Stajnia
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stajnia
Bardziej po lewo za domem i ogrodzoną białym płotem częścią ogrodu znajduje się dodatkowy, drewniany budynek w którym znajduje się stajnia. Od domu dzieli go nieduża odległość, jednak przejście podczas zimowych dni wymaga odziania odpowiedniej odzieży. Wewnątrz wygospodarowana jest niewielka ilość miejsca na niezbędne narzędzia, reszta przeznaczona jest dla koni. Wokół zabudowane jest drewniane ogrodzenie, określające wielkość wybiegu dla hodowanych koni.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wygłupił się, dlatego starał się jej unikać jak mógł. Nie było to szczególnie dużym wyzwaniem. Tu było mnóstwo pracy, mało która jednak wymagała ścisłego harmonogramu, więc kiedy tylko słyszał w oddali jej głos ewakuował się na padok z uwiązami, żeby przeprowadzić lub choćby przespacerować konie w tę i z powrotem tylko po to by nie musieć się z nią konfrontować. Nie powinien był się odzywać. Nie w kwestii obrączek, tych słów nie żałował. Były prawdziwe. Były szczere. Były tym, w co wierzył, odzwierciedlało to, jak go wychowano, a swojego pochodzenia — nawet w najgorszych momentach swojego życia — się nie wstydził. Żałował, że za nią wybiegł ze stajni, by ją przeprosić, naiwnie wierząc, że ktoś taki jak ona mógłby zawiesić na nim wzrok; że winien był jej przeprosiny. Nigdy nie sądził, że zgubi go próżność — babka wychowała ich skromnie a za pychę karała surowo. Nic zresztą nigdy nie mieli, niczego sobą nie reprezentowali, a ona bądź co bądź była lady. Źle zrozumiał jej słowa, intencje. Karcił się w myślach za to; co on sobie wyobrażał? Nie dość, że palnął głupotę to jego durne wystąpienie przed nią stanowiło dla niej sporego rozmiaru broń, której mogła użyć w najmniej korzystnym dla niego momencie. Wiedział, że użyje. Liczył na to, że kiedy będą się mijać tamten temat rozejdzie się sam po kościach. Udawało mu się to przez dwa kolejne dni. Na trzeci wszystko musiał szlag trafić. Drzwi wejściowe otwarły się z łoskotem, wpuszczając o środka powiew zimowego powietrza. W dłoniach wiązał supły, plątał kantary i uwiązy z nowych sznurów. Jej krzyk go poruszył, poniekąd wystraszył — był nagły i niespodziewany, coś przeskrobał? — sprowokował go, by odwrócił się w jej stronę zdziwiony i popatrzył na nią bez zrozumienia. Stała praca nigdy nie trzymała go długo, ale pracował i przy zbiorach i na roli, przy zwierzętach, roznosząc gazety, nawet czyszcząc buty. Potrafił, jeśli chciał. A teraz chciał. Rozmowa z Sheilą uświadomiła mu, że siostra tego właśnie od niego oczekiwała.
Brwi ściągnęły się ku sobie, otworzył usta, by jej odpowiedzieć, obronić się, ale nim w ogóle wydusił z siebie słowo ona mówiła znów. I mówiła cały czas, nie pozwalając mu dojść do głosu. Spacer. W tym gwałtownym potoku słów zarejestrował spacer. Powtórzyła go kilkukrotnie, nie sposób było to przeoczyć. W zestawieniu z "zaproponował" i "Thomas" rzeczywiście brzmiało to jednoznacznie. Zamknął usta, wracając do pracy.
Powinien jej odpowiedzieć? Nie. Nie oczekiwała tego wcale. Musiała się wyładować za jego brata, a on nie powinien go oczerniać, powinien bronić. Ale w tej chwili i tego miał zwyczajnie dość, więc nie odzywał się. Kończąc ruszył przed siebie, zostawiając ją za sobą. na każdym jednym boksie powiesił kantar i uwiąd. Splótł je sam, trenując palce. Były inne niż dawniej, zdawało mu się, że we wszystkim co robił jakieś niezgrabne, więc ćwiczył kiedy tylko mógł. Dlatego właśnie ze sznurków, które znalazł na śmieciach zaplótł brązowe kantary. Każdy koń mógł mieć swój własny. Może powinien poprosić Sheilę, żeby uszyła drobne ozdoby, które im do nich do szyje. Jak cygańskie konie, z frędzlami, sznurkami i wstążkami, dzwoniącymi blaszkami i dzwoneczkami.
Powinien jej powiedzieć, dlaczego Thomas wychwalał Sheilę? Był lizusem, a siostra suszyła mu głowę. Biorąc pod uwagę ostatnie jego występki i wpadki musi pracować, by jej się podlizać. A teraz robi to jeszcze bardziej. Może i dobrze. Może tego właśnie potrzebowała.
— Nie — odpowiedział jej krótko na wezwanie, kiedy kazała mu się zająć bratem. Nie powiedział nic więcej, po prostu rozwiesił wszystkie rzeczy na hakach, które rano wyczyścił. Były brudne z rdzy.
Minął rudowłosą dziewczynę i ruszył przed siebie. Worki z paszą były dziurawe, ziarno wysypywało się na ziemię, zaczęły dobierać się do niego polne myszy. Powinien poprosić jej wuja, żeby naprawili drzwi, uszczelnili je, zanim większość dziki stworzeń urządzi sobie tu ucztę zwabione łatwym łupek.
Zignorował słowa Neali o ślubie z samą sobą. Zignorował ją samą, otwierając drzwi pomieszczenia, w którym znajdowały się worki z paszą. Słoma była już w środku stajni, nią zajmie się w drugiej kolejności. Kucnął przed wojskiem, chwytając juchtowy materiał, próbując jakość ściągnąć. Czy rep aro mogło to naprawić, czy popsuje w ten sposób cały worek?
Brwi ściągnęły się ku sobie, otworzył usta, by jej odpowiedzieć, obronić się, ale nim w ogóle wydusił z siebie słowo ona mówiła znów. I mówiła cały czas, nie pozwalając mu dojść do głosu. Spacer. W tym gwałtownym potoku słów zarejestrował spacer. Powtórzyła go kilkukrotnie, nie sposób było to przeoczyć. W zestawieniu z "zaproponował" i "Thomas" rzeczywiście brzmiało to jednoznacznie. Zamknął usta, wracając do pracy.
Powinien jej odpowiedzieć? Nie. Nie oczekiwała tego wcale. Musiała się wyładować za jego brata, a on nie powinien go oczerniać, powinien bronić. Ale w tej chwili i tego miał zwyczajnie dość, więc nie odzywał się. Kończąc ruszył przed siebie, zostawiając ją za sobą. na każdym jednym boksie powiesił kantar i uwiąd. Splótł je sam, trenując palce. Były inne niż dawniej, zdawało mu się, że we wszystkim co robił jakieś niezgrabne, więc ćwiczył kiedy tylko mógł. Dlatego właśnie ze sznurków, które znalazł na śmieciach zaplótł brązowe kantary. Każdy koń mógł mieć swój własny. Może powinien poprosić Sheilę, żeby uszyła drobne ozdoby, które im do nich do szyje. Jak cygańskie konie, z frędzlami, sznurkami i wstążkami, dzwoniącymi blaszkami i dzwoneczkami.
Powinien jej powiedzieć, dlaczego Thomas wychwalał Sheilę? Był lizusem, a siostra suszyła mu głowę. Biorąc pod uwagę ostatnie jego występki i wpadki musi pracować, by jej się podlizać. A teraz robi to jeszcze bardziej. Może i dobrze. Może tego właśnie potrzebowała.
— Nie — odpowiedział jej krótko na wezwanie, kiedy kazała mu się zająć bratem. Nie powiedział nic więcej, po prostu rozwiesił wszystkie rzeczy na hakach, które rano wyczyścił. Były brudne z rdzy.
Minął rudowłosą dziewczynę i ruszył przed siebie. Worki z paszą były dziurawe, ziarno wysypywało się na ziemię, zaczęły dobierać się do niego polne myszy. Powinien poprosić jej wuja, żeby naprawili drzwi, uszczelnili je, zanim większość dziki stworzeń urządzi sobie tu ucztę zwabione łatwym łupek.
Zignorował słowa Neali o ślubie z samą sobą. Zignorował ją samą, otwierając drzwi pomieszczenia, w którym znajdowały się worki z paszą. Słoma była już w środku stajni, nią zajmie się w drugiej kolejności. Kucnął przed wojskiem, chwytając juchtowy materiał, próbując jakość ściągnąć. Czy rep aro mogło to naprawić, czy popsuje w ten sposób cały worek?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mówiłam, nerwowo chodząc po wytyczonej przeze mnie samą ścieżce. Bibi zastrzygła uszami gdzieś w między czasie wydając z siebie odgłos. Ja jednak nie zatrzymałam się, nie przestałam prowadząc monolog dalej. Chodziłam i mówiłam. Mówiłam i zawracałam na pięcie, tylko raz, może dwa łapiąc spojrzenie Jamesa. Thomas Doe potrafił dotknąć najwrażliwszych strun i choć nie chciałam tego przyznać widocznie dobrze się bawił drażniąc mnie nadmiernie. Sheila miała rację, co do chłopaków. Mówiła przecież, że tak będzie. Dla zabawy będą prawić komplementy żeby sprawdzić ile ugrać mogą.
Już nie myślałam nad tym, co powinnam i czego nie. Może byłam winna. Może on niczemu nie. Żadna różnica. próbować wypaść w kogoś oczach lepiej niż się wszystko potem składało. Nie mogłam powiedzieć, że zapomniałam o tych nadziejach całych, czy że cokolwiek rozumiałam, tak jak powiedziałam wcześniej, ale sprawa została wyjaśniona, nie? Tak? Nie? On miał swoje przysięgi, ja klątwy. Wszystko było w najzwyklejszym porządku w innym i tak nie mogło i być nie miało. W końcu ruszyłam do wyjścia chcąc wcielić w życie plan, którego się właśnie powzięłam, ale zatrzymałam się przypominając sobie, że po jedną właściwie rzecz tutaj weszłam. Wyartykułowałam więc prośbę, co łatwe wcale nie było, bo sama robić rzeczy wolałam, ale z Thomasem widocznie sama sobie poradzić nie umiałam odwracając głowę i zatrzymując sie w drodze do wyjścia bo miałam wziąć i stajnie już opuścić. Właściwie pewna, że pomocy mi nie odmówi.
Nie.
-Nie. - powtórzyłam po nim nawet nie w formie pytania. Nie? NIE?! Za odwróconą głową poszło ciało, a usta mimowolnie się rozchyliły. Zamrugałam kilka razy. Właściwie co się działo? Nie rozumiałam.
Nie.
Patrzyłam jak rozwiesza te rzeczy na hakach trzymając dłonie opuszczone po bokach. Palce mi drgnęły zaciskając się w pięści. Usta zamknęły. A brwi zmarszczyły, kiedy jasne tęczówki patrzyły jak mija mnie kompletnie ignorując. Nawet nie spoglądając w moją stronę. Okropne to było uczucie. Kiedy ignorował mnie tak otwarcie nie spoglądając w moją stronę jakbym właściwie nie istniała. Zasłużyłam sobie na to?
Nie.
Dlaczego taka byłam? Pewna, że doszukiwać się w nim mogłam kogoś kto mi pomoże. Kogoś kto chciałby to zrobić. Dla mnie. Głupia, naiwna Neala. Czemu miałby, właściwie? Miał swoje życie, swoją rodzinę, ukochaną, siostrę i brata. Oczywiście, że nie stanie po mojej stronie. Nie byłam nikim ważnym i nikim ważnym nie miałam być nawet gdybym chciała - a nie chciałam. Pewnie w domu zaśmiewają się na dobre z tego jak czerwienie się cała. Myśleć powinnam wcześniej. Warga mi zadrżała, mimo to uniosłam brodę. Zero ziemi zapadania - pamiętaj Neala. Ale złość we mnie nadal wzbierała. A może zwyczajnie nie opadała. Ruszyłam najpierw do wyjścia, ale zatrzymałam się wracając na wcześniejsze miejsce. Otworzyłam usta, ale zamknęłam ja zaraz nic nie mówiąc.
Dobrze… Dobrze. DOBRZE. ŚWIETNIE!
I tak mi nie zależało. Na pewno nie na tym co o mnie myślał. To i tak nic dobrego być nie mogło. Odwróciłam się na pięcie i podeszłam do wieszaków zrzucając z ramion płaszcz. Wracać w takim stanie na dom po co nie było Uspokoić się jakoś musiałam. A na to dobra mogła być praca. Im cięższa tym lepsza. Powiesiłam płaszcz na jednym z nich podwijając rękawy białej koszuli. Niezmiennie marszcząc brwi. Przesunęłam wzrok odnajdując starą kurtkę cioci, którą narzuciłam na ramiona, była zdecydowanie za duża. Nieważne. Z kieszeni płaszcza wyciągnęłam różdżkę i wyciągnęłam też wstążkę, pierwszą wsadziłam w kieszeń by ruszyć w jego kierunku, uniosłam dłonie zaczynając pleść warkocza.
- Dobrze. - powiedziałam jedynie. Przystając za nim. Przenosząc włosy na ramię i zajmując się zawiązywaniem na ich końcu wstążki. - Co zrobić? I jak? - nie musieliśmy rozmawiać. Proste komendy wystarczą. Zamierzałam rozchodzić, rozmachać, rozładować jakąś tą buzującą się złość. Jamesa o nic już nie prosić. Już więcej nie będę próbować. Nie, to nie. Poradzę sobie sama. Zacisnęłam usta. Skoro już tu weszłam, mogłam się czegoś dowiedzieć, nauczyć i do czegoś przydać.
Już nie myślałam nad tym, co powinnam i czego nie. Może byłam winna. Może on niczemu nie. Żadna różnica. próbować wypaść w kogoś oczach lepiej niż się wszystko potem składało. Nie mogłam powiedzieć, że zapomniałam o tych nadziejach całych, czy że cokolwiek rozumiałam, tak jak powiedziałam wcześniej, ale sprawa została wyjaśniona, nie? Tak? Nie? On miał swoje przysięgi, ja klątwy. Wszystko było w najzwyklejszym porządku w innym i tak nie mogło i być nie miało. W końcu ruszyłam do wyjścia chcąc wcielić w życie plan, którego się właśnie powzięłam, ale zatrzymałam się przypominając sobie, że po jedną właściwie rzecz tutaj weszłam. Wyartykułowałam więc prośbę, co łatwe wcale nie było, bo sama robić rzeczy wolałam, ale z Thomasem widocznie sama sobie poradzić nie umiałam odwracając głowę i zatrzymując sie w drodze do wyjścia bo miałam wziąć i stajnie już opuścić. Właściwie pewna, że pomocy mi nie odmówi.
Nie.
-Nie. - powtórzyłam po nim nawet nie w formie pytania. Nie? NIE?! Za odwróconą głową poszło ciało, a usta mimowolnie się rozchyliły. Zamrugałam kilka razy. Właściwie co się działo? Nie rozumiałam.
Nie.
Patrzyłam jak rozwiesza te rzeczy na hakach trzymając dłonie opuszczone po bokach. Palce mi drgnęły zaciskając się w pięści. Usta zamknęły. A brwi zmarszczyły, kiedy jasne tęczówki patrzyły jak mija mnie kompletnie ignorując. Nawet nie spoglądając w moją stronę. Okropne to było uczucie. Kiedy ignorował mnie tak otwarcie nie spoglądając w moją stronę jakbym właściwie nie istniała. Zasłużyłam sobie na to?
Nie.
Dlaczego taka byłam? Pewna, że doszukiwać się w nim mogłam kogoś kto mi pomoże. Kogoś kto chciałby to zrobić. Dla mnie. Głupia, naiwna Neala. Czemu miałby, właściwie? Miał swoje życie, swoją rodzinę, ukochaną, siostrę i brata. Oczywiście, że nie stanie po mojej stronie. Nie byłam nikim ważnym i nikim ważnym nie miałam być nawet gdybym chciała - a nie chciałam. Pewnie w domu zaśmiewają się na dobre z tego jak czerwienie się cała. Myśleć powinnam wcześniej. Warga mi zadrżała, mimo to uniosłam brodę. Zero ziemi zapadania - pamiętaj Neala. Ale złość we mnie nadal wzbierała. A może zwyczajnie nie opadała. Ruszyłam najpierw do wyjścia, ale zatrzymałam się wracając na wcześniejsze miejsce. Otworzyłam usta, ale zamknęłam ja zaraz nic nie mówiąc.
Dobrze… Dobrze. DOBRZE. ŚWIETNIE!
I tak mi nie zależało. Na pewno nie na tym co o mnie myślał. To i tak nic dobrego być nie mogło. Odwróciłam się na pięcie i podeszłam do wieszaków zrzucając z ramion płaszcz. Wracać w takim stanie na dom po co nie było Uspokoić się jakoś musiałam. A na to dobra mogła być praca. Im cięższa tym lepsza. Powiesiłam płaszcz na jednym z nich podwijając rękawy białej koszuli. Niezmiennie marszcząc brwi. Przesunęłam wzrok odnajdując starą kurtkę cioci, którą narzuciłam na ramiona, była zdecydowanie za duża. Nieważne. Z kieszeni płaszcza wyciągnęłam różdżkę i wyciągnęłam też wstążkę, pierwszą wsadziłam w kieszeń by ruszyć w jego kierunku, uniosłam dłonie zaczynając pleść warkocza.
- Dobrze. - powiedziałam jedynie. Przystając za nim. Przenosząc włosy na ramię i zajmując się zawiązywaniem na ich końcu wstążki. - Co zrobić? I jak? - nie musieliśmy rozmawiać. Proste komendy wystarczą. Zamierzałam rozchodzić, rozmachać, rozładować jakąś tą buzującą się złość. Jamesa o nic już nie prosić. Już więcej nie będę próbować. Nie, to nie. Poradzę sobie sama. Zacisnęłam usta. Skoro już tu weszłam, mogłam się czegoś dowiedzieć, nauczyć i do czegoś przydać.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie patrzył na nią, ale nie musiał obserwować jej twarzy, by wyczuć, że atmosfera wokół uległa zmianie, by powietrze poruszyło się, zadrżało z jakimś niepokojem, bo kiedy powtórzyła po nim jej głos brzmiał inaczej. Ale czego ona właściwie się spodziewała? Po tym, co zrobiła? Po wszystkim co i jak powiedziała? Za kogo ona go uważała? Pracował tu, dzięki uprzejmości jej wujostwa. Dzięki niej, dlatego zacisnął zęby, szarpiąc się przez chwilę z workiem, zmuszając się w duchu, żeby trzymać język za zębami, by nie powiedzieć paru słów za dużo. Najlepiej, by nie powiedzieć niczego. Ignorował ją, nie chciał wchodzić z nią w dyskusje, rozprawiać po raz kolejny na tematy, których nie rozumiała, nie próbowała nawet zrozumieć. Rozmowa z nią doprowadzi go tylko do problemów, wolałby, żeby sobie poszła, zostawiła go dziś w spokoju.
Z kieszeni spodni, tylnej, pod kurtką, wyciągnął różdżkę i skierował ją na jutowy worek. Lewa dłonią przytrzymał materiał naprężony, a prawą wykonał lekki ruch nadgarstkiem i szepnął:
— Reparo.— Ale nic się nie wydarzyło, materiał się nie naprawił. — Nic, trzeba to zszyć — odpowiedział jej sucho, przekonany o tym, że zaklęcie nie było w stanie go naprawić, nie dopuszczając do siebie nawet myśli, że popełnił błąd — a nawet jeśli by tak było nigdy by się do tego nie przyznał, nie przy niej. Była zdolna, bystra i dobrze władała magią. Wyprostował się, obrzucając ją krótkim spojrzeniem, po czym chwycił za wiaderko i wrócił, by wypełnić je ziarnem z rozdartego worka. Potem w głąb stajni musiał iść, aby wsypać jedzenie każdemu koniowi w boksie. Miał czas. Dziś miał dużo czasu i jak na złość jeszcze zadała od niego dyspozycji. Jakie dyspozycje miał jej wydać? Jaką pracę dziś zlecić? Zrobił wszystko sam, chciał robić wszystko sam — być potrzebny, być konieczny. Jeśli mu w tym wszystkim pomoże okaże się, że jest zbędny i albo będzie musiał pracować mniej albo wcale. Przesypywał ziarno do pojemników. Montygon od razu wyciągnął łeb i pyskiem zgarnął sporą część obiadu. — Nie ma tu nic do roboty, możesz wrócić do randkowania — mruknął, przechodząc do boksu Bibi, by wsypać i jej. Nasypał jej więcej, ręka mu się omknęła. Następny koń dostał mniej, ale i tak musiał wrócić zapełnić wiadro.
Dla niej to wszystko było głupie. Wszystko, co było inne było głupie. Ich kultura, tradycje. Nie rozumiała, nawet nie próbowała zrozumieć, czym się kierowali. Plotła tylko te swoje głupoty o ślubie z samą sobą. — Albo ślubować sama sobie wieczne oddanie czy co tam sobie chcesz przysięgać — dodał z drwiną w głosie, nieodmalowaną jednak w żaden sposób na jego twarzy, bo patrzył przed siebie, w worek zboża, którym wypełniał wiadro. Pojedyncze ziarna poleciały na ziemię, posprząta to później. Musiał skończyć pracę. Ramieniem wytarł pot ze skroni i ruszył znowu, mijając ją tak samo.
Z kieszeni spodni, tylnej, pod kurtką, wyciągnął różdżkę i skierował ją na jutowy worek. Lewa dłonią przytrzymał materiał naprężony, a prawą wykonał lekki ruch nadgarstkiem i szepnął:
— Reparo.— Ale nic się nie wydarzyło, materiał się nie naprawił. — Nic, trzeba to zszyć — odpowiedział jej sucho, przekonany o tym, że zaklęcie nie było w stanie go naprawić, nie dopuszczając do siebie nawet myśli, że popełnił błąd — a nawet jeśli by tak było nigdy by się do tego nie przyznał, nie przy niej. Była zdolna, bystra i dobrze władała magią. Wyprostował się, obrzucając ją krótkim spojrzeniem, po czym chwycił za wiaderko i wrócił, by wypełnić je ziarnem z rozdartego worka. Potem w głąb stajni musiał iść, aby wsypać jedzenie każdemu koniowi w boksie. Miał czas. Dziś miał dużo czasu i jak na złość jeszcze zadała od niego dyspozycji. Jakie dyspozycje miał jej wydać? Jaką pracę dziś zlecić? Zrobił wszystko sam, chciał robić wszystko sam — być potrzebny, być konieczny. Jeśli mu w tym wszystkim pomoże okaże się, że jest zbędny i albo będzie musiał pracować mniej albo wcale. Przesypywał ziarno do pojemników. Montygon od razu wyciągnął łeb i pyskiem zgarnął sporą część obiadu. — Nie ma tu nic do roboty, możesz wrócić do randkowania — mruknął, przechodząc do boksu Bibi, by wsypać i jej. Nasypał jej więcej, ręka mu się omknęła. Następny koń dostał mniej, ale i tak musiał wrócić zapełnić wiadro.
Dla niej to wszystko było głupie. Wszystko, co było inne było głupie. Ich kultura, tradycje. Nie rozumiała, nawet nie próbowała zrozumieć, czym się kierowali. Plotła tylko te swoje głupoty o ślubie z samą sobą. — Albo ślubować sama sobie wieczne oddanie czy co tam sobie chcesz przysięgać — dodał z drwiną w głosie, nieodmalowaną jednak w żaden sposób na jego twarzy, bo patrzył przed siebie, w worek zboża, którym wypełniał wiadro. Pojedyncze ziarna poleciały na ziemię, posprząta to później. Musiał skończyć pracę. Ramieniem wytarł pot ze skroni i ruszył znowu, mijając ją tak samo.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nawet na mnie nie patrzył. Oddychałam ciężko po tym monologu który przeprowadziłam licząc… właściwie już nie wiedziałam na co liczyłam. Na pomoc, o to chodziło. Ale tej nie miałam co się spodziewać jak właśnie zaczynało do mnie docierać. Nie patrzył ignorując tak okropnie, jakby wcale mnie tu nie było. Coś ukuło mnie boleśnie w sercu. Nie zasłużyłam sobie na to. Ale dobrze, pięknie, świetnie. Skoro tego chciał, niech i tak będzie. Nie musiałam nawet istnieć dla niego, jeśli tak chciał. Uniosłam mimowolnie brodę i zacisnęłam usta sznurując je w wąską kreskę. Ale wychodzić nie będę. Uciekać też nie. Postanowiłam że zajmę się pracą, więc właśnie tak będzie. Zaplatałam włosy podchodząc bliżej żeby stanąć nad nim obserwując to, co robi. Odrzucając warkocz na plecy, nie komentując tego, że coś zszyć trzeba będzie. Jak będzie trzeba, to zszyte będzie. Żadna filozofia coś zszyć. Żaden problem, mogłabym to zrobić od razu, ale nie zrobiłam. Pytając, czym miałam się zająć konkretnie skoro już tu byłam i coś sobie postanowiłam. Mimowolnie cofnęłam się o pół kroku kiedy się wyprostował, przeklinając się za to że właśnie tak postąpiłam, łapiąc na chwilę tylko jego spojrzenie. Na chwilę, bo tylko tyle mi poświęcił. Jakbym jedynie jakimś mało ciekawym wystrojem elementu była. Broda mi opadła trochę, więc dźwignęłam ją ku górze znowu. Mrużąc lekko oczy podążałam za nim spojrzeniem czekając w milczeniu, które zdawało mi się dziurę wywiercać w krtani i każdym innym odpowiedzialnym za dźwięk narządzie. Tortury okropne, ale o nie. Nie odezwę się. Zamilknę póki moje odezwanie się nie będzie konieczne tudzież potrzebne. Przeszłam kilka kroków za nim, zachowując jednak dystans. W milczeniu nadal czekając na dyspozycje. Więcej wiedział ode mnie. Ale naprawdę myślałam, że jeśli coś z zaklętych jego warg malinowych się wydobędzie, będzie to tym, co zrobić jeszcze można było. Byłam jednak w błędzie. Uniosłam brwi na pierwszą część zdania otwierając już usta, żeby coś odpowiedzieć, ale to kolejne słowa zdawały się gorsze niż wszystko co słyszałam wcześniej. Z początku zamrugałam kilka razy w niezrozumieniu. Randkowania? RANDKOWANIA?! Wzięłam powoli głęboki wdech w płuca czując że się we mnie gotuje.
