, młody – rzuciłem w stronę dziesięciolatka, mierząc w niego palcem; rozumiałem, że musiał przylecieć po maść dla mamy, z drugiej jednak strony nigdzie nie było teraz bezpiecznie, również i na ulicach Doliny Godryka. Powinien wracać do domu możliwie jak najszybciej.
Przez krótką chwilę kręciłem się jeszcze po wnętrzu sklepu, zapoznając z zawartością kolejnych gablot, w końcu jednak, po konsultacji z zegarkiem, uznałem, że czas na mnie. – Do zobaczenia – rzuciłem więc, krótko machając przy tym dłonią w kierunku zajętego pracą Sprouta, po czym wciąż z uśmiechem na ustach opuściłem Świerzop.
| zt <3
– Oho, to chyba muszę pomyśleć nad jakimś skarbcem – zareagowałem śmiechem na konspiracyjną uwagę rozmówcy, trudno byłoby mu jednak odmówić racji. Choć większość mieszkańców Wysp martwiła się, czy będzie mieć co wsadzić do gara, to byli i tacy, którym brakowało głównie bezproblemowego dostępu do towarów luksusowych w postaci tytoniu, alkoholu. Ja sam nie mogłem narzekać, przynajmniej jeszcze nie; jakoś wiązałem koniec z końcem, ba, chowałem po szafkach skarby na czarną godzinę, do tego miałem niemałe wsparcie w członkach rodziny. Co przypomniało mi, że miałem podrzucić część papierosów, które wpadły mi w ręce, drogiej Jade. – Ale oczywiście, zgadzam się. Kto wie, co przyniosą kolejne miesiące. – Niektórzy łudzili się, że sytuacja niebawem wróci do normy, że głód i niepokoje miną, lecz ja nawet nie pozwalałem takim myślom wykiełkować. Miesiące spędzone w Norwegii, wieńczący ten rozdział zawód, zaszczepiły we mnie zdrową dawkę sceptycyzmu. Albo po prostu realizmu. My, ludzie, byliśmy najgorszymi i najbrutalniejszymi ze wszystkich bestii.
– Do Starego Sue? – No proszę, zapomniałem o tym pubie. – Dobre i to. – Trzeba było korzystać, dopóki wspomniany lokal jeszcze nie został zamknięty, tfu, tfu. Choć zastanawiałem się, jak to było z cenami. Nie mogli ich wywindować nie wiadomo jak, jeśli chcieli utrzymać klientów, a jednocześnie – nie mogli przecież dokładać do biznesu z własnej kieszeni.
– Poważny, jak widać – może nawet zbyt poważny. – Tamte porażki wciąż mnie uwierały. Lecz tak już czasem bywało; magia była kapryśna, i to nie tylko, gdy próbowało się machać różdżką w tym czy innym celu. Tworzenie talizmanów wymagało dokładności, skrupulatnego wykonywania kolejnych kroków, ale i wiedzy z zakresu run, która pomagałaby zestawić ze sobą odpowiednie znaki, połączyć ich znaczenie w taki sposób, by osiągnąć najlepszy możliwy efekt. Powiewem świeżości było omawiać ten temat z młodym Sproutem. Dawno nie miałem okazji, by spotkać się z innym czarodziejem po fachu, dlatego z niekłamanym zainteresowaniem obserwowałem jego dzieła, w tym to, które znalazło się na jego szyi, a także słuchałem wygłaszanych przemyśleń. – Myślę, że możesz mieć rację. Na pewno nie zaszkodzi spróbować, o ile tylko zyskam ku temu okazję, albo materiały... Hm. Nie, nie brzmi to zadufanie. Im dłużej się w tym siedzi, tym więcej można się nauczyć. Zaobserwować. Poczuć. Początkujący twórcy zwykle trzymają się samych utartych schematów, nic dziwnego. Dopiero z czasem zyskuje się swobodę działania i odwagę do eksperymentów. – A przynajmniej tak mówiło mi moje doświadczenie. – W pierwszej kolejności spróbowałbym połączenia z Dagaz, coś mi mówi, że to może się udać. – A chciałbym przecież udowodnić sobie samemu, że nadal jestem w stanie podołać dumnej pawęży. Pokiwałem z uznaniem głową, gdy już przyjrzałem się amuletowi Castora z bliska; dobra robota.
Wysłuchałem go w milczeniu, gdy wyjaśniał mi, skąd taki a nie inny wybór ulubionej runy. Podrapałem przy tym brodę, mrużąc też oczy; czy naprawdę każdy z nas miał swoje przeznaczenie do wypełnienia? Historia naszych wzlotów i upadków była wykuta w kamieniu i nic nie było w stanie jej odmienić? Zanim zdążyłbym jednak odnieść się do tych słów, może skierować naszą rozmowę na zupełnie inne tory, zza moich pleców dobiegł nas dźwięk otwieranych drzwi; brzęk dzwoneczka obwieścił pojawienie się w Świerzopie kogoś jeszcze. – Nie przejmuj się, kiedyś wrócimy do tej rozmowy – obiecałem, gdy ujrzałem jego przepraszające spojrzenie; nie była to jedynie kurtuazja, bo i niewiele robiłem sobie z takich gestów. Zamierzałem tu wpaść przy następnej okazji, sprawdzić, czy sklep wciąż stoi na swoim miejscu, a właściciel daje sobie radę. – A ty, uważaj na siebie, młody – rzuciłem w stronę dziesięciolatka, mierząc w niego palcem; rozumiałem, że musiał przylecieć po maść dla mamy, z drugiej jednak strony nigdzie nie było teraz bezpiecznie, również i na ulicach Doliny Godryka. Powinien wracać do domu możliwie jak najszybciej.
Przez krótką chwilę kręciłem się jeszcze po wnętrzu sklepu, zapoznając z zawartością kolejnych gablot, w końcu jednak, po konsultacji z zegarkiem, uznałem, że czas na mnie. – Do zobaczenia – rzuciłem więc, krótko machając przy tym dłonią w kierunku zajętego pracą Sprouta, po czym wciąż z uśmiechem na ustach opuściłem Świerzop.
| zt <3
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
10 maja 1958
Zamek szczęknął charakterystycznie, gdy Oliver przekręcił klucz w drzwiach wejściowych Bursztynowego Świerzopu. Słońce nie pojawiło się jeszcze wysoko na nieboskłonie, kręciło się dopiero gdzieś w okolicach horyzontu, rzucając na wąskie uliczki Doliny Godryka długie, ciepłe pasma słoneczne. Prowadzenie sklepu bardzo prędko stało się integralną częścią jego dnia; w sklepie czuł się równie bezpiecznie, co w domu, choć z oczywistych powodów sklep nie był obłożony zaklęciem Fideliusa. Niemniej jednak wkład Steffena w opułapkowanie sklepu sprawił, że nawet ze swoją zakonną działalnością Oliver czuł się w tym miejscu zupełnie bezpieczny. Jako jedyny znał przecież dokładne przeznaczenia wszystkich mikstur oraz talizmanów znajdujących się w tym miejscu. Gdyby tylko była taka potrzeba, mógłby obezwładnić kogoś, kto przybył w to miejsce z nieprzyjemnymi zamiarami. Póki co jednak nigdy nie miał ku temu powodów.
Klientela Bursztynowego Świerzopa składała się bowiem przede wszystkim z mieszkańców Doliny Godryka, Somerset i okolic. Sam zarzekał się, że byli to ludzie mający serce na dłoni, najlepsi, jakich znał. Dzięki nim miał jeszcze więcej chęci do pracy, coraz chętniej wstawało mu się rano, aż wreszcie, w trakcie jednego z poranków z Hectorem doszedł do wniosku, że nareszcie znalazł w życiu jakąś stałą, dla której warto było się starać. Potrzebował tej stabilizacji tak samo, jak potrzebował powietrza, a Bursztynowy Świerzop witał go każdego dnia swą spokojną jeszcze ciszą, przerywaną skrzypiącymi gdzieniegdzie podłogami i zacinającą się, starą magiczną kasą.
Gdy zamknął za sobą drzwi, nabrał powietrza w płuca; ramiona wzniosły się do góry, on sam wyciągnął się w miejscu. Gdyby stanął na palcach, pewnie udałoby mu się sięgnąć do sufitu. Sięgnąć musiał, ale nie tam i jeszcze nie teraz.
Najpierw trzeba było bowiem doprowadzić sklep do stanu używalności. Za drzwiami wejściowymi ustawił miotłę, którą — zainspirowany trochę zupełnie mugolskim stylem sprzątania panującym we Wrzosowej Przystani — zamiatał z zapamiętaniem podłogę, każdego ranka przed otworzeniem sklepu dla klientów. I dzisiaj przeszedł do oporządzania sklepu. Rozpoczął od zamiatania podłogi, ruszając miotłą zamaszystymi ruchami, wszystkie drobiny kurzu i brudu gromadząc w jednym miejscu. Gdy i z tym sobie poradził, zabrał się za przetarcie szklanych gablot oraz drewnianych półek, w i na których miał ustawione swe towary. Ostatni przetarty został błyszczący zazwyczaj kontuar. Wszystkie przyrządy potrzebne mu do sprzątania zostały odłożone na swoje miejsce, jedno z okien otwarte, aby wpuścić do środka trochę świeżego powietrza. Nadwrażliwy, wilkołaczy węch powodował, że Oliver większą wagę przykładał do zapachów i czystości niż każdy z jego kolegów, a przynajmniej takie odnosił wrażenie. Zresztą, to co widzieli w jego sklepie ludzie go odwiedzający było równie ważne jak chociażby ceny, czy jakość oferowanych produktów. Nikt nie chciałby kupować niczego od niechlujnego alchemika.
Oparłwszy swe dłonie na wystających kościach biodrowych odwrócił głowę w bok, zerkając na zegar zawieszony nad drzwiami wejściowymi. Wyglądało na to, że miał jeszcze trochę czasu przed otworzeniem sklepu dla klientów. A jak lepiej wykorzystać ten czas, jak na rzemiośle, z którego się utrzymywał?
