1953 - Dom Mody Parkinson
AutorWiadomość
Dreptała niespokojnie z miejsca na miejsce, nieustannie szarpiąc za rąbek sukienki, która dopiero co wyszła spod ręki jej brata. Nie spodziewała się, że zaraz po szkole znajdzie się w tym miejscu, niejednokrotnie przecież bywała w tym miejscu od kiedy kilka (a może już kilkanaście lat temu) jej ociec otworzył całą filię w Londynie. Wtedy oczywiście nie pracowała, ale oczywiście starała się jak mogła, żeby podpatrywać, czym zajmuje się dana osoba albo jakich materiałów wykorzystuje się w danej sukience. Nigdy nie była pretendentką do dziedziczenia czegokolwiek, ani też nie miała grać tutaj znaczącej roli, ale pewne było, że prędzej czy później będzie mieć styczność z rodzinnym interesem. Na przykład dzisiaj.
Niestety nie przewidziała, że pierwszego dnia, kiedy zostaną nadane jej najdrobniejsze obowiązki, wszystko zacznie iść zupełnie nie tak. Nie chciała, aby tak się zadziało, ale co mogła zrobić? Mieli tutaj wnieść dostawę z najnowszymi tkaninami, które do nich przyjechały, ale jednocześnie, problemem było to, że nie miał kto tego wnieść. Rozsądnie rozumująca panna poszłaby po prostu do przybytku, aby zgarnąć paru pracowników, ale mająca ledwie osiemnaście lat Odetta która ledwie opuściła progi szkolne właśnie czuła, że coś się dzieje i wcale nie spełnia wymagań, wcale nie spełnia czegokolwiek tak naprawdę.
Panikowała więc niczym zwierzę przerażone faktem posiadania ogona, chodząc dookoła skrzyń to w jedną to w drugą, kiedy nagle kątem oka zauważyła ruch gdzieś na końcu uliczki. Czy to miała być jej szansa na wybawienie? Miała nadzieję, bo czym prędzej ruszyła (nie biegnąc, oczywiście, damy nie biegają!) w stronę osoby znajdującej się na końcu miejsca. Nie spodziewała się mężczyzny, ale dlaczego, to nawet sama nie umiała sobie odpowiedzieć. Nie wyglądał bardzo biednie, więc była szansa, że nie spróbuje jej okraść, tak jak mówiła jej o tym guwernantka kiedy miała siedem lat. A jednocześnie mężczyzna nie wyglądał na przesadnie bogatego, więc zaproponowanie mu pracy nie wydawało się niewłaściwe.
- Przepraszam! Kimkolwiek pan jest…zdecydowanie ród Parkinson może skorzystać z pańskich usług. – W końcu jak powoła się na ważne nazwisko, będzie lepiej, prawda? Na pewno w takim wypadku się godzi. – Trzeba przenieść parę skrzyń, nic bardzo poważnego. Ale oczywiście, zapłacę. Tylko trzeba być ostrożnym. – Sięgnęła do sakiewki, zdając sobie sprawę, że nawet do końca nie wiedziała, ile powinna zaproponować ani też, że zapłatę lepiej oferować tuż po zakończeniu pracy, a nie na jej wstępie. Nie było jednak kogoś, kto by jej to powiedział, a galeony wypadły na jej dłoń, częściowo spadając na ziemię kiedy wysypała je z sakiewki.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Bezwstydnie przyglądał się własnemu obliczu w przykurzonym lustrze niewielkiej łazienki. Poza napiętą skórą i rozwichrzonymi włosami dostrzegał w zwierciadle posturę chytrego cwaniaczka, ubranego w koszulę przesiąkniętą degradacją, pod którą skrywał się woreczek pełen zaplutych groszy. Część z nich zgarnął uczciwie, pracując za ladą parszywej speluny, gdzie tani rum mieszał się z zapachem niedomytych kibli, zaschniętej krwi i rzygowin. Część jednak przywłaszczył sobie bez pytania, sięgnąwszy długimi łapami do cudzych kieszeni. Ostatnio wyciągał ręce coraz częściej, być może nawet za często; okradał pijaczków w pracy, zabierał im też poza robotą, parę razy łypnął również okiem do zawartości torebek zabieganych szlachcianek. Z wolna zapuszczał korzenie w nowym środowisku, co prawda jednak z zachowaniem pewnej anonimowości - żadna to była bowiem chluba, dźwigać na ramionach brzemię lokalnego kieszonkowca. Tak też sam starał się nie myśleć o sobie, chyba dla lepszego snu albo w obawie przed prawdą, która wychodząc na jaw, staje się wyjątkowo oczywista. Nie myślał zatem, że zmierza w stronę otchłani niemoralności, swoistego jądra ciemności; myślał, że zmierza w kierunku lepszego jutra, nie doprecyzowując tym samym, kto na tym wszystkim miał zyskać. Tłumaczył się też tym, że bez odrobiny egoizmu, człowiek naiwnie podporządkowuje się ludziom. A że on akurat z natury należał raczej do takich, co to cenią sobie indywidualizm, samolubność była w jego przypadku uzasadniona. Tak zataczał się krąg rubasznych wymówek; tak wypierał Scaletta popełniane akty niemoralności. Tkwił w tym po części już od dwóch lat, wciąż jednak pracując legalnie na etacie - wszystko po to, by z cyniczną sumiennością wyciągać od klientów każdy niechlubny grosz. Za tę żałośnie niską wypłatę i zyski z ulicznych łowów zdołał już kupić mieszkanie na szemranej dzielnicy, teraz jednak potrzebował oszczędności na remont. Pomęczy się jeszcze z pół roku w tym pierdzielniku, aż w końcu wyniesie się na swoje, z dala od kontrolującej go matki. Lepsze życie w okolicy, gdzie za ścianą śpi moczymorda, na górze psychol, a naprzeciwko stara dziwka; sam przecież nie był lepszy. Najwyraźniej przeznaczenie kazało umieścić w murach kamienicy o jedenastym numerze kolejnego skurwysyna.
Coś jakby siła wyższa przywiodła go dziś do tej części Londynu. Nie omieszkał rozejrzeć się po okolicy, rozeznać w ludziach, być może nawet zgarnąć cudze to i owo. Ot, krótka popołudniowa wycieczka po rozjuszonym w miarę ładną pogodą mieście, zanim to znów przyjdzie mu nalewać w kieliszki różnorakie gatunki sikaczy, a potem wycierać brudne szklaneczki jeszcze brudniejszą ścierą. Kto wie, może ta dzielnica okaże się żyłą złota dla jego złodziejskich zapędów? Stanął z boku alejki wychodzącej na dom mody, odpalił papierosa; wokół pałętało się wiele nadętych kobiet, najwyraźniej każda z nich szukała tej wyjątkowej, nad wyraz drogiej szmatki, które szyli tu na wymiar. Niektóre kręciły się w tę i we w tę, inne spacerowały sztucznie dostojnym krokiem, a cała reszta to niewarty uwagi szary tłum maluczkich. Upatrzył sobie jedną ofiarę, najprawdopodobniej bogaczkę, upstrzoną całą gamą barw i wzorów. Stała nieopodal kosza na śmieci, tam wyrzuci niedopałek, a wolną dłonią sięgnie po portmonetkę, która była właśnie na wyciągnięcie ręki. Już miał ruszać naprzód z celem swojej misji, gdy przed twarzą wyrosła mu nieznajoma. Zagadnęła do niego jakoś dziwnie, przedstawiwszy się z rodu i zaznaczywszy - co łaska - jak bardzo Scaletta byłby mu przydatny. Całe szczęście zaraz doprecyzowała, że chodzi o noszenie jakichś skrzyń, i że ponoć sowicie mu zapłaci. Z jakiegoś powodu uznał to za bardziej opłacalny biznes, być może dlatego, że pani była ładna, a tamta baba podobna do papugi gdzieś już sobie poszła.