- Nie randkuje! - uniosłam się rozkładając na bok obie dłonie. - Tu jest dużo do roboty!! - nie zgodziłam się podniesionym głosem wpatrując się w jego kolejne ruchy i podejmowane działania. Nie rozumiałam, dlaczego nie chciał pozwolić mi uczyć się od kogoś kto wie i rozumie jak to wszystko działa. Zacisnęłam mocniej zęby i palce zwinięte w pięści. Zamilkłam. Wciągnęłam kolejny raz powietrze tym razem przez nos tylko, czując jak napinają mi się mięśnie na twarzy, a ja cała czerwona się robię ze złości i wstydu i… - czegoś jeszcze - jednocześnie. Nie wiedząc nawet kiedy zacząłem górną wargę przygryzać raz po raz ją puszczając i poprawiając ten chwyt zębów z wcześniej. Uniosłam opadniętą znów brodę. Rozprostowałam palce i wyprostowałam jakąś niewidzialną fałdę na spódnicy. Kolejne słowa zatrzymały mój ruch w połowie. Zamarłam całkowicie lekko pochylona nie będąc w stanie w pierwszej chwili ruszyć się od tej drwiny, która obijała się w moich uszach boleśnie. Tym właśnie byłam dla Jamesa Doe, żartem. Od samego początku, właśnie to zrozumiałam. Kpił ze mnie, bawiło go to czego nie wiem, za śmieszne uważał to w co wierzyłam. Dłoń zacisnęła mi się na materiale spódnicy, który tak pieczołowicie przed chwilą wygładzałam. Oczy zaszkliły a twarz była czerwona i wykrzywiona dodając mi jeszcze brzydoty kiedy ją podnosiłam. Do góry broda, Neala, nic ci nie będzie. To nie pierwszy i nie ostatni kiedy ktoś się śmiać i drwić z ciebie będzie. Że ruda. Że ohydnie brzydka. Że biedna. Że młoda, niedoświadczona, niedouczona. Że tylko dziecko. Że dziewczyna czy kobieta. Poradzę sobie że kpi ktoś też z tego, że w przysięgi wierzyłam i swoich dotrzymywałam obietnic. Więc te brodę uniosłam, dokładnie tak jak powinnam.
- Potrzebuję do tego świadka. - powiedziałam głucho, cicho, tylko na chwilę zerkając ku niemu. W całkowitym kontraście do uniesienia z wcześniej. Poważna i urażona tą drwiną z wcześniej. Odwróciłam jednak głowę uciekając spojrzeniem, już nie chciałam widzieć siebie w jego oczach, spoglądając na Montygona. - Myślałam… - zaczęłam ale nie wiedziałam już co. Byłam zła, ale ta złość była przygaszona chyba czymś innym. Zawodem może. Niesprawiedliwością. Tym, że wszystko nie takie było i że posądzał mnie o świadome randkowanie, a ja z Thomasem nigdy nie chciałam iść na randkę. Zwabił mnie tam dostępem. Puściłam materiał i pozwoliłam żeby swobodnie mi opadły ręce. Pogubiłam się, nic już nie rozumiałam. Najpierw mi mówił… nieważne co mówił, to nie była prawda. Teraz zły był. Otworzyłam usta, ale zamknęłam je zaraz odwracając się na pięcie. Wiedziałam, kiedy ktoś mnie obok nie chce. Chwilę stałam w przeraźliwym jak dla mnie milczeniu, niewygodnym, niejasnym. Miałam nie mówić już nic więcej tylko poprosić o konia, ale w pół kroku zatrzymało mnie to, co nie tak dawno sama mówiłam w Wellswood. że prostujemy nieporozumienia, tylko czy to dało się jakoś naprostować? Może nie powinnam była mówić mu na Thomasa nic złego? - Nie rozumiem. - odezwałam się w końcu chwilę zwlekając zanim odwróciłam się w jego kierunku. Głos na powrót już mój był, głuchości w nim nie było a dźwięk. A kiedy to już zrobiłam nie uciekałam więcej spojrzeniem, siebie nie powinnam się wstydzić z sobą na zawsze będę. Uniosłam brodę, pokonując kilka kroków. - Myślałam, że wyjaśnione wszystko jest. - o żonie, bratniej duszy i nadziejach. Ale to nie tak, że nie zauważyłam, że znikał, kiedy pojawiałam się bliżej. - Sądziłam, że chociaż… - chociaż chce się zaprzyjaźnić. Że mi pomoże z Thomasem teraz. Nic więcej, bo więcej i tak blokowało moje postanowienie i żona i żadne z nas tego więcej nie chciało - to jedno było całkowicie i niezaprzeczalnie pewne. Ale przyjaźń wymagała pracy. Zbudowania zaufania, oddania. Wspólnego pomagania sobie i trwania przy sobie w dobre dni i te złe. W potrafieniu wytrzymania ze sobą mimo nieznośnego zachowania. Umiejętności rozmawiania ze sobą. Na co miałby w życiu potrzebować kogoś takiego jak ja? Znalazł już wszystko, czego szukał. -Jeśli nie chcesz... - żałosna, byłam po prostu żałosna. - Czego chcesz? - zapytałam więc wprost. Nie wiedząc nawet czy dobre pytanie zadałam. Łamiąc swoją zasadę, żeby ich nie zadawać, ale swoją dumę miałam. Niech powie i tyle. Patrzyłam na niego odważnie, odważniej niż przed chwilą jeszcze, czując jak wstrzymuje oddech. Miejmy to za sobą wreszcie.
- Nie randkuje! - uniosłam się rozkładając na bok obie dłonie. - Tu jest dużo do roboty!! - nie zgodziłam się podniesionym głosem wpatrując się w jego kolejne ruchy i podejmowane działania. Nie rozumiałam, dlaczego nie chciał pozwolić mi uczyć się od kogoś kto wie i rozumie jak to wszystko działa. Zacisnęłam mocniej zęby i palce zwinięte w pięści. Zamilkłam. Wciągnęłam kolejny raz powietrze tym razem przez nos tylko, czując jak napinają mi się mięśnie na twarzy, a ja cała czerwona się robię ze złości i wstydu i… - czegoś jeszcze - jednocześnie. Nie wiedząc nawet kiedy zacząłem górną wargę przygryzać raz po raz ją puszczając i poprawiając ten chwyt zębów z wcześniej. Uniosłam opadniętą znów brodę. Rozprostowałam palce i wyprostowałam jakąś niewidzialną fałdę na spódnicy. Kolejne słowa zatrzymały mój ruch w połowie. Zamarłam całkowicie lekko pochylona nie będąc w stanie w pierwszej chwili ruszyć się od tej drwiny, która obijała się w moich uszach boleśnie. Tym właśnie byłam dla Jamesa Doe, żartem. Od samego początku, właśnie to zrozumiałam. Kpił ze mnie, bawiło go to czego nie wiem, za śmieszne uważał to w co wierzyłam. Dłoń zacisnęła mi się na materiale spódnicy, który tak pieczołowicie przed chwilą wygładzałam. Oczy zaszkliły a twarz była czerwona i wykrzywiona dodając mi jeszcze brzydoty kiedy ją podnosiłam. Do góry broda, Neala, nic ci nie będzie. To nie pierwszy i nie ostatni kiedy ktoś się śmiać i drwić z ciebie będzie. Że ruda. Że ohydnie brzydka. Że biedna. Że młoda, niedoświadczona, niedouczona. Że tylko dziecko. Że dziewczyna czy kobieta. Poradzę sobie że kpi ktoś też z tego, że w przysięgi wierzyłam i swoich dotrzymywałam obietnic. Więc te brodę uniosłam, dokładnie tak jak powinnam.
- Potrzebuję do tego świadka. - powiedziałam głucho, cicho, tylko na chwilę zerkając ku niemu. W całkowitym kontraście do uniesienia z wcześniej. Poważna i urażona tą drwiną z wcześniej. Odwróciłam jednak głowę uciekając spojrzeniem, już nie chciałam widzieć siebie w jego oczach, spoglądając na Montygona. - Myślałam… - zaczęłam ale nie wiedziałam już co. Byłam zła, ale ta złość była przygaszona chyba czymś innym. Zawodem może. Niesprawiedliwością. Tym, że wszystko nie takie było i że posądzał mnie o świadome randkowanie, a ja z Thomasem nigdy nie chciałam iść na randkę. Zwabił mnie tam dostępem. Puściłam materiał i pozwoliłam żeby swobodnie mi opadły ręce. Pogubiłam się, nic już nie rozumiałam. Najpierw mi mówił… nieważne co mówił, to nie była prawda. Teraz zły był. Otworzyłam usta, ale zamknęłam je zaraz odwracając się na pięcie. Wiedziałam, kiedy ktoś mnie obok nie chce. Chwilę stałam w przeraźliwym jak dla mnie milczeniu, niewygodnym, niejasnym. Miałam nie mówić już nic więcej tylko poprosić o konia, ale w pół kroku zatrzymało mnie to, co nie tak dawno sama mówiłam w Wellswood. że prostujemy nieporozumienia, tylko czy to dało się jakoś naprostować? Może nie powinnam była mówić mu na Thomasa nic złego? - Nie rozumiem. - odezwałam się w końcu chwilę zwlekając zanim odwróciłam się w jego kierunku. Głos na powrót już mój był, głuchości w nim nie było a dźwięk. A kiedy to już zrobiłam nie uciekałam więcej spojrzeniem, siebie nie powinnam się wstydzić z sobą na zawsze będę. Uniosłam brodę, pokonując kilka kroków. - Myślałam, że wyjaśnione wszystko jest. - o żonie, bratniej duszy i nadziejach. Ale to nie tak, że nie zauważyłam, że znikał, kiedy pojawiałam się bliżej. - Sądziłam, że chociaż… - chociaż chce się zaprzyjaźnić. Że mi pomoże z Thomasem teraz. Nic więcej, bo więcej i tak blokowało moje postanowienie i żona i żadne z nas tego więcej nie chciało - to jedno było całkowicie i niezaprzeczalnie pewne. Ale przyjaźń wymagała pracy. Zbudowania zaufania, oddania. Wspólnego pomagania sobie i trwania przy sobie w dobre dni i te złe. W potrafieniu wytrzymania ze sobą mimo nieznośnego zachowania. Umiejętności rozmawiania ze sobą. Na co miałby w życiu potrzebować kogoś takiego jak ja? Znalazł już wszystko, czego szukał. -Jeśli nie chcesz... - żałosna, byłam po prostu żałosna. - Czego chcesz? - zapytałam więc wprost. Nie wiedząc nawet czy dobre pytanie zadałam. Łamiąc swoją zasadę, żeby ich nie zadawać, ale swoją dumę miałam. Niech powie i tyle. Patrzyłam na niego odważnie, odważniej niż przed chwilą jeszcze, czując jak wstrzymuje oddech. Miejmy to za sobą wreszcie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Denerwowała go jej obecność. Patrzenie mu na ręce, obserwowanie, pilnowanie, czy wykonuje swoją pracę starannie. Oczywiście, że to robił, starał się, nie musiała nad nim wisieć i upewniać się co rusz, że nie kradnie. Wiedziała? Sheila jej powiedziała, z jakiego powodu wylądowali w Tower? Nie mogłaby. Nie zrobiłaby im tego. Zerknął na nią przez ramię, przełknął ślinę, zaciskając zęby. Nie kradł. Nie zrobiłby jej tego. Nie tylko dlatego, że okazała mu wraz z rodziną życzliwość, dobroć. Zwyczajnie nie mógł. Ale każdy jej krok za jego plecami sprawiał, że z palców mu się coś wyślizgiwało. Raz wiaderko, raz ziarno spadało na ziemię. Posprząta to, za moment, weźmie miotłę, później zbierze, wsypie gdzieś. Nie chciał tej rozmowy, tej konfrontacji. Czuł się idiotycznie — wystarczyło mu po tamtym. Wyszedł na idiotę, a dziś przyszła go dręczyć. Umyślnie, potwornie. Nie miała litości. Dramatycznie informować, że jego brat zaprosił ją na randkę; nie zezwoliła mu na to, zrobił z siebie pajaca. Nie on jeden. Nie dbał o to, jakie miał układy z Kerstin, co z nią planował — czy tamte oświadczyny były naprawdę, czy próbował ratować tyłek. Twierdził, że się zakochał, znał tamto spojrzenie, ale jaki sens miało zapraszanie Neali na spacer? Co chciał tym osiągnąć? Komu zrobić na złość? Jemu? Nie, niemożliwe. Nie wiedział przecież, że poznali się wcześniej. Powinien jej powiedzieć? Przecież tego się od niego domagała. Prawdy o tym, że w jego życiu był ktoś inny. Oczekiwała tego samego od Thomasa? Czy powinien był jej powiedzieć, uświadomić ją o tym? Może nie, przecież dała mu do zrozumienia, że za dużo myślał, za dużo sobie wyobrażał. Nie powinien czuć się winny, nic nie zrobił. Poza wyjściem na idiotę, nic nie zrobił, nic nie myślała, niczego od niego przecież nie chciała.
— To ty powiedziałaś, że zaprosił cię na randkę — mruknął w odpowiedzi, obojętnie, bez emocji, w szybkiej ripoście, idąc do następnego boksu, by wysypać jedzenie. Dużo było tu pracy; może. Ale wciąż stała, patrzyła mu na ręce. Zacisnął zęby, próbując powtarzać sobie, że przecież zaraz to zrobi. Wszystko wysprząta. Tymczasem stała nad nim jak kat, gilotyna była ostra, jeśli puści sznur będzie po wszystkim. Starał się uwijać szybciej, ale im szybciej wszystko robił, tym mniej miał nad tym kontroli. Zaczynały pożerać go nerwy, brać go we władanie. Tracił ją, kontrolę. Wraz z nią tracił samego siebie. — Uhm. Świadka — powtórzył po niej krótko, pokiwał głową dla potwierdzenia, aż w końcu odrzucił na ziemie puste wiaderko i odwrócił się ku niej przodem. — Świadka, proszę bardzo. Poświadczę wszystko wszystkim, co tylko sobie życzysz. Ślubujesz oddanie, wierność samej sobie? Co? Że nigdy nie złamiesz danego sobie słowa, nigdy się nie zakochasz? To?— spytał, unosząc brwi, wbijając w nią spojrzenie ostre, na jego twarzy odmalowywało się coraz więcej emocji. — Dasz sobie sama obrączkę, dla informacji wszystkich adoratorów? Co ja mogę dla ciebie zrobić, czego sobie jeszcze życzysz? Mam bratu przemówić do rozsądku? Powiedzieć, że jakkolwiek będzie się starał, próbował, nic z tego nie wyjdzie, bo przysięgniesz sama sobie i nigdy tego słowa nie złamiesz, hm? — Przechylił głowę na bok, mrużąc oczy. — Nie mogłem przekonać własnego brata do tego, by nie popełniał największej głupoty życia, ale myślisz, że mnie posłuchał? Cokolwiek sobie z tego zrobił? Nie-ee— mruknął i uśmiechnął się gorzko. — Nic sobie z tego nie zrobił. I wiesz co? Teraz wszyscy nie żyją. Myślisz, że obchodzi go moje zdanie? Nie obchodzi go nic poza tym, co sam sobie ubzdura!— puknął się palcem w skroń kilkukrotnie. — Jak wmówi sobie coś to nikt go nie przekona. Będzie tylko udawał, że jest inaczej, a i tak zrobi po swojemu. Nie potrafię ci pomóc. Nie mam na niego żadnego wpływu, przepraszam. Ale hej... Zaprosił cię, ale jednak się skusiłaś... Poszłaś... Mogłaś mu przynajmniej dać w pysk — dodał ciszej i odwrócił się, by zebrać wiadro z ziemi, a potem wrócić do worka, by nabrać do niego znów paszy, do pełna. Było już popołudnie, konie dostaną posiłek, będzie musiał wysprzątać stajnie, dać im siana i będzie wolny. Zerknął w stronę drzwi, al nie dostrzegał pory — czy było już ciemno? Nie wiedział, mógł tylko przypuszczać. Zatrzymał się w pół kroku, kiedy wspomniała o tamtym. Coś kłuło go w żołądku, po cholerę do tego wracać? Przygryzł policzek od środka, ruszył dalej. Wsypał kolejnemu koniowi do środa paszy. — Wyjaśnione. Wszystko wiem, wygłupiłem się— przyznał z zażenowaniem. Zacisnął zęby, nie patrzył już na nią. Wiadro odłożył na bok, by wciąż różdżkę, machnął nią — miotła, znów to samo, codzienne, rutynowe porządki. Miotła poszła w ruch, intuicyjnie sprzątając Neali pod nogami, zmuszając do tego by się przesuwała, ciągle o krok, bo wdeptywała przecież w siano na ziemi.
— Czego nie chcę? — spytał, odwracając się do niej, przy snopku siana. — Najpierw drwisz z tego. Z naszych zwyczajów, przysięgi, wartości, a teraz przychodzisz z genialnym pomysłem, by ślubować samej sobie. Po co? Przecież nie po to, by uświadomić wszystkich że to zrobiłaś. Nie zaakceptuje tego ani twój wuj ani ciocia, ani pieprzony Walter ani nikt inny, będziesz dla nich panną jak każda. Więc co? To, co my robimy to brak szacunku względem innych, czy czekaj... jak to szło, dobroć serca jest nam... obca? Nieznana? A ty robisz teraz co? I po co? Komu chcesz coś udowodnić? Sobie? Mnie? Wiesz ile warte są przysięgi? Tyle ile sobie wymyślisz. Dziś są jutro może ich nie być. Tyle są warte.— Z irytacją podniósł głos. — Przychodzisz tu i zarzucasz mi, że Thomas wpadł na jakiś kretyński pomysł. Powiedział ci, że jesteś piękna i to moja wina. Moja?! Nie możesz tego po prostu przyjąć, zaakceptować? Musisz wszędzie szukać fałszu? Może mu się podobasz. Może wpadłaś mu w oko. Może widzi w tobie coś wyjątkowego, nie pomyślałaś o tym? Dlaczego właściwie ja jestem temu winien? Dlaczego ja? Nigdy cię nie okłamałem. Nigdy! I tak, urządzamy sobie własne igrzyska. Wygra ten, który pocałuje więcej naiwnych dziewczyn— odwrócił się wściekle, chwytając za widły i widłami ścigając część siana z kupki na ziemię. Odrzucił je na bok, zgarnął w ramiona i ruszył obok niej, sypiąc siano jej pod nogi, drażniąc znów miotłę, która czyściła jej buty. Pokręcił głową, jedna ręką przytrzymując sianą, drugą otwierając boks, by wsypać siano Montygonowi do środka. Pokręcił głową. Czego chciał? Nie wiedział nawet. Nie odpowiedział jej.
— To ty powiedziałaś, że zaprosił cię na randkę — mruknął w odpowiedzi, obojętnie, bez emocji, w szybkiej ripoście, idąc do następnego boksu, by wysypać jedzenie. Dużo było tu pracy; może. Ale wciąż stała, patrzyła mu na ręce. Zacisnął zęby, próbując powtarzać sobie, że przecież zaraz to zrobi. Wszystko wysprząta. Tymczasem stała nad nim jak kat, gilotyna była ostra, jeśli puści sznur będzie po wszystkim. Starał się uwijać szybciej, ale im szybciej wszystko robił, tym mniej miał nad tym kontroli. Zaczynały pożerać go nerwy, brać go we władanie. Tracił ją, kontrolę. Wraz z nią tracił samego siebie. — Uhm. Świadka — powtórzył po niej krótko, pokiwał głową dla potwierdzenia, aż w końcu odrzucił na ziemie puste wiaderko i odwrócił się ku niej przodem. — Świadka, proszę bardzo. Poświadczę wszystko wszystkim, co tylko sobie życzysz. Ślubujesz oddanie, wierność samej sobie? Co? Że nigdy nie złamiesz danego sobie słowa, nigdy się nie zakochasz? To?— spytał, unosząc brwi, wbijając w nią spojrzenie ostre, na jego twarzy odmalowywało się coraz więcej emocji. — Dasz sobie sama obrączkę, dla informacji wszystkich adoratorów? Co ja mogę dla ciebie zrobić, czego sobie jeszcze życzysz? Mam bratu przemówić do rozsądku? Powiedzieć, że jakkolwiek będzie się starał, próbował, nic z tego nie wyjdzie, bo przysięgniesz sama sobie i nigdy tego słowa nie złamiesz, hm? — Przechylił głowę na bok, mrużąc oczy. — Nie mogłem przekonać własnego brata do tego, by nie popełniał największej głupoty życia, ale myślisz, że mnie posłuchał? Cokolwiek sobie z tego zrobił? Nie-ee— mruknął i uśmiechnął się gorzko. — Nic sobie z tego nie zrobił. I wiesz co? Teraz wszyscy nie żyją. Myślisz, że obchodzi go moje zdanie? Nie obchodzi go nic poza tym, co sam sobie ubzdura!— puknął się palcem w skroń kilkukrotnie. — Jak wmówi sobie coś to nikt go nie przekona. Będzie tylko udawał, że jest inaczej, a i tak zrobi po swojemu. Nie potrafię ci pomóc. Nie mam na niego żadnego wpływu, przepraszam. Ale hej... Zaprosił cię, ale jednak się skusiłaś... Poszłaś... Mogłaś mu przynajmniej dać w pysk — dodał ciszej i odwrócił się, by zebrać wiadro z ziemi, a potem wrócić do worka, by nabrać do niego znów paszy, do pełna. Było już popołudnie, konie dostaną posiłek, będzie musiał wysprzątać stajnie, dać im siana i będzie wolny. Zerknął w stronę drzwi, al nie dostrzegał pory — czy było już ciemno? Nie wiedział, mógł tylko przypuszczać. Zatrzymał się w pół kroku, kiedy wspomniała o tamtym. Coś kłuło go w żołądku, po cholerę do tego wracać? Przygryzł policzek od środka, ruszył dalej. Wsypał kolejnemu koniowi do środa paszy. — Wyjaśnione. Wszystko wiem, wygłupiłem się— przyznał z zażenowaniem. Zacisnął zęby, nie patrzył już na nią. Wiadro odłożył na bok, by wciąż różdżkę, machnął nią — miotła, znów to samo, codzienne, rutynowe porządki. Miotła poszła w ruch, intuicyjnie sprzątając Neali pod nogami, zmuszając do tego by się przesuwała, ciągle o krok, bo wdeptywała przecież w siano na ziemi.
— Czego nie chcę? — spytał, odwracając się do niej, przy snopku siana. — Najpierw drwisz z tego. Z naszych zwyczajów, przysięgi, wartości, a teraz przychodzisz z genialnym pomysłem, by ślubować samej sobie. Po co? Przecież nie po to, by uświadomić wszystkich że to zrobiłaś. Nie zaakceptuje tego ani twój wuj ani ciocia, ani pieprzony Walter ani nikt inny, będziesz dla nich panną jak każda. Więc co? To, co my robimy to brak szacunku względem innych, czy czekaj... jak to szło, dobroć serca jest nam... obca? Nieznana? A ty robisz teraz co? I po co? Komu chcesz coś udowodnić? Sobie? Mnie? Wiesz ile warte są przysięgi? Tyle ile sobie wymyślisz. Dziś są jutro może ich nie być. Tyle są warte.— Z irytacją podniósł głos. — Przychodzisz tu i zarzucasz mi, że Thomas wpadł na jakiś kretyński pomysł. Powiedział ci, że jesteś piękna i to moja wina. Moja?! Nie możesz tego po prostu przyjąć, zaakceptować? Musisz wszędzie szukać fałszu? Może mu się podobasz. Może wpadłaś mu w oko. Może widzi w tobie coś wyjątkowego, nie pomyślałaś o tym? Dlaczego właściwie ja jestem temu winien? Dlaczego ja? Nigdy cię nie okłamałem. Nigdy! I tak, urządzamy sobie własne igrzyska. Wygra ten, który pocałuje więcej naiwnych dziewczyn— odwrócił się wściekle, chwytając za widły i widłami ścigając część siana z kupki na ziemię. Odrzucił je na bok, zgarnął w ramiona i ruszył obok niej, sypiąc siano jej pod nogi, drażniąc znów miotłę, która czyściła jej buty. Pokręcił głową, jedna ręką przytrzymując sianą, drugą otwierając boks, by wsypać siano Montygonowi do środka. Pokręcił głową. Czego chciał? Nie wiedział nawet. Nie odpowiedział jej.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie zasłużyłam sobie na to, prawda? Na taką ignorancję, kiedy tylko chciałam… próbowałam… Nawet jeśli weszłam tak jak nie powinnam, może jednak niepotrzebnie to wszystko sądziłam. Myliłam się okrutnie, próbując zrozumieć, o co chodziło. Może o nic nadzwyczajnego, tylko jak zwykle o mnie i o to, jaka okropna byłam. Nie zwracałam uwagi na te ziarna co zostały, czy na to że coś mu się wymsknęło z ręki czekając na zadanie, które nie nadchodziło. Ale z każdą chwilę czułam coraz bardziej, mocniej i wyraźniej, że nie chciał mnie tu wcale. Tu - w sensie obok. A to było jeszcze mocniej konfundujące. Od tak głębokiej rozmowy, kilka dni temu, do kompletnej ignorancji prawie. Jak to było możliwe? Myślałam że wszystko było wyjaśnione. Może to nie o to chodziło, tylko o to, że jego brata nazywałam głupkiem. Nie powinnam może przy nim? Ale był nim, to było prawo zastane. Zmarszczyłam odrobinę brwi podążając za nim wzrokiem, ale pozostając już w miejscu.
- Podstępem! - próbowałam się wytłumaczyć jakoś na ten zarzut, obronić przed tą obojętną emocją, czy właściwie jej brakiem. Przecież żadna różnica, by się tym tak czy siak nie przejął, powinnam wiedzieć to wcześniej. Ale ja jak zawsze rozumiałam wiele dopiero po fakcie. Naprawdę sądził, że gdybym wiedziała to bym poszła? Czułam jak łzy mi się cisną do oczu z tego niezrozumienia. Ale powstrzymywałam je jak na razie w miarę skutecznie. Ale tej drwiny odnośnie planu, który powzięłam nie zniosłam za dobrze. Potaknęłam głową tylko kiedy powtórzy po mnie, ale oczy zaraz mi się rozszerzyły w zdumieniu kiedy w końcu na mnie spojrzał. Otworzyłam usta ale zamknęłam je. - M-mniej więcej… - powiedziałam wybita całkiem, zaskoczona, brwi zmarszczyły mi się trochę. Ale zrozumiałam, że kpi sobie ze mnie dalej. Nie rozumie, jak przysięga była ważna. Nie mogła tak wyglądać, to właśnie ją rujnowało. Brakowało w tym romantyzmu, uniesiania, powagi, której potrzebowałam. Milczałam zaciskając dłoń w pięść patrząc na ku niemu zaskoczona i niezadowolona jednocześnie. Właśnie to zamierzałam. Dać ją sobie samej, wysłać wiadomość odpowiednią. I właśnie tego oczekiwałam, żeby mi powiedział, żeby mnie nie prowokował i drażnił dla własnej rozrywki i zabawy. Ale nie potwierdziłam żadnego słowa, zbyt ugodzona w serce boleśnie. Odwróciłam spojrzenie, przenosząc je na czubki własnych butów. Opuściłam ramiona. Drgnęłam zaskoczona unosząc głowę na kolejne słowa. - C-co? N-Nie wiedziałam. - wypadło z moich ust na tą największa głupotę Thomasa. To miało związek jakiś? Poczułam się jeszcze bardziej zagubiona. Nie posługa go, nie miał na niego żadnego wpływu. Ale ostatnie znów mnie uderzyło. - Wyzwał mnie na pojedynek! - w oczach więcej się zabierało, kiedy próbowałam żałośnie wytłumaczyć się nie chcąc, żeby rozumiał to źle. Tak, jakbym chciała tam iść i chadzać z nim na spacery czy za rękę. Nie chciałam. Nie z nim chciałam przebywać. - Nie trafiłam śnieżką i nie wyszło mi zaklęcie. - pośmiejecie się z tego wspólnie w domu pewnie. Tego już nie dodałam unosząc rękę, żeby przetrzeć jedno oko z gniewną manierą. Miałam odejść, zostawić go samego skoro tak tego chciał. Ostatnio jedyne co nas łączyło to jedno wielkie niezrozumienie. Ale zatrzymały mnie moje własne słowa, sumienie, to, że nie chciałam żeby tak było. Więc spróbowałam raz jeszcze. A kiedy padły następne słowa znów nic nie rozumiałam.