Podszedł do drzwi wejściowych, sprawdzając, czy zawieszona na nich karteczka dalej wskazuje, że sklep jest zamknięty. Dla pewności zakluczył drzwi, po czym spokojnym krokiem przeszedł na zaplecze sklepu, do pracowni talizmaniarskiej. Pomieszczenie nie było szczególnie duże, ale idealnie odpowiadało wszystkim potrzebom Summersa. W pierwszej kolejności ustawił swój złoty kociołek na wyznaczonym miejscu pośrodku stołu roboczego, po czym ruchem różdżki sprawił, że pojawił się pod nim ogień. Gdy jego języki łaskotały złote dno naczynia, poświęcił kilka chwil na przygotowanie sobie miejsca pracy. Dzisiaj planował ponownie zająć się talizmanem z runą natchnionego twórcy. W tym celu sięgnął po jedną z ksiąg, które zajmowały niewielką przestrzeń biblioteczną pracowni. Runy dla zaawansowanych stały się już jego jedną z najczęściej czytanych pozycji, ich nauka zajmowała mu naprawdę długie godziny — zwykł bowiem zaczytywać się w księgach, tej lub innych, które akurat mógł wypożyczyć od speca z tej dziedziny, Steffena, gdy w interesie panował niewielki ruch. Dziś miał ułatwione zadanie — wiedział już, że to Perthro będzie runą główną tworzonego przez niego talizmanu. Była to runa szczególna — nie tylko ze względu na to, że uznał ją za swoją ulubioną i nosił często w kieszeni w formie kawałeczka drewna z wyrytą runą, którą otrzymał, cóż za zaskoczenie, od Cattermole'a właśnie, ale także przez to, jak energetyczną była ona runą. Odpowiadała ona za przeznaczenie oraz stabilizacje — dwa aspekty, w które Oliver pragnął wierzyć i które niejako prowadziły go przez życie. Które były dla niego tak istotne w tym momencie życia, w którym się znalazł. Ostatnie miesiące obfitowały w tak olbrzymią ilość chichotów losu i tragedii, że potrzebował czuć, że wszystko zmierza w określonym kierunku. Że wszystko dzieje się z jakiegoś określonego powodu. I prowadzi ich — jego — ku czemuś większemu, lepszemu, ku rozwiązaniu. Przewracał spokojnie kartki księgi w poszukiwaniu runy, która pomogłaby mu w dopełnieniu tej intencji w talizmanie. Przesuwał wzrokiem po runach, z których korzystał najczęściej — Sowilo, Algiz, Gebo, Wunjo — i kiwał głową na boki, z wyraźnym niezadowoleniem wypisanym na twarzy. To musiało być coś innego, coś, czego nie robił zazwyczaj, coś, co...
I wtedy ją zobaczył. Nauthiz. Surowy nauczyciel, który poruszał świat tak, aby nie pomijać żadnego z koniecznego odcinka drogi. Jeżeli wszystko, co Oliver przeżył do tej pory, miało faktycznie sens — stawało się też poniekąd z mocy Nauthiz. Przesunął palcem po kształcie runy, prostym, ale jakże wymownym. Cierpliwości, mówiła mu, a on tej cierpliwości potrzebował jak nigdy wcześniej.
Postawił księgę na stosownej podstawce, samemu cofając się do półek z surowcami. Potrzebował dwóch baz, odczynnika i dwóch serc. O ile z sercami sprawa była prosta — celestyn i korund były częściami stosowanej przez twórców talizmanów receptury, o tyle bazy i odczynnik mogły stanowić drobny problem, jeżeli nie chciał zaufać swojej intuicji. Wierzył jednak, że tworzenie talizmanów powinno opierać się na znajomości tego, do kogo talizman będzie należał. A kto miał go znać lepiej, niż on sam?
Dłoń zadrżała, gdy wyciągał ją przed siebie, ale ostatecznie palce zacisnęły się pewnie wokół fiolki ze skruszonymi, białymi rogami jelenia. Rogi zwierząt były cenionymi bazami i dziś zamierzał skorzystać z ich właściwości. Całe poroże było oczywiście za duże, aby wykorzystać je dla stworzenia jednego talizmanu, dlatego też zdecydował się na użycie pokruszonego fragmentu poroża, które wsypał do środka kociołka z charakterystycznym brzdęknięciem. W chwili, gdy róg jelenia miękł pod wpływem temperatury, Oliver wrócił się do półki z komponentami. Poprawił ułożenie okularów na nosie, po czym przyglądał się intensywnie pozostałym fiolkom. Nawykł do porcjowania dostawanych od handlarzy składników tak, aby starczały na jeden egzemplarz tego, co zazwyczaj robił. Jego uwagę zwróciło, raz jeszcze, szkło. Westchnął pod nosem, po czym chwycił fiolkę pewnie w dłonie i w kilku krokach znów znalazł się przy kociołku. Przesypał zawartość naczynia do środka, aby szkło połączyło się z pokruszonym rogiem. Zajrzał do kociołka, przyglądając się zachodzącym w środku reakcjom. Gdy obie bazy osiągnęły odpowiedni i wyczekiwany przez niego stan, sięgnął już bliżej stołu roboczego — odczynniki zwykł bowiem przechowywać na ścianie tuż obok niego — po wyciąg z jadowitej tentakuli. Odkorkował niewielką butelkę, po czym przy pomocy złotej łyżeczki odmierzył jego cztery porcje, które stopniowo dodawał do kociołka. Następnie przystąpił do mieszania zawartości, przez równo dwie minuty, odliczając z zegarkiem.
Wygasił ogień pod kociołkiem, a gdy mikstura wracała do temperatury odpowiedniej do przełożenia jej do formy, przystąpił do przygotowania tej ostatniej. Dziś wybrał sobie formę wisiorka w kształcie gałązki jarzębiny. Trzynaście liści, szczęśliwa dla czarodziejów liczba. Ostrożnie przelał mieszankę do formy, po czym chwycił po swe niezawodne szczypce. Zarówno celestyn jak i korund umieścił w górnej, trzynastej blaszce liściowej gałązki, pozwalając sobie na ponowne zaufanie swemu przeczuciu. Coś podpowiadało mu, że tam będzie im najlepiej.
Na koniec przystąpił do kreślenia run. Perthro kreślił od prawej do lewej, od góry do dołu. Rękę miał pewną, nauczył się już przecież tego, że im pewniejszy był, tym mocniej i lepiej współpracowała z nim antyczna magia w runach zaklęta. Nauthiz z kolei kreślił od lewej do prawej, choć dalej od góry do dołu. Runy łączyły się w prawym dolnym rogu Perthro, Oliver tchnął w nie całe swe serce, zamknął całość intencji, które błądziły w jego głowie, nie znajdując do tej pory ujścia. A jak będzie dzisiaj?
Ledwo odłożył różdżkę po zakończeniu procesu, gdy usłyszał nieśmiałe pukanie do drzwi.
Dochodziła ósma rano, godzina otwarcia.
| tworzę talizman runa natchnionego twórcy (ST75) (+30 z alchemii, +12 z różdżki, kociołka, fioletowego kryształu oraz talizmanu)
1) k100 na powodzenie tworzenia
2) 2k6 na wartość X
z/t, chyba że k1
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'k6' : 3, 1
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'k6' : 3, 1
Minęło dziewięć dni od wydarzeń na bagnach; dziesięć nocy, w czasie których sen nie był jego przyjacielem ani nawet przychylnym mu bytem. Mijały godziny, wokół niego przepychali się uzdrowiciele, podawali mu co rusz nowe specyfiki - wylewali na rany, odkręcali wokół ukąszeń, które wciąż i wciąż jątrzyły się, uciekając spod magii dającej życie. Najgorszej było jednak z okiem. Jego strata była nie tylko niezwykle bolesna, na psychice i na fizyczności ciała, ale i kaleczące najważniejszy dla niego zmysł. Gdy już wydano mu pozwolenia wstania z łóżka, uczynił to z ogromną ochotą, nie zdając sobie sprawy z własnej słabości - po kilku krokach odezwały się zawroty głowy i upadł jak długi, gubiąc się w tej jednostronnej perspektywie, która do tej pory była przecież pełna, klarowna. Nagle zniknęło mu pół świata. Prysnęło tak nagle, że nie był w stanie jeszcze się do tego przyzwyczaić.
Ale uparł się, zaparł na samego siebie, że wróci do dawnej sprawności.
Trzydziesty czerwca był dniem, kiedy po raz pierwszy, pod osłoną późnego wieczora, zdecydował się wyjść z pałacu, zrezygnować z okrywy szlachetnej ochrony, z zaklęć, za którymi rzadko kto mógł go zobaczyć. Szedł powoli tuż obok sługi, wiernego Juliena, obaj skrywali się pod ciemnymi szatami, głowy chroniąc kapturami, których jedwabne czubki spływały na czoło. Rhennard wspierał się o lasce, choć nie kulał, wciąż nie miał siły na to, by pokonywać większe dystanse bez żadnego podparcia.
Mężczyzna towarzyszący Abbottowi musiał iść po prawej stronie. Wszyscy, z którymi szedł, musieli iść po prawej stronie. Tylko tak był w stanie czuć kontrolę nad sytuacją. Z niewiadomego powodu nie cierpiał, gdy nie był w stanie rozpoznać, że ktoś próbuje coś powiedzieć albo wykonać jakikolwiek ruch w jego stronę. Tak ostatecznie wyłapał, jak mężczyzna bierze wdech i obraca twarz w jego stronę.
- Nie wracamy do Dunster, Julien. Idziesz ze mną tylko w roli pomocnika, to ja jestem osobą decyzyjną. Nie pytaj, czy czuję się na siłach ani czy wciąż uważam, że to dobry pomysł. Mój kolejny krok powinien być dla ciebie jasnym sygnałem i odpowiedzią na pytania krążące ci po głowie - ten wywód był już przez niego ćwiczony codziennie, kiedy tylko ktoś wchodził do pokoju, a on akurat zdecydował się chodzić po nim jak dziecko, ucząc się każdego kroku, każdego ruchu dłonią, ramieniem i głową. Czuł się dokładnie tak samo - a tak czuć się nienawidził.