- W porządku, pomogę Pani - zgodził się, wyrzuciwszy na bruk ledwo żarzącego się kiepa. Zaraz jednak zmierzał już za kobietą, gotów pracować dla uprzywilejowanej szlachcianki. Co za ironia.
Coś jakby siła wyższa przywiodła go dziś do tej części Londynu. Nie omieszkał rozejrzeć się po okolicy, rozeznać w ludziach, być może nawet zgarnąć cudze to i owo. Ot, krótka popołudniowa wycieczka po rozjuszonym w miarę ładną pogodą mieście, zanim to znów przyjdzie mu nalewać w kieliszki różnorakie gatunki sikaczy, a potem wycierać brudne szklaneczki jeszcze brudniejszą ścierą. Kto wie, może ta dzielnica okaże się żyłą złota dla jego złodziejskich zapędów? Stanął z boku alejki wychodzącej na dom mody, odpalił papierosa; wokół pałętało się wiele nadętych kobiet, najwyraźniej każda z nich szukała tej wyjątkowej, nad wyraz drogiej szmatki, które szyli tu na wymiar. Niektóre kręciły się w tę i we w tę, inne spacerowały sztucznie dostojnym krokiem, a cała reszta to niewarty uwagi szary tłum maluczkich. Upatrzył sobie jedną ofiarę, najprawdopodobniej bogaczkę, upstrzoną całą gamą barw i wzorów. Stała nieopodal kosza na śmieci, tam wyrzuci niedopałek, a wolną dłonią sięgnie po portmonetkę, która była właśnie na wyciągnięcie ręki. Już miał ruszać naprzód z celem swojej misji, gdy przed twarzą wyrosła mu nieznajoma. Zagadnęła do niego jakoś dziwnie, przedstawiwszy się z rodu i zaznaczywszy - co łaska - jak bardzo Scaletta byłby mu przydatny. Całe szczęście zaraz doprecyzowała, że chodzi o noszenie jakichś skrzyń, i że ponoć sowicie mu zapłaci. Z jakiegoś powodu uznał to za bardziej opłacalny biznes, być może dlatego, że pani była ładna, a tamta baba podobna do papugi gdzieś już sobie poszła.
- W porządku, pomogę Pani - zgodził się, wyrzuciwszy na bruk ledwo żarzącego się kiepa. Zaraz jednak zmierzał już za kobietą, gotów pracować dla uprzywilejowanej szlachcianki. Co za ironia.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Gdyby nie stała na mieście, najpewniej zaczęłaby lekko przygryzać skórkę na drobnych dłoniach, bo skoro nosiła rękawiczki, i tak mogłaby jakkolwiek ukryć to wszystko, byłaby wręcz zachwycona taką możliwością odreagowania stresu. Teraz jednak dookoła wszystkich znajdowali się ludzie, a ona nawet nie miała przestrzeni dla siebie, niemal w strachu i przerażeniu motając się, chociaż na zewnątrz musiała udawać że była niczym skała. W końcu była Parkinsonem, przepięknym, niezwykłym…nie pokazującym po sobie tego, że bardzo się stresowała, nawet jeżeli świat by jej płonął, kosmetyki się skończyły, a jednorożce straciły kolory!
Wydawało się jednak, że mężczyzna przyjmie posadę – albo jakkolwiek taką pomoc nazwać by można było – dlatego od razu ucieszyła się, nawet nie zbierając monet z ziemi (gdzie tam szlachciance było do zbierania czegokolwiek z gruntu?) tylko kierując się w stronę Domu Mody, pozwalając na to, aby jej włosy delikatnie kołysały się kiedy zmierzała w strony wejścia. Zatoczyła ręką koło, spoglądając na niego oczekująco, tak jakby już wszystko było wiadome. Dopiero po chwili zorientowała się, że najlepiej byłoby wskazać, do którego miejsca powinien się z tym wszystkim udać, ani też w sumie komu powinien to przekazać.
- A więc…jak w sumie masz na imię? – Spojrzała na niego z zaciekawieniem, nieco bezwstydnie przyglądając się mu całemu. Miał nawet przystojną twarz, a chociaż jego ubranie nie prezentowało sobą czegokolwiek porządnego, tak jego rysy były całkiem przystojne. Z całego instruowania co, gdzie i jak wyszło właśnie podziwianie mężczyzny, a do świadomości przywróciło ją otworzenie drzwi w okolicy i zaciekawione spojrzenie znajdujących się niedaleko nich ludzi, którzy najwidoczniej czekali na to wszystko.
Ściągając usta, pogoniła pracowników dłonią, wiedząc, że nie miała po co czekać ani z czym zwlekać jeżeli chodziło o całą pracę. Jeszcze potem ktoś doniesie ojcu, że zbyt zwlekała ze wszystkim, jeszcze ktoś się poskarży…na pewno mało kto mówiłby o tym głośno.
- Dobrze, więc materiały najpierw zanieś do sali na piętrze. Pójdę za tobą, abyś nie zabłądził gdziekolwiek, nie powinieneś sam chodzić. A jak się sprawdzisz to może znajdziesz tu lepsze zatrudnienie? – Nie, żeby najpierw wypadało zapytać, czy do tego zatrudnienia był w ogóle chętny, ale to wydawało się szczegółami tego kalibru na który się zbytnio nie zwracało uwagi. Prostując się, pokazała mu na drzwi, czekając aż przejdzie przez nie pierwszy i przytrzyma je dla niej. Nie ważne, że miał jeszcze coś nieść, powinien jej przytrzymać, tak aby ona sama mogła wejść.
Wydawało się jednak, że mężczyzna przyjmie posadę – albo jakkolwiek taką pomoc nazwać by można było – dlatego od razu ucieszyła się, nawet nie zbierając monet z ziemi (gdzie tam szlachciance było do zbierania czegokolwiek z gruntu?) tylko kierując się w stronę Domu Mody, pozwalając na to, aby jej włosy delikatnie kołysały się kiedy zmierzała w strony wejścia. Zatoczyła ręką koło, spoglądając na niego oczekująco, tak jakby już wszystko było wiadome. Dopiero po chwili zorientowała się, że najlepiej byłoby wskazać, do którego miejsca powinien się z tym wszystkim udać, ani też w sumie komu powinien to przekazać.