- Wygłupiłeś? - powtórzyłam po nim marszcząc brwi. Wracając myślami do tego dnia. Kolejnych słów. - J-jak? Przecież to ja… - marszczyłam dalej brwi nie bardzo dostrzegając moment. To ja tego dnia robiłam głupstwo za głupstwem, znaczy on mówił pewne rzeczy, ale ja pewne też powiedziałam. Myślałam, że to za nami jest. Nikt nie potrafi wygłupić się bardziej niż ja, o czym więc on mówił? Chodziło o tą nadzieję? Zaskoczona podskoczyłam cofając się o krok, kiedy miotła prawie mnie w nos walnęła.
- Mnie obok siebie. - odpowiedziałam mu nie przestając marszczyć brwi, źle to w słowa ujęłam, poczerwieniałam trochę jeszcze. - W sensie, mojego towarzystwa. - dodałam wyjaśniając, żeby jak najjaśniejsze wszystko było. Ale tego co spadło potem nie spodziewałam się kompletnie. Myślałam, że wychodzi słońce, zmierzamy w stronę porozumienia. A on zarzucał mi że drwiłam z jego kultury. Podskoczyłam znów, kiedy miotła prawie na mnie wleciała próbując nadążać za słowami. Jak tam znalazł się WALTER?! Co on do wszystkiego miał? Uniosłam brodę i nos, czując jak drży mi ta pierwsza. Więc jednak taka byłam w jego oczach, zwyczajnie okropna. A przysięgi nie znaczyły nic więcej. Każde zdanie było jak dobrze wymierzony cios. Cofnęłam się znów przesunięta przez miotłę próbując zebrać myśli i słowa. A może nie tylko miotłę ale te słowa wszystkie i wściekłość. Wściekłość, którą teraz i ja czułam. No nowo, mimo że uspokoiłam się trochę jeszcze chwilę wcześniej. Wyciągnęłam z kieszeni różdżkę.
- Finite Incantatem! - ręka mi zadrżała miotła dalej walczyła ze mną. - Finite Incantatem! - powtórzyłam raz jeszcze, w końcu miotła zamarła opadając z głuchym dźwiękiem na podłoże stajni.
- Zatrzymaj się w końcu na litościwą Helgę. - dobiegłam w kilku krokach do niego łapiąc za nadgarstek kiedy wyszedł z boksu Montygona. Zacisnęłam swoje palce oddychając ciężko, nie puszczając od razu. - Ja drwię? JA?! - uniosłam głos a w kącikach oczu zaszkliły się łzy. - Z czegoś co w ekscytacje samą myślą wprowadza moją duszę całą? Z wolności, kolorów i dźwięków? Co powiedziałam złego? Że to romantyczne? A nie takie jest?! Nie zmieniam swojego zdania, nadal niebezpieczne dla serca nieświadomego. Ale to nie był powód, James. To nie był powód, żebyś mnie przeklął! - wzięłam drżący wdech w płuca. - To nie był powód, żebyś zrujnował na zawsze moje postrzeganie obrączek. A ja… Tym jestem, tak? Towarem na sprzedaż. Tym wszyscy jesteśmy, jeno bydłem, co musi swoje miejsce zaznaczyć. I PO CO WSPOMINASZ WALTERA!? - wzięłam wdech. Broda mi drżała, oczy były już mokre, ale mina nadal zacięta. Co robiłam ja? - Ja się bronię. Siebie, swoje serce… Chciałam… miałam… ale to też sprowadziłeś do rangi niczego istotnego. Tak nie wygląda przysięga. - oddychałam ciężko, wyglądając koszmarnie, ale już mi było i tak wszystko jedno. Nie skończyłam jeszcze, słowa cisnęły się na ustach. Zmarszczyłam brwi, minę jednak przybrałam nieprzejednaną postanowiłam coś właśnie. - Przysięgłam Paprotce, że czas i odległość nas nie rozdzielą. - potaknęłam głową. - A ta twoja, ta najważniejsza, też tak o niej myślisz jak powiedziałeś? - czułam ciepło pod palcami. Drażniące, dziś niewygodne wcale. Zbliżyłam się o krok gwałtownie mrużąc w złości brwi. Uniosłam rękę którą trzymałam jego nadgarstek i przytknęłam do jego piersi prawie, żeby oprzeć na niej jeden palec. Na piersi, zapominając że mogłam to zrobić drugą ręką. Poważna całkiem. Zdarłam brodę bardziej, żeby patrzeć wprost na niego. W oczach ta pewność lśniła mi się najbardziej. - Tobie też coś przysięgnę. Naprawię tym twoją wiarę. Udowodnię Ci, ile są warte i jak trwałe. - puściłam jego nadgarstek, by sięgnąć za warkocz i przenieść go na ramię, cofając się o krok. Budując na nowo przestrzeń. - I nie, nie mogę. Bo to jakbym zgadzała się, żeby ktoś nazywał mnie w jakiś sposób gorszą. Nie obchodzi mnie Thomas. Ale jeśli już ktoś miałby mnie… - to słowo nie przeszło mi przez usta, mimo to zadarłam znów brodę. - to w jego oczach powinnam być na samej górze. Nie potrzebuję żeby ktoś zadowolił się mną, bo nie było nikogo innego wokół. Mam swoją dumę. Zresztą to i tak nie ma znaczenia! - zreflektowałam się nagle, bo żadnego nie miało. Nie chciałam tego, tych… tych wszystkich problemów! - Jaka wina?! Myślałam że zechcesz mi pomóc. Ale rozumiem, poradzę sobie. I kiedy powiedziałam że mnie okłamałeś?- nie rozumiałam rozszerzając oczy w zdumieniu, odrywając na chwilę wzrok od warkocza spoglądając na niego. Wykrzywiłam usta na te całe igrzyska i zmarszczyłam brwi mocniej. - Czego chcesz, James? - ponowiłam pytanie, poważnie, śmiało, odważnie. Nie odwracając spojrzenia, siłując się w tej chwili z nim na nie. Pociągając za końcówkę wstążki, żeby ściągnąć czerwoną tasiemkę i rozpuścić włosy. Te przerzuciłam na plecy, rozplotą się same. - Myślałam, że mni… Że nie przeszkadza Ci moje towarzystwo. Że z tobą tutaj, będę mogła nauczyć się czegoś od kogoś, kto wie więcej i lepiej i nie jest o kilka dekad starszy. Że jak zrobimy coś szybciej, razem, to pojedziemy gdzieś niedaleko, albo będziesz mógł wrócić wcześniej - dopiero ich wszystkich znalazłeś. Że ty nie będziesz musiał być sam. Że będziesz mógł porozmawiać ze mną. Że to będzie praca, ale też może, chociaż trochę, przyjemność. - zamknęłam usta w końcu, najpierw zaplotłam dłonie na piersi, ale tak nie było wygodnie, dlatego splotłam je przed sobą. Jedna z drugą, trzymając między palcami czerwoną wstążkę. Kciukiem przesuwając po wierzchu jednej. - Właściwie dopiero teraz, dzisiaj, ze mną rozmawiasz. Nie chcę być powodem twojej złości, wiem że bywam okropna. Jak nie chcesz żebym pomagała, to nie będę próbowała więcej sama z siebie, chyba że ciocia powie inaczej. - obiecałam unosząc znów spojrzenie. Zdarłam trochę brodę. Wyciągając przed siebie rękę zaciskającą się na wstążce. - Chcesz ją, czy nie? Możesz zdecydować jak ją usłyszysz, jeśli słuchać jej chcesz w ogóle. - przysięgi rzecz jasna. Były dla mnie ważne, wszystkie szczególne, pieczołowicie wypracowane z dobranymi odpowiednio słowami i znaczeniem. Ale on w nie nie wierzył w ogóle. Spróbuje? Nie byłam pewna.
- Podstępem! - próbowałam się wytłumaczyć jakoś na ten zarzut, obronić przed tą obojętną emocją, czy właściwie jej brakiem. Przecież żadna różnica, by się tym tak czy siak nie przejął, powinnam wiedzieć to wcześniej. Ale ja jak zawsze rozumiałam wiele dopiero po fakcie. Naprawdę sądził, że gdybym wiedziała to bym poszła? Czułam jak łzy mi się cisną do oczu z tego niezrozumienia. Ale powstrzymywałam je jak na razie w miarę skutecznie. Ale tej drwiny odnośnie planu, który powzięłam nie zniosłam za dobrze. Potaknęłam głową tylko kiedy powtórzy po mnie, ale oczy zaraz mi się rozszerzyły w zdumieniu kiedy w końcu na mnie spojrzał. Otworzyłam usta ale zamknęłam je. - M-mniej więcej… - powiedziałam wybita całkiem, zaskoczona, brwi zmarszczyły mi się trochę. Ale zrozumiałam, że kpi sobie ze mnie dalej. Nie rozumie, jak przysięga była ważna. Nie mogła tak wyglądać, to właśnie ją rujnowało. Brakowało w tym romantyzmu, uniesiania, powagi, której potrzebowałam. Milczałam zaciskając dłoń w pięść patrząc na ku niemu zaskoczona i niezadowolona jednocześnie. Właśnie to zamierzałam. Dać ją sobie samej, wysłać wiadomość odpowiednią. I właśnie tego oczekiwałam, żeby mi powiedział, żeby mnie nie prowokował i drażnił dla własnej rozrywki i zabawy. Ale nie potwierdziłam żadnego słowa, zbyt ugodzona w serce boleśnie. Odwróciłam spojrzenie, przenosząc je na czubki własnych butów. Opuściłam ramiona. Drgnęłam zaskoczona unosząc głowę na kolejne słowa. - C-co? N-Nie wiedziałam. - wypadło z moich ust na tą największa głupotę Thomasa. To miało związek jakiś? Poczułam się jeszcze bardziej zagubiona. Nie posługa go, nie miał na niego żadnego wpływu. Ale ostatnie znów mnie uderzyło. - Wyzwał mnie na pojedynek! - w oczach więcej się zabierało, kiedy próbowałam żałośnie wytłumaczyć się nie chcąc, żeby rozumiał to źle. Tak, jakbym chciała tam iść i chadzać z nim na spacery czy za rękę. Nie chciałam. Nie z nim chciałam przebywać. - Nie trafiłam śnieżką i nie wyszło mi zaklęcie. - pośmiejecie się z tego wspólnie w domu pewnie. Tego już nie dodałam unosząc rękę, żeby przetrzeć jedno oko z gniewną manierą. Miałam odejść, zostawić go samego skoro tak tego chciał. Ostatnio jedyne co nas łączyło to jedno wielkie niezrozumienie. Ale zatrzymały mnie moje własne słowa, sumienie, to, że nie chciałam żeby tak było. Więc spróbowałam raz jeszcze. A kiedy padły następne słowa znów nic nie rozumiałam.
- Wygłupiłeś? - powtórzyłam po nim marszcząc brwi. Wracając myślami do tego dnia. Kolejnych słów. - J-jak? Przecież to ja… - marszczyłam dalej brwi nie bardzo dostrzegając moment. To ja tego dnia robiłam głupstwo za głupstwem, znaczy on mówił pewne rzeczy, ale ja pewne też powiedziałam. Myślałam, że to za nami jest. Nikt nie potrafi wygłupić się bardziej niż ja, o czym więc on mówił? Chodziło o tą nadzieję? Zaskoczona podskoczyłam cofając się o krok, kiedy miotła prawie mnie w nos walnęła.
- Mnie obok siebie. - odpowiedziałam mu nie przestając marszczyć brwi, źle to w słowa ujęłam, poczerwieniałam trochę jeszcze. - W sensie, mojego towarzystwa. - dodałam wyjaśniając, żeby jak najjaśniejsze wszystko było. Ale tego co spadło potem nie spodziewałam się kompletnie. Myślałam, że wychodzi słońce, zmierzamy w stronę porozumienia. A on zarzucał mi że drwiłam z jego kultury. Podskoczyłam znów, kiedy miotła prawie na mnie wleciała próbując nadążać za słowami. Jak tam znalazł się WALTER?! Co on do wszystkiego miał? Uniosłam brodę i nos, czując jak drży mi ta pierwsza. Więc jednak taka byłam w jego oczach, zwyczajnie okropna. A przysięgi nie znaczyły nic więcej. Każde zdanie było jak dobrze wymierzony cios. Cofnęłam się znów przesunięta przez miotłę próbując zebrać myśli i słowa. A może nie tylko miotłę ale te słowa wszystkie i wściekłość. Wściekłość, którą teraz i ja czułam. No nowo, mimo że uspokoiłam się trochę jeszcze chwilę wcześniej. Wyciągnęłam z kieszeni różdżkę.
- Finite Incantatem! - ręka mi zadrżała miotła dalej walczyła ze mną. - Finite Incantatem! - powtórzyłam raz jeszcze, w końcu miotła zamarła opadając z głuchym dźwiękiem na podłoże stajni.
- Zatrzymaj się w końcu na litościwą Helgę. - dobiegłam w kilku krokach do niego łapiąc za nadgarstek kiedy wyszedł z boksu Montygona. Zacisnęłam swoje palce oddychając ciężko, nie puszczając od razu. - Ja drwię? JA?! - uniosłam głos a w kącikach oczu zaszkliły się łzy. - Z czegoś co w ekscytacje samą myślą wprowadza moją duszę całą? Z wolności, kolorów i dźwięków? Co powiedziałam złego? Że to romantyczne? A nie takie jest?! Nie zmieniam swojego zdania, nadal niebezpieczne dla serca nieświadomego. Ale to nie był powód, James. To nie był powód, żebyś mnie przeklął! - wzięłam drżący wdech w płuca. - To nie był powód, żebyś zrujnował na zawsze moje postrzeganie obrączek. A ja… Tym jestem, tak? Towarem na sprzedaż. Tym wszyscy jesteśmy, jeno bydłem, co musi swoje miejsce zaznaczyć. I PO CO WSPOMINASZ WALTERA!? - wzięłam wdech. Broda mi drżała, oczy były już mokre, ale mina nadal zacięta. Co robiłam ja? - Ja się bronię. Siebie, swoje serce… Chciałam… miałam… ale to też sprowadziłeś do rangi niczego istotnego. Tak nie wygląda przysięga. - oddychałam ciężko, wyglądając koszmarnie, ale już mi było i tak wszystko jedno. Nie skończyłam jeszcze, słowa cisnęły się na ustach. Zmarszczyłam brwi, minę jednak przybrałam nieprzejednaną postanowiłam coś właśnie. - Przysięgłam Paprotce, że czas i odległość nas nie rozdzielą. - potaknęłam głową. - A ta twoja, ta najważniejsza, też tak o niej myślisz jak powiedziałeś? - czułam ciepło pod palcami. Drażniące, dziś niewygodne wcale. Zbliżyłam się o krok gwałtownie mrużąc w złości brwi. Uniosłam rękę którą trzymałam jego nadgarstek i przytknęłam do jego piersi prawie, żeby oprzeć na niej jeden palec. Na piersi, zapominając że mogłam to zrobić drugą ręką. Poważna całkiem. Zdarłam brodę bardziej, żeby patrzeć wprost na niego. W oczach ta pewność lśniła mi się najbardziej. - Tobie też coś przysięgnę. Naprawię tym twoją wiarę. Udowodnię Ci, ile są warte i jak trwałe. - puściłam jego nadgarstek, by sięgnąć za warkocz i przenieść go na ramię, cofając się o krok. Budując na nowo przestrzeń. - I nie, nie mogę. Bo to jakbym zgadzała się, żeby ktoś nazywał mnie w jakiś sposób gorszą. Nie obchodzi mnie Thomas. Ale jeśli już ktoś miałby mnie… - to słowo nie przeszło mi przez usta, mimo to zadarłam znów brodę. - to w jego oczach powinnam być na samej górze. Nie potrzebuję żeby ktoś zadowolił się mną, bo nie było nikogo innego wokół. Mam swoją dumę. Zresztą to i tak nie ma znaczenia! - zreflektowałam się nagle, bo żadnego nie miało. Nie chciałam tego, tych… tych wszystkich problemów! - Jaka wina?! Myślałam że zechcesz mi pomóc. Ale rozumiem, poradzę sobie. I kiedy powiedziałam że mnie okłamałeś?- nie rozumiałam rozszerzając oczy w zdumieniu, odrywając na chwilę wzrok od warkocza spoglądając na niego. Wykrzywiłam usta na te całe igrzyska i zmarszczyłam brwi mocniej. - Czego chcesz, James? - ponowiłam pytanie, poważnie, śmiało, odważnie. Nie odwracając spojrzenia, siłując się w tej chwili z nim na nie. Pociągając za końcówkę wstążki, żeby ściągnąć czerwoną tasiemkę i rozpuścić włosy. Te przerzuciłam na plecy, rozplotą się same. - Myślałam, że mni… Że nie przeszkadza Ci moje towarzystwo. Że z tobą tutaj, będę mogła nauczyć się czegoś od kogoś, kto wie więcej i lepiej i nie jest o kilka dekad starszy. Że jak zrobimy coś szybciej, razem, to pojedziemy gdzieś niedaleko, albo będziesz mógł wrócić wcześniej - dopiero ich wszystkich znalazłeś. Że ty nie będziesz musiał być sam. Że będziesz mógł porozmawiać ze mną. Że to będzie praca, ale też może, chociaż trochę, przyjemność. - zamknęłam usta w końcu, najpierw zaplotłam dłonie na piersi, ale tak nie było wygodnie, dlatego splotłam je przed sobą. Jedna z drugą, trzymając między palcami czerwoną wstążkę. Kciukiem przesuwając po wierzchu jednej. - Właściwie dopiero teraz, dzisiaj, ze mną rozmawiasz. Nie chcę być powodem twojej złości, wiem że bywam okropna. Jak nie chcesz żebym pomagała, to nie będę próbowała więcej sama z siebie, chyba że ciocia powie inaczej. - obiecałam unosząc znów spojrzenie. Zdarłam trochę brodę. Wyciągając przed siebie rękę zaciskającą się na wstążce. - Chcesz ją, czy nie? Możesz zdecydować jak ją usłyszysz, jeśli słuchać jej chcesz w ogóle. - przysięgi rzecz jasna. Były dla mnie ważne, wszystkie szczególne, pieczołowicie wypracowane z dobranymi odpowiednio słowami i znaczeniem. Ale on w nie nie wierzył w ogóle. Spróbuje? Nie byłam pewna.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Podstępem — powtórzył znów po niej, jakby za każdym razem musiał są wypowiedzieć te słowa, swym tonem nadając im absurdalnego i nieprawdopodobnego znaczenia, tylko po to, by sama to zrozumiała. Wzniósł wzrok ku sufitowi, więźbie drewnianej, która niczym żebra podtrzymywała konstrukcję całego budynku. — Zaprosił cię podstępem na randkę, okej. I dlaczego to jest moja wina? — spytał, zerkając na nią. Uniósł brwi, uparcie próbując zając się pracą. Od tego tu był. Nie zatrudnili go, żeby rozwiązywał jej bzdurne problemy, rozwiewał nachodzące wątpliwości. Potrzebowali człowieka, który ogarnie konie, stajnię, odciąży ich od wykańczającej pracy fizycznej; bo praca tu była ciężka i z pewnością nie można było w niej mówić o luksusie, nawet jeśli musiał przerzucać gnój takich koni. Gnój to gnój. — Oczywiście, wyzwanie. Sprawa honoru — jęknął; pamiętał. Pamiętał historie, które opowiadała w lesie, o tym jakimi ludźmi byli Weasleyowie. Mieli swój honor. Byli rodziną, dla której honor coś znaczył. Ugryzł się w język, chcąc spytać o coś głupiego, ale każde bzdurne wyzwanie, które by jej teraz rzucił byłoby czystą drwiną. Pokręcił tylko głową, nie mówiąc więcej. Nie potrafił tego skomentować, nie chciał tego oceniać w żaden sposób. To był jej wybór, jej ścieżka. Nie rozumiał jej, nie musiał. Nie o to w tym wszystkim chodziło. Chwycił za wiadro, sypiąc pszenicę do końskich koryt, nie dbając o to, ile sypie się go przy okazji na ziemię. Działał szybko, gwałtownie, lecz starał się zachować nerwy na wodzy — miał świadomość, ile Neali zawdzięczał, jak bardzo mu pomogła. Jak bardzo pomogło mu jej wujostwo. Nie chciał tego zepsuć, wyjść na drania. Ale ona prowokowała, z każdą kolejną chwilą coraz bardziej deptała mu po odciskach, przeszkadzając w pracy, na której bardzo chciał się skupić, byle tylko nie myśleć o tej fali pretensji, którą na niego wylała. — Posłuchaj, Neala — zatrzymał się w pewnym momencie, stając przy niej z pustym wiadrem. — Pewnie to będzie dla ciebie szokiem, ale mnie rzadko co wychodzi i jakoś... — Skrzywił się, ale nie skończył. Pokręcił tylko głową i ruszył dalej, by znów zanurzyć wiadro głęboko w jutowym worku ze zbożem. Później zbierze każde ziarko, każde jedno i wrzuci je z powrotem do wora — wiedział, jak były cenne i wartościowe, jak trudno je było dziś dostać. A Weasleyowie, którzy nie należeli do najbogatszych wedle tego, co twierdziła Neala, z pewnością chcieli by o to dbano. Ale za chwilę, nie teraz. Teraz musiał pozbyć się tego piekącego uczucia w trzewiach. Zatrzymał się w pewnym momencie, przy jednym z boksów i oparł wiadro i kraty. — Powiedziałem coś takiego? — Zasugerował jej, że nie życzy sobie jej towarzystwa? — Wyszedłem na kretyna, okej? Nie powinienem był sugerować, że masz jakieś nadzieje, skoro ich nie masz. Myślałem, że twój... Zreszta, pieprzyć to. Nieważne — mruknął po chwili, nie chcąc wracać do tego. Zignorował fakt, że nie powinien się do niej tak zwracać. Ostatnie dwie rozmowy wykraczały prawdopodobnie za to, co powinien, a czego nie. Przegiął, trudno było się już wycofać. Do tamtej rozmowy o obrączkach, o tym, komu i co powinno się pokazywać nie chciał wracać. Nie sądził, że trzeba było komukolwiek cokolwiek pokazywać. Zatrzymał się przy Montygonie, sypiąc mu zboże kiedy go zatrzymała, chwytając za nadgarstek. Zacisnął szczękę i napiął mięśnie, odruchowo protestując i cofając rękę — ale kiedy spojrzał na nią, zdał sobie sprawę dość szybko, że ta walka jest nierówna. Była małą, drobną dziewczyną. Co mogła mu zrobić? A co on mógł uczynić jej w gwałtownych ruchach? Opanował się w porę, chociaż klatka piersiowa unosiła mu się gwałtownie w górę i w dół. Zwolnił rękę, pozwolił jej opaść niżej, bliżej niej, ale pięść nadal miał zaciśniętą. — Nie przeklnąłem cię, na Merlina! — żachnął się, patrząc jej prosto w oczy. — O czym ty mówisz, na litość?! Co zrobiłem? — Spojrzał po prędce na jej dłoń zaciśniętą na jego nadgarstku, a później znów spojrzał jej w oczy. Szklące, pełne łez. Przełknął ślinę; zacięta mina od razu mu zrzedła. Był wściekły, poirytowany wszystkim — jej wejściem, pretensjami. Ale jej płacz wszystko zmieniał, czynił z niego oprawcę, chociaż to ona wkroczyła tu z całym swoim arsenałem. — Nie mam nic do waszych obrączek. Możecie robić co tylko chcecie ze sobą, ale nie możecie twierdzić, że to jedyny słuszny i dobry sposób. Dla nie nie jest. Dla mnie jest czymś na pokaz, a nie tym co płynie prosto z serca, prosto z ludzkiej duszy. Powiedziałem ci, że liczy się coś więcej. Przysięga, prawdziwe zdanie. A ty postanowiłaś zrobić sobie z tego zabawę. Przysięgać sama sobie, w obecności świadka. Mnie. Co za ironia losu. — Wprowadzić we własne życie coś, co nie było częścią jej świata. Czym to miało być, jak nie kpiną? Patrzył jej błyszczące od łez oczy, czując, jak mięknie i nienawidził się za to. Za to, że nie potrafił być konsekwentny. Wystarczająco zawzięty. Przymknął powieki na chwilę, odetchnął. — Przepraszam — szepnął cicho, puszczając wiadro na ziemię. — Nie chciałem zniszczyć tego, w co wierzyłaś... Ja po prostu... — Próbował się bronić. Tego, w co sam wierzył, kiedy go atakowała. A kiedy spytała o jego... O Eve, nabrał powietrza w płuca i spuścił wzrok. — Nie jest moja, odeszła — mruknął beznamiętnie i krótko. Zerknął w bok.— Jakiś tydzień temu. [b]— Dodał z nonszalancją, jakby to było bez znaczenia. Wepchnęła mu własny palec w pierś; wtedy też pociągnął nadgarstek, próbując go wysunąć z jej objęć. Puściła go sama, łapiąc za warkocz. Nie miał ochoty kontynuować tej rozmowy, ale za nim były kraty, za nimi Montygon, który przez nie zaczął go podskubywać po włosach. Opierał się ciałem o boks. Uniósł brew, a z nią uniósł też wzrok na rudowłosą czarownicę.[b]— Co chcesz przysięgać? — Wstąpiło w niego pewnego rodzaju niedowierzanie. Co planowała? Czego chciała? I co chciała osiągnąć? To znowu miała być jakaś kpina? Chciała sobie z niego zrobić żarty?
— Nie jesteś gorsza. Komplementował swoją siostrę, jak na wazeliniarza przystało — mruknął, kręcąc głową; metody Thomasa były czasem niezrozumiałe, ale od zawsze miał go za wzór. Starał się iść jego śladem, uczyć się być taki jak on, po prostu nie wychodziło tak, jak chciał.