Szli krokiem miarowym, nie za szybkim, ale też nie za wolnym, czasem jednak Rhennard decydował się zatrzymać i wciąż kilka oddechów. Niewiele, zaledwie dwa lub trzy, byleby starczyło na kolejne pokonane metry. Wciąż czuł truciznę krążącą pod jego skórą, zatruwającą ciało i umysł, gdy koszmary letniego przesilenia przejmowały kontrolę nad jaźnią. W końcu obaj stanęli przed sklepem w Dolinie Godryka, który go interesował. Julien opowiadał mu, że Bursztynowy Świerzop to miejsce, w którym kryje się wielce utalentowany alchemik, czarodziej będący w stanie mu pomóc. Rhennard wziął głęboki wdech i dotknął sakwy przyczepionej do pasa, dokładnie wiedząc, co się w niej znajdowało. Sięgnął po klamkę, od razu ściągając ją w dół i przechodząc ostrożnie przez próg, Juliena zostawiając za drzwiami.
Znów - nie był w stanie rozejrzeć się po całości pomieszczenia, a zaledwie po jego części, gubiąc gdzieś w tym obrazie elementy, które trzeba było doklejać sztucznie. Rana pod lewą brwią wciąż piekła i ciągnęła, gdy zbyt mocno głowę na lewą stronę. Na szczęście oszpecone oko nikogo nie straszyło opatrzone skórzaną, ciemną opaską z dumnymi grawerami rodowymi. Czuł ziołowe zapachy i twarde, surowe aromaty palonego ogniem metalu.
- Jest tu kto? - zawołał na tyle, na ile miał siły, palcami mocniej obejmując stalową, rozgrzaną od prawej dłoni główkę.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
Miał już zamykać — lato dopiero się rozpoczynało, a wraz z nim noce zaczęły być coraz krótsze. Jeszcze w lutym, gdy zaczynał dopiero działalność sklepikarską, ciemność na ulicach zapadała bardzo szybko, wieczory zaskakiwały go niemal codziennie. Teraz jednak naprawdę przesiadywał w sklepie do czasu, aż zapadły ciemności, zawsze znajdował sobie jakąś rozrywkę, zawsze było coś do roboty. Czasami wystarczyło tylko skupić się na doprowadzeniu szklanych gablot do pełnej czystości, czasami próbował majsterkować ze starą, zacinającą się magiczną kasą, próbując namówić ją do tego, by nie zacinała się tak często i zajadle. Przekupywał ją wtedy wcierkami ziołowymi, tymi szczególnie śliskimi, traktując nimi przede wszystkim ruchome części maszyny, która dalej pozostawała dla niego tajemnicą. Potrzebował zdecydowanie więcej czasu i wolnego od obowiązków sklepikarskich, by rozebrać ją na części pierwsze, dowiedzieć się, jak dokładnie działa, ale wszystko wskazywało na to, że taki dzień nie nadzejdzie bardzo szybko. Klientów nie brakowało, zamówienia piętrzyły się, często bez żadnej wyraźnej zależności, którą mógłby odkryć i w niej nawigować. Cieszył się z tego, jak szły mu interesy, że naprawdę miał co do garnka włożyć i sposobność do podratowania domowego budżetu. Zastanawiał się czasami, czy nie powinien części zysków przekazywać także Alfiemu — chociażby na utrzymanie matki i ojca, w końcu to on z nimi mieszkał. Ta rozmowa była jeszcze przed nimi, Oliver odwlekał ją odrobinę z własnej winy wiedząc, że najstarszy z braci zapewne utnie jego zamiary, gdy tylko o nich dosłyszy, ignorując fakt, że wszyscy z rodzeństwa Summers byli już dorośli, w mniejszym lub większym stopniu samodzielni i za siebie odpowiedzialni.
A Oliver mógł robić z zarobionymi przez siebie pieniędzmi to, co mu się żywnie podobało.
Niemniej jednak większą część późnego popołudnia i nadchodzącego za nim wieczoru spędził Oliver z tyłu sklepu, w swoim gabinecie. Na biurku nie leżały jednak księgi rachunkowe, alchemik skupiał się na czymś zupełnie innym. Nauka od zawsze szła w parze z wykonywanymi przez niego rzemiosłami, a głód wiedzy był czymś, czego nie potrafił zaspokoić na dłuższy czas. Na stole rozłożona była więc własnoręcznie odrysowywana przez Olivera mapa nieba, a fragment, nad którym pracował w tamtej chwili, był poświęcony księżycowi Ziemi. Ostatnimi czasy natrafił zresztą na ciekawy artykuł opisujący morza księżycowe. To adnotacjami na ich temat zapełniał powoli swoje notatki, które zazwyczaj przechowywał w papirusach związanych z mapą. Szczególnym jego uznaniem cieszyły się dwa morza, Jasności, z łaciny Mare Serenitatis, o prawe okrągłym kształcie oraz Oparów, Mare Vaporum. Geografia księżyca potrafiła być kwestią niezwykle ciekawą, chociaż nie miał ostatnio okazji do porozmawiania o tym z kimś, kto prawdziwie chciał tego słuchać. Rozumiał, że nie każdego może interesować to, że granicą Morza Oparów jest księżycowy łańcuch górski nazwany tak samo, jak góry we Włoszech, ale on sam nie mógł wyjść z podziwu. Może to wilkołacze inklinacje nakazywały mu zbadać księżyc tak mocno, jak tylko potrafił, odrzeć go z mistycyzmu pełni, poznać na wylot, a może... Może po prostu lubił wiedzieć i raz wpadłszy do swego rodzaju króliczej nory, nie potrafił z niej wyjść, póki nie dowiedział się wszystkiego.
Badania musiały zostać przerwane, z głównej izby sklepu doszło do niego wołanie, którego się oczywiście nie spodziewał. Niemniej jednak odłożył pióro na miejsce, podniósł się prędko z krzesła i w kilku susach odnalazł się już w zasięgu wzroku Rhennarda — wysoki i chudy, o wciąż nieco dziecięcej buzi, bystrych, szaroniebieskich oczach skrytych za okrągłymi szkłami okularów, o miodowych lokach w nieładzie. Skłonił się, niezgrabnie, acz szczerze. Herb rodowy Abbottów poznałby z daleka, Sproutów, z którymi się wychował, łączyła z panami Somerset długotrwała przyjaźń, a szacunek do panów Doliny Godryka był dla niego naturalny.
— Dobry wieczór, milordzie — zaczął kurtuazyjnie, starając się ze wszystkich sił nie patrzeć na laskę. Ani na przepaskę na oku. Skupił wzrok gdzieś na prawym uchu Rhennarda. Nie pamiętał, żeby któryś z lordów był tak doświadczony przez los, by nie miał oka i potrzebował chodzić o lasce, ale w swym krótkim bądź co bądź życiu widział już tyle dziwów, że uwierzyłby w dosłownie wszystko. Niemniej jednak — po coś się tutaj zjawił. Odwiedziny wieczorową porą rzadko kiedy bywały przypadkowe. — Witam w Bursztynowym Świerzopie, w czym mogę pomóc?[bylobrzydkobedzieladnie]
A Oliver mógł robić z zarobionymi przez siebie pieniędzmi to, co mu się żywnie podobało.
Niemniej jednak większą część późnego popołudnia i nadchodzącego za nim wieczoru spędził Oliver z tyłu sklepu, w swoim gabinecie. Na biurku nie leżały jednak księgi rachunkowe, alchemik skupiał się na czymś zupełnie innym. Nauka od zawsze szła w parze z wykonywanymi przez niego rzemiosłami, a głód wiedzy był czymś, czego nie potrafił zaspokoić na dłuższy czas. Na stole rozłożona była więc własnoręcznie odrysowywana przez Olivera mapa nieba, a fragment, nad którym pracował w tamtej chwili, był poświęcony księżycowi Ziemi. Ostatnimi czasy natrafił zresztą na ciekawy artykuł opisujący morza księżycowe. To adnotacjami na ich temat zapełniał powoli swoje notatki, które zazwyczaj przechowywał w papirusach związanych z mapą. Szczególnym jego uznaniem cieszyły się dwa morza, Jasności, z łaciny Mare Serenitatis, o prawe okrągłym kształcie oraz Oparów, Mare Vaporum. Geografia księżyca potrafiła być kwestią niezwykle ciekawą, chociaż nie miał ostatnio okazji do porozmawiania o tym z kimś, kto prawdziwie chciał tego słuchać. Rozumiał, że nie każdego może interesować to, że granicą Morza Oparów jest księżycowy łańcuch górski nazwany tak samo, jak góry we Włoszech, ale on sam nie mógł wyjść z podziwu. Może to wilkołacze inklinacje nakazywały mu zbadać księżyc tak mocno, jak tylko potrafił, odrzeć go z mistycyzmu pełni, poznać na wylot, a może... Może po prostu lubił wiedzieć i raz wpadłszy do swego rodzaju króliczej nory, nie potrafił z niej wyjść, póki nie dowiedział się wszystkiego.
Badania musiały zostać przerwane, z głównej izby sklepu doszło do niego wołanie, którego się oczywiście nie spodziewał. Niemniej jednak odłożył pióro na miejsce, podniósł się prędko z krzesła i w kilku susach odnalazł się już w zasięgu wzroku Rhennarda — wysoki i chudy, o wciąż nieco dziecięcej buzi, bystrych, szaroniebieskich oczach skrytych za okrągłymi szkłami okularów, o miodowych lokach w nieładzie. Skłonił się, niezgrabnie, acz szczerze. Herb rodowy Abbottów poznałby z daleka, Sproutów, z którymi się wychował, łączyła z panami Somerset długotrwała przyjaźń, a szacunek do panów Doliny Godryka był dla niego naturalny.