- A więc…jak w sumie masz na imię? – Spojrzała na niego z zaciekawieniem, nieco bezwstydnie przyglądając się mu całemu. Miał nawet przystojną twarz, a chociaż jego ubranie nie prezentowało sobą czegokolwiek porządnego, tak jego rysy były całkiem przystojne. Z całego instruowania co, gdzie i jak wyszło właśnie podziwianie mężczyzny, a do świadomości przywróciło ją otworzenie drzwi w okolicy i zaciekawione spojrzenie znajdujących się niedaleko nich ludzi, którzy najwidoczniej czekali na to wszystko.
Ściągając usta, pogoniła pracowników dłonią, wiedząc, że nie miała po co czekać ani z czym zwlekać jeżeli chodziło o całą pracę. Jeszcze potem ktoś doniesie ojcu, że zbyt zwlekała ze wszystkim, jeszcze ktoś się poskarży…na pewno mało kto mówiłby o tym głośno.
- Dobrze, więc materiały najpierw zanieś do sali na piętrze. Pójdę za tobą, abyś nie zabłądził gdziekolwiek, nie powinieneś sam chodzić. A jak się sprawdzisz to może znajdziesz tu lepsze zatrudnienie? – Nie, żeby najpierw wypadało zapytać, czy do tego zatrudnienia był w ogóle chętny, ale to wydawało się szczegółami tego kalibru na który się zbytnio nie zwracało uwagi. Prostując się, pokazała mu na drzwi, czekając aż przejdzie przez nie pierwszy i przytrzyma je dla niej. Nie ważne, że miał jeszcze coś nieść, powinien jej przytrzymać, tak aby ona sama mogła wejść.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Bacznym spojrzeniem wypatrywał w zatłoczonych alejkach jakiegoś podstępu, zdawało się jednak, że to zwykła fucha od bogatej panienki wielkiej krwi. Chwilowo starał się zapomnieć o swoich uprzedzeniach wobec szlachty, wszakże miał zaraz dostać z ich rąk nie byle jaką forsę, za byle jaką robotę. Zwykle jednak nie szczędził komentarzy na temat tych ważniaków, po części tylko dlatego, że byli bardziej uprzywilejowani, a to przecież czyniło z nich skurwysynów. Widział też tę fikcyjną bańkę inteligenckich konwenansów, które w ostateczności sprowadzały się do poziomu znanego mu ze śmierdzącego rybą portu. Dostrzegał, jak spętani byli nićmi nietolerancji, własnego ego i dziedziczonej dominacji; dostrzegał ułomność charakterów, zarzucał brak szczerości i jakichkolwiek przejawów człowieczeństwa. Zapewne nie miał prawa sądzić innych, będąc podobnego rodzaju parszywcem, ale to nie pierwszy taki popis skrajnej hipokryzji. Uprzedzenie tkwiło mu gdzieś głęboko w duszy, tyczyło się całej społeczności i podżegane było narastającą z czasem nienawiścią, której nie umiał uzasadnić. Być może chodziło o te cholerne przywileje, być może o pieniądze. Może jednak wcale nie chodziło o zazdrość, a raczej żal, którego nigdy głośno nie wyraził; gorycz, której oblicze nawiedzało go w snach na jawie o zmarłym ojcu. Choć to mugole skazali go na śmierć, zawsze czuł na skórze ciężar winy czarodziejów. Oskarżenie padło na tych z immunitetem, bo pasowali mu pod tezę kompleksu krwi. I tak narastał w nim gniew, którego wcale nie chciał hamować.
Aż do dzisiaj, gdy młoda panienka, powołująca się na wpływowy ród, nie przybiegła do niego z prośbą o pomoc. Zdawałoby się, że to kwestia życia i śmierci, bo bez wahania zaproponowała mu zapłatę. Bez zachęty najprawdopodobniej nie zmierzałby teraz za nią w kierunku domu mody, chociaż kto wie, może zatrzepotanie rzęsami tego dnia akurat by wystarczyło; niemniej nie miał jednak względem samego siebie zarzutów o sprzedajność. Bowiem robił to, co musiał, a niekiedy w istocie bywał w tym względzie kurewsko bezwzględny. Tym razem chodziło jednak o przeniesienie paru skrzyń za garść drobnych. Miewał znacznie gorsze momenty.
- Michael, miło mi. - Dziwne, że w ogóle interesowały ją takie rzeczy, domyślił się jednak, że była to zwykła zaczepka, podtrzymana z uprzejmości gadka szmatka. Jego inteligencja społeczna kulała, nie za bardzo zatem wiedział, jak należało się w tej sytuacji zachować. Nie miał za dzieciaka kursów tańca towarzyskiego, matka nie uczyła go różnic między jedną a drugą łyżką, a życie zrobiło z niego mruka. Nie żeby nie umiał z kobietami rozmawiać - prędzej wystrzegał się kontaktów z takimi, jak ona. W gruncie rzeczy nie musiał się tym nigdy specjalnie przejmować, bo należał do półświatka, portu i swojej kawalerki w patologicznej dzielnicy. Świat zupełnie inny od tego, który znała ona.
- Na swoje nieszczęście mogę tylko powiedzieć, że jestem już uwiązany gdzie indziej - odparł ze spokojem na twarzy, dźwignąwszy pierwsze materiały na ręce. W istocie nie był daleki prawdzie, wszakże wciąż pracował na umowie w obskurnej tancbudzie, gdzie piwo smakowało szczynami, a na zapleczu jeden obijał twarz drugiemu. Już za parę godzin miał stać za barem lokalu cuchnącego stęchlizną i rzygowinami. Marzenie. Ze skrzynią w rękach ruszył przed siebie, zmierzając posłusznie za sylwetką prowadzącej go kobiety.
- Pani jest właścicielką? - zagadnął uprzejmie w międzyczasie, znów wracając do oficjalnego tonu. No chyba nie stresował się tym, że popełni przed nią jakąś gafę?
Aż do dzisiaj, gdy młoda panienka, powołująca się na wpływowy ród, nie przybiegła do niego z prośbą o pomoc. Zdawałoby się, że to kwestia życia i śmierci, bo bez wahania zaproponowała mu zapłatę. Bez zachęty najprawdopodobniej nie zmierzałby teraz za nią w kierunku domu mody, chociaż kto wie, może zatrzepotanie rzęsami tego dnia akurat by wystarczyło; niemniej nie miał jednak względem samego siebie zarzutów o sprzedajność. Bowiem robił to, co musiał, a niekiedy w istocie bywał w tym względzie kurewsko bezwzględny. Tym razem chodziło jednak o przeniesienie paru skrzyń za garść drobnych. Miewał znacznie gorsze momenty.