Pokręcił głową, nie odpowiadając na dalszą część jej pytań. Nieważne, nie chciał do tego wracać ani rozwijać tych kwestii. Otworzył usta żeby jej odpowiedzieć na kolejny zarzut względem jej towarzystwa — bliski temu, by powiedzieć prawdę, ale kiedy mówiła, zamknął usta, patrząc na nią przez chwilę w ciszy. Oddychał ciężko, powoli. Patrzył na nią z rezerwą. Koń za nim zarżał, Montygon skończył jeść, ale kolejny z koni dopominał się niecierpliwie o swoje. Nie poruszył się ani trochę. — Nie przeszkadza... Nie o to chodzi... Weszłaś tu, obracając mnie winą za Thomasa. Weszłaś tu krzycząc i zwalając wszystko na mnie, nie pomyślałaś o tym, że mam swoje problemy, że nie chcę tych bzdur słuchać. Jesteśmy braćmi, jesteśmy podobni... Ale nie odpowiadam za niego, nie zasłużyłem na to, by ciągle dostawać za jego przewinienia. Mam dość obrywania za niego. Brania całej winy na siebie, zbierania wszystkich zarzutów, kiedy on zbiera tylko pochwały. Wszyscy go chwalą, wszyscy mu ufają, biorą za wspaniałego. Ja jestem tylko tym przygłupim bratem, który nad sobą nie panuje, leje kogo popadnie. Nie jesteśmy jednym, nie wiem co siedzi mu w głowie. Może cię lubi, może mu wpadłaś w oko, nie wiem! On się żeni, Neala. Ale to pewnie chciałabyś wiedzieć.— Wyrzucił z siebie w końcu, nie wiedząc po co i dlaczego. Zaraz potem poczuł piekące wyrzuty sumienia. Powinien wziąć brata w obronę, stanąć za nim i wyjaśnić jego zachowanie przed Nealą. Nie miał na to sił. Nie miał na to motywacji. Był słaby, rozdrażniony, miotał się między jednym, a drugim, nie wiedząc, co robić. Nie wiedział nawet czego chciał.
Schylił się po wiadro i zacisnął na nim palce, przechylając głowę, jednocześni przenosząc ciężar ciała na jedną stronę.
— Co chcesz mi obiecać? — Musiał wiedzieć. Nie mógł przyjąć obietnicy, która wymagała od niego rewanżu — jeśli nie mógł go spełnić, nie byłaby wiele warta. Milcząc patrzył na nią przez chwilę, nie biorąc jej na poważnie, ani tego, co próbowała mu udowodnić. Przygryzł policzek od środka. Testowała go? Kpiła? Zaryzykował. Sięgnął po wstążkę w jej dłoni i uniósł brwi ze zniecierpliwieniem.
— Nie jesteś gorsza. Komplementował swoją siostrę, jak na wazeliniarza przystało — mruknął, kręcąc głową; metody Thomasa były czasem niezrozumiałe, ale od zawsze miał go za wzór. Starał się iść jego śladem, uczyć się być taki jak on, po prostu nie wychodziło tak, jak chciał.
Pokręcił głową, nie odpowiadając na dalszą część jej pytań. Nieważne, nie chciał do tego wracać ani rozwijać tych kwestii. Otworzył usta żeby jej odpowiedzieć na kolejny zarzut względem jej towarzystwa — bliski temu, by powiedzieć prawdę, ale kiedy mówiła, zamknął usta, patrząc na nią przez chwilę w ciszy. Oddychał ciężko, powoli. Patrzył na nią z rezerwą. Koń za nim zarżał, Montygon skończył jeść, ale kolejny z koni dopominał się niecierpliwie o swoje. Nie poruszył się ani trochę. — Nie przeszkadza... Nie o to chodzi... Weszłaś tu, obracając mnie winą za Thomasa. Weszłaś tu krzycząc i zwalając wszystko na mnie, nie pomyślałaś o tym, że mam swoje problemy, że nie chcę tych bzdur słuchać. Jesteśmy braćmi, jesteśmy podobni... Ale nie odpowiadam za niego, nie zasłużyłem na to, by ciągle dostawać za jego przewinienia. Mam dość obrywania za niego. Brania całej winy na siebie, zbierania wszystkich zarzutów, kiedy on zbiera tylko pochwały. Wszyscy go chwalą, wszyscy mu ufają, biorą za wspaniałego. Ja jestem tylko tym przygłupim bratem, który nad sobą nie panuje, leje kogo popadnie. Nie jesteśmy jednym, nie wiem co siedzi mu w głowie. Może cię lubi, może mu wpadłaś w oko, nie wiem! On się żeni, Neala. Ale to pewnie chciałabyś wiedzieć.— Wyrzucił z siebie w końcu, nie wiedząc po co i dlaczego. Zaraz potem poczuł piekące wyrzuty sumienia. Powinien wziąć brata w obronę, stanąć za nim i wyjaśnić jego zachowanie przed Nealą. Nie miał na to sił. Nie miał na to motywacji. Był słaby, rozdrażniony, miotał się między jednym, a drugim, nie wiedząc, co robić. Nie wiedział nawet czego chciał.
Schylił się po wiadro i zacisnął na nim palce, przechylając głowę, jednocześni przenosząc ciężar ciała na jedną stronę.
— Co chcesz mi obiecać? — Musiał wiedzieć. Nie mógł przyjąć obietnicy, która wymagała od niego rewanżu — jeśli nie mógł go spełnić, nie byłaby wiele warta. Milcząc patrzył na nią przez chwilę, nie biorąc jej na poważnie, ani tego, co próbowała mu udowodnić. Przygryzł policzek od środka. Testowała go? Kpiła? Zaryzykował. Sięgnął po wstążkę w jej dłoni i uniósł brwi ze zniecierpliwieniem.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Broda zadrżała mi, kiedy powtórzył po mnie z nutą, która oznaczała jedno - nie wierzył mi. Nie wierzył, że mówiłam prawdę. Że znalazłam się tam nieświadoma tego, po co tam szłam, myślałam, że to pojedynek a nie jakieś schadzka! To nie brzmiało dobrze, rozumiałam, że podstępem dałam się na nią zaprosić. Nie rozumiałam, czemu mi tak zależało, żeby mi uwierzył, że to randka wcale nie była. Tak po prostu może tego potrzebowałam. Jak człowiek co jak go w gardle drapie, to wody napić się musi. Kolejne pytanie sprawiło, że otworzyłam usta zaskoczona, robiąc się cała czerwona. Jeszcze bardziej chyba w sumie niż już byłam o ile się dało. Zmarszczyłam brwi. Zacisnęłam dłonie w pięści po bokach w końcu sznurując usta. Odwróciłam spojrzeniem, unosząc trochę ramiona, jakbym chciała się w nich schować. Gniewny grymas nadal brzydził mi twarz, ale ona i tak już była jaka była więc żadną to stratą było. Zmarszczka pogłębiła się na następne słowa, nie brał mojego honoru na poważnie. Nie rozumiał mnie wcale, to zaczynała być donikąd droga. Chociaż próbowałam mówić i mówiłam i mówiłam i próbowałam nie odpuszczać powoli czułam jak mi się wymyka wszystko. Ale chyba wymknęło się wcześniej. Albo właściwie nigdy niczego nie było. Może to o to chodziło. Ubzdurałam coś sobie i tyle. Nikt nic od ciebie nie chce Neala. Zwłaszcza on. Prosta sprawa, nie? Stałam więc, milcząc. Przesunęłam tylko spojrzenie, kiedy mi słuchać kazał, nie zmieniałam pozycji nadal zaciskając ręce w pięści, nadal unosząc lekko ramiona i marszcząc czoło. Trudno, że będą zmarszczki było mi wszystko jedno. Uniosłam jednak brwi, właściwie to jedną. Rzadko mu coś wychodziło? I jakoś… jakoś co? Skrzywił się ale nie skończył. A ja nie zapytałam też - może powinnam? Wzruszyłam ramionami kiedy zapytał o to czy powiedział czy nie, może i nie powiedział, ale…
- Słowami nie. - odwróciłam znów spojrzenie, próbowałam podejść wczoraj, ale gdy tylko znalazłam się bliżej on już dalej był. A dzisiaj właściwie wcześniej nie powiedział słowa nawet. Zaraz jednak w zaskoczeniu brwi uniosłam. Wyszedł, naprawdę? Zmarszczyłam trochę nos. - Mój co…? - chciałam wiedzieć, unosząc spojrzenie czując jak coś mocniej obiło mi się w klatce. Uniosłam brwi zaskoczona wyżej na to pieprzenie całe. Nieważne? Nieważne?! Właśnie że ważne. Nabrałam powietrza w usta zapowietrzając się żeby powiedzieć, że odwrotnie właśnie. Ale poza cichym wydechem nic moich ust nie opuściło. To donikąd prowadziło. Rozprostowałam powoli palce zaciśniętych dłoni. Gdzie zgoda, tam zwycięstwo, pamiętaj to dokładnie. - No to dwóch nas jest. - kretynów, rzecz jasna, wzruszyłam ramionami lekko. - Nie możemy śmiać się z tego, zamiast wyrzucać sobie w brodę? - zapytałam przekrzywiając trochę głowę. - To żadna różnica dla ciebie z tymi nadziejami, nie? - bo jaka mogła być, jak żonę miał. To czy one były czy ich nie było znaczenia nie miało. A nie było rzecz jasna, bo bym wiedziała jakby były chyba sama, nie? Po prostu nie chciałam wiedzieć ostatnia. Czuć się taka… pominięta w tym wszystkim. Nie rozumiałam, czemu mówił mi o tych piegach i gwiazdach, lubiłam słuchać jak mówi, ale nie powinnam brać sobie tego do serca. Teraz byłam już pewna. To nic znaczyć nie mogło tak siak więcej, ponad słowa tylko. Co mi po tych ich zapewnieniach wszystkich, że ładna, że dobra, jak nic z tym nie szło. Ale dalej szło tylko gorzej. Czułam że łzy mi się w oczach zbierają i nic już poradzić na to nie mogę. Z tej frustracji i bezsilności, że wszystko nie takie było. Nie tak wyglądać też powinno. Że nie chciałam, żeby tak na mnie patrzył jak na wroga, co mu krwi napsuć przyszedł. Więc złapałam go za dłoń, za nadgarstek, nie patrząc na konsekwencje jakie wyjść mogły z tego, nie myśląc o tym. Broda mi drżała kiedy mówiłam, oczy wpatrywały się w niego wraz ze świecącymi na policzkach łzami. - P-powiedziałeś, że… - wzięłam wdech w płuca. - … że jeśli będę miała się zakochać to w żonatym. - jedna łza potoczyła się. Uniosłam rękę, przecierając oczy wierzchem wolnej dłoni. - Tym bardziej nie mogę. - bo tak nie wypada i nie można. - Nie chcę. - bo kto by chciał? Oddawać serce i duszę na rozszarpanie i wieczną torturę. - Muszę… - się zabezpieczyć. Obronić jakoś póki jeszcze był czas, póki mogłam cokolwiek zrobić. A przynajmniej póki wydawało mi się, że mogę jeszcze zrobić cokolwiek.
- Dlaczego musimy być my i wy? - zapytałam, czując jak uderzam głową w niewidzialną ścianę. Jak ta wyrasta obok, mimo, że ciepło jego skóry, tak znacznie ciemniejszej od mojej, czułam pod palcami. Nie rozumiałam tego, oczy nadal mi się szkliły. Ale już wszystko było stracone. Już i tak nic było we mnie ani nic dobrego ani ładnego. - Nigdy! - uniosłam głos kręcąc głową w zaprzeczeniu, łzy wypadły mimo wszystko. - W nic nie wierzę tak mocno, jak w siłę przysięg właśnie. - jak mogło wyjść to wszystko tak odwrotnie i strasznie. - Ciebie właśnie, bo myślałam że rozumiesz jak one są ważne. - może to było tylko złudzenie? Ta chwila w której zdawaliśmy się rozumieć. Te momenty w których patrzył na mnie inaczej niż teraz. Czemu zależało mi właściwie? Los jednak drwił sobie ze mnie. Przeznaczenie też. Z pewnością oba bawiły się teraz świetnie. Oddychałam ciężko, zakleszczając palce, próbując się jakoś zebrać w sobie na darmo.
Przepraszam. Wypadło między nas, wzięłam wdech by skinąć głową krótko. Wybaczę mu, kolejne słowa. Kolejny raz. Sama nie byłam bez skaz, sama byłam okropna. Byłam pewna, ale to co powiedział dalej zachwiało mną całkiem. Usta rozwarły mi się w zaskoczeniu. Zamrugałam kilka razy a oczy znów naszły łzami. Jak można było zrezygnować z kogoś takiego? I to uczucie, którego nie szukałam nazwy które rozlało się we mnie. Gorzkie całkiem, trąciło jednak czymś, czego nie chciałam trącać wcale. - Bratnie dusze… - podjęłam cicho unosząc wzrok na niego. - …zawsze znajdą do siebie drogę. - przypomniałam lekko. Bo co miałam powiedzieć innego? Że było mi przykro? Nic to nie dawało. Że ja nie zrobiłabym nic podobnego. A co ja miałam do tego. I do niego? Nic kompletnie. Przeniosłam spojrzenie na wstążkę nią się zajmując się nią marszcząc brwi. - Za chwilę... - bo potrzebowałam chwili, żeby znaleźć odpowiednią. Żeby zrobić to o czym mówiłam. Zwrócić mu w nie wiarę.
Zmarszczyłam brwi na te wazeliniarstwo powoli uspokajając się trochę. Przetarłam znów oczy, niech już wezmą i wyschną. Nieważne, uspokój się, nie chciał to nie. Może tylko tyle chciał - pracę. Te wszystkie inne słowa były nie ważne. Wzięłam wdech marszcząc brwi odrobinę. Wzruszyłam ramionami.
- Może. - może i nie byłam. Ale czasem taka się czułam. Gorsza od każdego. A on jeszcze mi dopiekł wtedy w przeddzień sylwestra i potem zaproponował że absurdalnie uczyć mnie będzie czegoś. Ale skoro już byliśmy w tym momencie, skoro jednak zostałam chcąc prostować te rzeczy wszystkie, teraz już nie wiadomo po co, to do końca powiedzieć pewne rzeczy też trzeba było. Dlatego odezwałam się, niech określi się teraz. Jeśli coś ustalimy, będzie nam po prostu łatwiej. Każdy będzie wiedział, czego oczekiwać. Uniosłam brwi kiedy powiedział że mu nie przeszkadzam, że to nie o to chodziło wcale. Nic już nie rozumiałam. Ale on mówił dalej, a ja czułam jak z każdym słowem coraz bardziej czerwona się robię całkiem. Stałam tak, splatając dłonie przed sobą i kuląc się trochę w ramionach z tego wstydu całego na czubki własnych butów patrząc. - J-ja nie. - zaprzeczyłam cicho. Wtrącając się w wypowiadane słowa, ale nie byłam pewna, czy w ogóle je słyszał. Thomas nie był wspaniały, nie było go za co chwalić. Dopiero kiedy o tym żenieniu powiedziała uniosłam głowę marszcząc brwi w niezrozumieniu. Wzruszyłam ramionami. - Nie obchodzi mnie Thomas. - krzyżyk na drogę, może sama sprawa obok przejdzie. - Przepraszam. Na sobie skupiłam się strasznie, nie myśląc... o tobie. To było egoistyczne okropnie.- powiedziałam przesuwając kciukiem po swojej dłoni. - Nie powinnam tak reagować. - przyznałam ze skruchą. - Ale wiesz… - zrobiłam niepewny krok w przód, ale jednak się cofnęłam, właściwie przedreptałam w miejscu prawie. - Ja tobie ufam. - brwi mi się zeszły ale na chwilę tylko.
W końcu wyciągnęłam rękę ze wstążką. Prawie pewna, że mi nie uwierzy, że w nie wierzę z całego serca. Ale kiedy padło pytanie, a on złapał za wstążkę moja twarz się cała rozpogodziła. Serce radośnie zabiło mocniej, ale musiałam się najpierw przygotować. Kiedy zapytał, uniosłam głowę i zastanowiłam się lekko. - Obecność. Tak myślę, daj mi chwilę. - określiłam krótko. - Kiedy ujmę to w słowa zobaczysz. - Podeszłam gwałtowniej. Złapałam jego rękę z tą wstążką w obie dłonie. - Dziękuję. - powiedziałam najpierw. - Tylko… - wyciągnęłam wstążkę spomiędzy jego palców. - …daj mi chwilę. - poprosiłam odbiegając z nią w kilku krokach, żeby znaleźć nożyce przy narzędziach. Nie byłam pewna, czy to zadziała w ogóle. Działało z kartką, czy ze wstążkami też było można? Szczęśliwie dla mnie ta dostatecznie długa była, by dało się zrobić dwie, tej samej długości. Takiej, by mogła opleść nadgarstek. Złożyłam ją na pół i przecięłam bez zawahania. Znalazłam też ołówek, który ze sobą zabrałam. Złapałam za miotłę, którą odsunęłam trochę siana i w tym miejscu obie wstążki ułożyłam, jedna nad drugą, nie patrząc na to, że spódnica przesunęła mi się po podłożu. Wyciągnęłam z kieszeni różdżkę. Wywijając nią odpowiednio, marszcząc brwi z skupieniu, wiążąc ze sobą zaklęciem Proteusza jedną część wstążki z drugą. A potem połączyłam tym samym zaklęciem drugą część z pierwszą. Wsadziłam różdżkę między zęby i sięgnęłam po ołówek, który leżał kawałek dalej. Kiwnęłam do siebie głową, nie obawiaj się, tylko sprawdź. Poradziłam sobie samej, na jednej stawiając kreskę, żeby sprawdzić czy wszystko działało. Dobrze, odpowiednio. Wzięłam je obie w ręce, a potem splotłam lekko ze sobą. Tak, że pociągnięcie za koniec, rozplątało je ze sobą, mając pozostawić jedną część w ręce tylko. Podniosłam się w końcu spoglądając na niego. - Znalazłam słowa. Gotowe wszystko. - powiedziałam po chwilowej radości prezentując niepewność. Jeszcze nie powiedział, że ją przyjmie w ogóle. Spojrzałam w bok. - Złożyłam tylko dwie. - powiedziałam zanim podeszłam bliżej jeszcze. - Tą Sheilii i najważniejszą, mojemu bratu, która ścieżkę będzie wytyczać moją póki ostatniego tchu nie złapie w płuca. Obiecałam mu, że nigdy nie dam się skusić czarnej magii. - to była najważniejsza dla mnie rzecz. Bo nadal pamiętałam wyraźnie każdego jego słowo tego dnia, każdy gest i to w jakim stanie powrócił. Smutek, ale i strach o to, że mogłam gdzieś, kiedyś zejść. Wzięłam wdech w usta wyciągając rękę do niego. Plan był taki, że za ręce prawe złapać się w tym wypadku trzeba było, trochę za nadgarstkiem jak do przysięgi o której czytałam kiedyś, którą na wieczność się składało, a pomiędzy nasze ręce, te splecione wstążki wetknąć, żeby móc za ich koniec złapać. Ale gdyby nie chciał łapać się tylko usłyszeć najpierw i tego negować nie zamierzałam i nie bardzo w pozycji byłam właściwie. Niech będzie po jego. Jeszcze nawet nie wiadomo, czy skory będzie ją przyjąć. Denerwowałam się i tą nerwowość widać chyba było. Serce łomotało mi, gdy uchylałam drżącą wargę.
- Tak jak księżyc pewien jest, że na kotarę nieba nie wzejdzie sam. Jak morze dumnie falą bije o brzeg i trwa w swym stanie ponad czasem. Tak i ja, Neala Keeva Weasley, pewność w twoje dłonie daje, przysięgam być jak to morze - zmienne, choć w swym trwaniu stałe, będę - obok i w razie potrzeby na wezwanie. - obijało się w mojej klatce jak szalone. Nie mogłam wiele, ale mogłam pomóc jak umiałam, jak byłam w stanie. Zdawał sobie sprawę pewnie, że wiele tak za bardzo nie mogę. Ale mogłam po prostu być, to czasem wiele znaczyło. To czasem wystarczało. Ale może dla niego nic i wcale. Nawiązanie do morza nasunęło mi się, gdy rzucałam zaklęcie, czytałam kiedyś że Proteusz jasnowidzem był i zmiennokształtnym. A mugole go jako boga morskiego czcili co z niego się wyłaniał w południe samo. - Związałam je Proteuszem. Co zrobisz na jednej i drugiej się stanie. - dodałam jeszcze, milknąc już całkiem. Powiedziałam już wszystko. Wszystko też zrobiłam już. Nie pozostało nic więcej, poza jego decyzją.
| Na zaklęcie Proteusza - nie jestem pewna, czy na zaklęcia rzucać muszę, bo mam szczęście a ST to 0, ale rzucę na wszelki wypadek
- Słowami nie. - odwróciłam znów spojrzenie, próbowałam podejść wczoraj, ale gdy tylko znalazłam się bliżej on już dalej był. A dzisiaj właściwie wcześniej nie powiedział słowa nawet. Zaraz jednak w zaskoczeniu brwi uniosłam. Wyszedł, naprawdę? Zmarszczyłam trochę nos. - Mój co…? - chciałam wiedzieć, unosząc spojrzenie czując jak coś mocniej obiło mi się w klatce. Uniosłam brwi zaskoczona wyżej na to pieprzenie całe. Nieważne? Nieważne?! Właśnie że ważne. Nabrałam powietrza w usta zapowietrzając się żeby powiedzieć, że odwrotnie właśnie. Ale poza cichym wydechem nic moich ust nie opuściło. To donikąd prowadziło. Rozprostowałam powoli palce zaciśniętych dłoni. Gdzie zgoda, tam zwycięstwo, pamiętaj to dokładnie. - No to dwóch nas jest. - kretynów, rzecz jasna, wzruszyłam ramionami lekko. - Nie możemy śmiać się z tego, zamiast wyrzucać sobie w brodę? - zapytałam przekrzywiając trochę głowę. - To żadna różnica dla ciebie z tymi nadziejami, nie? - bo jaka mogła być, jak żonę miał. To czy one były czy ich nie było znaczenia nie miało. A nie było rzecz jasna, bo bym wiedziała jakby były chyba sama, nie? Po prostu nie chciałam wiedzieć ostatnia. Czuć się taka… pominięta w tym wszystkim. Nie rozumiałam, czemu mówił mi o tych piegach i gwiazdach, lubiłam słuchać jak mówi, ale nie powinnam brać sobie tego do serca. Teraz byłam już pewna. To nic znaczyć nie mogło tak siak więcej, ponad słowa tylko. Co mi po tych ich zapewnieniach wszystkich, że ładna, że dobra, jak nic z tym nie szło. Ale dalej szło tylko gorzej. Czułam że łzy mi się w oczach zbierają i nic już poradzić na to nie mogę. Z tej frustracji i bezsilności, że wszystko nie takie było. Nie tak wyglądać też powinno. Że nie chciałam, żeby tak na mnie patrzył jak na wroga, co mu krwi napsuć przyszedł. Więc złapałam go za dłoń, za nadgarstek, nie patrząc na konsekwencje jakie wyjść mogły z tego, nie myśląc o tym. Broda mi drżała kiedy mówiłam, oczy wpatrywały się w niego wraz ze świecącymi na policzkach łzami. - P-powiedziałeś, że… - wzięłam wdech w płuca. - … że jeśli będę miała się zakochać to w żonatym. - jedna łza potoczyła się. Uniosłam rękę, przecierając oczy wierzchem wolnej dłoni. - Tym bardziej nie mogę. - bo tak nie wypada i nie można. - Nie chcę. - bo kto by chciał? Oddawać serce i duszę na rozszarpanie i wieczną torturę. - Muszę… - się zabezpieczyć. Obronić jakoś póki jeszcze był czas, póki mogłam cokolwiek zrobić. A przynajmniej póki wydawało mi się, że mogę jeszcze zrobić cokolwiek.
- Dlaczego musimy być my i wy? - zapytałam, czując jak uderzam głową w niewidzialną ścianę. Jak ta wyrasta obok, mimo, że ciepło jego skóry, tak znacznie ciemniejszej od mojej, czułam pod palcami. Nie rozumiałam tego, oczy nadal mi się szkliły. Ale już wszystko było stracone. Już i tak nic było we mnie ani nic dobrego ani ładnego. - Nigdy! - uniosłam głos kręcąc głową w zaprzeczeniu, łzy wypadły mimo wszystko. - W nic nie wierzę tak mocno, jak w siłę przysięg właśnie. - jak mogło wyjść to wszystko tak odwrotnie i strasznie. - Ciebie właśnie, bo myślałam że rozumiesz jak one są ważne. - może to było tylko złudzenie? Ta chwila w której zdawaliśmy się rozumieć. Te momenty w których patrzył na mnie inaczej niż teraz. Czemu zależało mi właściwie? Los jednak drwił sobie ze mnie. Przeznaczenie też. Z pewnością oba bawiły się teraz świetnie. Oddychałam ciężko, zakleszczając palce, próbując się jakoś zebrać w sobie na darmo.
Przepraszam. Wypadło między nas, wzięłam wdech by skinąć głową krótko. Wybaczę mu, kolejne słowa. Kolejny raz. Sama nie byłam bez skaz, sama byłam okropna. Byłam pewna, ale to co powiedział dalej zachwiało mną całkiem. Usta rozwarły mi się w zaskoczeniu. Zamrugałam kilka razy a oczy znów naszły łzami. Jak można było zrezygnować z kogoś takiego? I to uczucie, którego nie szukałam nazwy które rozlało się we mnie. Gorzkie całkiem, trąciło jednak czymś, czego nie chciałam trącać wcale. - Bratnie dusze… - podjęłam cicho unosząc wzrok na niego. - …zawsze znajdą do siebie drogę. - przypomniałam lekko. Bo co miałam powiedzieć innego? Że było mi przykro? Nic to nie dawało. Że ja nie zrobiłabym nic podobnego. A co ja miałam do tego. I do niego? Nic kompletnie. Przeniosłam spojrzenie na wstążkę nią się zajmując się nią marszcząc brwi. - Za chwilę... - bo potrzebowałam chwili, żeby znaleźć odpowiednią. Żeby zrobić to o czym mówiłam. Zwrócić mu w nie wiarę.
Zmarszczyłam brwi na te wazeliniarstwo powoli uspokajając się trochę. Przetarłam znów oczy, niech już wezmą i wyschną. Nieważne, uspokój się, nie chciał to nie. Może tylko tyle chciał - pracę. Te wszystkie inne słowa były nie ważne. Wzięłam wdech marszcząc brwi odrobinę. Wzruszyłam ramionami.
- Może. - może i nie byłam. Ale czasem taka się czułam. Gorsza od każdego. A on jeszcze mi dopiekł wtedy w przeddzień sylwestra i potem zaproponował że absurdalnie uczyć mnie będzie czegoś. Ale skoro już byliśmy w tym momencie, skoro jednak zostałam chcąc prostować te rzeczy wszystkie, teraz już nie wiadomo po co, to do końca powiedzieć pewne rzeczy też trzeba było. Dlatego odezwałam się, niech określi się teraz. Jeśli coś ustalimy, będzie nam po prostu łatwiej. Każdy będzie wiedział, czego oczekiwać. Uniosłam brwi kiedy powiedział że mu nie przeszkadzam, że to nie o to chodziło wcale. Nic już nie rozumiałam. Ale on mówił dalej, a ja czułam jak z każdym słowem coraz bardziej czerwona się robię całkiem. Stałam tak, splatając dłonie przed sobą i kuląc się trochę w ramionach z tego wstydu całego na czubki własnych butów patrząc. - J-ja nie. - zaprzeczyłam cicho. Wtrącając się w wypowiadane słowa, ale nie byłam pewna, czy w ogóle je słyszał. Thomas nie był wspaniały, nie było go za co chwalić. Dopiero kiedy o tym żenieniu powiedziała uniosłam głowę marszcząc brwi w niezrozumieniu. Wzruszyłam ramionami. - Nie obchodzi mnie Thomas. - krzyżyk na drogę, może sama sprawa obok przejdzie. - Przepraszam. Na sobie skupiłam się strasznie, nie myśląc... o tobie. To było egoistyczne okropnie.- powiedziałam przesuwając kciukiem po swojej dłoni. - Nie powinnam tak reagować. - przyznałam ze skruchą. - Ale wiesz… - zrobiłam niepewny krok w przód, ale jednak się cofnęłam, właściwie przedreptałam w miejscu prawie. - Ja tobie ufam. - brwi mi się zeszły ale na chwilę tylko.