— Dobry wieczór, milordzie — zaczął kurtuazyjnie, starając się ze wszystkich sił nie patrzeć na laskę. Ani na przepaskę na oku. Skupił wzrok gdzieś na prawym uchu Rhennarda. Nie pamiętał, żeby któryś z lordów był tak doświadczony przez los, by nie miał oka i potrzebował chodzić o lasce, ale w swym krótkim bądź co bądź życiu widział już tyle dziwów, że uwierzyłby w dosłownie wszystko. Niemniej jednak — po coś się tutaj zjawił. Odwiedziny wieczorową porą rzadko kiedy bywały przypadkowe. — Witam w Bursztynowym Świerzopie, w czym mogę pomóc?[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Co rusz docierało do niego ponure wrażenie, że los z niego kpi, gra na swoich nieczystych zasadach, jednocześnie nie pozwalając Rhennardowi zmieniać jego własnych, idących za jego korzyściami. Tak teraz dopadł go ten nieszczęsny impuls, elektryczne spięcie między splotami nerwów ciągnących się od szczytu szyi aż po samą kość ogonową. Jakiś głos, ten z wnętrza czaszki, szepnął, że był tutaj sam. Że szukał pomocy nie tam, gdzie było trzeba. Że w ogóle niepotrzebnie szukał pomocy. Że to nic nie da. Ciemność wieczoru mieszała mu w zmysłach, spacer, choć rześki, odświeżający po tak długim leżeniu w łóżku, okazał się nie mieć jednak tak zbawiennego wpływu na niego jak oczekiwał. Zanim ktokolwiek pojawił się w przejściu ze służbowego pomieszczenia do części głównej, sekundy zdawały się ciągnąć w nieskończoność, obejrzał się za siebie, w stronę okna, za którym dostrzegł tylko... ciemność. Gęsta, piekąca w oko czerń przewijana zaledwie bladymi światłami lamp. Nikt o nie nie dbał. Dlaczego nikt nie dbał o lampy?
Ogarnął go niepokój, poczuł, jak serce bije mocniej, jak oddech staje się płytszy, szybszy. Poczuł, jak pozbawione bliźniaka oko zaczyna płatać mu figle; zbyt długo nie mrugał, obraz zaczął się zamazywać, a razem z nim - wszystko dookoła. Coś przemknęło po ścianie i zniknęło za drzwiami. Zaczął się bać. Czuł jak strach wpełza pod skórę i rozszerza w cieple krwionośne korytarze, jak rzeki szlachetnej posoki zaczynają napływać z większą ochotą, rozgrzewać opuszki palców i policzki.
Głos wyrwał go ze stanu nagłej katatonii i na szczęście zwrócił na siebie całą uwagę Rhennarda. Ciemność jakby dała prędko za wygraną. Obrócił się w stronę okna jeszcze raz, ale nie było już tam niczego, o co mógł się martwić - lampy jakby roznieciły swoje światło na nowo. Potrzebował chwili, żeby wrócić do siebie, złapać znów oddech, uspokoić rozbiegane w popłochu myśli, a kiedy już mu się to udało, nie był pewien, co powinien powiedzieć. Odchrząknął więc, chcąc w ten sztuczny sposób nadrobić utraconą słabością godność i równowagę. Skinął głową na gest... chłopca. Młodego chłopaka, który nie wyglądał mu zupełnie na kogoś odpowiadającego opisowi, który podarował mu Julien. To na pewno on? Może to jednak tylko sprzedawca, pracownik, czarodziej potrzebujący pracy, którą starszy rangą alchemik mu zaproponował? Nie był pewien.
- Szukam... właściciela tego przybytku - odparł, mrużąc lekko prawe oko. Nie czuł, że powinien się wstydzić opaski i tego, co skrywała, ale na pewno nie chciał, by każdy znał historię tej rany. - Opowiadano mi o uzdolnionym alchemiku, który jest w stanie uwarzyć eliksir zdolny przywrócić mi utracone oko - wyobrażał sobie, jak taki eliksir musiałby wyglądać i jak wyglądałaby też procedura odzyskania poranionego narządu. Wydawało mu się, że albo wylaliby mu jego zawartość na sklepione lewe powieki, a on w agonii wrzeszczałby z bólu, bo to przecież musi boleć - stworzenie czegoś z niczego. Mógłby też to połknąć, a dekokt okazałby się tak obrzydliwy w smaku, zapachu i o tak ohydnej fakturze, że zwymiotowałby śniadanie, obiad, deser i kolację, a potem znów ból iście poetycki, pełen starożytnego artyzmu, gdzie z cierpienia powstałoby nowe życie, prawidłowy, żywy narząd. Już na samą myśl go skręcało, a co będzie jak w końcu dojdzie do rozwiązania całej tej sytuacji? Tego problemu? - Kiedy można go spotkać?
Nie pamiętał, czy Julien mówił mu o wieku albo wyglądzie interesującego ich jegomościa. Jedynym, co klarownie i jasno wypływało na powierzchnię jego pamięci, były wydarzenia z bagien. I fakt, że pogodził się wtedy ze śmiercią, która finalnie nie nadeszła, decydując się jednak na nawiedzanie go w snach i na jawie.
Ogarnął go niepokój, poczuł, jak serce bije mocniej, jak oddech staje się płytszy, szybszy. Poczuł, jak pozbawione bliźniaka oko zaczyna płatać mu figle; zbyt długo nie mrugał, obraz zaczął się zamazywać, a razem z nim - wszystko dookoła. Coś przemknęło po ścianie i zniknęło za drzwiami. Zaczął się bać. Czuł jak strach wpełza pod skórę i rozszerza w cieple krwionośne korytarze, jak rzeki szlachetnej posoki zaczynają napływać z większą ochotą, rozgrzewać opuszki palców i policzki.
Głos wyrwał go ze stanu nagłej katatonii i na szczęście zwrócił na siebie całą uwagę Rhennarda. Ciemność jakby dała prędko za wygraną. Obrócił się w stronę okna jeszcze raz, ale nie było już tam niczego, o co mógł się martwić - lampy jakby roznieciły swoje światło na nowo. Potrzebował chwili, żeby wrócić do siebie, złapać znów oddech, uspokoić rozbiegane w popłochu myśli, a kiedy już mu się to udało, nie był pewien, co powinien powiedzieć. Odchrząknął więc, chcąc w ten sztuczny sposób nadrobić utraconą słabością godność i równowagę. Skinął głową na gest... chłopca. Młodego chłopaka, który nie wyglądał mu zupełnie na kogoś odpowiadającego opisowi, który podarował mu Julien. To na pewno on? Może to jednak tylko sprzedawca, pracownik, czarodziej potrzebujący pracy, którą starszy rangą alchemik mu zaproponował? Nie był pewien.
- Szukam... właściciela tego przybytku - odparł, mrużąc lekko prawe oko. Nie czuł, że powinien się wstydzić opaski i tego, co skrywała, ale na pewno nie chciał, by każdy znał historię tej rany. - Opowiadano mi o uzdolnionym alchemiku, który jest w stanie uwarzyć eliksir zdolny przywrócić mi utracone oko - wyobrażał sobie, jak taki eliksir musiałby wyglądać i jak wyglądałaby też procedura odzyskania poranionego narządu. Wydawało mu się, że albo wylaliby mu jego zawartość na sklepione lewe powieki, a on w agonii wrzeszczałby z bólu, bo to przecież musi boleć - stworzenie czegoś z niczego. Mógłby też to połknąć, a dekokt okazałby się tak obrzydliwy w smaku, zapachu i o tak ohydnej fakturze, że zwymiotowałby śniadanie, obiad, deser i kolację, a potem znów ból iście poetycki, pełen starożytnego artyzmu, gdzie z cierpienia powstałoby nowe życie, prawidłowy, żywy narząd. Już na samą myśl go skręcało, a co będzie jak w końcu dojdzie do rozwiązania całej tej sytuacji? Tego problemu? - Kiedy można go spotkać?
Nie pamiętał, czy Julien mówił mu o wieku albo wyglądzie interesującego ich jegomościa. Jedynym, co klarownie i jasno wypływało na powierzchnię jego pamięci, były wydarzenia z bagien. I fakt, że pogodził się wtedy ze śmiercią, która finalnie nie nadeszła, decydując się jednak na nawiedzanie go w snach i na jawie.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
To z pewnością widok, który powinien niepokoić. Coś podpowiadało Oliverowi, że powinien podejść do tego konkretnego klienta jakoś łagodniej, ostrożniej — może to wyłącznie zmysł handlowca, który starał się w sobie rozwijać z każdym kolejnym dniem spędzonym za kontuarem, gdy przyglądał się ludziom wchodzącym do jego sklepu. Jedną z umiejętności dobrego sprzedawcy było przecież czytanie z ludzi, domyślanie się ich potrzeb, zanim jeszcze zdążyli je zwerbalizować, albo nawet przyznać się do nich przed samym sobą. Pierwszy raz jednak miał okazję gościć w swoim sklepie lorda Somerset, w dodatku tak... niespotykanego. Jego nerwowość (to chyba była nerwowość, mocno zaciśnięta dłoń na rączce laski, powstrzymywanie mrugania) sprawiała, że sam zaczął się zastanawiać, co takiego mogłoby go do niego sprowadzić. Ludzie tegoż pokroju nerwowo podchodzili wyłącznie do dwóch, powiązanych ze sobą rzeczy.
Życia i zdrowia.
Aż wreszcie potrzeba zmaterializowała się na lordowskich wargach, wydając się doświadczonemu, pomimo młodego wieku i aparycji alchemikowi zabawnie niemal przyziemna. Starał się nie dawać po sobie poznać, że przeciągająca się cisza, przerwana odchrząknięciem Rhennarda popchnęła jego myśli w kierunkach bardziej niż mniej etycznych, potrafił przecież warzyć trucizny, a spotkanie z Lady Marion utwierdziło go w przekonaniu, że stanowiły one sztukę i broń równie cenną, co chociażby biała magia stosowana w pojedynkach. Na całe szczęście lordowie Abbott nie sięgali po trucizny — przynajmniej według jego najlepszej wiedzy. Sumienie Rhennarda pozostawało więc czyste jak łza, a problemem okazało się być oko.