- Michael, miło mi. - Dziwne, że w ogóle interesowały ją takie rzeczy, domyślił się jednak, że była to zwykła zaczepka, podtrzymana z uprzejmości gadka szmatka. Jego inteligencja społeczna kulała, nie za bardzo zatem wiedział, jak należało się w tej sytuacji zachować. Nie miał za dzieciaka kursów tańca towarzyskiego, matka nie uczyła go różnic między jedną a drugą łyżką, a życie zrobiło z niego mruka. Nie żeby nie umiał z kobietami rozmawiać - prędzej wystrzegał się kontaktów z takimi, jak ona. W gruncie rzeczy nie musiał się tym nigdy specjalnie przejmować, bo należał do półświatka, portu i swojej kawalerki w patologicznej dzielnicy. Świat zupełnie inny od tego, który znała ona.
- Na swoje nieszczęście mogę tylko powiedzieć, że jestem już uwiązany gdzie indziej - odparł ze spokojem na twarzy, dźwignąwszy pierwsze materiały na ręce. W istocie nie był daleki prawdzie, wszakże wciąż pracował na umowie w obskurnej tancbudzie, gdzie piwo smakowało szczynami, a na zapleczu jeden obijał twarz drugiemu. Już za parę godzin miał stać za barem lokalu cuchnącego stęchlizną i rzygowinami. Marzenie. Ze skrzynią w rękach ruszył przed siebie, zmierzając posłusznie za sylwetką prowadzącej go kobiety.
- Pani jest właścicielką? - zagadnął uprzejmie w międzyczasie, znów wracając do oficjalnego tonu. No chyba nie stresował się tym, że popełni przed nią jakąś gafę?
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Im dłużej spoglądała na mężczyznę, tym bardziej odruchowo jej wzrok kierował się na jego twarz. Co poradzić, jako Parkinson odruchowo uwagę swoją kierowała na czyjąś urodę, nie na to, kim dokładnie ta osoba była (oczywiście potem na całą wokandę sędziowską trafiał strój, bo kim by była jak nie córką swojego ojca, dokładnie przeczesując wzrokiem krój, dobranie kolorów, materiały i ilość dodatków). Nie kłopotała się jednak faktami, a fakty były takie, że niewielką elitę stać było na zakupy w tym miejscu, sięgali więc ludzie po to, co mieli, nawet jeżeli były to wyciągnięte ubrania spod dna kufrów, gdy i tam ich nawet już brakowało. Lubiła po prostu tkaniny, ich dotyk, ich połysk, lubowała się w tym co ekskluzywne bo nigdy jej tego nie odmawiano. Oczywiście, ganiono za głupotę i nieumiejętność przyswojenia wielu zasad, ale czym to miało być jak nie zwykłym rozczarowaniem ojca nad dzieckiem? Jedynie rodzeństwo stało po jej stronie, z cierpliwością znosząc jej naiwności, które jednak by potrafili wytknąć. Jak sprezentowanie garści moment zupełnie obcemu człowiekowi zanim cokolwiek zdążył zrobić.
- Michael…ładnie brzmi. – Nie wiedziała nawet, czemu to powiedziała, bo skąd komplement na tak prostej czynności? Speszyła się zaraz, a jej cała maniera wyższości schowała się za rumieńcem na bladych policzkach, czym prędzej więc odwróciła się, mając nadzieję zostawić za sobą nie tylko młodzieńca o przystojnej twarzy, ale też stukot oddalających się obcasów. Dopiero po chwili zorientowała się, że wielka ucieczka nie była nazbyt możliwa, bo po pierwsze, zmierzali w tym samym kierunku, po drugie musiała zostać na miejscu, uprzejmie więc skorygowała kurs w stronę drzwi, nie ośmielajac się nawet na kontynuację wątku. Ale miała już osiemnaście lat, mogła w końcu skomplementować jakiegoś mężczyznę. Chyba.
- Szkoda, przydałoby się więcej pracowników w tym miejscu. Zawsze znajduje się jakaś praca do wykonania. – To było prawdą i nie mówiła akurat o szyciu, ale o pomniejszych czynnościach. Wiele rzeczy wykonać można było zaklęciami, ostatecznie jednak wymagało to też pewnej siły ludzkiej, którą właśnie prezentował Michael, a Odetta…można powiedzieć, stanowiła nadzór, nawet jeżeli nie nazbyt dobry. Na pytanie o własność tego miejsca zaśmiała się krótko i radośnie, bez żadnego sztucznego tonu w głosie, chociaż szybko jej śmiech urwał się kiedy jedna z pracownic rzuciła spojrzenie w ich kierunku. No tak, damie nie wypadało.
- Ja nie, mój ojciec, szanowny lord Parkinson założył to miejsce. Ja jedynie…pomagam przy rodzinnym interesie. Tutaj na dole mamy galerie i pokazy, w innej części restaurację, a wyżej są też pracownie projektantów, ale tam proszę nie iść bo ktoś może pana przyłapać a zabezpieczenia są spore, więc na pewno przyłapie. A tam, gdzie teraz idziemy są magazyny. – W swoim entuzjazmie przypominała psa, który z radością doprowadzał złodzieja do ukrytych kosztowności. Wystarczyłoby jeszcze wręczyć mapę i dać wycieczkę ze szczegółowym omówieniem.
- Michael…ładnie brzmi. – Nie wiedziała nawet, czemu to powiedziała, bo skąd komplement na tak prostej czynności? Speszyła się zaraz, a jej cała maniera wyższości schowała się za rumieńcem na bladych policzkach, czym prędzej więc odwróciła się, mając nadzieję zostawić za sobą nie tylko młodzieńca o przystojnej twarzy, ale też stukot oddalających się obcasów. Dopiero po chwili zorientowała się, że wielka ucieczka nie była nazbyt możliwa, bo po pierwsze, zmierzali w tym samym kierunku, po drugie musiała zostać na miejscu, uprzejmie więc skorygowała kurs w stronę drzwi, nie ośmielajac się nawet na kontynuację wątku. Ale miała już osiemnaście lat, mogła w końcu skomplementować jakiegoś mężczyznę. Chyba.
- Szkoda, przydałoby się więcej pracowników w tym miejscu. Zawsze znajduje się jakaś praca do wykonania. – To było prawdą i nie mówiła akurat o szyciu, ale o pomniejszych czynnościach. Wiele rzeczy wykonać można było zaklęciami, ostatecznie jednak wymagało to też pewnej siły ludzkiej, którą właśnie prezentował Michael, a Odetta…można powiedzieć, stanowiła nadzór, nawet jeżeli nie nazbyt dobry. Na pytanie o własność tego miejsca zaśmiała się krótko i radośnie, bez żadnego sztucznego tonu w głosie, chociaż szybko jej śmiech urwał się kiedy jedna z pracownic rzuciła spojrzenie w ich kierunku. No tak, damie nie wypadało.
- Ja nie, mój ojciec, szanowny lord Parkinson założył to miejsce. Ja jedynie…pomagam przy rodzinnym interesie. Tutaj na dole mamy galerie i pokazy, w innej części restaurację, a wyżej są też pracownie projektantów, ale tam proszę nie iść bo ktoś może pana przyłapać a zabezpieczenia są spore, więc na pewno przyłapie. A tam, gdzie teraz idziemy są magazyny. – W swoim entuzjazmie przypominała psa, który z radością doprowadzał złodzieja do ukrytych kosztowności. Wystarczyłoby jeszcze wręczyć mapę i dać wycieczkę ze szczegółowym omówieniem.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Rzeczywiście, jego względnie niezniszczone jeszcze łachy wyciągnięte były z dna szuflady, dobrane zostały bez zamysłu i jakiejkolwiek finezji; nie można było zresztą oczekiwać nie wiadomo czego po byle spodniach i zwyczajnej koszuli. Ot, normalny chłopaczek z ulicy, nierzucający się w oczy, wyglądający nawet trochę niewinnie. Z wyprasowanym kołnierzykiem gdzieś ginęła w jego urodzie ta aparycja cwaniaka, i dobrze, bo w przypadku problemów niczyje oczy nie kierowały się w jego stronę. Ona zapewne nie miała czego podziwiać, a jednak przypatrywała mu się dziwacznie. Może wyczuła, że coś jest nie tak? Nie zdążył nawet się rozejrzeć, a już sprawowała nadzór, nawet na chwilę nie spuszczając wzroku z jego dłoni. Co prawda liczył dostać od niej jedynie uczciwie zarobione pieniądze, ale wokół walało się tyle drobiazgów, że grzechem byłoby nie zabrać któregoś do znajomego pasera. W końcu każdy grosz się liczy, zwłaszcza kiedy człowiek odlicza dni w kalendarzu do końca remontu własnego mieszkania. Tak długo marzyła mu się niezależność, że aż stał się niecierpliwy. Być może jego rozjarzony iskierkami podekscytowania wzrok zdradził nieszczere intencje? Myślał o tym przez chwilę, zanim to nie usłyszał banalnego komplementu od panienki, która go oprowadzała. Szczerze się wtedy uśmiechnął i jakby odetchnął cicho z ulgą. Przecież jest tu tylko po to, by poprzenosić parę skrzyń z miejsca na miejsce. I, rzecz jasna, otrzymać za to godne wynagrodzenie. Dlatego też podążał za nią posłusznie w ciszy, manatki zaczynały mu powoli ciążyć, zdawało się jednak że labirynt korytarzy zaraz gdzieś się skończy.
- Cóż, niewykluczone że zostanę tu na dłużej, zwłaszcza jeśli zapewnione będzie Pani towarzystwo - odparł zaraz, skrywając w mimice twarzy przelotny uśmieszek. Sam dziwił się sobie, jak zręcznie potrafił bajdurzyć z nią o takich pierdołach. Nawet zdobył się na komplement, coby to trochę jej się przymilić. Nie wiedział nawet czy ze szlachcianką tak wypadało; z drugiej strony, tylko rozmawiali. Chociaż kto wie, czy w ich popieprzonej rzeczywistości wzajemnego dygania i konwenansów, tekst tego rodzaju nie jest analogiczny z tym, że chciałby ją rozebrać. Szczerze nie pojmował tych wszystkich zwrotów grzeczności, a zarazem gotów był spodziewać się wszystkiego po tych czystokrwistych czubach. - Obecna praca jest raczej etapem przejściowym, z którego zawsze można... bezwstydnie zrezygnować - dodał po chwili, niepotrzebnie się z tego wszystkiego tłumacząc. Zaraz zresztą zawstydził się nieco, gdy na proste pytanie zareagowała niepohamowanym rozradowaniem. Oczy pozostałych pracowników skierowały się na nich, jakby uczyniła coś wyjątkowo kontrowersyjnego. W świecie burżujów kobiety najwyraźniej nie miały żadnych praw, również do szczerej, donośnej radochy. Chora, niezrozumiała dla niego rzeczywistość uprzywilejowanych zyskała teraz trochę nowych kolorów, innych od towarzyszącej mu dotychczas złości. Pierwszy raz od dawna obudziła się w nim jakaś litość. Zaskakujące, jak niewiele potrzebował, by zacząć patrzeć na innych w nieco bardziej ludzki sposób. Zaraz jednak ponownie zdominowała go maska obojętności; z zainteresowaniem przysłuchiwał się jej słowom, w głowie natomiast nakreślał mapę całego domu mody, w razie gdyby przyszło mu do głowy chwilę się tu pokręcić. Kiwnięciem potwierdził, że wszystko zrozumiał, przy okazji jeszcze rzucał okiem to tu, to tam, licząc na to, że w drodze do celu wypatrzy jakąś cenniejszą błyskotkę. Naiwnej przewodniczce pewnie nawet do głowy nie przyszło, że za sztuczną fasadą uprzejmości mogą kryć się nieczyste zamiary.
Dotarłszy do magazynu odstawił skrzynkę w wyznaczonym przez kobietę miejscu. Po chwili zwrócił się do niej z propozycją:
- Jeśli ma Pani teraz inne obowiązki, mogę jedynie zapewnić, że sam sobie z tym wszystkim poradzę. Zadanie do zrobienia mam wyznaczone, a drogę, zdaje się, że dość dobrze zapamiętałem. Proszę jedynie powiedzieć, gdzie mogę Panią znaleźć, gdy już skończę... - Cóż, udzielę jej w ten sposób lekcji na przyszłość. O ile w ogóle się zorientuje, że coś zginęło.
- Cóż, niewykluczone że zostanę tu na dłużej, zwłaszcza jeśli zapewnione będzie Pani towarzystwo - odparł zaraz, skrywając w mimice twarzy przelotny uśmieszek. Sam dziwił się sobie, jak zręcznie potrafił bajdurzyć z nią o takich pierdołach. Nawet zdobył się na komplement, coby to trochę jej się przymilić. Nie wiedział nawet czy ze szlachcianką tak wypadało; z drugiej strony, tylko rozmawiali. Chociaż kto wie, czy w ich popieprzonej rzeczywistości wzajemnego dygania i konwenansów, tekst tego rodzaju nie jest analogiczny z tym, że chciałby ją rozebrać. Szczerze nie pojmował tych wszystkich zwrotów grzeczności, a zarazem gotów był spodziewać się wszystkiego po tych czystokrwistych czubach. - Obecna praca jest raczej etapem przejściowym, z którego zawsze można... bezwstydnie zrezygnować - dodał po chwili, niepotrzebnie się z tego wszystkiego tłumacząc. Zaraz zresztą zawstydził się nieco, gdy na proste pytanie zareagowała niepohamowanym rozradowaniem. Oczy pozostałych pracowników skierowały się na nich, jakby uczyniła coś wyjątkowo kontrowersyjnego. W świecie burżujów kobiety najwyraźniej nie miały żadnych praw, również do szczerej, donośnej radochy. Chora, niezrozumiała dla niego rzeczywistość uprzywilejowanych zyskała teraz trochę nowych kolorów, innych od towarzyszącej mu dotychczas złości. Pierwszy raz od dawna obudziła się w nim jakaś litość. Zaskakujące, jak niewiele potrzebował, by zacząć patrzeć na innych w nieco bardziej ludzki sposób. Zaraz jednak ponownie zdominowała go maska obojętności; z zainteresowaniem przysłuchiwał się jej słowom, w głowie natomiast nakreślał mapę całego domu mody, w razie gdyby przyszło mu do głowy chwilę się tu pokręcić. Kiwnięciem potwierdził, że wszystko zrozumiał, przy okazji jeszcze rzucał okiem to tu, to tam, licząc na to, że w drodze do celu wypatrzy jakąś cenniejszą błyskotkę. Naiwnej przewodniczce pewnie nawet do głowy nie przyszło, że za sztuczną fasadą uprzejmości mogą kryć się nieczyste zamiary.
Dotarłszy do magazynu odstawił skrzynkę w wyznaczonym przez kobietę miejscu. Po chwili zwrócił się do niej z propozycją:
- Jeśli ma Pani teraz inne obowiązki, mogę jedynie zapewnić, że sam sobie z tym wszystkim poradzę. Zadanie do zrobienia mam wyznaczone, a drogę, zdaje się, że dość dobrze zapamiętałem. Proszę jedynie powiedzieć, gdzie mogę Panią znaleźć, gdy już skończę... - Cóż, udzielę jej w ten sposób lekcji na przyszłość. O ile w ogóle się zorientuje, że coś zginęło.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pewnie gdyby miała pieniądze (znaczy miała, ale to głównie były pieniądze jej rodziny i nawet jeżeli nie było problemu z wydatkami z jej strony to nikt nie sypał jej galeonów do portmonetki ze sporych i słusznych obaw, że najpewniej wydałaby wszystko na „zły cel”), od razu by kupiła parę elementów garderoby dla Michaela – z drugiej strony powinna się zastanowić jaki ma status krwi, zwłaszcza, że być może był mugolakiem, a to już w ogóle nie wypadało, aby takie osoby nosiły markę domu mody Parkinsonów. Na pewno gdyby jej ojciec się o tym dowiedział to na nowo by wysuszył jej głowę i tak by się skończyła ta wielka przygoda. Nie byłoby jednak nic niezwykłego w tym, że przystojny mężczyzna dobrze się ubiera, więc może za zarobione tutaj pieniądze pójdzie do jakiegoś ulicznego krawca i sprawi sobie jakiś komplet, w którym na pewno wyglądałby o wiele lepiej niż w tym, co miał obecnie na sobie.
Widziała jak się uśmiechnął, nie zwracając jednak zbytniej uwagi na to, czy rozgląda się za błyskotkami – które przecież nie były tak daleko, wystarczyło przejść się wśród gablot – czy po prostu podziwia wnętrze samego budynku. A o ile mogła mówić, widząc już w swoim życiu wiele różnych dworków szlacheckich, tutaj zdecydowanie było na co popatrzeć, nawet jeżeli za rogiem nie czekały komnaty. Podziwiała jednak masywne drzwi, które zabezpieczały wejścia do komnat projektantów równie dobrze, co drzwi w banku Gringotta dostęp do złota właścicieli skrytek. Podobały jej się również rzeźby, czasem w bardzo dyskretnych miejscach, tak więc za każdą wizytą mogła nacieszyć się jakąś niespodzianką albo odkryć coś nowego.
- Jest pan nazbyt uprzejmy. – Lekko zaśmiała się z jego komplementu, ciężko było jednak ukryć, że jej policzki pokryły się czerwienią którą nie łatwo było ukryć. Skupiła się więc na paru stopniach tak jakby miały być właśnie największym szczytem który pokonywała i wymagały całej jej uwagi, tak aby mimo wszystko jeszcze nie zerkać na mężczyznę. Nie wypadało aby panna z Parkinsonów wyglądała na równie spłoszoną co niewinna sarenka, nawet jeżeli do takiej rzeczywiście Odettcie było o wiele bliżej niż do nieśmiałej panienki.
- Cóż, na pewno zatrudniamy osoby które chętne będą do pomocy przy noszeniu. – Na pewno w obecnym wyglądzie Michaela wystawić gdzieś na publikę absolutnie nie powinni, ale przecież mógł pracować na zapleczu. Na pewno taka praca była o wiele przyjemniejsza niż mycie…czegoś albo…sprzątanie czegoś..albo bycie ulicznikiem, cokolwiek taki ulicznik by nie zrobił. Nie wiedziała co robili ludzie których nieco przypadkowo zebrała do pracy, więc najpewniej Michael robił coś nieokreślonego i chyba nie do końca wypadało dopytać.
Przez chwilę w milczeniu pokonywali trasę aż do magazynu, a przynajmniej do momentu kiedy nie przekroczyli progu pomieszczenia. Kiedy zapytał o powrotną drogę przez chwilę kręciła się, w lekko nerwowym nastroju zanim nie wzięła głębokiego oddechu, kiwając głową. Skoro tak, to niech pójdzie sam po to, co było mu potrzebne.
- Dobrze, będę w restauracji, na pierwszym piętrze przy tarasie. Będzie tam też pan mógł odebrać jakiś drobny posiłek za te starania. Tylko proszę się pośpieszyć. – Najpewniej nie powinna zostawiać go samego, ale miała też inne zajęcia.
Widziała jak się uśmiechnął, nie zwracając jednak zbytniej uwagi na to, czy rozgląda się za błyskotkami – które przecież nie były tak daleko, wystarczyło przejść się wśród gablot – czy po prostu podziwia wnętrze samego budynku. A o ile mogła mówić, widząc już w swoim życiu wiele różnych dworków szlacheckich, tutaj zdecydowanie było na co popatrzeć, nawet jeżeli za rogiem nie czekały komnaty. Podziwiała jednak masywne drzwi, które zabezpieczały wejścia do komnat projektantów równie dobrze, co drzwi w banku Gringotta dostęp do złota właścicieli skrytek. Podobały jej się również rzeźby, czasem w bardzo dyskretnych miejscach, tak więc za każdą wizytą mogła nacieszyć się jakąś niespodzianką albo odkryć coś nowego.
- Jest pan nazbyt uprzejmy. – Lekko zaśmiała się z jego komplementu, ciężko było jednak ukryć, że jej policzki pokryły się czerwienią którą nie łatwo było ukryć. Skupiła się więc na paru stopniach tak jakby miały być właśnie największym szczytem który pokonywała i wymagały całej jej uwagi, tak aby mimo wszystko jeszcze nie zerkać na mężczyznę. Nie wypadało aby panna z Parkinsonów wyglądała na równie spłoszoną co niewinna sarenka, nawet jeżeli do takiej rzeczywiście Odettcie było o wiele bliżej niż do nieśmiałej panienki.
- Cóż, na pewno zatrudniamy osoby które chętne będą do pomocy przy noszeniu. – Na pewno w obecnym wyglądzie Michaela wystawić gdzieś na publikę absolutnie nie powinni, ale przecież mógł pracować na zapleczu. Na pewno taka praca była o wiele przyjemniejsza niż mycie…czegoś albo…sprzątanie czegoś..albo bycie ulicznikiem, cokolwiek taki ulicznik by nie zrobił. Nie wiedziała co robili ludzie których nieco przypadkowo zebrała do pracy, więc najpewniej Michael robił coś nieokreślonego i chyba nie do końca wypadało dopytać.
Przez chwilę w milczeniu pokonywali trasę aż do magazynu, a przynajmniej do momentu kiedy nie przekroczyli progu pomieszczenia. Kiedy zapytał o powrotną drogę przez chwilę kręciła się, w lekko nerwowym nastroju zanim nie wzięła głębokiego oddechu, kiwając głową. Skoro tak, to niech pójdzie sam po to, co było mu potrzebne.
- Dobrze, będę w restauracji, na pierwszym piętrze przy tarasie. Będzie tam też pan mógł odebrać jakiś drobny posiłek za te starania. Tylko proszę się pośpieszyć. – Najpewniej nie powinna zostawiać go samego, ale miała też inne zajęcia.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Subtelny uśmiech błąkał się na twarzy portowego cwaniaka, który w myślach rachował już ceny mijanych po drodze drobiazgów. Wyobrażał sobie nie wiadomo co, w rzeczywistości jednak pustych kieszeni na garści łupów miał niewiele, a pracownicy domu mody zdawali się łypać na niego z powątpiewaniem. Zdawało mu się, że wkroczył właśnie do krainy obfitości, swoistego jądra możliwości i perspektyw, gdzie portfele możnych same miały wpaść w jego lepkie ręce. Tak by się pewnie stało, gdyby ze swobodą mógł zwiedzać niedostępne dla niego pomieszczenia, albo przekonywująco zgrywałby bogacza pośród alejek na męskim dziale. Szare realia pozwalały jedynie rozejrzeć się tu i ówdzie, przy okazji noszenia tej czy tamtej skrzyneczki. Odkąd pozbył się młodej panienki, zdołał zrobić parę kursów z kartonami, nie zapomniawszy przy tym o rozeznaniu w sprawie. Dojrzał pozostawiony przez kogoś zegarek w jednym z pokoi, w innym natomiast w oczy rzuciła mu się portmonetka załadowana galeonami. Przy piątym spacerze po kolejną z dostaw już miał sięgnąć po pierwszy z łupów, aż zza pleców zaskoczyła go jakaś natrętna baba. Całe szczęście dość wiarygodnie odegrał swoją rolę zbłąkanego gapy, tym samym uwolnił się od niepotrzebnych pytań czy podejrzliwych spojrzeń. Musiał jednak przyznać, że niedaleki był przyłapaniu, a droga ucieczki była tym razem nad wyraz kręta i wyboista. Nijak przypominała znajome mu alejki, w których chował się sprytnie, przeliczając po cichu skradzione przed chwilą monety. Ostatni raz przeklął w myślach tamtą pańcię i postanowił wrócić do pracy, za wykonanie której dostał gwarancję wypłaty. Wolał się trzymać tego, co pewne, może i słusznie. Nikt przecież nie określił, jaka to będzie stawka. Może dostanie premię za szybką robotę i wcześniejsze komplementy. W gruncie rzeczy całkiem nieźle radził sobie w roli spłukanego adoratora, który tylko słowem mógł uraczyć żyjącą w luksusach, czystokrwistą arystokratkę. Pewnie nie znała wielu takich jak on, a nawet jeśli, wszystkich ograniczał konwenans i powinność. W byle spelunie nikt nie przejmował się głośnym śmiechem, sprośnym dowcipem czy złym krokiem w wariackim tańcu. Wystawny bal czy innego rodzaju bankiet wymagał zapewne opanowania, sztywnych manier i równie skostniałej figury walca. Nigdy nie potrafił pojąć, co w tym aktorskim popisie szlacheckiego zachowania było wartościowsze, wyższe od szczerej zabawy w tawernie. Ona zdawała się niekiedy pragnąć uciec z ram reguł i zasad, co udowodnił charakter ich dzisiejszej rozmowy. Scaletta nie był jednak na tyle obeznany w nakazach i zakazach szlachetnie urodzonych, by dopatrzyć się w jej głośnym śmiechu czy rzuconym bez zastanowienia komplemencie jakiegokolwiek nietaktu.
Zgodnie z poleceniem, po wykonanym zadaniu znalazł rzeczoną restaurację na piętrze, przy jednym ze stolików wypatrzył młodą kobietę. Podszedł do niej trochę nieśmiało, jakby głupio było mu żądać od niej pieniędzy za przeniesienie ledwie kilkunastu skrzyń. Nie były przecież specjalnie ciężkie, a zajęło mu to może z pół godziny. Bardziej przypominało to przysługę, niż zlecenie.
- Cóż, zgodnie z umową, poprzenosiłem rzeczy - oznajmił ze spokojem, bez intencji w głosie czy nachalnego nacisku. Mowa ciała sugerowała, że zaraz odmówi zapłaty; oczy jednak zdradzały, że cholernie ich teraz potrzebował i byłby głupi, tak po prostu się ich wyrzekając. Sam nie wiedział, skąd u niego ta dziwaczna skromność. Być może wyrzuty sumienia po nieudanej kradzieży właśnie dopadły jego umysł, jakby czuł na sobie wydawany jej spojrzeniem wyrok. Nie był w końcu żadnym pieprzonym Robin Hoodem, nie zabierał bogatym, bo walczył o sprawę ogółu biedoty. Zawsze wojował tylko w imieniu własnych problemów. Całe tamto niepowodzenie, jej niewinność i jednoczesne zniewolenie chyba go poruszyło. Tylko chwilowo, bo pieniądze (a tych było całkiem sporo) przyjął z byle zająknięciem.
- Czy mógłbym otrzymać od Pani wizytówkę? W razie gdybym zdecydował się u Państwa pracować - dodał jeszcze na koniec, myślami błądząc już gdzieś indziej. Raczej nie planował się tu zatrudniać, w obskurnym barze wyciągał bowiem całkiem niezłą premię do nędznej dniówki, ale z jakiegoś powodu uznał, że warto mieć to i owo w zanadrzu. Podziękował za współpracę, na wyjściu odczytał jeszcze z kartonika nieznane mu dotąd imię.
Odetta.
zt
Zgodnie z poleceniem, po wykonanym zadaniu znalazł rzeczoną restaurację na piętrze, przy jednym ze stolików wypatrzył młodą kobietę. Podszedł do niej trochę nieśmiało, jakby głupio było mu żądać od niej pieniędzy za przeniesienie ledwie kilkunastu skrzyń. Nie były przecież specjalnie ciężkie, a zajęło mu to może z pół godziny. Bardziej przypominało to przysługę, niż zlecenie.
- Cóż, zgodnie z umową, poprzenosiłem rzeczy - oznajmił ze spokojem, bez intencji w głosie czy nachalnego nacisku. Mowa ciała sugerowała, że zaraz odmówi zapłaty; oczy jednak zdradzały, że cholernie ich teraz potrzebował i byłby głupi, tak po prostu się ich wyrzekając. Sam nie wiedział, skąd u niego ta dziwaczna skromność. Być może wyrzuty sumienia po nieudanej kradzieży właśnie dopadły jego umysł, jakby czuł na sobie wydawany jej spojrzeniem wyrok. Nie był w końcu żadnym pieprzonym Robin Hoodem, nie zabierał bogatym, bo walczył o sprawę ogółu biedoty. Zawsze wojował tylko w imieniu własnych problemów. Całe tamto niepowodzenie, jej niewinność i jednoczesne zniewolenie chyba go poruszyło. Tylko chwilowo, bo pieniądze (a tych było całkiem sporo) przyjął z byle zająknięciem.
- Czy mógłbym otrzymać od Pani wizytówkę? W razie gdybym zdecydował się u Państwa pracować - dodał jeszcze na koniec, myślami błądząc już gdzieś indziej. Raczej nie planował się tu zatrudniać, w obskurnym barze wyciągał bowiem całkiem niezłą premię do nędznej dniówki, ale z jakiegoś powodu uznał, że warto mieć to i owo w zanadrzu. Podziękował za współpracę, na wyjściu odczytał jeszcze z kartonika nieznane mu dotąd imię.
Odetta.
zt
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Niczego nieświadoma młodziutka lady Parkinson za to siedziała sobie spokojnie w restauracji. Nie ruszyła ani trochę postawionego tuż przed nią ciastka, tak jakby stres związany z sytuacją wcale nie schodził z niej jakkolwiek, przez co niezależnie od tego, jak beza pięknie pachniała, nie mogła nawet skusić się na uszczknięcie jej kawałka srebrnym widelczykiem. Zamiast tego przysiadła przy oknie, opierając głowę o szybę i oddychając cicho, obserwując jak para lekko odbija się na szybie, niknąć równie szybko. Miała wrażenie, że dziś po raz kolejny w jakiś sposób zawiodła swoją rodzinę i nawet jeżeli nikt tego nie robił, czuła na sobie palące spojrzenia pracowników. Żałowała, że nie umie być w pełni Parkinsonem, uśmiechając się do wszystkich kokieteryjnie zza wachlarza, mężczyzn odsyłając jednym pogardliwym spojrzeniem albo samym krokiem przez pomieszczenie wzbudzać zazdrość wśród kobiet. Wciąż była młoda, niedoświadczona, wciąż miała jeszcze wiele do nauczenia się. I czuła, że rzeczywiście kończy się jej czas.
Dopiero nowe towarzystwo wyrwało ją z jej smutnych przemyśleń – wyprostowała się niemal tak, jakby właśnie spadła na nią ciężka laska baletmistrzyni, przyjmując tak bardzo wyuczoną postawę, spoglądając na znajdującego się niedaleko niej…Michaela. Przez chwilę jeszcze poprawiała swoje włosy, tak aby nikt nie mógł jej zarzucić, że stoi w kiepskiej fryzurze, czy też raczej siedzi w kiepskiej fryzurze tuż przed mężczyzną. Odchrząknęła jeszcze, zaraz też sięgając do leżącej na kolanach sakiewki, ostrożnie zaglądając do jej środka aby wydobyć portmonetkę. Nie wiedziała nawet, ile prawdziwie powinna mu zapłacić, dlatego ostrożnie wręczyła ją całą, uśmiechając się lekko.
- Mam nadzieję, że to będzie wystarczające. Ale jeżeli nie, to proszę się zwrócić do mnie, prosząc o to na recepcji. – Miała tutaj bywać przez większość czasu, dlatego nie spodziewała się, aby nie mógł jej zastać. Musieliby mieć wyjątkowego pecha aby nagle zacząć się mijać w tym miejscu. Chyba, że akurat miałaby być na przymiarkach, to tak, wtedy to było bardzo możliwe.
- Moja…oh… - przeszukała jeszcze raz portmonetkę, wyciągając niejako wymięty kartonik. Przygotowany był na papierze średniej jakoś, bo damie przecież nie wypadało mieć marnych rzeczy, ale co miano tam napisać? Lady? Mało to godne. Mimo to, podała to mężczyźnie, uśmiechając się jeszcze kiedy spoglądała jak zbierał się do wyjścia, nieświadoma jak wiele rzeczy mogło znajdować się w jego kieszeniach, ale nie należeć do niego.
- W takim razie, do zobaczenia niebawem. – Miała nadzieję. W końcu kto nie chciałby tu pracować.
zt
Dopiero nowe towarzystwo wyrwało ją z jej smutnych przemyśleń – wyprostowała się niemal tak, jakby właśnie spadła na nią ciężka laska baletmistrzyni, przyjmując tak bardzo wyuczoną postawę, spoglądając na znajdującego się niedaleko niej…Michaela. Przez chwilę jeszcze poprawiała swoje włosy, tak aby nikt nie mógł jej zarzucić, że stoi w kiepskiej fryzurze, czy też raczej siedzi w kiepskiej fryzurze tuż przed mężczyzną. Odchrząknęła jeszcze, zaraz też sięgając do leżącej na kolanach sakiewki, ostrożnie zaglądając do jej środka aby wydobyć portmonetkę. Nie wiedziała nawet, ile prawdziwie powinna mu zapłacić, dlatego ostrożnie wręczyła ją całą, uśmiechając się lekko.
- Mam nadzieję, że to będzie wystarczające. Ale jeżeli nie, to proszę się zwrócić do mnie, prosząc o to na recepcji. – Miała tutaj bywać przez większość czasu, dlatego nie spodziewała się, aby nie mógł jej zastać. Musieliby mieć wyjątkowego pecha aby nagle zacząć się mijać w tym miejscu. Chyba, że akurat miałaby być na przymiarkach, to tak, wtedy to było bardzo możliwe.
- Moja…oh… - przeszukała jeszcze raz portmonetkę, wyciągając niejako wymięty kartonik. Przygotowany był na papierze średniej jakoś, bo damie przecież nie wypadało mieć marnych rzeczy, ale co miano tam napisać? Lady? Mało to godne. Mimo to, podała to mężczyźnie, uśmiechając się jeszcze kiedy spoglądała jak zbierał się do wyjścia, nieświadoma jak wiele rzeczy mogło znajdować się w jego kieszeniach, ale nie należeć do niego.
- W takim razie, do zobaczenia niebawem. – Miała nadzieję. W końcu kto nie chciałby tu pracować.
zt
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
1953 - Dom Mody Parkinson
Szybka odpowiedź