W końcu wyciągnęłam rękę ze wstążką. Prawie pewna, że mi nie uwierzy, że w nie wierzę z całego serca. Ale kiedy padło pytanie, a on złapał za wstążkę moja twarz się cała rozpogodziła. Serce radośnie zabiło mocniej, ale musiałam się najpierw przygotować. Kiedy zapytał, uniosłam głowę i zastanowiłam się lekko. - Obecność. Tak myślę, daj mi chwilę. - określiłam krótko. - Kiedy ujmę to w słowa zobaczysz. - Podeszłam gwałtowniej. Złapałam jego rękę z tą wstążką w obie dłonie. - Dziękuję. - powiedziałam najpierw. - Tylko… - wyciągnęłam wstążkę spomiędzy jego palców. - …daj mi chwilę. - poprosiłam odbiegając z nią w kilku krokach, żeby znaleźć nożyce przy narzędziach. Nie byłam pewna, czy to zadziała w ogóle. Działało z kartką, czy ze wstążkami też było można? Szczęśliwie dla mnie ta dostatecznie długa była, by dało się zrobić dwie, tej samej długości. Takiej, by mogła opleść nadgarstek. Złożyłam ją na pół i przecięłam bez zawahania. Znalazłam też ołówek, który ze sobą zabrałam. Złapałam za miotłę, którą odsunęłam trochę siana i w tym miejscu obie wstążki ułożyłam, jedna nad drugą, nie patrząc na to, że spódnica przesunęła mi się po podłożu. Wyciągnęłam z kieszeni różdżkę. Wywijając nią odpowiednio, marszcząc brwi z skupieniu, wiążąc ze sobą zaklęciem Proteusza jedną część wstążki z drugą. A potem połączyłam tym samym zaklęciem drugą część z pierwszą. Wsadziłam różdżkę między zęby i sięgnęłam po ołówek, który leżał kawałek dalej. Kiwnęłam do siebie głową, nie obawiaj się, tylko sprawdź. Poradziłam sobie samej, na jednej stawiając kreskę, żeby sprawdzić czy wszystko działało. Dobrze, odpowiednio. Wzięłam je obie w ręce, a potem splotłam lekko ze sobą. Tak, że pociągnięcie za koniec, rozplątało je ze sobą, mając pozostawić jedną część w ręce tylko. Podniosłam się w końcu spoglądając na niego. - Znalazłam słowa. Gotowe wszystko. - powiedziałam po chwilowej radości prezentując niepewność. Jeszcze nie powiedział, że ją przyjmie w ogóle. Spojrzałam w bok. - Złożyłam tylko dwie. - powiedziałam zanim podeszłam bliżej jeszcze. - Tą Sheilii i najważniejszą, mojemu bratu, która ścieżkę będzie wytyczać moją póki ostatniego tchu nie złapie w płuca. Obiecałam mu, że nigdy nie dam się skusić czarnej magii. - to była najważniejsza dla mnie rzecz. Bo nadal pamiętałam wyraźnie każdego jego słowo tego dnia, każdy gest i to w jakim stanie powrócił. Smutek, ale i strach o to, że mogłam gdzieś, kiedyś zejść. Wzięłam wdech w usta wyciągając rękę do niego. Plan był taki, że za ręce prawe złapać się w tym wypadku trzeba było, trochę za nadgarstkiem jak do przysięgi o której czytałam kiedyś, którą na wieczność się składało, a pomiędzy nasze ręce, te splecione wstążki wetknąć, żeby móc za ich koniec złapać. Ale gdyby nie chciał łapać się tylko usłyszeć najpierw i tego negować nie zamierzałam i nie bardzo w pozycji byłam właściwie. Niech będzie po jego. Jeszcze nawet nie wiadomo, czy skory będzie ją przyjąć. Denerwowałam się i tą nerwowość widać chyba było. Serce łomotało mi, gdy uchylałam drżącą wargę.
- Tak jak księżyc pewien jest, że na kotarę nieba nie wzejdzie sam. Jak morze dumnie falą bije o brzeg i trwa w swym stanie ponad czasem. Tak i ja, Neala Keeva Weasley, pewność w twoje dłonie daje, przysięgam być jak to morze - zmienne, choć w swym trwaniu stałe, będę - obok i w razie potrzeby na wezwanie. - obijało się w mojej klatce jak szalone. Nie mogłam wiele, ale mogłam pomóc jak umiałam, jak byłam w stanie. Zdawał sobie sprawę pewnie, że wiele tak za bardzo nie mogę. Ale mogłam po prostu być, to czasem wiele znaczyło. To czasem wystarczało. Ale może dla niego nic i wcale. Nawiązanie do morza nasunęło mi się, gdy rzucałam zaklęcie, czytałam kiedyś że Proteusz jasnowidzem był i zmiennokształtnym. A mugole go jako boga morskiego czcili co z niego się wyłaniał w południe samo. - Związałam je Proteuszem. Co zrobisz na jednej i drugiej się stanie. - dodałam jeszcze, milknąc już całkiem. Powiedziałam już wszystko. Wszystko też zrobiłam już. Nie pozostało nic więcej, poza jego decyzją.
| Na zaklęcie Proteusza - nie jestem pewna, czy na zaklęcia rzucać muszę, bo mam szczęście a ST to 0, ale rzucę na wszelki wypadek
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66, 87
'k100' : 66, 87
Nie wiedział czego chciał od niej Thomas, ale znał go na tyle, by wiedzieć, że mogło to byś absolutnie wszystko. Znał go na tyle, by wiedzieć, że on sam mógł patrzeć na to zupełnie inaczej i próbować wyłgać się ze wszystkiego. Robili czasem to, czego nie powinni, zdawał sobie sprawę. Łamali nie tylko ogólnie przyjęte normy, ale także wartości najbardziej pieczołowicie pielęgnowane przez cygański tabor. W pogoni za młodzieńczą, głupią przygodą, za ślepym odczuciem, porywem serca. Czasem się zastanawiał, czy nie zatracali tym siebie, ale kiedy szalały w nim emocje, przestawał nad sobą panować, nie potrafił tego analizować. Oddawał się temu, płynął z prądem, jak zawsze — z czasem, po wszystkim myśląc o konsekwencjach; czasem nie myśląc wcale. Czuł coś dziwnego , kiedy o tym myślał. Zupełnie tak, jakby prawa do znajomości z tą dziewczyną należały wyłącznie do niego; spotkali się wcześniej, znali się zanim spotkała Thomasa. Znali się zanim to wszystko wróciło — wróciło? — na właściwe tory. Czuł poirytowanie, gdy mówiła mu o tym w ten sposób. Tym, że to wszystko leżało gdzieś poza nim, nie miał do tego prawa, nawet do złości; mówiła mu to wszystko zupełnie tak, jakby miał na własnego brata jakikolwiek wpływ. Nie miał. Thomas nie mógł też wiedzieć, że w jej towarzystwie było inaczej.
Wzruszył ramionami. Lubił jej towarzystwo, lubił czuć jej obecność. Była błyskotliwa, zabawna, a w jej bucie było tyle iskry, że powinien chcieć należy się daleko poza zasięgiem ewentualnych eksplozji, ale jak na złość pasowało mu znajdowanie się w ich obrębie. Czuła. Czuła mocno, intensywnie — może właśnie to było kluczek; bo w niej wszystkiego tak wiele, jak w nim. Wszystkiego czego nie umiał nazwać, określić, ulokować. Nie było pustki, próżni, która by wciągnęła jedno, drugie. Ścierali się, przyciągali, odpychali, na zmianę, zupełnie, jak w tańcu. Nie bała się powiedzieć tego, co myśli, a on nie dbał o to, jak odbierze jego słowa. I mimo tych wszystkich spotkań, kiedy jej się przyglądał, coś zaciskało się w żołądku; jakby organy plątały w dziwny, nieprzyjemny supeł.
Wzruszył ramionami, ruszając w końcu z powrotem, z miejsca, do pracy. A pracy było dużo. Nie potrafił przyznać, że była ucieczką od jej spojrzeń, piorunów cisnących z oczu, ostrych słów, tonu głosu, którego wcale nie chciał słyszeć.
— Możemy — odparł więc od niechcenia, sięgając po wiadro, by minąwszy ją powrócić do worka, z którego nabrał ćwierć wiadra, by wsypać siwkowi obok Montygona. — Nic, a nic — odpowiedział szybko, bezrefleksyjnie. Wzruszył ramionami jak gdyby nigdy nic, przeszedł do porzadku, przygryzając policzek od środka. Te nadzieje, jaką robiły mu różnicę? Tylko taką, że jeśli je miała, powinien jej unikać, zniknąć jej z oczy. Przestać o tym myśleć; o tym powiedzieć jej jednak nie mógł. Zraniłby ją tym, wiedział od razu. Wzruszył ramionami, wracając do pracy. Konie były nakarmione, zostało posprzątanie stajni. Nastawał powoli wieczór, zmrok; szarówka na dworze zdawała się mocniej wpływać na stajnię wewnątrz. Nie podszedł jednak do lampy aftowej, nie odpalił jej. Chwycił za widły, otworzył boks Montygona i wrzucił mu część siana do środka. — Nie powiedziałem tak — zaprzeczył. Nie był jednak pewien, powiedział tak? Naprawdę? Dlaczego? Pokręcił głową pewnie, utwierdzając samego siebie w przekonaniu, że nie powiedziałby jej nic podobnego. A jeśli tak, chodziło muz pewnością o coś zupełnie odmiennego. — Po co miałbym to robić? Dlaczego miałbym ci źle życzyć? — spytał nagle, prostując się i odwracając ku niej. — Nie życzę. Znaczy życzę, ale dobrze— poprawił się zaraz, nonszalanckim ruchem dłoni wskazując na nią. — Przyjdzie taki dzień, że po prostu... Nie będziesz mogła... Nie powstrzymać. Poczujesz to wszystko i będziesz wiedzieć. Czy coś — mruknął na zakończenie, wracając do wrzucania siania, które znalazło się w przejściu podczas noszenia. Zamknął boks Montygona, otworzył Bibi. Zastygł w bezruchu dopiero kiedy o to spytała. O różnice między nimi. — Nigdy nie będzie... nas — rzucił, patrząc w ziemię. — Jesteśmy zbyt różni. Jesteś arystokratką, a my... cyganami. — Prychnął opierając się o widły. — ty spędzasz dnie na nauce, my na pracy dla ludzi takich jak twoi wujowie. My nie potrzebujemy obrączek, dla was to jakiś ważny element tego procesu. Coś, co ma ocalić naiwne dusze przed miłością nieszczęśliwą. My pracujemy dla innych, kiedy wy pracujecie dla siebie. My kradniemy, by przeżyć, wy rozdajecie by pozwolić żyć innym. My żyjemy... jak wolni ludzie, kiedy wy... — nie skończył. Zdał sobie sprawę, że się zagalopował, to nie było potrzebne. Ani dla niej, ani dla niego. Pokręcił głową, wrócił do pracy. Wepchnął resztki siana do boksu, zamknął go dobrze. Przeszedł na korytarz u skręcił do kolejnych boksów.
Wierzył w obietnice. Wierzył w przysięgi. Właśnie dlatego nie potrafił składać ich bezmyślnie, byle jak i byle komu. Teraz wszystko wydawało się inne. Wszystko straciło swe kolory, znaczenie. Nie był pewien niczego — znaczenia złożonych przysięgam już wcale. Kolejny raz wzruszył ramionami, by stanąć przed nią, tuż o krok. Zatrzymał się, bo stała mu na drodze, nie wyminął jej od razu. Zatrzymał się, nie wiedząc czemu. Uniósł na nią wzrok; kiedy wspomniała o bratnich duszach. Serce zabiło mu szybciej; zaschło w gardle. Tak myślała? Tak było? Popatrzył jej w oczy. Dwie błyszczące, błękitne tafle położone w oczach okalanych rudymi rzęsami, siatką piegów.
— Tak... p-pewnie masz rację — odpowiedział jej po chwili, z zająknięciem, którego nie kontrolował. Zaraz potem minął ją, żeby odłożyć widły. Powinien wziąć miotłę, ale ta leżała u jej stóp, chwycił więc za szczotki i zaczął trzeć o siebie. Już dzisiaj je czyścił, ale nie chciał wracać do niej, choć wiedział, że to nieuniknione. Pokiwał głowa, wsłuchując się w jej słowa, by zabrać głos opiera, kiedy wspomniała, że jego brat wcale jej nie obchodzi. — A jednak poszłaś z nim, dałaś się namówić — rzucił, odwracając się ku niej. — A jednak wpadłaś tu cała w emocjach że to zrobił. Wszystkie kręcą się wokół niego, wszystko wiecznie kręci się wokół niego. Ale nie, nie obchodzi cię — burknął niechętnie, przewracając oczami. Gdyby ją to nie obchodziło nie wyglądałaby tak. Nie byłaby rozchwiana, pełna gniewu, frustracji. — Co tak naprawdę cię rozdrażniło? To, że zrobił to podstępem, czy to, że dałaś się złapać na wyzwanie? — spytał i ruszył znów, do pracy. Zatrzymał się, odwrócony do niej plecami, kiedy to powiedziała. Powiedziała, że mu ufa. Zmarszczył brwi, zupełnie nie rozumiejąc. — Dlaczego?— spytał, obracając głowę w bok. Spojrzeniem poszedł dalej, na nią, a za tym zwrotem obróciło się dopiero całe ciało. Wciąż miał wstążkę w dłoni, ale zabrała ją zaraz. Jej podekscytowanie zbiło go z tropu. Podążał za nią spojrzeniem, kiedy zmotywowana podjęła jakieś kroki, działania i czynności, których nie pojmował. Podążał za nią spojrzeniem przez chwilę, gdy ruszyła gdzieś ze wstążką. Patrzyłby na to, co z nią robi ze zmarszczonymi brwiami, ale jeden z koni kopnął w boks. — Hej! — podniósł głos, odstawił wiadro i ruszył tam. — Spokojnie — powiedział, stając przed drzwiami. Siwek zarżał, trzepał głową, orał kopytem w ziemię. Uchylił zabezpieczenie i wszedł do środka, wyciągając rękę ku niemu. Nie chciał dać się pogłaskać, ale spokój budził spokój. Gniew rodził gniew. Z irytacją dreptał w miejscu, uchylał się, ale w końcu zastygł w bezruchu. Mógł go pogłaskać. Przeciągnął dłonią po szyi, spokojnie i powoli. — Już wszystko dobrze — zapewnił go; może siebie bardziej? Konie doskonale odczytywały emocje. Wychwytywały nerwowość, reagowały na nią instynktownie. Nie było powodu do nerwów, już było dobrze. Westchnął, gładząc palcami miękką, grubą sierść. Trwał tak chwilę, kątem oka obserwując Nealę i jej poczynania. Boks opuścił kiedy i ona skończyła. Spokojniejszy, pozbawiony tego wszystkiego, co w nim tkwiło jeszcze chwilę wcześniej. Palący wstyd zmuszał go do milczenia, opuszczenia głowy. Nie powinien powiedzieć tego, co powiedział, odgrywać się na niej, mścić za niewiadomo co. Nie była niczemu winna. To on. To była jego wina.
Był skruszony. Był potulny i uległy; nie protestował, nie buntował się. Nie było czemu. Była panną, była lady. Jej wujostwo dało mu pracę, kąt. Zaprosili go do domu na kolacje, nie miał prawda jej tego robić. Nie mógł także dlatego, że nie zrobiła nic złego. Weszła tu wraz ze swoim prawem do złości na Thomasa. To tylko jego żywcem pożerała frustracja.
— Przepraszam... Zachowałem się jak... — Gnojek. Po prostu. Ciemne oczy otoczone gęstymi rzęsami skierowały się na wstążkę, którą trzymała w dłoniach. Jej słowa rozbrzmiały wokół tak, jakby nie otaczało ich drewno i siano, a kamienna posadzka i marmury. Echem odbijały się w jego głowie. Chciał zaprotestować — to mówiła jego mina. Nie pojmował sensu i powodu. Przysięgła przyjaciółce, własnemu bratu. Jemu chciała? Naprawdę? Czym sobie na to zasłużył? Spojrzał na jej wyciągniętą dłoń, ujął ją niepewnie, chwycił wyżej, za nadgarstkiem. Nie wiedział, jak się to robi — oni robili to inaczej. Ślad po dwóch przysięgach widniał na jego dłoniach. Jedną złożył żonie w dniu ślubu. Ujął jej dłoń, jak dziś Neali, wcześniej. Wnętrzem do wnętrza, krwawiącą raną do rany. Echo tamtych słów rozbrzmiało mu w myślach, kiedy patrzył na rudowłosą czarownicę. Drugą Marcelowi, bratu, przyjacielowi. Te trzy głosy zlały się w jeden, ale bez trudu rozumiał każde jedno słowo. Splotła ich dłonie wstążką. Nic nie powiedział, nie oceniał. patrzył tylko, unosząc spojrzenie na jej twarz, kiedy wypowiedziała słowa przysięgi. Serce zabiło mu mocniej; nie powinien. Z jakiegoś powodu wiedział, że musiał to przerwać. Nie powinna mu nic przysięgać, nic takiego. Nie cofnął jednak ręki. Egoistycznie trzymał ją, kiedy skończyła, wcale nie chcąc rezygnować. Tego właśnie pragnął, tego potrzebował. Pewności. Pewności, że ktoś przy nim będzie, gdy wydarzy się coś złego. — Dlaczego?— szepnął cicho. Czy to już? Czuł ciepło bijące od jej dłoni, zupełnie jakby wyczuwał pod palcami płynącą w żyłach krew. To było na swój sposób intymne; zaschło mu w gardle. Trzask za stajnią sprawił, że puścił jej dłoń wreszcie. Prawdopodobnie był to tylko wiatr; pogoda była zmienna. Śnieg wciąż padał. Spojrzał na wstążkę nic nie mówiąc, aż w końcu złożył ją i schował do kieszeni. Nie był szlachetny. Właściwie w tej zgodzie z nią był całkiem podły. Potrzebował tego. Zgodził się, bo tego potrzebował. Tego chciał, ale to nie było dobre. Słyszał szept wyrzutów sumienia, ale odgonił je od siebie prędko. — Możemy je wyczesać jeszcze — powiedział, wskazując na koniec. — Nakarmiłem je, mają wyczyszczone. Trzeba tylko pozamiatać przejście, wszystko pozamykać. I to wszystko— Spojrzał na boksy, a później na nią. — Chciałaś pomóc — przypomniał jej. Nie wiedział, jak powinien skomentować tą przysięgę, co powiedzieć i co zrobić.
Wzruszył ramionami. Lubił jej towarzystwo, lubił czuć jej obecność. Była błyskotliwa, zabawna, a w jej bucie było tyle iskry, że powinien chcieć należy się daleko poza zasięgiem ewentualnych eksplozji, ale jak na złość pasowało mu znajdowanie się w ich obrębie. Czuła. Czuła mocno, intensywnie — może właśnie to było kluczek; bo w niej wszystkiego tak wiele, jak w nim. Wszystkiego czego nie umiał nazwać, określić, ulokować. Nie było pustki, próżni, która by wciągnęła jedno, drugie. Ścierali się, przyciągali, odpychali, na zmianę, zupełnie, jak w tańcu. Nie bała się powiedzieć tego, co myśli, a on nie dbał o to, jak odbierze jego słowa. I mimo tych wszystkich spotkań, kiedy jej się przyglądał, coś zaciskało się w żołądku; jakby organy plątały w dziwny, nieprzyjemny supeł.
Wzruszył ramionami, ruszając w końcu z powrotem, z miejsca, do pracy. A pracy było dużo. Nie potrafił przyznać, że była ucieczką od jej spojrzeń, piorunów cisnących z oczu, ostrych słów, tonu głosu, którego wcale nie chciał słyszeć.
— Możemy — odparł więc od niechcenia, sięgając po wiadro, by minąwszy ją powrócić do worka, z którego nabrał ćwierć wiadra, by wsypać siwkowi obok Montygona. — Nic, a nic — odpowiedział szybko, bezrefleksyjnie. Wzruszył ramionami jak gdyby nigdy nic, przeszedł do porzadku, przygryzając policzek od środka. Te nadzieje, jaką robiły mu różnicę? Tylko taką, że jeśli je miała, powinien jej unikać, zniknąć jej z oczy. Przestać o tym myśleć; o tym powiedzieć jej jednak nie mógł. Zraniłby ją tym, wiedział od razu. Wzruszył ramionami, wracając do pracy. Konie były nakarmione, zostało posprzątanie stajni. Nastawał powoli wieczór, zmrok; szarówka na dworze zdawała się mocniej wpływać na stajnię wewnątrz. Nie podszedł jednak do lampy aftowej, nie odpalił jej. Chwycił za widły, otworzył boks Montygona i wrzucił mu część siana do środka. — Nie powiedziałem tak — zaprzeczył. Nie był jednak pewien, powiedział tak? Naprawdę? Dlaczego? Pokręcił głową pewnie, utwierdzając samego siebie w przekonaniu, że nie powiedziałby jej nic podobnego. A jeśli tak, chodziło muz pewnością o coś zupełnie odmiennego. — Po co miałbym to robić? Dlaczego miałbym ci źle życzyć? — spytał nagle, prostując się i odwracając ku niej. — Nie życzę. Znaczy życzę, ale dobrze— poprawił się zaraz, nonszalanckim ruchem dłoni wskazując na nią. — Przyjdzie taki dzień, że po prostu... Nie będziesz mogła... Nie powstrzymać. Poczujesz to wszystko i będziesz wiedzieć. Czy coś — mruknął na zakończenie, wracając do wrzucania siania, które znalazło się w przejściu podczas noszenia. Zamknął boks Montygona, otworzył Bibi. Zastygł w bezruchu dopiero kiedy o to spytała. O różnice między nimi. — Nigdy nie będzie... nas — rzucił, patrząc w ziemię. — Jesteśmy zbyt różni. Jesteś arystokratką, a my... cyganami. — Prychnął opierając się o widły. — ty spędzasz dnie na nauce, my na pracy dla ludzi takich jak twoi wujowie. My nie potrzebujemy obrączek, dla was to jakiś ważny element tego procesu. Coś, co ma ocalić naiwne dusze przed miłością nieszczęśliwą. My pracujemy dla innych, kiedy wy pracujecie dla siebie. My kradniemy, by przeżyć, wy rozdajecie by pozwolić żyć innym. My żyjemy... jak wolni ludzie, kiedy wy... — nie skończył. Zdał sobie sprawę, że się zagalopował, to nie było potrzebne. Ani dla niej, ani dla niego. Pokręcił głową, wrócił do pracy. Wepchnął resztki siana do boksu, zamknął go dobrze. Przeszedł na korytarz u skręcił do kolejnych boksów.
Wierzył w obietnice. Wierzył w przysięgi. Właśnie dlatego nie potrafił składać ich bezmyślnie, byle jak i byle komu. Teraz wszystko wydawało się inne. Wszystko straciło swe kolory, znaczenie. Nie był pewien niczego — znaczenia złożonych przysięgam już wcale. Kolejny raz wzruszył ramionami, by stanąć przed nią, tuż o krok. Zatrzymał się, bo stała mu na drodze, nie wyminął jej od razu. Zatrzymał się, nie wiedząc czemu. Uniósł na nią wzrok; kiedy wspomniała o bratnich duszach. Serce zabiło mu szybciej; zaschło w gardle. Tak myślała? Tak było? Popatrzył jej w oczy. Dwie błyszczące, błękitne tafle położone w oczach okalanych rudymi rzęsami, siatką piegów.
— Tak... p-pewnie masz rację — odpowiedział jej po chwili, z zająknięciem, którego nie kontrolował. Zaraz potem minął ją, żeby odłożyć widły. Powinien wziąć miotłę, ale ta leżała u jej stóp, chwycił więc za szczotki i zaczął trzeć o siebie. Już dzisiaj je czyścił, ale nie chciał wracać do niej, choć wiedział, że to nieuniknione. Pokiwał głowa, wsłuchując się w jej słowa, by zabrać głos opiera, kiedy wspomniała, że jego brat wcale jej nie obchodzi. — A jednak poszłaś z nim, dałaś się namówić — rzucił, odwracając się ku niej. — A jednak wpadłaś tu cała w emocjach że to zrobił. Wszystkie kręcą się wokół niego, wszystko wiecznie kręci się wokół niego. Ale nie, nie obchodzi cię — burknął niechętnie, przewracając oczami. Gdyby ją to nie obchodziło nie wyglądałaby tak. Nie byłaby rozchwiana, pełna gniewu, frustracji. — Co tak naprawdę cię rozdrażniło? To, że zrobił to podstępem, czy to, że dałaś się złapać na wyzwanie? — spytał i ruszył znów, do pracy. Zatrzymał się, odwrócony do niej plecami, kiedy to powiedziała. Powiedziała, że mu ufa. Zmarszczył brwi, zupełnie nie rozumiejąc. — Dlaczego?— spytał, obracając głowę w bok. Spojrzeniem poszedł dalej, na nią, a za tym zwrotem obróciło się dopiero całe ciało. Wciąż miał wstążkę w dłoni, ale zabrała ją zaraz. Jej podekscytowanie zbiło go z tropu. Podążał za nią spojrzeniem, kiedy zmotywowana podjęła jakieś kroki, działania i czynności, których nie pojmował. Podążał za nią spojrzeniem przez chwilę, gdy ruszyła gdzieś ze wstążką. Patrzyłby na to, co z nią robi ze zmarszczonymi brwiami, ale jeden z koni kopnął w boks. — Hej! — podniósł głos, odstawił wiadro i ruszył tam. — Spokojnie — powiedział, stając przed drzwiami. Siwek zarżał, trzepał głową, orał kopytem w ziemię. Uchylił zabezpieczenie i wszedł do środka, wyciągając rękę ku niemu. Nie chciał dać się pogłaskać, ale spokój budził spokój. Gniew rodził gniew. Z irytacją dreptał w miejscu, uchylał się, ale w końcu zastygł w bezruchu. Mógł go pogłaskać. Przeciągnął dłonią po szyi, spokojnie i powoli. — Już wszystko dobrze — zapewnił go; może siebie bardziej? Konie doskonale odczytywały emocje. Wychwytywały nerwowość, reagowały na nią instynktownie. Nie było powodu do nerwów, już było dobrze. Westchnął, gładząc palcami miękką, grubą sierść. Trwał tak chwilę, kątem oka obserwując Nealę i jej poczynania. Boks opuścił kiedy i ona skończyła. Spokojniejszy, pozbawiony tego wszystkiego, co w nim tkwiło jeszcze chwilę wcześniej. Palący wstyd zmuszał go do milczenia, opuszczenia głowy. Nie powinien powiedzieć tego, co powiedział, odgrywać się na niej, mścić za niewiadomo co. Nie była niczemu winna. To on. To była jego wina.