Już rozciągnął wargi w uspokojonym uśmiechu, gdy dotarło do niego, że stało się dokładnie to samo, co zdarzało mu się dalej, przynajmniej raz w tygodniu. Znowu wzięto go za pracownika. Nie zamierzał jednak fukać pod nosem ani obrażać się na okoliczności losu. Był świadom swego wyglądu, ale także talentu, który sprawił, że w tak młodym wieku osiągnął już naprawdę dużo. Dolina Godryka nie była dużą mieściną, wieści rozchodziły się po niej dość prędko i musiały także dotrzeć do Juliena, który przekazał je Rhennardowi.
— To doskonale się składa, bo właśnie ja jestem właścicielem — uśmiechnął się szerzej, pewniej; klatka piersiowa, nieimponująca w swej budowie i tak wysunęła się do przodu, dumna z tego, do kogo należała. Pokaz ten nie trwał jednak długo, ponieważ Oliver skrócił między nimi dystans, raz jeszcze kłaniając się, tym razem do przedstawienia. — Oliver Summers, alchemik — dodał, a w niepewności, czy powinien wystawić rękę do uścisku, czy nie, postanowił nie ryzykować urażeniem starszego mężczyzny. Uznał, że jeżeli ten będzie pragnął takiej formy przywitania, zainicjuje ją sam, a bezpieczniejsze będzie odpowiadanie na jego gesty.
Należało jednak przejść do głównej części tego spotkania.
— Ktokolwiek opowiadał waszmości o moich umiejętnościach, nie mylił się, potrafię stworzyć taki eliksir. Chciałbym jednak, przed przyjęciem zamówienia, aby był lord pewien tego, z czym to się wiąże — wstęp mógł zabrzmieć dramatycznie, mógł nawet podsycić obawy Rhennarda, dodać kolejnego punktu zapalnego do już i tak rozpalonej wyobraźni. Oliver jednak miał już doświadczenie w przygotowywaniu eliksiru odtworzenia, musiał przekazać odpowiednie informacje także temu, kto pragnął zawierzyć mu i jego usługom. — Po pierwsze, czas. Żadnego organu nie jesteśmy w stanie, na tym etapie rozwoju alchemii, wyhodować do stanu użyteczności od razu. Proces odtwarzania zajmuje dwadzieścia osiem dni, przeszczepienie go wcześniej nie jest możliwe, bowiem — mówiąc wprost — nie będzie funkcjonował tak, jak należy i ciało przeszczep odrzuci — rozpoczął rzeczowo, spoglądając co jakiś czas na swego rozmówcę, chcąc wyczytać jego emocje z mimiki twarzy. — Co prowadzi także do tego, że jeżeli pragnąłby lord odnowienia oka, musimy zadbać także o to, by przeszczepem zajął się kompetentny uzdrowiciel, ja niestety jestem tylko alchemikiem, wiedzy potrzebnej do przeprowadzenia zabiegu nie posiadam, ale... — zniżył głos do szeptu, wszak była to tajemnica. — Znam uzdrowicieli, którzy mogliby się podjąć takiego zabiegu, jeżeli pragnąłby lord rekomendacji — dopiero po tym odetchnął z ulgą i wyprostował plecy, wracając do wcześniejszej pozycji. — Ponadto, do uważenia eliksiru będę potrzebował także pańskiej krwi i włosów. To na ich podstawie będzie odradzał się eliksir. Wiele osób jest... Dość wrażliwych na punkcie ludzkiej anatomii, zwłaszcza tak szczególnej, jak oczy, dlatego też w zależności od pańskich preferencji, mogę przetrzymać eliksir u siebie przez cały okres jego dojrzewania albo oddać go panu, gdy tylko będę pewien, że został uważony poprawnie. Ale to myślę... Już kwestia na czas, gdy będzie pan zdecydowany na ten krok.
Podszedł powoli do kontuaru, za którym wystawione miał kilkanaście słoików z różnymi ingrediencjami alchemicznymi.
— Oczywiście, jeżeli milord wyrazi zgodę, rozpocząć trzeba będzie od zdobycia popiołu feniksa. Bez niego eliksir odtworzenia, bo taką nosi on nazwę, nie dojdzie do skutku.
Życia i zdrowia.
Aż wreszcie potrzeba zmaterializowała się na lordowskich wargach, wydając się doświadczonemu, pomimo młodego wieku i aparycji alchemikowi zabawnie niemal przyziemna. Starał się nie dawać po sobie poznać, że przeciągająca się cisza, przerwana odchrząknięciem Rhennarda popchnęła jego myśli w kierunkach bardziej niż mniej etycznych, potrafił przecież warzyć trucizny, a spotkanie z Lady Marion utwierdziło go w przekonaniu, że stanowiły one sztukę i broń równie cenną, co chociażby biała magia stosowana w pojedynkach. Na całe szczęście lordowie Abbott nie sięgali po trucizny — przynajmniej według jego najlepszej wiedzy. Sumienie Rhennarda pozostawało więc czyste jak łza, a problemem okazało się być oko.
Już rozciągnął wargi w uspokojonym uśmiechu, gdy dotarło do niego, że stało się dokładnie to samo, co zdarzało mu się dalej, przynajmniej raz w tygodniu. Znowu wzięto go za pracownika. Nie zamierzał jednak fukać pod nosem ani obrażać się na okoliczności losu. Był świadom swego wyglądu, ale także talentu, który sprawił, że w tak młodym wieku osiągnął już naprawdę dużo. Dolina Godryka nie była dużą mieściną, wieści rozchodziły się po niej dość prędko i musiały także dotrzeć do Juliena, który przekazał je Rhennardowi.
— To doskonale się składa, bo właśnie ja jestem właścicielem — uśmiechnął się szerzej, pewniej; klatka piersiowa, nieimponująca w swej budowie i tak wysunęła się do przodu, dumna z tego, do kogo należała. Pokaz ten nie trwał jednak długo, ponieważ Oliver skrócił między nimi dystans, raz jeszcze kłaniając się, tym razem do przedstawienia. — Oliver Summers, alchemik — dodał, a w niepewności, czy powinien wystawić rękę do uścisku, czy nie, postanowił nie ryzykować urażeniem starszego mężczyzny. Uznał, że jeżeli ten będzie pragnął takiej formy przywitania, zainicjuje ją sam, a bezpieczniejsze będzie odpowiadanie na jego gesty.
Należało jednak przejść do głównej części tego spotkania.
— Ktokolwiek opowiadał waszmości o moich umiejętnościach, nie mylił się, potrafię stworzyć taki eliksir. Chciałbym jednak, przed przyjęciem zamówienia, aby był lord pewien tego, z czym to się wiąże — wstęp mógł zabrzmieć dramatycznie, mógł nawet podsycić obawy Rhennarda, dodać kolejnego punktu zapalnego do już i tak rozpalonej wyobraźni. Oliver jednak miał już doświadczenie w przygotowywaniu eliksiru odtworzenia, musiał przekazać odpowiednie informacje także temu, kto pragnął zawierzyć mu i jego usługom. — Po pierwsze, czas. Żadnego organu nie jesteśmy w stanie, na tym etapie rozwoju alchemii, wyhodować do stanu użyteczności od razu. Proces odtwarzania zajmuje dwadzieścia osiem dni, przeszczepienie go wcześniej nie jest możliwe, bowiem — mówiąc wprost — nie będzie funkcjonował tak, jak należy i ciało przeszczep odrzuci — rozpoczął rzeczowo, spoglądając co jakiś czas na swego rozmówcę, chcąc wyczytać jego emocje z mimiki twarzy. — Co prowadzi także do tego, że jeżeli pragnąłby lord odnowienia oka, musimy zadbać także o to, by przeszczepem zajął się kompetentny uzdrowiciel, ja niestety jestem tylko alchemikiem, wiedzy potrzebnej do przeprowadzenia zabiegu nie posiadam, ale... — zniżył głos do szeptu, wszak była to tajemnica. — Znam uzdrowicieli, którzy mogliby się podjąć takiego zabiegu, jeżeli pragnąłby lord rekomendacji — dopiero po tym odetchnął z ulgą i wyprostował plecy, wracając do wcześniejszej pozycji. — Ponadto, do uważenia eliksiru będę potrzebował także pańskiej krwi i włosów. To na ich podstawie będzie odradzał się eliksir. Wiele osób jest... Dość wrażliwych na punkcie ludzkiej anatomii, zwłaszcza tak szczególnej, jak oczy, dlatego też w zależności od pańskich preferencji, mogę przetrzymać eliksir u siebie przez cały okres jego dojrzewania albo oddać go panu, gdy tylko będę pewien, że został uważony poprawnie. Ale to myślę... Już kwestia na czas, gdy będzie pan zdecydowany na ten krok.
Podszedł powoli do kontuaru, za którym wystawione miał kilkanaście słoików z różnymi ingrediencjami alchemicznymi.
— Oczywiście, jeżeli milord wyrazi zgodę, rozpocząć trzeba będzie od zdobycia popiołu feniksa. Bez niego eliksir odtworzenia, bo taką nosi on nazwę, nie dojdzie do skutku.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
5 lipca 1958
Wydawało się, że cały chaos, który wydarzył się wraz z nadejściem tej strasznej komety, powoli się uspokajał. Oliver był jednak daleki od formułowania podobnych opinii, w szczególności na głos. Doświadczenie życiowe przyniosło mu mądrość specjalnego rodzaju, która rzadko pojawiała się u jego rówieśników, a nawet coraz więcej lat na karku nie stanowiło gwarancji jej posiadania. Los lubił sobie drwić z ludzi takich jak on. Jak mieszkańcy Doliny Godryka. I nie należało go kusić przesadną butnością.
Magia talizmanów była przede wszystkim związana z wyciąganiem mocy z wszelkiego rodzaju surowców ziemskich i wzmacniania jej odpowiednimi runami, lecz wszystkie swoje talizmany Oliver poddawał kąpielom księżycowym, aby nabrały tej siły jak najwięcej. Do tej pory wszystko przebiegało zgodnie ze starym, określonym schematem. Ale schemat ten nie zakładał pojawienia się na niebie jakiegoś niespodziewanego, nowego ciała niebieskiego. Jaki wpływ na magię talizmanów może mieć?
Nie dowie się, jeżeli nie spróbuje.
Runa chamskiej bójki, a raczej przygotowanie talizmanu z wykorzystaniem tejże runy chodziło mu po głowie już od jakiegoś czasu, lecz nigdy nie miał ku temu odpowiedniej okazji. Nie zwykł tworzyć talizmanów dla samego faktu ich tworzenia. Lubił łączyć swoje dzieła z konkretną osobą i jej potrzebami, dlatego tak często brał na nie zamówienia. Nie czuł nawet odrobiny zawodowej satysfakcji z oglądania, jak efekty jego rzemiosła zbierają tylko kurz w gablotach. Ostatnimi czasy jednak przypomniał sobie, że przez cały czas miał pod nosem człowieka, któremu talizman z tą runą właśnie przyda się jak nikomu innemu. Kto mógł wyciągnąć z niego cały drzemiący w nim potencjał. I kogoś, komu nigdy do głowy by nie przyszło zamówić taki talizman, bo najzwyczajniej w świecie mógł po prostu nie wiedzieć, że coś takiego istnieje.
A teraz, gdy znów wrócili z Jamesem na względnie—proste tory znajomości, może innej okazji nie musiał już czekać?
Z samego rana, po uprzątnięciu sklepu i sprawdzeniu zapasów (po post—pełniowych zaburzeniach zachowania eliksirów i talizmanów sprawdzał je już codziennie, każdego ranka wypatrując kolejnych niepokojących objawów, ale póki co — chyba nie nawracały) skierował się wprost do pracowni talizmaniarskiej. Po oczyszczeniu przestrzeni roboczej wyciągnął na blat swój wierny kociołek. Może nie był on dziełem sztuki magikowalskiej, ale przejawiał działanie wystarczające, jak na jego potrzeby. Zaklęciem rozpalił ogień pod kociołkiem, pozwalając mu nabrać odpowiedniej temperatury. W tym samym czasie mógł zająć się przygotowywaniem surowców, które potrzebne będą mu do stworzenia talizmanu. Pierwszą z baz, według wszystkich zapisków o talizmanach miał być tantal, srebrzysty metal, który swe miano brał podobno z jednej z mitologii, ale Oliver nigdy nie miał pamięci do podobnych rzeczy. Zastanawiając się nad drugą z baz, musiał wybrać coś, co najlepiej będzie współgrało z intencją talizmanu. Wzmocnienie w walce, zwiększenie obrażeń zadawanych i zmniejszenie efektów uderzeń przeciwnika. Rzadko kiedy pracował z talizmanami wpływającymi na konkretny aspekt ciała czarodzieja (za wyjątkiem runy kwitnącego życia, która wspierała ogólne siły witalne organizmu), dlatego odstąpić musiał od swych zwyczajowych wyborów. Podszedł do półki, na której gromadził swe zapasy komponentów i przyłożywszy palec wskazujący do kącika ust, przyglądał się opisanym dokładnie słoiczkom, aż wreszcie doczekał się olśnienia. A może to olśnienie przyszło do niego w formie słoiczka opisanego jako ruda żelaza olbrzymów. Czy znalazłby inne, bardziej odpowiednią istotę magiczną (albo stworzenie? Chyba istotę, ale nie był tego pewien), która mogłaby być swoistym patronem tego talizmanu? Na własnej skórze poznał siłę ciosu Jamesa, mógł (w jego skromnym mniemaniu) konkurować z olbrzymami, a teraz, jeżeli próba rzemieślnicza się powiedzie, będzie jeszcze groźniejszy. I dobrze, czasy nie były łaskawe, w szczególności dla cyganów jakimś cudem zawsze wpadających w kłopoty.
Przeniósł słoiki zawierające porcje obu baz do swojego blatu roboczego. Po sprawdzeniu, że kociołek osiągnął już właściwą temperaturę, chwycił za swe ulubione złote, alchemiczne szczypce i przy ich pomocy ostrożnie przekładał je do środka kociołka. Na pierwszy ogień poszła ruda żelaza olbrzymów, która potrzebowała większej ilości czasu do stopnienia. Dopiero po kilku minutach Oliver dołożył do niej tantal, obserwując, jak dwa metale w podobnym kolorze mieszają się ze sobą. Póki co robiły to nieśmiało, raczej zbijając się w grudki, ale ten proces zawsze przebiegał podobnie, do czasu gdy twórca talizmanów nie dodał do kociołka odpowiedniego odczynnika. Blondyn cofnął się więc raz jeszcze do swej półki, tym razem stając przed wyborem kolejnego składnika. Przez ułamek sekundy jego dłoń zadrżała nad buteleczką z jadem grzechotnika, lecz w ostatniej chwili przed podjęciem ostatecznej decyzji promień słońca wpadający przez okno odbił się od innej butelki, posyłając promień światła prosto w okulary Olivera. Gdy ten zwrócił się w kierunku źródła światła, zauważył — szczęśliwie — butelkę spirytusu, której również mógł z powodzeniem używać jako odczynnika. Pasowała zresztą do Jamesa wielokrotnie lepiej niż jakikolwiek inny odczynnik w Summersowej kolekcji.
Dawkowanie spirytusu zapewne nie zyskałoby uznania ze strony Doe, bowiem do kociołka wlane zostało ledwie pół jego uncji. Była to jednak objętość wystarczająca z punktu widzenia alchemicznego, ponieważ po zetknięciu się z przetapianymi metalami od razu weszła z nimi w reakcję. Oliver uśmiechnął się na ten widok, choć ostrożnie odsunął się od kociołka, gdy tylko zaczęła się nad nim unosić charakterystyczna para. Wiedział, że musi dać tej mieszance kilka minut sam na sam, aby metale przesiąkły odczynnikiem, a dzięki temu były bardziej podatne na wymieszanie. Summers zgasił ogień pod kominkiem, następnie przechodząc do wcześniej wspomnianego mieszania. Robił to powoli i ostrożnie, nie mógł pozwolić sobie na jakikolwiek, nawet minimalny błąd, jeżeli pragnął sprawdzić, czy magia talizmanów wciąż była tak samo stabilna, jak dawniej. Wszystko wskazywało na to, że metale łączą się ze sobą w odpowiedni sposób. Nie minął kwadrans, gdy miał przed sobą idealnie złączoną mieszankę dwóch baz i odczynnika.
Mógł zatem przejść do swej ulubionej części.
Długo zastanawiał się, co takiego mógłby przy sobie nosić James, co nie wzbudzałoby podejrzeń i co można było łatwo schować pod ubraniem. Wybór padł więc na prosty łańcuszek z okrągłym medalikiem. Formę na medalik wyciągnął z jednej ze swych szuflad, następnie przygotował ją do przelania masy bazowo—odczynnikowej. Musiał robić to powoli i dokładnie, tak, aby do medalika nie dostały się żadne bąble z powietrzem, które mogłyby źle wpłynąć na wytrzymałość talizmanu. Gdy kociołek został oczyszczony z zawartości, mógł przejść do połączenia baz i odczynnika z sercami talizmanu. Na pierwszy ogień poszła oczywiście lawa wulkaniczna, którą umieścił we wcześniej przelanej mieszance i docisnął szczypcami tak, aby kamień zniknął pod powierzchnią jeszcze płynnej masy, złączył się z nią już na zawsze. Drugie z serc, zoisyt został wybrany przez Olivera przede wszystkim ze względu na jego znaczenie. Był to kamień, który miał wspomagać powrót do zdrowia i równowagi po stresie, chorobie, walce. Biorąc pod uwagę, że runa wspomagać miała także zmniejszenie efektów ataku przeciwnika, Oliver uznał, że był to kamień z idealną intencją. Specjalnie dla Jamesa wybrał też dwubarwny fragment tegoż krzemianu. Barwy zmieniały się ukośnie, lewa górna część była intensywnie zielona, aby w prawym dolnym rogu stać się kolorem, który Oliverowi kojarzył się najbardziej z arbuzem. Może dlatego, że było lato.
Została już przedostatnia rzecz. Kreślenie run. Wybór Thurisaz wydawał się oczywisty. Runa wprost wiązała się z siłą i olbrzymem, podobnie jak jedna z baz talizmanu. Mniej znane amatorom znaczenie runy wskazywało na jej właściwości ochronne przed wpływem zewnętrznym, na przykład byciem ofiarą oszustwa. Ponadto runa ta wspierała wyładowywanie emocji (chyba najlepszy powód do bójek w ocenie Olivera), pewien mógł być, że nie będzie miała trudności związać się z potencjałem magicznym drzemiącym w Jamesie. Ręka dzierżąca różdżkę kreśliła runę pewnie i zamaszyście, z pełną świadomością intencji zamykanej w talizmanie. Bez namysłu zaczął kreślenie także runy pomocniczej, Ehwaz, reprezentującej przede wszystkim nowe okazje, oddanie samemu sobie, odwagę w podejmowaniu decyzji, które mogą skończyć się także podróżami. W zestawieniu z Thurisaz, Oliver był pewien, pomoże Jamesowi jeszcze bardziej, może nakieruje go w godzinie zwątpienia. Ufał swoim instynktom już przy wyborze składników na eliksiry i talizmany, pora spróbować zaufać intuicji także w zakresie run.