Był skruszony. Był potulny i uległy; nie protestował, nie buntował się. Nie było czemu. Była panną, była lady. Jej wujostwo dało mu pracę, kąt. Zaprosili go do domu na kolacje, nie miał prawda jej tego robić. Nie mógł także dlatego, że nie zrobiła nic złego. Weszła tu wraz ze swoim prawem do złości na Thomasa. To tylko jego żywcem pożerała frustracja.
— Przepraszam... Zachowałem się jak... — Gnojek. Po prostu. Ciemne oczy otoczone gęstymi rzęsami skierowały się na wstążkę, którą trzymała w dłoniach. Jej słowa rozbrzmiały wokół tak, jakby nie otaczało ich drewno i siano, a kamienna posadzka i marmury. Echem odbijały się w jego głowie. Chciał zaprotestować — to mówiła jego mina. Nie pojmował sensu i powodu. Przysięgła przyjaciółce, własnemu bratu. Jemu chciała? Naprawdę? Czym sobie na to zasłużył? Spojrzał na jej wyciągniętą dłoń, ujął ją niepewnie, chwycił wyżej, za nadgarstkiem. Nie wiedział, jak się to robi — oni robili to inaczej. Ślad po dwóch przysięgach widniał na jego dłoniach. Jedną złożył żonie w dniu ślubu. Ujął jej dłoń, jak dziś Neali, wcześniej. Wnętrzem do wnętrza, krwawiącą raną do rany. Echo tamtych słów rozbrzmiało mu w myślach, kiedy patrzył na rudowłosą czarownicę. Drugą Marcelowi, bratu, przyjacielowi. Te trzy głosy zlały się w jeden, ale bez trudu rozumiał każde jedno słowo. Splotła ich dłonie wstążką. Nic nie powiedział, nie oceniał. patrzył tylko, unosząc spojrzenie na jej twarz, kiedy wypowiedziała słowa przysięgi. Serce zabiło mu mocniej; nie powinien. Z jakiegoś powodu wiedział, że musiał to przerwać. Nie powinna mu nic przysięgać, nic takiego. Nie cofnął jednak ręki. Egoistycznie trzymał ją, kiedy skończyła, wcale nie chcąc rezygnować. Tego właśnie pragnął, tego potrzebował. Pewności. Pewności, że ktoś przy nim będzie, gdy wydarzy się coś złego. — Dlaczego?— szepnął cicho. Czy to już? Czuł ciepło bijące od jej dłoni, zupełnie jakby wyczuwał pod palcami płynącą w żyłach krew. To było na swój sposób intymne; zaschło mu w gardle. Trzask za stajnią sprawił, że puścił jej dłoń wreszcie. Prawdopodobnie był to tylko wiatr; pogoda była zmienna. Śnieg wciąż padał. Spojrzał na wstążkę nic nie mówiąc, aż w końcu złożył ją i schował do kieszeni. Nie był szlachetny. Właściwie w tej zgodzie z nią był całkiem podły. Potrzebował tego. Zgodził się, bo tego potrzebował. Tego chciał, ale to nie było dobre. Słyszał szept wyrzutów sumienia, ale odgonił je od siebie prędko. — Możemy je wyczesać jeszcze — powiedział, wskazując na koniec. — Nakarmiłem je, mają wyczyszczone. Trzeba tylko pozamiatać przejście, wszystko pozamykać. I to wszystko— Spojrzał na boksy, a później na nią. — Chciałaś pomóc — przypomniał jej. Nie wiedział, jak powinien skomentować tą przysięgę, co powiedzieć i co zrobić.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zawsze tak było. Kiedy pierwsza złość, impuls, emocje, powoli ustępowały, zaczynałam myśleć bardziej rozumnie. Ważyć słowa, uświadamiać sobie błędy, które już nimi właśnie były - jak zwykle niezdolna ich powstrzymać. Ale kłótnie, kłótnie nie zawsze bywały złe. To wiedziałam na pewno. To były dwa zdania, różnice, ścierające się ze sobą. Nie zawsze szło o to, kto miał rację. Czasem rację, miały obie strony. Wtedy… wtedy był pat. Tak jak z Urienem miesiące temu. Ale to nigdy nie znaczyło, że należało odwrócić się i odejść. Nie, może nie nigdy. Słowa potrafiły ranić, czasem mocniej niż zwykłe ciosy, ale wszystko zależało od tego czy rzeczywiście miały. Może o zamiar chodziło, może o to ile samemu było się w stanie udźwignąć. Mówiłam dużo. Zawsze to w co wierzyłam, jak sądziłam, moja własna duma czasem nie pozwalała mi się przyznać do błędu sprawiając, że jak gamoń brnęłam w nią mimo, że nie miała już sensu. Ale ostatecznie wszystko zawsze zależało od tego, co działo się po burzy. Po tym, jak wicher emocji opadł, jak zadźwięczały się słowa wszystkie, które już padły i które w pamięć zapadły też na pewno. Patrzyłam więc na niego, mówiłam jak myślałam i jak też czułam. A on pracował dalej, sumiennie, niezmiennie tylko czasem przystając by na mnie zerknąć albo coś odpowiedzieć. Odetchnęłam lekko, czując ulgę wielką kiedy stwierdził, że tak, że można śmiać się z tego. Odsunąć, pójść dalej. Nie było to łatwe chyba ani dla mnie ani dla niego. Ale zareagowałam wtedy nie wiedząc dlaczego dokładnie. Czemu tak ubodło mnie to. Może powinnam zrozumieć, że to już ten moment. Moment w którym ludzie w podobnym mi wieku już mają żony, a mnie nic do tego. Ale nawet bez tych obrączek i wszystkiego, czułam że znów gdzieś mnie pominiętego. A tego uczucia, uczucia bycia gdzieś na końcu nie znosiłam najlepiej nigdy. Lubiłam być na przodzie, iść ramię w ramię, dzielić się tym co mogłam i miałam pod ręką. Uniosłam rękę przecierając lekko oko. Wypuściłam powietrze w płucach zgromadzone, czując, jak usta podnoszą mi się w łagodnym dziękczynnym uśmiechu. Mogliśmy, więc było już dobrze. Nadzieje i tak nic nie miały do tego, co potwierdził. Nawet lepiej, mimo że żadnych nie było. Jeszcze tylko to jedno, jedno pozostało do wyjaśnienia z tamtego. Kolejne dwa pytania znalazły się przy mnie a ja otworzyłam usta marszcząc brwi w wyrazie zastanowienia. No właśnie - dlaczego?
- N-nie wiem. - odpowiedziałam więc niepewnie, uciekając spojrzeniem przed tym jego. Może rzeczywiście nie powiedział tego, tylko ja wyobraziłam to sobie. Wyobraźnie miałam przecież nieskończenie wielką. Nie patrzyłam nadal, kiedy o tym dobrym życzeniu mówiła. Nie chciałam takich dni. Nie chciałam niemocy o której mówił właśnie. Nic czuć nie chciałam i wiedzieć tym bardziej. Ale nie zanegowałam tych słów. Nie znałam uczuć w których on miał doświadczenia już własne. Wychodzenie im teraz na przeciw by uznał moją rację chyba nie miało większego sensu. Kłócić się o coś co każde z nas postrzegało inaczej. Wiedziałam jedno na pewno, nie dam się, powstrzymam wszystko siłą swoją własną. Zapobiegnę każdemu nieszczęściu we właściwym czasie. Więc milczałam w tej kwestii, jedynie lekko marszcząc brwi swoje.
Te wygięły się mocniej w manierze złości, kiedy powrócił temat mojej arystokracji całej. Byliśmy różni, to prawda, ale nie znosiłam, kiedy ktoś tego używał, żeby odsunąć mnie od siebie. Patrzyłam więc, nie uciekając już spojrzeniem słuchając co ma do powiedzenia. Kradli? To mi nie pasowało. Ale ja nigdy nie musiałam a on twierdził że muszą by przeżyć. Ale na razie, co innego miało większą ważność. A kiedy urwał sama za niego dokończyłam.
- Zamykamy się w klatach? - bo do tego to zmierzało. Mieliśmy jedno miejsce w którym żyliśmy. Ale to nie miejsce w którym składało się głowę traktowało o twojej wolności. - Jestem nigdzie, James. - powiedziałam do niego bo tego jednego nie chciałam zostawić. Musiałam to powiedzieć głośno, żeby… może nawet nie tyle, żeby zrozumiał, ale żebym ja była pewna, że chociaż usłyszał to, co ja sama myślałam. - I to fakt, jestem arystokratką. Nie wybrałam gdzie się urodziłam i kocham moich rodziców, mimo, że nigdy nie poznałam ojca. Ale dla innych arystokratów, jestem tylko Weasleyem. Tam też są my i wy. Nic nie mam, nie na własność, poza broszką po mamie. Nic z tego nie jest moje. Ale też ilość galeonów nigdy mnie nie zdefiniuje i nie pozwolę sobie definiować kogoś, na podstawie jego portfela. Pieniądze o niczym nie świadczą. - znów pozwoliłam zawładnąć się emocjom. Czułam, że mówię trochę szybciej niż powinnam. W każdym słowie zawierając to, co czułam. - Uczę się, bo to to, co zostawiła dla mnie mama, to to czego oczekuje ode mnie Brendan. Poza tym, jest zbyt wiele fascynujących rzeczy o których jeszcze nie wiem. Ty też się uczyłeś, prawda? Nie kradnę i ty też nie powinieneś. Ale pracowałam już i pracować będę. Bo jak i ty, nic nie dostanę za darmo. Właściwie trzy dni temu kuzyn Elroy zaproponował mi coś w rodzaju stażu. I myślę, że go wezmę. Bo postanowiłam, wiesz? Korzystać z tego, co daje mi świat bo zabrał równie wiele. Nie będę przepraszać za to kim jestem. Więc postanowiłam być z siebie dumna - bo siebie nie zmienię. Korzystać z możliwości, które mam rzeczywiście, możliwe, że dzięki temu kto jest moją rodziną. I sama wybierać będę kto będzie moim my.- wzięłam wdech, głęboki, bo na chwilę znów zapomniałam, że dobrze by było oddychać jednak. - Chcesz mnie wrzucić do jakiegoś worka, znaleźć coś co nas różni, to to zrobisz. To wcale nie trudne. Ale czy nie przyjemniej jest, kiedy się różnimy? Świat byłby bezdennie nudny, gdyby wszyscy byli tacy sami. - więc powiedziałam to wszystko nawet kiedy nie patrzył na mnie i nie słuchał wcale. Jeśli chciał, mogłam być poza jego my. I tak nic nie byłam w tym stanie zrobić. Na siłę tam się nie dało wejść - nie było jak. Już nie chodziłam za nim, pozostając w jednym miejscu, wędrując jedynie ze spojrzeniem, przynajmniej próbując nie przeszkadzać w pracy, która wykonywał. Kiedy zatrzymał się nagle przede mną, kiedy przy tych przysięgach byliśmy uniosłam wzrok ku górze. Byłam pewna, że mnie wyminie idąc z czymś, albo po coś, a ja tylko odwrócę się w jego kierunku. Jasne tęczówki skrzyżowały się z tymi jego, piwnymi, przypominającymi mi bursztyn, który czas potrafił zatrzymać na trochę. Nie mogłam wyglądać dobrze z mokrymi oczami, jednak ważnym słowem. Bratnie dusze były dla mnie ważne. Bratnie dusze, jak powiedziałam mu właśnie, zawsze znajdowały drogę do siebie. Pewność spoczywała na dnie moich oczu. Mimowolnie wstrzymałam oddech, potrzebując, żeby mi uwierzył. I zdawał się to zrobić, przyznając mi rację. Chciałam coś jeszcze powiedzieć, zatrzymać go na trochę, uniosłam rękę, ale zanim zrobiłam cokolwiek on był już za mną. Złapałam drugą ręką, tą pierwszą. Nie powinnam była tak czy siak przecież, chociaż nie wiedziałam do końca dlaczego. Zostałam tak, nie odwracając się tym razem za nim. Nie od razu po prostu stojąc i patrząc przed siebie w zastanowieniu. Uspokajając serce które obijało się jeszcze po tym, co powiedział. Nie rozumiałam nadal dlaczego. Ale co właściwie o nich wiedziałam, dokładnie? Tylko nie mieściło się to w moim rozumieniu. Nie powinni razem iść przez dobre i złe? Nie wiedzieli kim są i jacy dokładnie, kiedy przysięgali na krew swoją właśnie. Pociągnęłam ręce w dół. Przytrzymując prawą za nadgarstek. To ją zaciskając w pięść lekko, opuszczając ramiona lekko. Drgnęłam, kiedy minął mnie ponownie unosząc na niego wzrok. Mimowolnie cofnęłam się o krok, kiedy stwierdził tak otwarcie, że dałam się namówić. Dałam. Dałam właśnie i to wyrzucałam sobie samej najbardziej. Uniosłam brew, nie kręciłam się wokół Thomasa, nie chciałam by znajdował się obok. Zmarszczyłam brwi na to wywracanie oczami. - Thomas drażni cały. - odpowiedziałam mu zaplatając na piersi dłonie. - Jeśli mam wybierać z tych dwóch to to, że dałam się podejść. - zmarszczyłam nos odwracając wzrok, przyznając to niechętnie. - Nie powinnam tak reagować, ale ubodło mnie gdy zasugerował, że się boję. - przyznałam wprost. Unosząc trochę brodę. - Jest bratem twoim i Sheilii, wolałabym nie musieć przy nim pilnować każdego słowa i irytować się co krok. Wolałabym by między nami było dobrze, ale nie czuje w nim tego. - powiedziałam do Jamesa rozplatając dłonie. Biorąc wdech w usta. - Prawdy. - doprecyzowałam unosząc rękę, żeby odrzucić na plecy kilka rudych kosmyków. - Nie wierze mu w ani jedno słowo. Gada ciągle, ale nie po to żeby coś przekazać, a bardziej… - zmarszczyłam brwi. - Ty tego nie robisz. - nie byłam pewna, ale miałam wrażenie, że to nie był Thomas, to co mi prezentował ciągle. Może nie całkowicie. James zawsze był w byciu sobą stały. Rozłożyłam dłonie na boki kiedy wypadło pytanie o to zaufanie całe. - Blackpool. - powiedziałam najpierw. Mimo, że nie chciałam, że duma i upór mi nie pozwalały. Mimo, że mógł machnąć ręką i przejść obok mnie zostawiając mnie samą. - Lynmouth nawet bardziej. - dodałam po chwili jeszcze, kiedy wszystko stało się za moją winą. - Dałeś mi powody bym mogła. - podsumowałam krótko bo dla mnie to było jasne. Zaufanie się zdobywało, otrzymywało też na kredyt czasem. - Jesteś silny. - dodałam jeszcze, czując potrzebę wypowiedzenia właśnie tego. Zaraz czując, jak twarz mi się rozpogadza, kiedy porywałam na chwilę znów wstążkę. Zajmując się odpowiednim przygotowaniem wszystkiego. Bo wszystko musiało być odpowiednio przygotowanie - nie widziałam innego sposobu. Znaczy, każda z moich przysięg była inna. Żadna taka sama, ale nie chodziło o to dla mnie, żeby odklepać jedną formułkę i uznać że zrobione, bo nie o to chodziło. Kiedy skończyłam oznajmiając, że gotowe jest wszystko i kiedy znalazł się przede mną przepraszając zatrzymałam się marszcząc trochę brwi.
- …ty? - zapytałam przekrzywiając trochę głowę. - Mówiłam ci, nie musisz przepraszać za prawdę, Jimmy. Jeśli miałeś na myśli każde ze słów które powiedziałeś, jeśli w każde z nich wierzysz szczerze i prawdziwie, to za co chcesz przepraszać? - uniosłam rękę i podrapałam się po boku nosa. - Słowa potrafią zaboleć. Ale kłótnie nie zawsze są złe, wiesz? Czasem to dwa zdania, dwie osoby i każda z nich wierzy w swoją równie mocno. Jest to jednocześnie cudowne i niepokojące, że wiara w prawdę zakorzenia się tak mocno, potrafi dać nadzieję, wlać siłę w bolące serce i wywoływać wojnę. Czasem po prostu trzeba czasu, by zaakceptować inny świat i wizję niejednaką. Czasem nie da się przejść ponad nią. Póki jesteśmy w stanie po jakiejś ruszyć dalej, póty jest dobrze. Powiem ci, kiedy stanie się inaczej. Wtedy przepraszam i tak nie pomoże. - zapewniłam ze spokojem i pewnością. Powiem, bo nie umiałam kłamać tak czy siak. Bo potrafiłam przyjąć słowa, nawet gorzkie. Uczyć się na nich, chociaż czasem zabierało mi to trochę czasu. Wyciągnęłam rękę pełna obaw, że tak zostanę. Sama, odrzucona, odepchnięta, mimo, że chciałam dobrze. Że coś postanowiłam sobie, ale wiedziałam, że bez jego przyzwolenia, sama nie dam rady tego zrobić. Czułam jak serce obija mi się w klatce dzwoniąc w uszach. A jego mina zdawała się przepowiadać najgorsze. Przygotowałam się na najgorsze, ale to nie nadeszło, kiedy poczułam ciepło palców owijające się wokół mojego nadgarstka. Tak inne od tego wcześniejszego. Przyjemne w jakiś sposób kojące. Serce zdawało mi się podskoczyć a usta zadrżały, kiedy wypowiedziałam kolejne słowa, patrząc mu uważnie w oczy. A kiedy skończyłam, poczułam ciepło na policzkach, na ręce, którą nadal trzymał i którą ja trzymała na chwilę zapominając, że trzymam ją dłużej niż to konieczne. Ta cisza, wcale nie była zła, czy krępująca, ta chwila była pociągająca, takich chwil pragnęło się więcej. - Bo tak postanowiłam. - odpowiedziałam, nie wiedząc czemu, równie cicho. Ledwie szeptem, który przeciął trwającą ciszę. Wzięłam wdech w stałe ciało i drgającą duszę. Trzask sprawił, że w tym samym momencie rozluźniłam palce. Cofając się o krok. - Może kiedyś ci pomoże. - kiedy nie będzie nic innego co mogłoby pomóc. Może nie mogłam wiele. Na pewno nie mogłam wszystkiego. Ale zrobiłabym co byłabym w stanie. - Z czasem może zrozumiesz. - że nie musiał być sam. Że w przyjaźni nie chodziło tylko o to, by mierzyć się z problemem samemu. - Będę twoją inną możliwością, żebyś dla nich był stałą i niezmienną siłą. Choć jestem pewna, że Marcel nie zapytałby nawet o powód. - uśmiechnęłam się łagodnie i potaknęłam krótko głową. Widziałam to od razu - już w Lynmouth, potem tylko potwierdziłam kiedy widziałam ich obu ze sobą. Mieli dusze bratnie, a te nie pytały o powód, szły za sobą i obok siebie. Tak po prostu. Wierząc w to i wspierając się wzajemnie. - Poza tym, problemy pana lubią, panie Doe. W klatkach to jest dobre, że znajdziesz je zawsze w tym samym miejscu. - to były ostatnie ze słów, jakie wybrała nam wytłumaczenie.
Zamrugałam kilka razy z początku nie rozumiejąc. Dopiero kiedy podążyłam za nim wzrokiem ku koniom, uśmiech na moich ustach rozciągnął się bardziej. - Nadal chcę. - zgodziłam się czując ciepło rozlewające się w środku. Krok, który znaczył że poszłam na przód. Odebrałam odpowiednie narzędzie, podążając za nim, chcąc, żeby mi najpierw pokazał, nim zajmę się tym sama. Zrobić to należało odpowiednio przecież, tak jak należało. Odwróciłam się tylko na pięcie, żeby miotle ponownie nakazać sprzątanie i w kilku krokach dogoniłam wchodząc za nim do jednego z boksów. Teraz, dalej, miało być już dobrze, prawda? - Pokażesz mi jak? - zapytałam więc, unosząc wolną rękę, żeby przejechać nią po szyi Bibi. Wzrok po chwili przesuwając na niego.
Powietrze po burzy zawsze zdawało się w jakiś sposób oczyszczające.
| przekazuję Jamesowi pół wstążki zaklętej Proteuszem z drugą jej częścią
- N-nie wiem. - odpowiedziałam więc niepewnie, uciekając spojrzeniem przed tym jego. Może rzeczywiście nie powiedział tego, tylko ja wyobraziłam to sobie. Wyobraźnie miałam przecież nieskończenie wielką. Nie patrzyłam nadal, kiedy o tym dobrym życzeniu mówiła. Nie chciałam takich dni. Nie chciałam niemocy o której mówił właśnie. Nic czuć nie chciałam i wiedzieć tym bardziej. Ale nie zanegowałam tych słów. Nie znałam uczuć w których on miał doświadczenia już własne. Wychodzenie im teraz na przeciw by uznał moją rację chyba nie miało większego sensu. Kłócić się o coś co każde z nas postrzegało inaczej. Wiedziałam jedno na pewno, nie dam się, powstrzymam wszystko siłą swoją własną. Zapobiegnę każdemu nieszczęściu we właściwym czasie. Więc milczałam w tej kwestii, jedynie lekko marszcząc brwi swoje.
Te wygięły się mocniej w manierze złości, kiedy powrócił temat mojej arystokracji całej. Byliśmy różni, to prawda, ale nie znosiłam, kiedy ktoś tego używał, żeby odsunąć mnie od siebie. Patrzyłam więc, nie uciekając już spojrzeniem słuchając co ma do powiedzenia. Kradli? To mi nie pasowało. Ale ja nigdy nie musiałam a on twierdził że muszą by przeżyć. Ale na razie, co innego miało większą ważność. A kiedy urwał sama za niego dokończyłam.
- Zamykamy się w klatach? - bo do tego to zmierzało. Mieliśmy jedno miejsce w którym żyliśmy. Ale to nie miejsce w którym składało się głowę traktowało o twojej wolności. - Jestem nigdzie, James. - powiedziałam do niego bo tego jednego nie chciałam zostawić. Musiałam to powiedzieć głośno, żeby… może nawet nie tyle, żeby zrozumiał, ale żebym ja była pewna, że chociaż usłyszał to, co ja sama myślałam. - I to fakt, jestem arystokratką. Nie wybrałam gdzie się urodziłam i kocham moich rodziców, mimo, że nigdy nie poznałam ojca. Ale dla innych arystokratów, jestem tylko Weasleyem. Tam też są my i wy. Nic nie mam, nie na własność, poza broszką po mamie. Nic z tego nie jest moje. Ale też ilość galeonów nigdy mnie nie zdefiniuje i nie pozwolę sobie definiować kogoś, na podstawie jego portfela. Pieniądze o niczym nie świadczą. - znów pozwoliłam zawładnąć się emocjom. Czułam, że mówię trochę szybciej niż powinnam. W każdym słowie zawierając to, co czułam. - Uczę się, bo to to, co zostawiła dla mnie mama, to to czego oczekuje ode mnie Brendan. Poza tym, jest zbyt wiele fascynujących rzeczy o których jeszcze nie wiem. Ty też się uczyłeś, prawda? Nie kradnę i ty też nie powinieneś. Ale pracowałam już i pracować będę. Bo jak i ty, nic nie dostanę za darmo. Właściwie trzy dni temu kuzyn Elroy zaproponował mi coś w rodzaju stażu. I myślę, że go wezmę. Bo postanowiłam, wiesz? Korzystać z tego, co daje mi świat bo zabrał równie wiele. Nie będę przepraszać za to kim jestem. Więc postanowiłam być z siebie dumna - bo siebie nie zmienię. Korzystać z możliwości, które mam rzeczywiście, możliwe, że dzięki temu kto jest moją rodziną. I sama wybierać będę kto będzie moim my.- wzięłam wdech, głęboki, bo na chwilę znów zapomniałam, że dobrze by było oddychać jednak. - Chcesz mnie wrzucić do jakiegoś worka, znaleźć coś co nas różni, to to zrobisz. To wcale nie trudne. Ale czy nie przyjemniej jest, kiedy się różnimy? Świat byłby bezdennie nudny, gdyby wszyscy byli tacy sami. - więc powiedziałam to wszystko nawet kiedy nie patrzył na mnie i nie słuchał wcale. Jeśli chciał, mogłam być poza jego my. I tak nic nie byłam w tym stanie zrobić. Na siłę tam się nie dało wejść - nie było jak. Już nie chodziłam za nim, pozostając w jednym miejscu, wędrując jedynie ze spojrzeniem, przynajmniej próbując nie przeszkadzać w pracy, która wykonywał. Kiedy zatrzymał się nagle przede mną, kiedy przy tych przysięgach byliśmy uniosłam wzrok ku górze. Byłam pewna, że mnie wyminie idąc z czymś, albo po coś, a ja tylko odwrócę się w jego kierunku. Jasne tęczówki skrzyżowały się z tymi jego, piwnymi, przypominającymi mi bursztyn, który czas potrafił zatrzymać na trochę. Nie mogłam wyglądać dobrze z mokrymi oczami, jednak ważnym słowem. Bratnie dusze były dla mnie ważne. Bratnie dusze, jak powiedziałam mu właśnie, zawsze znajdowały drogę do siebie. Pewność spoczywała na dnie moich oczu. Mimowolnie wstrzymałam oddech, potrzebując, żeby mi uwierzył. I zdawał się to zrobić, przyznając mi rację. Chciałam coś jeszcze powiedzieć, zatrzymać go na trochę, uniosłam rękę, ale zanim zrobiłam cokolwiek on był już za mną. Złapałam drugą ręką, tą pierwszą. Nie powinnam była tak czy siak przecież, chociaż nie wiedziałam do końca dlaczego. Zostałam tak, nie odwracając się tym razem za nim. Nie od razu po prostu stojąc i patrząc przed siebie w zastanowieniu. Uspokajając serce które obijało się jeszcze po tym, co powiedział. Nie rozumiałam nadal dlaczego. Ale co właściwie o nich wiedziałam, dokładnie? Tylko nie mieściło się to w moim rozumieniu. Nie powinni razem iść przez dobre i złe? Nie wiedzieli kim są i jacy dokładnie, kiedy przysięgali na krew swoją właśnie. Pociągnęłam ręce w dół. Przytrzymując prawą za nadgarstek. To ją zaciskając w pięść lekko, opuszczając ramiona lekko. Drgnęłam, kiedy minął mnie ponownie unosząc na niego wzrok. Mimowolnie cofnęłam się o krok, kiedy stwierdził tak otwarcie, że dałam się namówić. Dałam. Dałam właśnie i to wyrzucałam sobie samej najbardziej. Uniosłam brew, nie kręciłam się wokół Thomasa, nie chciałam by znajdował się obok. Zmarszczyłam brwi na to wywracanie oczami. - Thomas drażni cały. - odpowiedziałam mu zaplatając na piersi dłonie. - Jeśli mam wybierać z tych dwóch to to, że dałam się podejść. - zmarszczyłam nos odwracając wzrok, przyznając to niechętnie. - Nie powinnam tak reagować, ale ubodło mnie gdy zasugerował, że się boję. - przyznałam wprost. Unosząc trochę brodę. - Jest bratem twoim i Sheilii, wolałabym nie musieć przy nim pilnować każdego słowa i irytować się co krok. Wolałabym by między nami było dobrze, ale nie czuje w nim tego. - powiedziałam do Jamesa rozplatając dłonie. Biorąc wdech w usta. - Prawdy. - doprecyzowałam unosząc rękę, żeby odrzucić na plecy kilka rudych kosmyków. - Nie wierze mu w ani jedno słowo. Gada ciągle, ale nie po to żeby coś przekazać, a bardziej… - zmarszczyłam brwi. - Ty tego nie robisz. - nie byłam pewna, ale miałam wrażenie, że to nie był Thomas, to co mi prezentował ciągle. Może nie całkowicie. James zawsze był w byciu sobą stały. Rozłożyłam dłonie na boki kiedy wypadło pytanie o to zaufanie całe. - Blackpool. - powiedziałam najpierw. Mimo, że nie chciałam, że duma i upór mi nie pozwalały. Mimo, że mógł machnąć ręką i przejść obok mnie zostawiając mnie samą. - Lynmouth nawet bardziej. - dodałam po chwili jeszcze, kiedy wszystko stało się za moją winą. - Dałeś mi powody bym mogła. - podsumowałam krótko bo dla mnie to było jasne. Zaufanie się zdobywało, otrzymywało też na kredyt czasem. - Jesteś silny. - dodałam jeszcze, czując potrzebę wypowiedzenia właśnie tego. Zaraz czując, jak twarz mi się rozpogadza, kiedy porywałam na chwilę znów wstążkę. Zajmując się odpowiednim przygotowaniem wszystkiego. Bo wszystko musiało być odpowiednio przygotowanie - nie widziałam innego sposobu. Znaczy, każda z moich przysięg była inna. Żadna taka sama, ale nie chodziło o to dla mnie, żeby odklepać jedną formułkę i uznać że zrobione, bo nie o to chodziło. Kiedy skończyłam oznajmiając, że gotowe jest wszystko i kiedy znalazł się przede mną przepraszając zatrzymałam się marszcząc trochę brwi.