Odłożył różdżkę na bok, uprzątnął swój blat roboczy, a sam talizman wystawił na parapet zamkniętego okna, aby w odpowiednim czasie został skąpany w świetle księżyca.
| tworzę talizman runa chamskiej bójki (ST65) (+42 do rzutu ze statystyki i przedmiotów, szczegóły w ekwipunku), zużywam lawę wulkaniczną i tantal
1. k100 na powodzenie talizmanu
2. 2k6 na wartość X
3. 1k6 na wartość Y
3. 1k6 na wartość Z
z/t chyba że k1
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Oliver Summers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 22
--------------------------------
#2 'k6' : 4, 1
--------------------------------
#3 'k6' : 3
--------------------------------
#4 'k6' : 3
#1 'k100' : 22
--------------------------------
#2 'k6' : 4, 1
--------------------------------
#3 'k6' : 3
--------------------------------
#4 'k6' : 3
6 lipca 1958
poranek
poranek
Och, jak pięknie byłoby, gdyby był w stanie rozwiać swoje wątpliwości raz na zawsze, albo chociaż je potwierdzić. Gdy zjawił się rano w Bursztynowym Świerzopie, swe pierwsze kroki skierował ku pracowni talizmaniarskiej, pragnąc ocenić efekt swojej wczorajszej pracy. Talizman prezentował się naprawdę ładnie — widać było rozwijający się wciąż kunszt Olivera i nawet, gdyby nie posiadał magicznej mocy, mógł być po prostu całkiem ładną błyskotką. Problem w tym, że medalik moc magiczną posiadał, jednakże nie taką, jakiej oczekiwał od niego jego twórca. I tak był zdolny do bycia użytkowanym całkiem nieźle, ale ambicja młodego alchemika bolała czasem mocniej, niż można było to uzasadnić. Może kiedyś, gdy znów wpadnie mu w ręce tantal, będzie w stanie powtórzyć próbę. Kto wie.
Tymczasem czekały go jeszcze inne obowiązki związane z talizmanami. Przede wszystkim musiał zająć się ich wysyłką. Ten dla Teda Moore przygotował już jakiś czas temu, ale nie miał jeszcze okazji mu go podarować. Teraz zbliżała się okazja idealna. Mógł wreszcie napisać do niego list nie tylko z owym talizmanem, ale jeszcze poprosić o pomoc przy niezwykle dręczącej go kwestii Minehead, miasteczka znajdującego się niedaleko Minehead. Zasiadł więc za biurkiem, chwycił wolny pergamin i zaczął kreślić list, streszczając w nim problemy tegoż miasteczka i prosząc jednocześnie o określenie się, czy będzie w stanie mu pomóc. Miał nadzieję, że tak i ewentualne trudy podróży wynagrodzi mu właśnie przygotowany przez niego talizman.
Nie był to jednak jedyny list, który dziś wystosował. Miał także do wysłania talizman dla przemiłego pana Sykesa, z którym na początku kwietnia stoczył w sklepie całkiem ciekawą z punktu widzenia ich wspólnego rzemiosła pogawędkę. Sam przygotował sobie dwa talizmany z runą natchnionego twórcy, dlatego jeden mógł podarować właśnie jemu, w ramach wspierania się w tych ciężkich chwilach. Bardzo polubił pana Sykesa, przez myśl mu nawet nie przeszło, by traktować go jak konkurencję. Z tego, co już rozmawiali, był dobrym i prostolinijnym człowiekiem, dlatego na pewno wykorzysta moc talizmanu dla dobrych celów.
Ostatni z napisanych listów, ale pierwszy z wysłanych przy pomocy sowy Olivera, Irysa, zaadresowany został do Jamesa. W kopercie, poza medalikiem wsadził też niewielki woreczek z tytoniem, który ostatnio udało mu się dostać. Porcję podzielił na pół pomiędzy kumpla a najstarszego brata. Sam nie palił, przede wszystkim ze względu na swój nadwrażliwy węch. Miał wrażenie, że jeżeli weźmie coś takiego do ust, to pewnie zwymiotuje lub umrze, albo nawet i jedno i drugie. Nie było sensu, żeby chomikował to dla siebie, gdy skorzystać mógł ktoś inny. Zresztą, nigdy nie lubił przepraszać, a taki prezent mógł być (i Oliver miał ogromną nadzieję, że będzie wzięty) za wyraz dobrej woli. Zakopanie wojennego topora, tak jak wtedy u Steffena.
| przekazuję:
runę chamskiej bójki i 50g tytoniu średniej jakości Jamesowi
runę kojącego szeptu Tedowi
runę natchnionego twórcy Everettowi
z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
1 lipca 1958
Ten dzień planował zacząć tak pracująco, jak tylko się dało. Miał przecież dwa ważne zamówienia do wykonania. Pierwsze znajdowało się szczególnie blisko jego serca, ponieważ prośba pochodziła od nikogo innego, jak od samej Hannah, z którą miał przyjemność odwiedzić Yorkshire jeszcze nie tak dawno temu. Nie potrzebował zresztą znać jej szczególnie blisko, żeby poczuć względem niej naprawdę sporą sympatię. Skojarzenia przedstawiane mu przez bliższych i dalszych znajomych umocniły się tylko, gdy wreszcie mógł poprzebywać z nią sam na sam (nawet, jeżeli nie trwało to bardzo długo. Teraz jednak Hannah była już mężatką, a on w swym zachwycie nad tym stanem nie zapytał się nawet, kto jest jej mężem. Znacznie bardziej pochłonęła go, a także wzruszyła prośba wystosowana przez już—nie—pannę—Wright. Może mógłby się obruszyć na to sugerowanie, że może uznać to za stratę czasu, ale sam fakt, iż to ku niemu skierowała swą prośbę, wystarczył, by zupełnie zburzyć wszystkie mury. Nie, żeby były szczególnie wysokie.
Złota, które mu podarowała wystarczyło na dwa pierścionki — to akurat było wiadome w chwili przekazania mieszka, zważył go w ręce. Dziś jednak miał zabrać się za stworzenie z kilku elementów biżuterii dwóch — bliźniaczych, z tego samego stopu. Symbolu nowej unii, która miała złączyć Hannah i jej wybranka.
Przechodząc pewnym krokiem do pracowni talizmaniarskiej obrzucił wzrokiem swoje eksponaty. Wszystkie prezentowały się w swoich gablotach idealnie, tak jak lubił. Pewien spokój spłynął na jego osobę, dodając mu przy tym otuchy. Podskórnie zaczął się bowiem przejmować, że od trwałości obrączek zależeć będzie też trwałość pożycia małżeńskiego Hannah. I nie chciał przyłożyć ręki do jego (odpukać!) rozpadu.
Położył meszek ze złotem obok kociołka, pod którym rozpalił ogień. Niedługo później wysypał sobie biżuterię na dłoń, przyglądając się jej z zainteresowaniem. Czyste złoto, rodowe — zauważył w myślach, po czym wzniósł oczy do góry, do sufitu. To pamiątki. Nie mogę się pomylić.
Przy pomocy swych złotych szczypiec przenosił każdy element biżuterii do rozgrzanego kociołka. Hannah nie chciała od niego talizmanu — w innym przypadku gotów był dodać do kotła także jeszcze jedną z baz oraz odczynnik. Tym razem jednak musiał pozwolić naturze działać samej. W związku z tym nie pospieszał procesu topnienia. Podszedł do drzwi pracowni, otwierając je na oścież tak, aby usłyszeć zawieszony nad drzwiami dzwoneczek, gdyby ktoś w trakcie oczekiwania wszedł do sklepu. Sam przysunął sobie wysoki taboret niedaleko blatu roboczego, na którym zasiadł z kolejnym już egzemplarzem Tajemnic i odkryć współczesnej astronomii. Szczególnie ciekawy wydał się mu — z oczywistych względów — traktat kumulujący niemal 150 lat badań nad Castorem, jego do niedawna gwiezdnym imiennikiem. Druga najjaśniejsza gwiazda konstelacji bliźniąt była uznawana za gwiazdę pojedynczą, ale wraz z pojawieniem się teleskopów okazało się, że zamiast jednej gwiazdy, są tam najpierw dwie, a potem jeszcze kolejna, nazwane odpowiednio Castor A, B i C. Pikanterii dodał fakt, że w 1896 roku zmierzono Castora B przy pomocy spektografu i w przeciągu czterech dni uzyskano zaskakująco różne wyniki obserwacji. Później powtórzono mierzenie Castora A i C, aby wyszło na jaw, że wszystkie trzy gwiazdy są same w sobie układem podwójnym, co oznaczało, że zamiast jednej, jak z początku się wydawało, gwiazdy zrobiło się ich sześć. Niezależnie, ile okaże się ich być w przyszłości, gwiazdy musiały wreszcie odejść na drugi plan.
Oliver bowiem co jakiś czas kontrolnie zerkał do środka kociołka, nie chcąc przegapić istotnego momentu topnienia. Dlatego też widząc, że złoto zbliża się do punktu idealnego, zajął się przygotowywaniem form na obrączki. Dłoń Hannah miał już okazję oglądać, więc z dopasowaniem rozmiaru nie miał problemu, jak na doświadczonego twórcę talizmanów przystało. Co do obrączki pana młodego uznał, że lepiej będzie zaryzykować i wybrać rozmiar standaryzowany — jak będzie za duża, najwyżej się ją zmniejszy.
Wygasił płomień pod kociołkiem, po czym zgodnie z normą począł przelewać płynne złoto do form. To błyszczało się jeszcze bardziej, niż gdy zostało mu podarowane. Nic dziwnego — kruszec ten wiele zyskiwał w momencie przetopienia, niejako przechodząc przez proces odświeżenia. Najpierw wypełnił formę mniejszą, przeznaczoną na obrączkę panny młodej, później tę większą. Po wszystkim odstawił kociołek na miejsce i czym prędzej zastukał w formy, aby pozbyć się z płynnego złota bąbli powietrza, które mogły się niepostrzeżenie dostać do środka masy. Dopiero wtedy, gdy był w zupełności zadowolony ze swojej pracy, odstawił obie formy na parapet pracowni, do bezpiecznego dojścia do temperatury.
Nie oznaczało to jednak, że dzień pracy się na tym skończył, nic bardziej mylnego! Miał jeszcze do stworzenia szczególny rodzaj talizmanu. Dowiedziawszy się o zawodzie swojej najstarszej siostry, miał ochotę sprawić jej szczególny prezent. Zresztą — wiedział, że będzie czuć się pewniej z myślą, że nie była pozostawiona sama sobie (nawet, jeżeli chciał wierzyć w swe przeczucia i to, że jest idealną osobą na stanowisku propagandzistki Podziemnego Ministerstwa).