- …ty? - zapytałam przekrzywiając trochę głowę. - Mówiłam ci, nie musisz przepraszać za prawdę, Jimmy. Jeśli miałeś na myśli każde ze słów które powiedziałeś, jeśli w każde z nich wierzysz szczerze i prawdziwie, to za co chcesz przepraszać? - uniosłam rękę i podrapałam się po boku nosa. - Słowa potrafią zaboleć. Ale kłótnie nie zawsze są złe, wiesz? Czasem to dwa zdania, dwie osoby i każda z nich wierzy w swoją równie mocno. Jest to jednocześnie cudowne i niepokojące, że wiara w prawdę zakorzenia się tak mocno, potrafi dać nadzieję, wlać siłę w bolące serce i wywoływać wojnę. Czasem po prostu trzeba czasu, by zaakceptować inny świat i wizję niejednaką. Czasem nie da się przejść ponad nią. Póki jesteśmy w stanie po jakiejś ruszyć dalej, póty jest dobrze. Powiem ci, kiedy stanie się inaczej. Wtedy przepraszam i tak nie pomoże. - zapewniłam ze spokojem i pewnością. Powiem, bo nie umiałam kłamać tak czy siak. Bo potrafiłam przyjąć słowa, nawet gorzkie. Uczyć się na nich, chociaż czasem zabierało mi to trochę czasu. Wyciągnęłam rękę pełna obaw, że tak zostanę. Sama, odrzucona, odepchnięta, mimo, że chciałam dobrze. Że coś postanowiłam sobie, ale wiedziałam, że bez jego przyzwolenia, sama nie dam rady tego zrobić. Czułam jak serce obija mi się w klatce dzwoniąc w uszach. A jego mina zdawała się przepowiadać najgorsze. Przygotowałam się na najgorsze, ale to nie nadeszło, kiedy poczułam ciepło palców owijające się wokół mojego nadgarstka. Tak inne od tego wcześniejszego. Przyjemne w jakiś sposób kojące. Serce zdawało mi się podskoczyć a usta zadrżały, kiedy wypowiedziałam kolejne słowa, patrząc mu uważnie w oczy. A kiedy skończyłam, poczułam ciepło na policzkach, na ręce, którą nadal trzymał i którą ja trzymała na chwilę zapominając, że trzymam ją dłużej niż to konieczne. Ta cisza, wcale nie była zła, czy krępująca, ta chwila była pociągająca, takich chwil pragnęło się więcej. - Bo tak postanowiłam. - odpowiedziałam, nie wiedząc czemu, równie cicho. Ledwie szeptem, który przeciął trwającą ciszę. Wzięłam wdech w stałe ciało i drgającą duszę. Trzask sprawił, że w tym samym momencie rozluźniłam palce. Cofając się o krok. - Może kiedyś ci pomoże. - kiedy nie będzie nic innego co mogłoby pomóc. Może nie mogłam wiele. Na pewno nie mogłam wszystkiego. Ale zrobiłabym co byłabym w stanie. - Z czasem może zrozumiesz. - że nie musiał być sam. Że w przyjaźni nie chodziło tylko o to, by mierzyć się z problemem samemu. - Będę twoją inną możliwością, żebyś dla nich był stałą i niezmienną siłą. Choć jestem pewna, że Marcel nie zapytałby nawet o powód. - uśmiechnęłam się łagodnie i potaknęłam krótko głową. Widziałam to od razu - już w Lynmouth, potem tylko potwierdziłam kiedy widziałam ich obu ze sobą. Mieli dusze bratnie, a te nie pytały o powód, szły za sobą i obok siebie. Tak po prostu. Wierząc w to i wspierając się wzajemnie. - Poza tym, problemy pana lubią, panie Doe. W klatkach to jest dobre, że znajdziesz je zawsze w tym samym miejscu. - to były ostatnie ze słów, jakie wybrała nam wytłumaczenie.
Zamrugałam kilka razy z początku nie rozumiejąc. Dopiero kiedy podążyłam za nim wzrokiem ku koniom, uśmiech na moich ustach rozciągnął się bardziej. - Nadal chcę. - zgodziłam się czując ciepło rozlewające się w środku. Krok, który znaczył że poszłam na przód. Odebrałam odpowiednie narzędzie, podążając za nim, chcąc, żeby mi najpierw pokazał, nim zajmę się tym sama. Zrobić to należało odpowiednio przecież, tak jak należało. Odwróciłam się tylko na pięcie, żeby miotle ponownie nakazać sprzątanie i w kilku krokach dogoniłam wchodząc za nim do jednego z boksów. Teraz, dalej, miało być już dobrze, prawda? - Pokażesz mi jak? - zapytałam więc, unosząc wolną rękę, żeby przejechać nią po szyi Bibi. Wzrok po chwili przesuwając na niego.
Powietrze po burzy zawsze zdawało się w jakiś sposób oczyszczające.
| przekazuję Jamesowi pół wstążki zaklętej Proteuszem z drugą jej częścią
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie miała pojęcia — bo skąd, nie znała go na tyle; że impulsywność była ich cechą wspólną. Kiedy ona wpadła tu, jak burza, ciskając piorunami, zalewając go morzem słów, wyrzutów podsyconych gniewem, frustracją i złością, on reagował siłą, przemocą. Rękę miał ciężką, niewiele było trzeba, by zacisnął dłoń w pięść i odpowiedział błyskawicznym, niekontrolowanym ciosem. Nienawidził się za to. Powtarzali mu, że jest taki jak ojciec. Marcel, Thomas. Sheila. Był gwałtowny, porywczy, jakby w jego żyłach płynął eliksir, od którego wystarczyła iskra, by wybuchnąć nieważne gdzie, nieważne jak, po prostu. Nie kontrolował tego. Nie kontrolował też siebie, wpadając we własną pułapkę, wir emocji, uczuć tak wielkich, że nie był w stanie sobie z nimi poradzić. Później się wycofywał. Wyciszał. Zamykał. Te dwie skrajności budowały harmonię, balans. Niewłaściwe, ale skuteczne. Dlatego było mu wstyd; naskoczył na nią, nie powinien. Nie wypadało mu się odzywać, reagować. Odebrał jej gniew pod pozornym płaszczem obojętności i odbił go w nią z powrotem, nie zamierzając jej odpuścić. Powinien. Powinien umieć się zachować. Nie przywykł do zrozumienia, a tym bardziej, że wylany przez niego na kogoś kubeł zimnej wody naprawdę zadziała tak, jak powinien — otrzeźwi, ostudzi. I jego i ją. Była oszołomiona jego reakcją, zaskoczona, a on był zaskoczony jej. Widział wcześniej w pewnej chwili zwątpienie. W co? W niego? Zawiódł ją? Nie było w tym nic dziwnego. A jednak wyciągnęła kuniemu rękę, mimo wszystko; mimo tego, że nie zachował się tak, jak należało. Nie rozumiał tego, wciąż to próbował przeanalizować, badać jej reakcje, słuchać słów i tonu głosu na wypadek, gdyby to wszystko okazać się miało kiepskim żartem, a on mógł znów wyjść na durnia. Mimo drobnego wahania, mimo niepewności, wierzył, że tego nie zrobi. Była szczera, prawdziwa. Mówiła, co myślała, nie mógł jej za to winić. On nie mówił. Ani co myślał, ani czego nie; ukrywał się przed wszystkimi. Całym światem i najbliższymi. Jednak kiedy zobaczył w jej oczach łzy, coś w nim pękło. Pewność siebie uciekła, a irytacja rozmyła się. Grunt osuwał się spod nóg, chwiejąc nim. Co robić, jak się zachować? Ten płacz rodził w nim panikę, nie wiedział, jak to zatrzymać, jak naprawić. Płacz było ostatecznością. Mógłby się zarzekać, że nigdy tego nie robił, ale to byłoby kłamstwo. Łzy płynęły po jego policzkach same, najbardziej wtedy, gdy nikogo nie było w pobliżu. Najbardziej w Tower. Wtedy myślał już, że to koniec. Myślał, że umrą. Z nią musiało być podobnie, jeśli ścierali się pod innymi względami. A więc doprowadził ją do ostateczności, do miejsca, w które wcale nie chciał jej zapędzać. I nie miał pojęcia, co zrobić.
Nie dokończył. Zrobiła to za niego, o to mu chodziło, ale nie miał odwagi powiedzieć jej to głośno. Na następne słowa nie poruszył się, nie zareagował wyraźnie, zupełnie jakby zastygł w bezruchu. Słuchał jej uważnie, każdego jednego słowa. Dopiero kiedy skończyła, spojrzał w bok, na konie, a brudne dłonie wytarł o spodnie, o uda.
— Może, nie wiem. To ty jesteś niezadowolona z tych różnic. Ja je akceptuje. — Spojrzał znów na nią. Ona szczyciła się tym, że nie miała pieniędzy, kiedy oni całe życie wstydzili się tego. I to wstyd pogłębiał różnice między jego rodakami, a mieszkańcami miast i miasteczek. Możliwości, ścieżki, jakie mogli wybrać w swoim życiu lub jakie były przed nimi zamknięte. Nie mając i niem mogąc robić nic łatwo było im się wszystkim trzymać razem. — Nie chodzi tylko o to w tym. Ale nieważne — zrezygnował z tłumaczenia jej tego. Na czym polegały te prawdziwe różnice. Wykładania jej tego, że po prostu byli cyganami, a ona nie. Wiedział, że zrobi jej tym przykrość. Po tym, co powiedziała, po tym, co zrobiła, będzie jej źle. — Thomas czasem kłamie — przyznał jej, spuszczając na moment wzrok. Dławiła go myśl, że to przez niego pokłócił się z Eve. To on niebezpośrednio zapoczątkował to wszystko. Był zazdrosny. Chciał być taki, jak on, próbował. Obserwował go przecież, myślał, że idzie w jego ślady. Nabiera takiej wprawy w rozmowach z ludźmi jak starszy brat, wykorzystuje jego techniki, kłamstwa. Ale nigdy nie czuł się tak daleko i tak różny od niego. Gdzie popełnił błąd, co zrobił nie tak? I dlaczego ciągle był gorszy? — Ale ma dobre serce — dodał po chwili, unosząc na nią spojrzenie. Mógł powiedzieć o nim wiele, ale nie to, że był nieżyczliwy. — Może mówił prawdę o tobie. Może powiedział, co myśli. Może to był jego sposób na przeprosiny, nie wiem... — Nie rozmawiali ostatnio. Nie miał ochoty rozmawiać z nim wcale po liście, który wysłała mu Eve. Nieświadomie bronił go jednak jak za każdym razem. Mimo wszystko. Nie zdziwił się, kiedy wspomniała, że on tego nie robił. Oparł widły o boks, odwracając wzrok. Był inny. Nie potrafił robić tego, co jego starszy brat. Thomasowi uśmiech przychodził łatwo, nawet wtedy, gdy wiedział, że jego serce łamie się na pół. On tego praktycznie nie potrafił. Nie umiał się zmusić. Thomas prezentował postawę lekkoducha, wiecznego optymisty, a on? Gdy próbował dostawał lekcję życia od siostry. Nie odzywał się, nawet wtedy, gdy powinien. — On zawsze wie, co powiedzieć. — Kiedy ktoś na to czekał i kiedy to było potrzebne. — Ja zwykle nie. — Najczęściej odpowiadał milczeniem, a kiedy zaczynało się robić zbyt uciążliwe i drażniące, ucieczką. Od tematu, od odpowiedzialności. Nie był odważniejszy od Thomasa, po prostu miał mu za złe, że zawsze go zostawiał i nie pozwalał uciec razem z nim. Zostawał sam. I musiał nauczyć się radzić sobie sam, gdy najbardziej w świecie liczył na niego.
Wspomnienie Blackpool było w jego głowie jak sen z innego życia. Pamiętał dobrze, a jednak to wydarzyło się tak dawno, że sam nie był pewien, czy był bohaterem tamtych zdarzeń, czy tylko zasłyszał tę historię od kogoś. To był czas kiedy zaczynał wątpić w to, że odnajdzie stare życie. Może trzeba rozpocząć nowe. Niedługo później szepty przeszłości przywróciły mu do życia bliskich.
Zaimponowała jej jego siła? Zatrzymał na niej wzrok na dłużej. Nigdy nie sądził, że jest. Nie miał warunków Marcela, nie mógł mu dorównać. Coś połechtało przyjemnie jego ego, posmyrało go od środka. Uśmiechnął się. Może jeśli ona to widziała, musiał dostrzec to sam? Coś z tym zrobić? Dać radę, nie poddawać się.
— Nie zawsze? Słowa zapadają w pamięć. I zostają tam na zawsze. Nie jesteś w stanie ich wyrzucić, zapomnieć. Wszystko, co powiesz będzie pamiętane. Nawet jeśli powiesz coś w emocjach. Jak to może być dobre? — spytał. Babcia często kazała im trzymać język za zębami; Thomas nie umiał. A on milczał z innego powodu. Nie był pewien tej wizji. Wizji roztaczanej przez Nealę. Była piękna. Niemalże idealna. Kłótnia, która potrafi budować czyjś światopogląd, zrozumieć coś. Inność, błędy. Nie był pewien, czy to tak działa, czy tak się da. Czy to tylko jej wyobrażenie, marzenia, wizje.
Przysięga związała ich swoją mocą. Słowa były ważne. Słowa, nie wstążka. Zachował ją w kieszeni. Jeśli miała być symbolem czegoś, przyjął ją, chociaż wiedziała, jakie ma na ten temat zdanie. Nie potrzebował gwarancji, podpisów, magicznych sztuczek, choć zaimponowała mu swoją wiedzą. Nie znał tego zaklęcia, nigdy go nie używał. Wstążka nie była dla niego tak istotna, ale to, co powiedziała zapadło mu w pamięci. Słowa przypominające poezję wryły mu się do głowy. Będzie pamiętać. Patrzył na nią przez chwilę, jej dłoń była ciepła. Póki figlarny wiatr ich nie wystraszył, przypominając o tym, że powinien wrócić do pracy, stał w miejscu zbyt długo, a nie za stanie mu płacili.
Uśmiechnął się, choć słowa, które wypowiedziała, brzmiące tak dwojako, sprawiły, że serce podskoczyło mu aż do gardła. Przytaknął, chwytając się przyjaciela.
— Nie zapytałby, to prawda — bo i on nie pytałby o powód jego, po prostu zrobił, co trzeba, by mu pomóc. Bez zawahania, Zerknął na moment na lewą dłoń, którą zdobiła świeża blizna. Rana po przysiędze, jaką złożył z Marcelem. Była ważna. Równie ważna, co druga blizna na drugiej dłoni. Nabrał powietrza w płuca , chwycił widły i ruszył z nimi do schowka, by je schować. — Potrzebuję kogoś, kto pomoże je rozwiązać, lady Weasley — odparł, starając się przybrać podobny ton. Zerknął na nią na chwilą i uśmiechnął się lekko. — Jasne.
Wziął do ręki szczotki, z ostrym i miękkim włosiem, jedną dał jej, drugą sobie zostawił.
— My nie mieliśmy takich — odparł, spoglądając na narzędzia i otworzył drzwi boksu Montygona. Lubiła tego konia, będzie dla niej miły, a sam lubił kiedy ktoś to robił. — Podejdź tu. — Zatrzymał się przy łopatce, wziął szczotkę z twardym, ostrzejszym włosem i zaczął przesuwać nią po sierści. — Ta lepiej poradzi sobie z zabrudzeniami. Trzeba sprawdzić wszystkie miejsca, na które będziesz coś nakładać. Derkę, siodło, ogłowie. Jeśli będą gródki z brudu, błota albo siana, mogą go obetrzeć. Masz, spróbuj. — Podał jej swoją szczotkę, a tą z miękkim włosiem pogłaskał. Przyjemnie było się nią bawić. — Tej możesz użyć przy głowie, albo tych delikatnych miejscach. Albo jeśli będzie pokryty czymś, kurzem albo pyłem... — Nie miał fachowej wiedzy. To, czego uczył go dziadek dawno temu było dostosowane do realiów, które mieli. Nie posiadali tylu sprzętów wokół koniu, co Weasleye, a siadło często było zbyt dużym wydatkiem, by je w ogóle mieć. Nie przyznałby się do tego przed nią, ale kiedy wuj Neali znajdował się w stajni podpatrywał też jego pracę. Pamiętał też konie bogatych ludzi, które widywał, w co były ubrane, jak. Popełniał błędy, ale szybko je korygował, często dochodząc do wielu rzeczy samemu. — Tu też — powiedział podchodząc do niej bliżej, wskazując miejsce na brzuchu.
| zt
Nie dokończył. Zrobiła to za niego, o to mu chodziło, ale nie miał odwagi powiedzieć jej to głośno. Na następne słowa nie poruszył się, nie zareagował wyraźnie, zupełnie jakby zastygł w bezruchu. Słuchał jej uważnie, każdego jednego słowa. Dopiero kiedy skończyła, spojrzał w bok, na konie, a brudne dłonie wytarł o spodnie, o uda.
— Może, nie wiem. To ty jesteś niezadowolona z tych różnic. Ja je akceptuje. — Spojrzał znów na nią. Ona szczyciła się tym, że nie miała pieniędzy, kiedy oni całe życie wstydzili się tego. I to wstyd pogłębiał różnice między jego rodakami, a mieszkańcami miast i miasteczek. Możliwości, ścieżki, jakie mogli wybrać w swoim życiu lub jakie były przed nimi zamknięte. Nie mając i niem mogąc robić nic łatwo było im się wszystkim trzymać razem. — Nie chodzi tylko o to w tym. Ale nieważne — zrezygnował z tłumaczenia jej tego. Na czym polegały te prawdziwe różnice. Wykładania jej tego, że po prostu byli cyganami, a ona nie. Wiedział, że zrobi jej tym przykrość. Po tym, co powiedziała, po tym, co zrobiła, będzie jej źle. — Thomas czasem kłamie — przyznał jej, spuszczając na moment wzrok. Dławiła go myśl, że to przez niego pokłócił się z Eve. To on niebezpośrednio zapoczątkował to wszystko. Był zazdrosny. Chciał być taki, jak on, próbował. Obserwował go przecież, myślał, że idzie w jego ślady. Nabiera takiej wprawy w rozmowach z ludźmi jak starszy brat, wykorzystuje jego techniki, kłamstwa. Ale nigdy nie czuł się tak daleko i tak różny od niego. Gdzie popełnił błąd, co zrobił nie tak? I dlaczego ciągle był gorszy? — Ale ma dobre serce — dodał po chwili, unosząc na nią spojrzenie. Mógł powiedzieć o nim wiele, ale nie to, że był nieżyczliwy. — Może mówił prawdę o tobie. Może powiedział, co myśli. Może to był jego sposób na przeprosiny, nie wiem... — Nie rozmawiali ostatnio. Nie miał ochoty rozmawiać z nim wcale po liście, który wysłała mu Eve. Nieświadomie bronił go jednak jak za każdym razem. Mimo wszystko. Nie zdziwił się, kiedy wspomniała, że on tego nie robił. Oparł widły o boks, odwracając wzrok. Był inny. Nie potrafił robić tego, co jego starszy brat. Thomasowi uśmiech przychodził łatwo, nawet wtedy, gdy wiedział, że jego serce łamie się na pół. On tego praktycznie nie potrafił. Nie umiał się zmusić. Thomas prezentował postawę lekkoducha, wiecznego optymisty, a on? Gdy próbował dostawał lekcję życia od siostry. Nie odzywał się, nawet wtedy, gdy powinien. — On zawsze wie, co powiedzieć. — Kiedy ktoś na to czekał i kiedy to było potrzebne. — Ja zwykle nie. — Najczęściej odpowiadał milczeniem, a kiedy zaczynało się robić zbyt uciążliwe i drażniące, ucieczką. Od tematu, od odpowiedzialności. Nie był odważniejszy od Thomasa, po prostu miał mu za złe, że zawsze go zostawiał i nie pozwalał uciec razem z nim. Zostawał sam. I musiał nauczyć się radzić sobie sam, gdy najbardziej w świecie liczył na niego.
Wspomnienie Blackpool było w jego głowie jak sen z innego życia. Pamiętał dobrze, a jednak to wydarzyło się tak dawno, że sam nie był pewien, czy był bohaterem tamtych zdarzeń, czy tylko zasłyszał tę historię od kogoś. To był czas kiedy zaczynał wątpić w to, że odnajdzie stare życie. Może trzeba rozpocząć nowe. Niedługo później szepty przeszłości przywróciły mu do życia bliskich.
Zaimponowała jej jego siła? Zatrzymał na niej wzrok na dłużej. Nigdy nie sądził, że jest. Nie miał warunków Marcela, nie mógł mu dorównać. Coś połechtało przyjemnie jego ego, posmyrało go od środka. Uśmiechnął się. Może jeśli ona to widziała, musiał dostrzec to sam? Coś z tym zrobić? Dać radę, nie poddawać się.
— Nie zawsze? Słowa zapadają w pamięć. I zostają tam na zawsze. Nie jesteś w stanie ich wyrzucić, zapomnieć. Wszystko, co powiesz będzie pamiętane. Nawet jeśli powiesz coś w emocjach. Jak to może być dobre? — spytał. Babcia często kazała im trzymać język za zębami; Thomas nie umiał. A on milczał z innego powodu. Nie był pewien tej wizji. Wizji roztaczanej przez Nealę. Była piękna. Niemalże idealna. Kłótnia, która potrafi budować czyjś światopogląd, zrozumieć coś. Inność, błędy. Nie był pewien, czy to tak działa, czy tak się da. Czy to tylko jej wyobrażenie, marzenia, wizje.
Przysięga związała ich swoją mocą. Słowa były ważne. Słowa, nie wstążka. Zachował ją w kieszeni. Jeśli miała być symbolem czegoś, przyjął ją, chociaż wiedziała, jakie ma na ten temat zdanie. Nie potrzebował gwarancji, podpisów, magicznych sztuczek, choć zaimponowała mu swoją wiedzą. Nie znał tego zaklęcia, nigdy go nie używał. Wstążka nie była dla niego tak istotna, ale to, co powiedziała zapadło mu w pamięci. Słowa przypominające poezję wryły mu się do głowy. Będzie pamiętać. Patrzył na nią przez chwilę, jej dłoń była ciepła. Póki figlarny wiatr ich nie wystraszył, przypominając o tym, że powinien wrócić do pracy, stał w miejscu zbyt długo, a nie za stanie mu płacili.
Uśmiechnął się, choć słowa, które wypowiedziała, brzmiące tak dwojako, sprawiły, że serce podskoczyło mu aż do gardła. Przytaknął, chwytając się przyjaciela.
— Nie zapytałby, to prawda — bo i on nie pytałby o powód jego, po prostu zrobił, co trzeba, by mu pomóc. Bez zawahania, Zerknął na moment na lewą dłoń, którą zdobiła świeża blizna. Rana po przysiędze, jaką złożył z Marcelem. Była ważna. Równie ważna, co druga blizna na drugiej dłoni. Nabrał powietrza w płuca , chwycił widły i ruszył z nimi do schowka, by je schować. — Potrzebuję kogoś, kto pomoże je rozwiązać, lady Weasley — odparł, starając się przybrać podobny ton. Zerknął na nią na chwilą i uśmiechnął się lekko. — Jasne.
Wziął do ręki szczotki, z ostrym i miękkim włosiem, jedną dał jej, drugą sobie zostawił.
— My nie mieliśmy takich — odparł, spoglądając na narzędzia i otworzył drzwi boksu Montygona. Lubiła tego konia, będzie dla niej miły, a sam lubił kiedy ktoś to robił. — Podejdź tu. — Zatrzymał się przy łopatce, wziął szczotkę z twardym, ostrzejszym włosem i zaczął przesuwać nią po sierści. — Ta lepiej poradzi sobie z zabrudzeniami. Trzeba sprawdzić wszystkie miejsca, na które będziesz coś nakładać. Derkę, siodło, ogłowie. Jeśli będą gródki z brudu, błota albo siana, mogą go obetrzeć. Masz, spróbuj. — Podał jej swoją szczotkę, a tą z miękkim włosiem pogłaskał. Przyjemnie było się nią bawić. — Tej możesz użyć przy głowie, albo tych delikatnych miejscach. Albo jeśli będzie pokryty czymś, kurzem albo pyłem... — Nie miał fachowej wiedzy. To, czego uczył go dziadek dawno temu było dostosowane do realiów, które mieli. Nie posiadali tylu sprzętów wokół koniu, co Weasleye, a siadło często było zbyt dużym wydatkiem, by je w ogóle mieć. Nie przyznałby się do tego przed nią, ale kiedy wuj Neali znajdował się w stajni podpatrywał też jego pracę. Pamiętał też konie bogatych ludzi, które widywał, w co były ubrane, jak. Popełniał błędy, ale szybko je korygował, często dochodząc do wielu rzeczy samemu. — Tu też — powiedział podchodząc do niej bliżej, wskazując miejsce na brzuchu.
| zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie miałam pojęcia - o tym, jaki był dokładnie. Jeszcze wiele rzeczy pozostawało niewiadomych i niezbadanych. Ale to co już wiedziałam, było odpowiednie. To co już wiedziałam, mi starczało. Znosił mnie, nawet kiedy byłam tak okropna, chciałam by znosił mnie dalej i zastanawiałam się, kiedy przestanie, na razie płynąc z prądem, nie hamując słów czy gestów, badając i sprawdzając. Jak zawsze idąc za tym, co czułam. Nie giął się pod naporem moich słów, odpowiadał własnymi. Czasem ostro. Ostrzej, niż bym chciała. Ale było w tym coś przyciągającego, może prawda, którą zawsze tak bardzo ceniłam? Mówiłam, mówiłam dalej, już spokojniejsza, kilka wdechów i uniesień później. Pokręciłam przecząco głową na to niezadowolenie do którego się odniósł wydymając lekko usta.
- Nie z nich jestem niezadowolona. - wypadło więc z moich ust zgodnie z prawdą. Bo to nie różnie wprawiły mnie w niezadowolenie. - To co różne i inne, potrafi zachwycić nieoczekiwanym i nieznanym. Na nie, jestem otwarta. Do nich wyciągam ręce, je akceptuję, przyjmuję, na nich się uczę. - wyjaśniłam bo różne nie znaczyło gorsze czy złe. O tym nie decydowała inność. O źle decydował sam człowiek i czyny, których się podejmował. - Ale czuję ją. - powiedziałam do niego marszcząc odrobinę brwi. - Granicę. - wyznałam, unosząc rękę do twarzy by podrapać się po boku nosa. Gestem, krótkim machnięciem zarysowując coś przed sobą. Paprotka też ją miała, mimo czasu który spędziłyśmy ze sobą i dusz jednakich. - Ważne właśnie, James. - odpowiedziałam, kiedy zaniechał tłumaczeń. Ale widząc, że nie podejmie ich dalej odwróciłam wzrok na chwilę obejmując się jednym ramieniem. Niech więc tak zostanie - na razie przynajmniej. Uniosłam odrobinę brodę, nawet nie zauważając, że to zrobiłam. Brew mimowolnie uniosła mi się na stwierdzenie dotyczące Thomasa. Czasem? Przeniosłam na niego spojrzenie, ale nie trafiłam na tęczówki w kolorze bursztynu. Na dobre serce powędrowała jeszcze wyżej, aż do momentu w którym wypuściłam w ciężkim westchnięciu powietrze z ust rozkładając ręce. - Nie powiedziałam, że ma złe. - zmrużyłam odrobinę oczy i zmarszczyłam brwi, ale te za chwilę uniosły mi się. Prawdę o mnie? Na samo jego wspomnienie robiłam się rozdrażniona. Jeśli Thomas Doe w ten sposób przepraszał, to chyba nie chciałam wiedzieć w jaki sposób robi inne rzeczy. - Co mi po tych wszystkich słowach, kiedy jeno gorzki posmak zostawiają wraz ze świadomością, że ktoś ponad mną jest. Że to słowa tylko, nigdy... - ...zamiar. Każdy jeden za każdym razem. Akurat w tym nie był inny. Dokładnie tak, jak powiedziałam Mare. Byłoby prościej, gdyby żaden nie wypowiedział żadnego. Bo słowa krąg zdawały się zataczać. Jesteś piękna, ale… tak to brzmiało ponad wszystko. Nie musieli też kłamać, a jednak każdy z nich robił to. Chyba z litości. Więc przegrywałam już raz za razem, szczęśliwie dla mnie samej, nie stając na wyścigu starcie, chociaż tak się chroniąc. I robiłam dobrze, bo żaden nie myślał o mnie na poważnie, ale każdy uznawał za odpowiednie, skomentować właśnie to.
- Tam gdzie jest dusz zrozumienie, każde słowa są odpowiednie. - powiedziałam marszcząc odrobinę brwi i wzruszając ramionami - A to co niewypowiedziane, czasem da się dostrzec w oczach. - dodałam, bo sama potrafiłam czasem pewne rzeczy dostrzec, choć nie wszystkie rozumiałam. Co innego mnie zdumiało. To, jak bardzo umniejszał sobie w porównaniu do Thomasa. Te wszystkie kręcące się wokół Thomasa, ja do nich nie należałam - to jedno na pewno.
- Nie zawsze. - potwierdziłam wypowiadając te same słowa co chwilę temu, wcześniej kręcąc lekko przecząco głową. Słuchając słów które mówił, wątpliwości, które się przebijały. - Oh, jak każdy żałuje swoich niezmiernie momentami. Zwłaszcza ze okropna jestem i nad emocjami nie panuje częściej niż czasem. Niektóre dzwonią mi po dziś, zarówno niewygodne jak i te przyjemne właśnie. Na niektóre potrzebuję czasu, żeby móc przejść nad nimi. Moja mama zawsze radziła mi, żebym w złym dobrego odnaleźć się starała choć cień. Każde ze słów będę pamiętać. Te ważne jeszcze zapiszę bo pamięć zawodną być potrafi. Te niezrozumiałe przemyślę. Zawsze pozwalano mi mówić, co myślę. Ale kazano też pamiętać, że i każdy inny może powiedzieć co chce. Przyjmę je, James, wszystkie słowa - te głośne i wyraźne, ale i te ciche jak szept też. Zaakceptuje je, przemyślę i zdecyduje czym będą dla mnie. Czasem końcem, a czasem poznaniem. Zbyt długo gromadzone w środku słowa, zabierają dech. Więc nie, kłótnie czasem nie są złe, są jak burza, po której wychodzi słońce a powietrze jest czystsze, nie jest ci nawet trochę lżej? Mnie jest. - przesunęłam dłonią wokół a potem uniosłam ją, nawijając na palec kilka rudych włosów w niekontrolowanym odruchu.
Przyjął ją. Mimo że nie wierzył w symbole. Choć ona nie do końca nim miała być. Też, ale nie tylko. Drogą, może kiedyś rozwiązaniem, kiedy nie pozostanie już nic innego. Ciepło dłoni było przyjemne, a podniosłość chwili odpowiednia, czułam jak z emocji moje policzki zaszły różem. I kiedy wszystkie słowa już padły, więcej nie trzeba było, bo resztę widać było w oczach tą niewypowiedzianą prawdę. Zadzierałam lekko głowę żeby patrzeć wprost na niego, serce dzwoniło mi w uszach, ale to na pewno było kwestią przysięgi. Dopiero stuknięcie wyrwało mnie z chwilowego zawieszenia. Zamrugałam kilka razy odwracając głowę zaskoczona. Zawiedziona chyba lekko. Przesunęłam palcami po trzymaj w dłoni wstążce zerkając na nią. Uśmiechnęłam się lekko; przyjął ją. Z tym uśmiechem też spojrzałam na niego, łzy odeszły, potaknęłam głową na pewność Marcela. Spotkałam go tylko w Lynmouth - potem na sylwestrze. Ale miał coś w oczach, coś co wydawało mi się znajome. Może dlatego. Wyrzuciłam nogę w tył, łapiąc za poły spódnicy. - Oto jestem. - podsumowałam krótko, żeby po chwili zaśmiać się lekko odrzucając głowę w tył.
Kiedy pozwolił mi pomóc rozszerzyłam oczy w zdumieniu, a uśmiech pogłębił mi się bardziej. zgarnęłam włosy na ramię i szybko zaplotłam warkocz, na którego końcu związałam wstążkę. Gotowa już ruszyłam za nim, unosząc najpierw dłoń, żeby przywitać się z Montygonem. Słuchałam padających słów, odbierając szczotkę.
- Tak? - zapytałam, naśladując pokazany ruch i pozwalając, by skorygował mnie w razie błędu. To był krok. Krok na przód, przynajmniej takim się wydawał. Nachyliłam się, żeby odnaleźć miejsce na brzuchu, które wskazywał.
| zt
- Nie z nich jestem niezadowolona. - wypadło więc z moich ust zgodnie z prawdą. Bo to nie różnie wprawiły mnie w niezadowolenie. - To co różne i inne, potrafi zachwycić nieoczekiwanym i nieznanym. Na nie, jestem otwarta. Do nich wyciągam ręce, je akceptuję, przyjmuję, na nich się uczę. - wyjaśniłam bo różne nie znaczyło gorsze czy złe. O tym nie decydowała inność. O źle decydował sam człowiek i czyny, których się podejmował. - Ale czuję ją. - powiedziałam do niego marszcząc odrobinę brwi. - Granicę. - wyznałam, unosząc rękę do twarzy by podrapać się po boku nosa. Gestem, krótkim machnięciem zarysowując coś przed sobą. Paprotka też ją miała, mimo czasu który spędziłyśmy ze sobą i dusz jednakich. - Ważne właśnie, James. - odpowiedziałam, kiedy zaniechał tłumaczeń. Ale widząc, że nie podejmie ich dalej odwróciłam wzrok na chwilę obejmując się jednym ramieniem. Niech więc tak zostanie - na razie przynajmniej. Uniosłam odrobinę brodę, nawet nie zauważając, że to zrobiłam. Brew mimowolnie uniosła mi się na stwierdzenie dotyczące Thomasa. Czasem? Przeniosłam na niego spojrzenie, ale nie trafiłam na tęczówki w kolorze bursztynu. Na dobre serce powędrowała jeszcze wyżej, aż do momentu w którym wypuściłam w ciężkim westchnięciu powietrze z ust rozkładając ręce. - Nie powiedziałam, że ma złe. - zmrużyłam odrobinę oczy i zmarszczyłam brwi, ale te za chwilę uniosły mi się. Prawdę o mnie? Na samo jego wspomnienie robiłam się rozdrażniona. Jeśli Thomas Doe w ten sposób przepraszał, to chyba nie chciałam wiedzieć w jaki sposób robi inne rzeczy. - Co mi po tych wszystkich słowach, kiedy jeno gorzki posmak zostawiają wraz ze świadomością, że ktoś ponad mną jest. Że to słowa tylko, nigdy... - ...zamiar. Każdy jeden za każdym razem. Akurat w tym nie był inny. Dokładnie tak, jak powiedziałam Mare. Byłoby prościej, gdyby żaden nie wypowiedział żadnego. Bo słowa krąg zdawały się zataczać. Jesteś piękna, ale… tak to brzmiało ponad wszystko. Nie musieli też kłamać, a jednak każdy z nich robił to. Chyba z litości. Więc przegrywałam już raz za razem, szczęśliwie dla mnie samej, nie stając na wyścigu starcie, chociaż tak się chroniąc. I robiłam dobrze, bo żaden nie myślał o mnie na poważnie, ale każdy uznawał za odpowiednie, skomentować właśnie to.
- Tam gdzie jest dusz zrozumienie, każde słowa są odpowiednie. - powiedziałam marszcząc odrobinę brwi i wzruszając ramionami - A to co niewypowiedziane, czasem da się dostrzec w oczach. - dodałam, bo sama potrafiłam czasem pewne rzeczy dostrzec, choć nie wszystkie rozumiałam. Co innego mnie zdumiało. To, jak bardzo umniejszał sobie w porównaniu do Thomasa. Te wszystkie kręcące się wokół Thomasa, ja do nich nie należałam - to jedno na pewno.
- Nie zawsze. - potwierdziłam wypowiadając te same słowa co chwilę temu, wcześniej kręcąc lekko przecząco głową. Słuchając słów które mówił, wątpliwości, które się przebijały. - Oh, jak każdy żałuje swoich niezmiernie momentami. Zwłaszcza ze okropna jestem i nad emocjami nie panuje częściej niż czasem. Niektóre dzwonią mi po dziś, zarówno niewygodne jak i te przyjemne właśnie. Na niektóre potrzebuję czasu, żeby móc przejść nad nimi. Moja mama zawsze radziła mi, żebym w złym dobrego odnaleźć się starała choć cień. Każde ze słów będę pamiętać. Te ważne jeszcze zapiszę bo pamięć zawodną być potrafi. Te niezrozumiałe przemyślę. Zawsze pozwalano mi mówić, co myślę. Ale kazano też pamiętać, że i każdy inny może powiedzieć co chce. Przyjmę je, James, wszystkie słowa - te głośne i wyraźne, ale i te ciche jak szept też. Zaakceptuje je, przemyślę i zdecyduje czym będą dla mnie. Czasem końcem, a czasem poznaniem. Zbyt długo gromadzone w środku słowa, zabierają dech. Więc nie, kłótnie czasem nie są złe, są jak burza, po której wychodzi słońce a powietrze jest czystsze, nie jest ci nawet trochę lżej? Mnie jest. - przesunęłam dłonią wokół a potem uniosłam ją, nawijając na palec kilka rudych włosów w niekontrolowanym odruchu.
Przyjął ją. Mimo że nie wierzył w symbole. Choć ona nie do końca nim miała być. Też, ale nie tylko. Drogą, może kiedyś rozwiązaniem, kiedy nie pozostanie już nic innego. Ciepło dłoni było przyjemne, a podniosłość chwili odpowiednia, czułam jak z emocji moje policzki zaszły różem. I kiedy wszystkie słowa już padły, więcej nie trzeba było, bo resztę widać było w oczach tą niewypowiedzianą prawdę. Zadzierałam lekko głowę żeby patrzeć wprost na niego, serce dzwoniło mi w uszach, ale to na pewno było kwestią przysięgi. Dopiero stuknięcie wyrwało mnie z chwilowego zawieszenia. Zamrugałam kilka razy odwracając głowę zaskoczona. Zawiedziona chyba lekko. Przesunęłam palcami po trzymaj w dłoni wstążce zerkając na nią. Uśmiechnęłam się lekko; przyjął ją. Z tym uśmiechem też spojrzałam na niego, łzy odeszły, potaknęłam głową na pewność Marcela. Spotkałam go tylko w Lynmouth - potem na sylwestrze. Ale miał coś w oczach, coś co wydawało mi się znajome. Może dlatego. Wyrzuciłam nogę w tył, łapiąc za poły spódnicy. - Oto jestem. - podsumowałam krótko, żeby po chwili zaśmiać się lekko odrzucając głowę w tył.
Kiedy pozwolił mi pomóc rozszerzyłam oczy w zdumieniu, a uśmiech pogłębił mi się bardziej. zgarnęłam włosy na ramię i szybko zaplotłam warkocz, na którego końcu związałam wstążkę. Gotowa już ruszyłam za nim, unosząc najpierw dłoń, żeby przywitać się z Montygonem. Słuchałam padających słów, odbierając szczotkę.
- Tak? - zapytałam, naśladując pokazany ruch i pozwalając, by skorygował mnie w razie błędu. To był krok. Krok na przód, przynajmniej takim się wydawał. Nachyliłam się, żeby odnaleźć miejsce na brzuchu, które wskazywał.
| zt
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czas mijał tak szybko prawda? Czasem szybciej, niż w ogóle sama bym tego chciała. Właściwie zawsze szybciej niż sama tego chciałam. Przeciekał mi przez palce a ja ciągle zdawałam się próbować go dogonić choć odrobinę - choć trochę. Zima odeszła, ale to co przyniosła ze sobą na sam koniec nie było najlepszym z pożegnalnych prezentów. Powodzie, które stały się plagą Devon nie należały do najprostszych i jeśli myślałam, że wraz z odejściem zimy będzie nam - tak po prostu, zwyczajnie - łatwiej, to srogo się pomyliłam. Żywioły bywały bezlitosne i nieczułe na ludzką krzywdę, to jedno wiedziałam już na pewno.
Ale postanowiłam już. Może nie że już. Ale postanowiłam - tak po prostu. Nie dam się przygnębieniu. Będę - jak poradził mi pan Lis ufać swojemu sercu i wyborom, których się podejmę, dlatego też wiedziałam, że nie pozostawię sprawy samej sobie. Zresztą cioteczka i wujek też nie zamierzali, co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Więc spędzałam czas ucząc się niezmiennie, zgodnie z założeniami i planami, choć nie wszystko było tak pięknie zajmujące. A gdy miałam chwilę, spędzałam je na rozmyślaniu. Cieplej już było ale nadal nijak się to miało do wiosny takiej, jaką być powinna. Padało często a z rana nadal było mroźnie. Wiedziałam jedno, to nie tylko dość upierdliwe dla tych, co z słońca brali chęć do życia, ale też dla tych, którzy zajmowali się tym, co rosnąć miało. Nic na to jednak zaradzić się nie dało. Natura swoim torem szła a nam jedynie można było wziąć i się dopasować jakoś do tego wszystkiego.
Ale dość marudna pogoda zdawała się dzisiaj idealnie odpowiadać humorowi cioteczki. Gorszy miała niż zazwyczaj, wszystko strasznie ją zdawało się irytować. A może nie wszystko a ja tylko, ale to moją winą było, że tyle pytań miałam, na które potrzebowałam odpowiedzi? Najlepiej od razu. Ale widziałam, a może już znałam ją na tyle żeby wiedzieć, że lepiej ją wziąć i samą ze sobą pozostawić niż sobą irytować. Co prawda niedługo miał się zjawić Roratio, ale wolałam umknąć, zanim rykoszetem od jej niezbyt dobrego humoru dziś dostanę. Czasem po prostu z takim się wstawało - wiedziałam po sobie.
Deszcz zacinał za oknem niemiłosiernie, ale zamiast do pokoju obrałam inny cel. Pod ręką ze sobą miałam oczywiście notatnik w kieszeń wsadziłam ołówek, postanawiając, że jeśli będzie potrzeba coś potem piórem i tuszem poprawię. Na ramiona narzuciłam płaszcz nie wkładając dłoni w rękawy i podtrzymując go z przodu ręką biegiem rzuciłam się w stronę stajni.
Lepiej chyba było, swobodniej, tak mi się zdawało. Miałam nadzieję, że właśnie to nie tylko bierze i mi się zdaje tylko. Mimo ledwie kawałka, który przebiec mi przeszło deszcz zdążył zmoczyć mnie już całkiem. Kilka rudych kosmyków przykleiło się to twarzy.
- Niebo dziś obficie postanowiło obdarować te ziemie. - powiedziałam na wstępie, unosząc rękę, żeby odgarnąć na bok przyklejone kosmyki. Uniosłam usta w krótkim uśmiechu. Czerwoną wstążkę miałam dziś na nadgarstku, chociaż różne odnajdywała miejsca - czasem na nim właśnie, czasem między stronami dziennika, czasem na włosach wiążąc kosmyki rude. Zawsze przy mnie, zgodnie ze słowami. Do tego pod płaszczem skrywała się długa do kostek pomarańczowa spódnica w którą wetkniętą miałam białą koszulę - Posiedzę tu póki nie zjawi się Roratio, dziś łatwiej byłoby stawić czoła spojrzeniu bazyliszka, niźli cioteczce w oczy spojrzeć. - stwierdziłam zgodnie z prawdą, przechodząc kawałek, żeby odnaleźć dla siebie jedno z miejsc, które zajmowałam czasem. - A mnie, życie nadal jest jeszcze miłe. - wyjaśniałam dalej, zasiadając przy jednej z podporowych belek, podciągając pod siebie nogi, żeby na nich móc rozłożyć wygodnie dziennik. - A jak twój dzień, Jimmy? - zapytałam, unosząc znad otwartej strony spojrzenie, które skierowałam na Jamesa.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Ostatnio zmieniony przez Neala Weasley dnia 20.12.22 0:11, w całości zmieniany 1 raz
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wiosna była jak każda, poza tymi przez ostatnie dwa lata, gdy pogoda płatała wszystkim figla. Przyzwyczaiła ich — wbrew pozorom— nie do kapryśności, ale do ciepła, za którym tęsknili, aby szybko przyzwyczajając się do słonecznych dni i wysokich temperatur. Kwiecień zaczął się jak zwykle, deszczowo, pochmurnie, chłodno. Nie robiło to mu większej różnicy, jego praca wyglądała tak samo. Codziennie robił to samo — poił konie, wyprowadzał, sprzątał ściółkę, wymieniał obornik, karmił, przyprowadzał. Przygotowywanie koni pod jazdy były miłym urozmaiceniem. Nie skarżył się, wręcz przeciwnie. Zawsze okazywał Weasleyom wdzięczność, jaką czuł względem nich. Nie był tak wylewny względem dawnych pracodawców, ale pracować potrafił. I w polu, i magazynach. Sumiennie zarabiał każdy grosz, nie marudząc, choć nogi niosły go gdzieś indziej, a serce pchało go namiętnościom i rozrywkom gdzieś dalej. Był uprzejmy — dla wujostwa Neali zawsze, za wszelką cenę, nie zdradzając się z problemami, które nosił w sobie. Nie był zbyt wylewny, nie musiał się tłumaczyć z gorszego i bardziej milczącego dnia. Neala była bardziej spostrzegawcza. Przez ostatnie dwa miesiące poznała go lepiej. Sporo rozmawiali. O pogodzie, o przyrodzie. O ludziach. Sprzeczali się o tradycjach i śmiali z głupoty nadętych ludzi. Chociaż ona była lady, a on był człowiekiem z gminu. Kwiecień nie był łaskawszy niż zima. Jego myśli mknęły ku bratu, ale ani razu nie zwierzył się z tego Neali. Jak miałby to powiedzieć? Co by o nim pomyślała gdyby wiedziała?
Przygotowywał konie. Prosiła o nie, o dwa. O Bibi i Montygona. Wyprowadził je z boksu, wyczyścił im kopyta, mimo deszczu pokrył je cienką warstwą oleju — by prezentowały się godnie. Robił to sam, z własnej inicjatywy, cichcem podkradając im resztki, prawie opróżnione butelki. Kopyta dzięki temu błyszczały, wyglądały na zdrowsze. Nikt nigdy nie pytał go o to, wyglądały jak wypolerowane i temu zawdzięczano ten wygląd. Prawda leżała jednak gdzie indziej — wmasowywał palcami w końskie kopyta każdy rodzaj tłuszczu jaki udało mu się znaleźć na posesji Weasleyów. Było to coś, co przekazał mu dawno temu dziadek. Mówił, że to nie tylko wpływa na wygląd, ale i zdrowie końskich kopyt, a wierzył mu w to ślepo — był przecież nie tylko koniokradem, był ich znawcą. Zaklinaczem. Dziś zrobił to samo. Wmasował palcami psi tłuszcz w kopyta, później wyczesał sierść z brudu, zlepków gnoju, wyczesał porządnie grzywę i ogony.
Gdy wpadła do stajni siodłał Montygona. Ciężkie, skórzane siodło opadło na plecy konia, przesunął je wyżej, w stronę kłębu.
— Stało się coś złego — powiedział, poprawiając derkę pod siodłem, by nie odbierało końskiego boku. — Do łzy. Natura płacze, coś się stało. To nie hojność. Hojność byłaby wtedy, gdyby było ciepło, a pąki mogły się rozwijać, drzewa, trawa, ziemia chłonąć wodę i pobudzić do życia to, co uśpione. — Ale było zimno, nic nie rosło, wszystko pozostawało tak samo uśpione jak wcześniej. Spojrzał na nią na chwilę. Rude kosmyki przykleiły jej się do jasnej, obsypanej piegami twarzy. jasne oczy błądziły; żywo przemykały z prawa na lewo. Zamarł na moment, by po chwili wrócić do zapinania popręgu. Pogładził koński bok dłonią, minął rudowłosą zmokłą kurę, by odejść po ogłowie i wrócić z nim do konia. Dostrzegał jej wstążkę. Zgodnie z obietnicą nosiła ja przy sobie. Cały czas, nieustannie. On swoją schował. Ukrył głęboko w swoich rzeczach. Między jednym a drugim swetrem tak, by nikt jej nie znalazł — wiedział, że nie powinien jej mieć. Wiedział, że fak jej ukrycia tylko podkreślał jego złą sytuację. — Kim jest Roratio?— spytał w końcu, podciągając ogłowie na głowę konia, wsuwając mu do pyska łamane wędzidło. — Ach, no tak — mruknął. Przecież te dwa konie były dl niej i dla niego. Młodego lorda. Był ciekaw tego, jaki jest. Jak się zachowuje, jak wygląda. Nie spytał jednak o to, udając, że wcale go go nie obchodzi. — Gotowe — przyznał, dopinając ostatni z pasków. Pokelpał Montygona po szyi i uśmiechnął się lekko. — Dobrze. Bibi oszczędziła mi dziś sporo czasu, nie tarzała się w sianie — dodał i uśmiechnął się lekko, przelotnie.
Przygotowywał konie. Prosiła o nie, o dwa. O Bibi i Montygona. Wyprowadził je z boksu, wyczyścił im kopyta, mimo deszczu pokrył je cienką warstwą oleju — by prezentowały się godnie. Robił to sam, z własnej inicjatywy, cichcem podkradając im resztki, prawie opróżnione butelki. Kopyta dzięki temu błyszczały, wyglądały na zdrowsze. Nikt nigdy nie pytał go o to, wyglądały jak wypolerowane i temu zawdzięczano ten wygląd. Prawda leżała jednak gdzie indziej — wmasowywał palcami w końskie kopyta każdy rodzaj tłuszczu jaki udało mu się znaleźć na posesji Weasleyów. Było to coś, co przekazał mu dawno temu dziadek. Mówił, że to nie tylko wpływa na wygląd, ale i zdrowie końskich kopyt, a wierzył mu w to ślepo — był przecież nie tylko koniokradem, był ich znawcą. Zaklinaczem. Dziś zrobił to samo. Wmasował palcami psi tłuszcz w kopyta, później wyczesał sierść z brudu, zlepków gnoju, wyczesał porządnie grzywę i ogony.
Gdy wpadła do stajni siodłał Montygona. Ciężkie, skórzane siodło opadło na plecy konia, przesunął je wyżej, w stronę kłębu.
— Stało się coś złego — powiedział, poprawiając derkę pod siodłem, by nie odbierało końskiego boku. — Do łzy. Natura płacze, coś się stało. To nie hojność. Hojność byłaby wtedy, gdyby było ciepło, a pąki mogły się rozwijać, drzewa, trawa, ziemia chłonąć wodę i pobudzić do życia to, co uśpione. — Ale było zimno, nic nie rosło, wszystko pozostawało tak samo uśpione jak wcześniej. Spojrzał na nią na chwilę. Rude kosmyki przykleiły jej się do jasnej, obsypanej piegami twarzy. jasne oczy błądziły; żywo przemykały z prawa na lewo. Zamarł na moment, by po chwili wrócić do zapinania popręgu. Pogładził koński bok dłonią, minął rudowłosą zmokłą kurę, by odejść po ogłowie i wrócić z nim do konia. Dostrzegał jej wstążkę. Zgodnie z obietnicą nosiła ja przy sobie. Cały czas, nieustannie. On swoją schował. Ukrył głęboko w swoich rzeczach. Między jednym a drugim swetrem tak, by nikt jej nie znalazł — wiedział, że nie powinien jej mieć. Wiedział, że fak jej ukrycia tylko podkreślał jego złą sytuację. — Kim jest Roratio?— spytał w końcu, podciągając ogłowie na głowę konia, wsuwając mu do pyska łamane wędzidło. — Ach, no tak — mruknął. Przecież te dwa konie były dl niej i dla niego. Młodego lorda. Był ciekaw tego, jaki jest. Jak się zachowuje, jak wygląda. Nie spytał jednak o to, udając, że wcale go go nie obchodzi. — Gotowe — przyznał, dopinając ostatni z pasków. Pokelpał Montygona po szyi i uśmiechnął się lekko. — Dobrze. Bibi oszczędziła mi dziś sporo czasu, nie tarzała się w sianie — dodał i uśmiechnął się lekko, przelotnie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Stajnia
Szybka odpowiedź