Aby przygotować działającą odpowiednio runę srebrnej mowy musiał przecież rozpocząć od wyczyszczenia kociołka z pozostałości złota. Dopiero po tym rozpalił ogień pod kociołkiem raz jeszcze, pozwalając mu nagrzać się do temperatury odpowiedniej do przyjęcia pierwszej z baz. Porcja kobaltu czekała cierpliwie na swoją kolej i oto nadeszła. Ostrożnie przeniósł bazę do środka kociołka, po czym cofnął się do półki, na której składował pozostałe. Chwilę przyglądał się im z zaciekawieniem, aż wreszcie jego palce chwyciły za pojemnik z przetopioną podkową centaura. Runa srebrnej mowy musiała przecież odpowiadać za erudycję, a z tego, co pamiętał ze szkoły, prowadzenie rozmowy z centaurami należało do niezwykle trudnych zajęć. Niedługo po tym, jak obie bazy zmiękły nieco pod wpływem temperatury, Oliver odkorkował butelkę z żółtawym płynem, którym był oczywiście jad żmii. Jeżeli podkowa centaura miała symbolizować krasomówstwo, jad żmii oczywiście symbolizował związaną z runą wzmocnioną umiejętność kłamstwa. Wlał do środka ledwie osiem kropli, które po zetknięciu się z rozgrzaną powierzchnią kociołka zasyczały złowrogo, lecz prędko splotły się z bazami, tworząc niemal jednolitą mieszankę.
W tym momencie przyszedł czas na wymieszanie surowców. Robił to w stronę przeciwną do ruchu wskazówek zegara, powoli i porządnie — obserwując, czy wszystkie składniki łączą się w odpowiedni sposób. I choć proces mieszania zajął mu dłużej niż normalnie, ostatecznie był bardzo zadowolony — mieszanka nie miała nawet milimetra nierówności, wszystkie surowce splotły się ze sobą nierozerwalnie.
Zastanawiając się nad elementem biżuterii, który mogła nosić jego siostra, zdecydował się ostatecznie na bransoletkę z ozdobnym oczkiem. Dlatego też przygotował sobie formę w kształcie koła, do której, po zgaszeniu ognia nad kociołkiem oczywiście, przelał zgromadzoną w nim masę. Teraz zostały już tylko dwie rzeczy do zrobienia — odpowiednie umieszczenie serc talizmanu, a także nakreślenie run.
Z pierwszym z serc poszło prosto. Srebro znalazło swoje miejsce pośrodku masy kobaltowo—podkowiano—żmijnej. Z drugim z serc miał już większą zagwozdkę, chociaż ostatecznie zdecydował się na wybranie koralu. Jego czerwień miała kojarzyć się z pasją, z uwodzeniem, i choć było mu odrobinę nieswojo myśląc o uwodzeniu w kontekście swej siostry, miał jakąś tam świadomość, że kobiety bardzo często muszą uciekać się do podobnych sztuczek. Oby Hazel nie musiała wykorzystywać mocy talizmanu szczególnie często...
Po umieszczeniu ostatniego z serc w masie chwycił za różdżkę, przystępując do kreślenia run. Dziś sprawa była niezwykle prosta. Od początku tworzenia talizmanu miał w głowie pewną kombinację, która składała się z czterech run — Laguz, Ansuz, Wunjo, Algiz. Zastanawiając się nad tym, jakie z nich najbardziej wspomogą swą mocą Hazel, wybrał Wunjo na runę wspomagającą, zaś Algiz na runę główną. Algiz była wszak runą ochronną, wspomagającą wewnętrzne głosy i siłę płynącą ze środka. Chcąc utrzymać się na powierzchni działań wojennych Hazel powinna słuchać swojej intuicji (podobno ta kobieca była bardziej niezawodna od męskiej). Wunjo z kolei było przede wszystkim runą wygranych. I to właśnie wygranej, wyjścia z każdej opresji obronną ręką życzył Hazel Wilde z domu Summers jej najmłodszy brat.
Po zakończeniu pracy nad talizmanem wrócił do głównej części sklepu, zabierając ze sobą pergamin i pióro z atramentem. Począł pisać list do Hannah, załączając do niego po raz kolejny swoje najszczersze gratulacje z okazji ślubu. Obrączki, po wystudzeniu włożył do tego samego mieszka, który podarowała mu Hannah. Zawiązał go mocno i wraz z listem wręczył Irysowi. Ufał swojemu ptakowi — zawsze dostarczał wiadomości i przesyłki w stanie nienaruszonym, teraz tez musiał się spisać.
| - zużywam złoto (x1), przetapiam biżuterię rodową Hannah na dwie obrączki
- tworzę talizman runa srebrnej mowy (ST70 +42 z alchemii i przedmiotów w ekwipunku we wsiąkiewce; różdżka, kryształ, talizman)
1) k100 na powodzenie talizmanu
2) 2k6 na wartość X
- przekazuję Hannah obrączki listownie
- z/t chyba, że k1
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Oliver Summers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 29
--------------------------------
#2 'k6' : 5, 6
#1 'k100' : 29
--------------------------------
#2 'k6' : 5, 6
14 lipca 1958
Dzień pracy zmierzał już ku końcowi, jednak nie oznaczało to, że Oliver mógł sobie pozwolić na rozluźnienie. W niewielkim, wytartym już kajeciku, w którym niezbyt regularnie zapisywał najważniejsze rzeczy, aby ich nie zapomnieć (był bardzo dumny ze swej pamięci i rzadko sięgał ku pomocom w jej utrzymaniu), została wyłącznie jedna pozycja. Przygotowanie kolejnego talizmanu, który tym razem miał zostać wykorzystany do wsparcia zadań Podziemnego Ministerstwa Magii. Jego najnowszym klientem był jeden z, jak zrozumiał Summers, zwiadowców, który potrzebował dodatkowej pomocy w ukrywaniu się oraz wyłapywaniem jak największej ilości informacji. Na całe szczęście młody twórca talizmanów znał recepturę talizmanu, która powinna trafić w gust zamawiającego bezbłędnie. I dawno nie miał okazji do tworzenia tegoż talizmanu.
Ze względu na właściwości maskujące, talizman powinien być raczej skromny w swej formie i prosty do ukrycia. Zdecydował się zatem na wisiorek, który można było nawlec na łańcuszek albo rzemyk i schować — chociażby pod koszulą, czy innymi częściami szaty. Po rozpoczęciu procesu rozgrzewania kociołka zajął się przygotowaniem formy, aby nie musieć tego robić na ostatnią chwilę. Następnie sięgnął do szafki, na której składował bazy do talizmanów, po krótkiej chwili wybierając z nich jedną ze zwierzęcych kości, którą od razu umieścił ostrożnie w kociołku, aby miała czas na odpowiednie zmiękczenie. Chciał, aby talizman specjalnie nie wyglądał na coś wartościowego — osoby, które chciały się ukrywać, nie powinny zwracać na siebie przesadnej uwagi, dlatego też talizman miał być przede wszystkim praktyczny, dopiero później, ewentualnie, piękny. Obrócił w dłoniach słoik, z którego wyciągnął wcześniejszą kość; podobno były to kości kocie, nawet lepiej dla posiadacza talizmanu. Jako drugą z baz wybrał zwierzęcy róg, tym razem pochodzący od krowy. Tutaj nie potrafił już zaoferować szczególnie lotnej argumentacji, kierując się przede wszystkim przeczuciem, rzemieślniczą intuicją. Fragmenty kośćca, nawet pochodzące od różnych gatunków, stworzą ze sobą odpowiednią i trwałą kombinację.
Gdy obie bazy znalazły się w kociołku i zmiękły na tyle, aby zapewnić odpowiednie ze sobą połączenie, Oliver sięgnął po odczynnik, którym okazała się żywica wierzby bijącej. Połączenie elementów fauny i flory, następnie wzmocnionych przez kamienie, które zostaną dodane jako serce talizmanu, stanowiły perfekcyjne połączenie wszystkich darów natury. Były niejako symbolem harmonii, początku i końca. Summers uśmiechnął się do siebie, niezwykle spodobał mu się ten pomysł, ta talizmanowa konstrukcja. Może kiedyś będzie mógł powtórzyć tę kombinację?
Zamieszał zawartością kociołka, ze spokojem i pewnością we wszystkich gestach. Nie przygotowywał talizmanu po raz pierwszy, nie musiał być przecież przesadnie przejęty. Wierzył w swoje umiejętności, wiedział, w którym momencie bazy połączyły się z odczynnikiem i pozwoliły na bezpieczne przeniesienie do formy. Nie zwlekał, nie tracił czasu. Ostrożnie przelał zawartość kociołka do przygotowanej wcześniej formy, następnie przystępując do dalszej części rzemiosła.
Po chwyceniu w dłonie złotych szczypiec, swego niezastąpionego akcesorium w pracowni, rozpoczął umieszczanie serc talizmanu w bazach. Na pierwszy ogień poszedł węgiel, czarne oczko w wisiorku, obok którego niedługo później spoczęła lawa wulkaniczna. Zadowolony z ich umieszczenia pragnął nie marnować czasu; odłożył szczypce na bok, następnie chwytając swą różdżkę, aby przejść do ostatniego etapu tworzenia, którym było kreślenie run.
Prowadził rękę pewnie, choć niezbyt zamaszyście Uruz i Wunjo miały prowadzić przyszłego właściciela talizmanu drogą bezpieczeństwa i pewności siebie. Chronić przed bezpośrednim, fizycznym zagrożeniem ze strony wroga, a także tym bardziej subtelnym, chociażby w postaci kłamstwa.
Po zakończeniu kreślenia run odłożył różdżkę na bok, aby przenieść talizman na okienny parapet. Wróci do sklepu następnego dnia sprawdzić, czy po odbyciu księżycowej kąpieli talizman spełnia jego wygórowane wymagania.
| tworzę talizman runa przemykającego cienia (ST65 +42 z alchemii i przedmiotów w ekwipunku we wsiąkiewce; różdżka, kryształ, talizman)
1) k100 na powodzenie talizmanu
2) 5k6 na wartość X
z/t, chyba że k1
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
"Bursztynowy Świerzop"
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka