Tereny zamkowe
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Tereny zamkowe
Corbenic Castle, rodowa siedziba Traversów, wzniesiona została na wyspie – niezbyt rozległej, oddalonej od lądu zaledwie o kilometr chłodnych wód Morza Północnego. Dostać się na nią można na trzy sposoby: statkiem, promem, lub pieszo – przechodząc długim, zaczarowanym pomostem, który łączy niewielkie nabrzeże z kontrolowanym przez Traversów portem w Cromer. Chociaż wyspa nie jest niewidzialna dla mugoli, to niemal przez cały rok otacza ją gęsta mgła, powstrzymując niemagicznych oraz innych niechcianych gości przed zbytnim zbliżeniem się do stromych, skalistych brzegów. Mimo surowego klimatu, w okolicach zamku nie brakuje wysokich drzew, częściowo chroniących siedzibę przed wiejącym tu nieustannie, morskim wiatrem.
- A powinnam? - zapytała go, właściwie naprawdę ciekawa. Zabawne, jak zmieniała się perspektywa. Wcześniej, rozmowy o Manannanie - zwłaszcza gdy Imogen rysowała przed nią obraz troskliwego i dobrego brata - przynosiły Melisande głównie irytacje i frustrację. Nie interesowało ją, jaki potrafił być póki nie potrafił taki bywać obok niej. Ale wraz z pamiętną nocą w falach (naprawdę miała nadzieję, że nikt nie widział jej wędrówki ku morzu) i następującym po nim śniadaniu sprawa zdawała się odmienić wprawiając Melisande w nie tylko odgrywane, ale i szczere zadowolenie. Potknęła krótko głową na obietnicę milczenia. - Wolałabym żeby twoja maman - słowo oplecione zostało francuskimi zgłoskami - nie wiedziała. - wyznała po krótkiej chwili zgodnie z prawdą. Cóż - jak sądziła - z Manannanem potrafiła sobie już jakoś poradzić; poza tym, wizyta w kuchni z pewnością była mniej skandaliczna niż jej harce po plaży - czy nieobecności na śniadaniu.
- Poetycko. - orzekła z uznaniem potakując krótko głową, powstrzymując chęć wywrócenia oczami. Nie wierzyła mu ani trochę, ale uprzejmie nie wspominała o tym jak całość sprawy postrzega. - Yhm. - mimowolnie mruknięcie wydobyło się z jej warg. A może to wpływ jej męża, czy raczej prowadzonych dyskusji. Jej matka pewnie złapałaby się za głowę, sama Melisande zdawała się z opóźnieniem zaobserwować ten fakt - to zaś przyniosło krótkie zmarszczenie nosa i odwrócenie spojrzenia. - A skrzacie wino podnosi tembr głosu niektórym Traversom? - zauważyła usłużnie zawieszając retoryczne pytanie, przypominając sobie własną kolację zaręczynową. Cóż, nie tylko na niej kiedy wieczór wchodził w swój kulminacyjny moment i tam się zdarzało. Ale dzisiaj, nie irytowało jej nawet to - choć wtedy naprawdę zastanawiała się, czy będzie musiała sięgać po zaklęcie wyciszające.
- Wypowiadane na głos marzenia, mają w zwyczaju się nie spełniać. - odpowiedziała mu na słowa dotyczącej rzekomej pomyłki, jakby karciła go wypowiadając znajomą, życiową prawdą, rozciągając usta w życzliwym uśmiechu, jeden z kącików jej ust drgnął lekko, kiedy pomiędzy słowami insynuowała, że właśnie tego pragnął. Nie próbowała ciągnąć go za język kiedy widocznie słowami próbował odsunąć się najdalej jak tylko można. Nie jej rolą było przynoszenie mu ukojenia, ale mogła zostać jego powierniczką - gdyby zechciał. Choć na to, trzeba było sobie zapracować. A mężczyźni - zwłaszcza Ci w których towarzystwie bywała, mieli skłonności nie przyznawać się do słabości. Nie dziwiło jej to, sama funkcjonowała w ten sposób - swoje frustracje, bolączki, problemy rozwiązując samotnie, rozładowując na sali lub w przewróconym stole. Od zawsze wiedziała że stałość i pewność, była siłą a pozory ważną bronią. Jak cię widzą, tak cię piszą - a oni, jako ci, którzy prowadzili świat ku nowej drodze, mieli być nieskazitelną siłą. - Tyle stracić, Cardanie. - orzekła z niezmiennym spokojem. - Ale nie miej obaw, zadbałam już o to, by was nie pomylić. Zresztą, istnieje kilka cech które was odróżnia. - mruknęła na krótką chwilę marszcząc nos.
Przez niewielki okres czasu pozostawiła Cardana z własnymi myślami, kiedy skupiła swoją uwagę na zamkowym kucharzu, niedługo potem wracając spojrzeniem do szwagra by zdradzić mu powód - cóż prawdziwy, nie skłamała, jedynie ubrała ładniej prawdę w słowa - swoich nocnych eskapad. Zerknęła na książkę, unosząc brwi do góry.
- Raczej nie pytasz o czasy w których po raz pierwszy ją czytałam. - orzekła, marszcząc odrobinę brwi, zaśmiała się łagodnie. Rozciągnęła usta w uśmiechu wracając do mężczyzny ciemnym spojrzeniem. - Dzięki szczodrości twojego brata ten aspekt mojego życia pozostał bez zmian. - orzekła, ze względnym spokojem. Wydając się może nawet wdzięczną, choć uwierało ją to jaką posiadał kontrolę nad jej życiem. - Tęsknie za czymś innym. - przyznała, nie musiała tego skrywać. - Ale nie zatracam się w tym, pozostawiona sama sobie tęsknota jest strasznie nieproduktywna. - wyrwała się z krótkiego zamyślenia, uśmiechając się przepraszająco. Kolejne słowa kwitując melodyjnym śmiechem uniesieniem dłoni, którą zasłoniła usta i lekkim odrzuceniem głowy do tyłu. - Zostawmy to więc w ten sposób. - zgodziła się jeszcze rozbawiona stwierdzeniem, które wypadło z jego ust chwilę przed tym, nim obok pojawił się Tod z jedzeniem. Podziękowała mu z wdzięcznością, podsuwając talerz pod siebie i zamarła. Zamknęła usta, otworzyła, a padające ponagle z ust Cardana przyciągnęło jej tęczówki. Otworzyła wargi jeszcze trochę, jakby zbierała się do powiedzenia czegoś, zerknęła jeszcze raz na końcówkę widelca sznurując ust. Opuszczając z rozczarowaniem ramiona. Wypuszczając niemal cierpiętnicze westchnienie, odłożyła widelec na talerz, odsuwając go od siebie.
- Nie mogę. - pożaliła się marudnie, żałując że właśnie w tym momencie przyszło jej przypomnieć sobie słowa uzdrowiciela z którym widziała się przed zamążpójściem. Przeklęty stary dziad. Nos zmarszczył się w niezadowolonej manierze, prawie nie występującej na jej twarzy. Ale widocznie straciła resztkę humoru. - Przeklęte geny. - bąknęła, odsuwając talerz dalej, dalej, i jeszcze dalej prawie przed Cardana tak, że na chwilę pochyliła się nad stołem. Zawisła tak, na sekundę, po której wyprostowała się na krótką chwilę, bo zaraz potem podciągnęła rękę, na stół, niemal skandalicznie opierając się łokciem o drewno, układając głowę na ręce. Przyciągnęła do siebie ciasto i z niezadowoleniem wbiła łyżeczkę w ciasto, chwilę później wsadzając je sobie do ust. Przymknęła na chwilę powieki, ale nawet ono nie były w stanie osłodzić jej jedzeniowej goryczy tego wieczoru. Westchnęła ciężej, razem z drugim kęsem lądującym w jej ustach przesuwając wzrok na szwagra.
- Opowiedz mi o czymś o czym jeszcze nie wiem. - poprosiła - a może zażądała - wskazując na niego łyżeczką. - Przeszłości, przyszłości, legendzie. Możesz wybrać. - pozwoliła wspaniałomyślnie, bo przecież dobroci w sobie miała dostatecznie wiele.
- Poetycko. - orzekła z uznaniem potakując krótko głową, powstrzymując chęć wywrócenia oczami. Nie wierzyła mu ani trochę, ale uprzejmie nie wspominała o tym jak całość sprawy postrzega. - Yhm. - mimowolnie mruknięcie wydobyło się z jej warg. A może to wpływ jej męża, czy raczej prowadzonych dyskusji. Jej matka pewnie złapałaby się za głowę, sama Melisande zdawała się z opóźnieniem zaobserwować ten fakt - to zaś przyniosło krótkie zmarszczenie nosa i odwrócenie spojrzenia. - A skrzacie wino podnosi tembr głosu niektórym Traversom? - zauważyła usłużnie zawieszając retoryczne pytanie, przypominając sobie własną kolację zaręczynową. Cóż, nie tylko na niej kiedy wieczór wchodził w swój kulminacyjny moment i tam się zdarzało. Ale dzisiaj, nie irytowało jej nawet to - choć wtedy naprawdę zastanawiała się, czy będzie musiała sięgać po zaklęcie wyciszające.
- Wypowiadane na głos marzenia, mają w zwyczaju się nie spełniać. - odpowiedziała mu na słowa dotyczącej rzekomej pomyłki, jakby karciła go wypowiadając znajomą, życiową prawdą, rozciągając usta w życzliwym uśmiechu, jeden z kącików jej ust drgnął lekko, kiedy pomiędzy słowami insynuowała, że właśnie tego pragnął. Nie próbowała ciągnąć go za język kiedy widocznie słowami próbował odsunąć się najdalej jak tylko można. Nie jej rolą było przynoszenie mu ukojenia, ale mogła zostać jego powierniczką - gdyby zechciał. Choć na to, trzeba było sobie zapracować. A mężczyźni - zwłaszcza Ci w których towarzystwie bywała, mieli skłonności nie przyznawać się do słabości. Nie dziwiło jej to, sama funkcjonowała w ten sposób - swoje frustracje, bolączki, problemy rozwiązując samotnie, rozładowując na sali lub w przewróconym stole. Od zawsze wiedziała że stałość i pewność, była siłą a pozory ważną bronią. Jak cię widzą, tak cię piszą - a oni, jako ci, którzy prowadzili świat ku nowej drodze, mieli być nieskazitelną siłą. - Tyle stracić, Cardanie. - orzekła z niezmiennym spokojem. - Ale nie miej obaw, zadbałam już o to, by was nie pomylić. Zresztą, istnieje kilka cech które was odróżnia. - mruknęła na krótką chwilę marszcząc nos.
Przez niewielki okres czasu pozostawiła Cardana z własnymi myślami, kiedy skupiła swoją uwagę na zamkowym kucharzu, niedługo potem wracając spojrzeniem do szwagra by zdradzić mu powód - cóż prawdziwy, nie skłamała, jedynie ubrała ładniej prawdę w słowa - swoich nocnych eskapad. Zerknęła na książkę, unosząc brwi do góry.
- Raczej nie pytasz o czasy w których po raz pierwszy ją czytałam. - orzekła, marszcząc odrobinę brwi, zaśmiała się łagodnie. Rozciągnęła usta w uśmiechu wracając do mężczyzny ciemnym spojrzeniem. - Dzięki szczodrości twojego brata ten aspekt mojego życia pozostał bez zmian. - orzekła, ze względnym spokojem. Wydając się może nawet wdzięczną, choć uwierało ją to jaką posiadał kontrolę nad jej życiem. - Tęsknie za czymś innym. - przyznała, nie musiała tego skrywać. - Ale nie zatracam się w tym, pozostawiona sama sobie tęsknota jest strasznie nieproduktywna. - wyrwała się z krótkiego zamyślenia, uśmiechając się przepraszająco. Kolejne słowa kwitując melodyjnym śmiechem uniesieniem dłoni, którą zasłoniła usta i lekkim odrzuceniem głowy do tyłu. - Zostawmy to więc w ten sposób. - zgodziła się jeszcze rozbawiona stwierdzeniem, które wypadło z jego ust chwilę przed tym, nim obok pojawił się Tod z jedzeniem. Podziękowała mu z wdzięcznością, podsuwając talerz pod siebie i zamarła. Zamknęła usta, otworzyła, a padające ponagle z ust Cardana przyciągnęło jej tęczówki. Otworzyła wargi jeszcze trochę, jakby zbierała się do powiedzenia czegoś, zerknęła jeszcze raz na końcówkę widelca sznurując ust. Opuszczając z rozczarowaniem ramiona. Wypuszczając niemal cierpiętnicze westchnienie, odłożyła widelec na talerz, odsuwając go od siebie.
- Nie mogę. - pożaliła się marudnie, żałując że właśnie w tym momencie przyszło jej przypomnieć sobie słowa uzdrowiciela z którym widziała się przed zamążpójściem. Przeklęty stary dziad. Nos zmarszczył się w niezadowolonej manierze, prawie nie występującej na jej twarzy. Ale widocznie straciła resztkę humoru. - Przeklęte geny. - bąknęła, odsuwając talerz dalej, dalej, i jeszcze dalej prawie przed Cardana tak, że na chwilę pochyliła się nad stołem. Zawisła tak, na sekundę, po której wyprostowała się na krótką chwilę, bo zaraz potem podciągnęła rękę, na stół, niemal skandalicznie opierając się łokciem o drewno, układając głowę na ręce. Przyciągnęła do siebie ciasto i z niezadowoleniem wbiła łyżeczkę w ciasto, chwilę później wsadzając je sobie do ust. Przymknęła na chwilę powieki, ale nawet ono nie były w stanie osłodzić jej jedzeniowej goryczy tego wieczoru. Westchnęła ciężej, razem z drugim kęsem lądującym w jej ustach przesuwając wzrok na szwagra.
- Opowiedz mi o czymś o czym jeszcze nie wiem. - poprosiła - a może zażądała - wskazując na niego łyżeczką. - Przeszłości, przyszłości, legendzie. Możesz wybrać. - pozwoliła wspaniałomyślnie, bo przecież dobroci w sobie miała dostatecznie wiele.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pomijając dosyć luźne żarty o Manannanie, nie zwykł rozmawiać o nim bez jego obecności. Lojalność Traversów wobec siebie była - jak przynajmniej miał nadzieję - nienaruszona, bez względu na to, jak długa mogła być jego nieobecność. Co prawda Melisande została teraz częścią ich rodziny, ale z pewnością musiało upłynąć trochę czasu nim w pełni wpasuje się w dosyć niespotykaną swobodę panującą w Corbenic. Zupełnie tak, jak Cardan początkowo doznał dysonansu poznawczego; jego pierwszy sabat wydawał się niczym zderzenie z inną rzeczywistością, nawet jeżeli zdawał sobie sprawę ze specyfiki śmietanki towarzyskiej. Chwilę zajęło mu dopasowanie się, co nie znaczyło bynajmniej, że zamierzał utracić charakter na rzecz lepszego wmieszania się w tłum. Absurdalne; wtedy tak bardzo próbował nie udawać kogoś, kim nie był, a obecnie stało się to jego chlebem powszednim i dzisiejszy dzień również nie miał być wyjątkiem od tej reguły.
Odchylił się na krześle i zlustrował ją wzrokiem.
– Jeszcze nie – oszacował, wciąż w żartobliwym tonie; swoboda to jedno, ale nigdy nie pozwoliłby sobie na takie komentarze na poważnie i choć w jego słowach mógł kryć się zawoalowany komplement, Melisande z pewnością wiedziała, że nie miał na myśli nic co mogłoby ją przypadkiem urazić.
– Jakże mógłbym okłamać moją szacowną rodzicielkę – wyznał z obliczonym na efekt oburzeniem, choć słowa te powinny mu się odbić czkawką. Przecież stale to robił i to bynajmniej nie w najprzyziemniejszym znaczeniu, tak, jak niemal każde dziecko oszukiwało swoich rodziców. Ot, uczę się, gdy w rzeczywistości czytam pod stołem kolejne legendy morskie; nic nie piłem; nie paliłem tytoniu, gdzieżbym śmiał!
Nie, w jego przypadku sięgało to głębiej i tylko na ułamek sekundy jego uśmiech nie objął oczu.
– Oczywiście, że tak. W młodości śpiewaliśmy dzięki temu z Manannanem na dwa glosy, on był sopranem – podchwycił temat skrzaciego wina. Tym razem w jego słowach było więcej prawdy, niż przyznałby na głos; młodzieńcze lata rządziły się swoimi prawami.
– Moje nie spełniają się bez względu na to, czy wypowiem je na głos, czy nie. Rozumiesz sama, że nie ma większej różnicy – wzruszył nonszalancko ramionami w przejawie niepasującego doń pesymizmu, nabijając na widelec kawałek boczku. Przyjrzał mu się tylko przez chwilę, nim włożył do ust. Uświadomił sobie tym samym, że zupełnie nie jest głodny. Nie miał apetytu od powrotu, a choć tuż po pojawieniu się w Corbenic myślał, że w końcu naje się za ostatnie miesiące, nawet najznamienitsze potrawy, bliskie jego sercu zanim jeszcze przepadł, zaczęły smakować jak papier.
Odróżniało ich z Manim wiele; dzieliły ich całe morza. A jednak elementem wspólnym była krew, która łączyła ich silniej niż nawet najbardziej wprawnie związany węzeł marynarski. Łączyła pasja do żeglugi i lata młodzieńczych wygłupów, które z czasem stały się nieco bardziej wyrafinowane. Uśmiechnął się pod nosem kurtuazyjnie, odkładając widelec na stół.
– Wiem. Jestem przystojniejszy – wtrącił mimochodem. I choć takie słowa można byłoby poczytać za przejaw obrzydliwej arogancji, tak naprawdę były tylko kolejną utarczką. Bynajmniej nie oczekiwał potwierdzenia tej teorii przez Melisande.
– Podoba mi się to. Tęsknota jest nieproduktywna – klasnął w ręce, okazując - tym razem całkiem poważną i szczerą - aprobatę. Oczywiście nie zamierzał się z tego zwierzać, ale w trakcie swojej nieobecności myślał podobnie, skupiając się na przeżyciu. Z drugiej strony odległe wspomnienie domu i cicha obietnica, że tam powróci, zdawały się stanowić wtedy jedyny napęd, który pozwalał mu przeżyć z dnia na dzień.
Roześmiał się widząc małą wojnę nad talerzem; boczek pozostał nienaruszony. Cardan przekrzywił lekko głowę i zmrużył oczy, zupełnie jak ciekawska mewa, która tylko oczekiwała aż jej ofiara się na chwilę zagapi, by porwać jej z ręki co lepszy kęs.
– Świniowstręt? Współczuję. Todd robi wyśmienite polędwiczki wieprzowe w sosie kurkowym. – Odnotował tę cenną informację. Choroby genetyczne były ich zmorą i tak naprawdę tylko przypadek zadecydował o tym, że sam nie zmagał się z żadną dolegliwością. Cena za zachowanie czystej krwi była zatem wysoka, ale nie na tyle, by nie podejmować tego ryzyka. W tym świetle niemożność jedzenia wieprzowiny była naprawdę absurdalnym problemem.
Większym problemem była natomiast w świetle obecnej sytuacji, gdy apetyczny zapach drażnił nozdrza i pobudzał do życia pusty żołądek.
– Przecież wiesz wszystko, nasza rodzina jest jak otwarta księga – rzucił rozbawiony. – No dobrze. – odchrząknął, ponownie odchylając się na krześle. – Kojarzysz tę historię wuja Llywelyna o sfinksie? Tę o odgadnięciu zagadki i o bogactwach, które dostał w zamian, tylko że przepadły w trakcie sztormu? Zawsze opowiada ją po kilku kielichach wina po kolacji – doprecyzował. – Kiedy opowiedział ją, jak byłem małym dzieckiem, byłem oczarowany perspektywą tych skarbów. Jakiś czas po tym jak usłyszałem ją pierwszy raz, byłem z ojcem w jednym z egipskich portów. Załadowywano akurat statki transportowe i zauważyłem na pomoście klatkę ze sfinksem. W przypływie niebywałej błyskotliwości postanowiłem spróbować szczęścia, bo pomyślałem, że ojciec będzie ze mnie niezwykle dumny. Czułem się pewnie, bo przecież wuj zdradził mi odpowiedź na zagadkę... – urwał, krzywiąc się nieznacznie. – Nie muszę ci chyba mówić, że była błędna? – Zapytał retorycznie i parsknął śmiechem nad własną głupotą. – W ostatniej chwili wyjęli mnie z tej cholernej klatki. Ledwie mnie drasnął, chociaż zostawił ślad – pokręcił głową. – Od tamtego czasu wuj ma całkowity zakaz opowiadania tej historii przy osobach młodszych niż dziesięć lat, a ja odkryłem, że słuchanie tego co mówi jest co najmniej ryzykowne. Chociaż, tak między nami... – urwał, pochylając się ku Melisande i łapiąc jej ciemne spojrzenie – Mam wrażenie, że jak tak dalej pójdzie, biorąc pod uwagę moje ciągotki, zostanę wujem Llywelynem naszego pokolenia – rzucił, po czym na twarzy wykwitł mu krzywy uśmiech. Utrzymał wzrok utkwiony w jej jeszcze przez chwilę, tuż przed tym, nim mogłoby się to zrobić niestosowne. Czyżby sugerował, że właśnie kłamie? Może.
Odchylił się na krześle i zlustrował ją wzrokiem.
– Jeszcze nie – oszacował, wciąż w żartobliwym tonie; swoboda to jedno, ale nigdy nie pozwoliłby sobie na takie komentarze na poważnie i choć w jego słowach mógł kryć się zawoalowany komplement, Melisande z pewnością wiedziała, że nie miał na myśli nic co mogłoby ją przypadkiem urazić.
– Jakże mógłbym okłamać moją szacowną rodzicielkę – wyznał z obliczonym na efekt oburzeniem, choć słowa te powinny mu się odbić czkawką. Przecież stale to robił i to bynajmniej nie w najprzyziemniejszym znaczeniu, tak, jak niemal każde dziecko oszukiwało swoich rodziców. Ot, uczę się, gdy w rzeczywistości czytam pod stołem kolejne legendy morskie; nic nie piłem; nie paliłem tytoniu, gdzieżbym śmiał!
Nie, w jego przypadku sięgało to głębiej i tylko na ułamek sekundy jego uśmiech nie objął oczu.
– Oczywiście, że tak. W młodości śpiewaliśmy dzięki temu z Manannanem na dwa glosy, on był sopranem – podchwycił temat skrzaciego wina. Tym razem w jego słowach było więcej prawdy, niż przyznałby na głos; młodzieńcze lata rządziły się swoimi prawami.
– Moje nie spełniają się bez względu na to, czy wypowiem je na głos, czy nie. Rozumiesz sama, że nie ma większej różnicy – wzruszył nonszalancko ramionami w przejawie niepasującego doń pesymizmu, nabijając na widelec kawałek boczku. Przyjrzał mu się tylko przez chwilę, nim włożył do ust. Uświadomił sobie tym samym, że zupełnie nie jest głodny. Nie miał apetytu od powrotu, a choć tuż po pojawieniu się w Corbenic myślał, że w końcu naje się za ostatnie miesiące, nawet najznamienitsze potrawy, bliskie jego sercu zanim jeszcze przepadł, zaczęły smakować jak papier.
Odróżniało ich z Manim wiele; dzieliły ich całe morza. A jednak elementem wspólnym była krew, która łączyła ich silniej niż nawet najbardziej wprawnie związany węzeł marynarski. Łączyła pasja do żeglugi i lata młodzieńczych wygłupów, które z czasem stały się nieco bardziej wyrafinowane. Uśmiechnął się pod nosem kurtuazyjnie, odkładając widelec na stół.
– Wiem. Jestem przystojniejszy – wtrącił mimochodem. I choć takie słowa można byłoby poczytać za przejaw obrzydliwej arogancji, tak naprawdę były tylko kolejną utarczką. Bynajmniej nie oczekiwał potwierdzenia tej teorii przez Melisande.
– Podoba mi się to. Tęsknota jest nieproduktywna – klasnął w ręce, okazując - tym razem całkiem poważną i szczerą - aprobatę. Oczywiście nie zamierzał się z tego zwierzać, ale w trakcie swojej nieobecności myślał podobnie, skupiając się na przeżyciu. Z drugiej strony odległe wspomnienie domu i cicha obietnica, że tam powróci, zdawały się stanowić wtedy jedyny napęd, który pozwalał mu przeżyć z dnia na dzień.
Roześmiał się widząc małą wojnę nad talerzem; boczek pozostał nienaruszony. Cardan przekrzywił lekko głowę i zmrużył oczy, zupełnie jak ciekawska mewa, która tylko oczekiwała aż jej ofiara się na chwilę zagapi, by porwać jej z ręki co lepszy kęs.
– Świniowstręt? Współczuję. Todd robi wyśmienite polędwiczki wieprzowe w sosie kurkowym. – Odnotował tę cenną informację. Choroby genetyczne były ich zmorą i tak naprawdę tylko przypadek zadecydował o tym, że sam nie zmagał się z żadną dolegliwością. Cena za zachowanie czystej krwi była zatem wysoka, ale nie na tyle, by nie podejmować tego ryzyka. W tym świetle niemożność jedzenia wieprzowiny była naprawdę absurdalnym problemem.
Większym problemem była natomiast w świetle obecnej sytuacji, gdy apetyczny zapach drażnił nozdrza i pobudzał do życia pusty żołądek.
– Przecież wiesz wszystko, nasza rodzina jest jak otwarta księga – rzucił rozbawiony. – No dobrze. – odchrząknął, ponownie odchylając się na krześle. – Kojarzysz tę historię wuja Llywelyna o sfinksie? Tę o odgadnięciu zagadki i o bogactwach, które dostał w zamian, tylko że przepadły w trakcie sztormu? Zawsze opowiada ją po kilku kielichach wina po kolacji – doprecyzował. – Kiedy opowiedział ją, jak byłem małym dzieckiem, byłem oczarowany perspektywą tych skarbów. Jakiś czas po tym jak usłyszałem ją pierwszy raz, byłem z ojcem w jednym z egipskich portów. Załadowywano akurat statki transportowe i zauważyłem na pomoście klatkę ze sfinksem. W przypływie niebywałej błyskotliwości postanowiłem spróbować szczęścia, bo pomyślałem, że ojciec będzie ze mnie niezwykle dumny. Czułem się pewnie, bo przecież wuj zdradził mi odpowiedź na zagadkę... – urwał, krzywiąc się nieznacznie. – Nie muszę ci chyba mówić, że była błędna? – Zapytał retorycznie i parsknął śmiechem nad własną głupotą. – W ostatniej chwili wyjęli mnie z tej cholernej klatki. Ledwie mnie drasnął, chociaż zostawił ślad – pokręcił głową. – Od tamtego czasu wuj ma całkowity zakaz opowiadania tej historii przy osobach młodszych niż dziesięć lat, a ja odkryłem, że słuchanie tego co mówi jest co najmniej ryzykowne. Chociaż, tak między nami... – urwał, pochylając się ku Melisande i łapiąc jej ciemne spojrzenie – Mam wrażenie, że jak tak dalej pójdzie, biorąc pod uwagę moje ciągotki, zostanę wujem Llywelynem naszego pokolenia – rzucił, po czym na twarzy wykwitł mu krzywy uśmiech. Utrzymał wzrok utkwiony w jej jeszcze przez chwilę, tuż przed tym, nim mogłoby się to zrobić niestosowne. Czyżby sugerował, że właśnie kłamie? Może.
I like to bet on myself whenever I can.
But usually with other people’s money.
Cardan Travers
Zawód : handlarz magicznymi artefaktami, podróżnik
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
underestimate me.
that will be fun.
that will be fun.
OPCM : 5 +1
UROKI : 10 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Brwi Melisande najpierw drgnęły kiedy Cardan odchylił się na krześle i zlustrował ją spojrzeniem, a później uniosły się w krótkim zaskoczeniu wypowiedzianymi przez niego słowami. Przekrzywiła głowę odrobinę w lewo, nie odwracając od niego spojrzenia. Zadzierając jedną z brwi wyżej. Przez kilka długich sekund milcząc, by w końcu odrzucić łagodnie głowę i zasłaniając wargi ustami roześmiać się.
- Jeszcze. - powtórzyła po nim, kręcąc lekko głową. - Nie masz w sobie za grosz litości, Cardanie. - odpowiedziała mu, nie biorąc do siebie wypowiedzianego między głoskami ostrzeżenia. - Wspaniałomyślnie jednak poradzę ci tylko, byś nigdy nie uraczył takimi słowami innej damy w towarzystwie. - rozciągnęła wargi w uśmiechu. Nie uraził jej - wypracowywana latami kondycja wpływała na jej sylwetkę. A fakt, że nadal w swej rutynie powracała na salę oddając się ćwiczeniom, miał nie pozwolić by cokolwiek się zmieniło. Wywróciła oczami na kolejne słowa wypuszczając lekkie westchnienie. Widocznie nie wierząc w aktorsko odegrane przedstawienie. Choć matka Manannana - a co za tym idzie Cardana i Imogen, uwielbiała ją. Wolała nie zdradzać się z tym, że zdarzały jej się noce, gdy schodziła na kuchnię podjadać. Wiedziała, co jej własna by o tym powiedziała. A sama Melisande, poza jedzeniem odnajdywała w tym jeszcze inny cel. To dzięki temu zjednała sobie Toda, spokojnie i z rozmysłem, tak jak kolejne jednostki służące na zamku.
Pochyliła lekko głowę przyjmując pobłażliwy wyraz twarzy na kolejne niestworzone i plecione ze słów historie, które wypadały z ust Cardana.
- Ty zaś altem, jak mniemam? - zapytała usłużnie, rozciągając usta w uśmiechu. Kolejne, pesymistycznie stwierdzenie uniosło odrobinę ciemne brwi. Ułożyła rękę na stole i pozwoliła, by ty uniosły się i opadły, a uderzające w drewno paznokcie wydały charakterystyczny dźwięk.
- Może winieneś zastanowić się, czy powziąłeś ku nim odpowiednie kroki. - nachyliła się lekko w jego stronę. - Prawda o której nikt nie wspomina jest taka, że marzeniom, należy spokojnie i metodycznie pomagać. - wyjawiła mu ściszonym głosem, jakby przekazywała jeden z największych - chronionych zazdrośnie - sekretów. Odchyliła się, układając płasko dłonie na stole, prostując plecy. Zaplotła ręce na piersi.
- Butę macie jednaką. - odpowiedziała unosząc znów brwi ku górze. - Nie omieszkam spytać go gdy wróci, co on na to. - zapowiedziała rozciągając usta w uprzejmym uśmiechu. Przekrzywiła odrobinę głowę. Właśnie, ciekawe co powie? Zbyje śmiechem. Zaprzeczy. Przytaknie? Tak mało jeszcze wiedziała o Manannanie i jego reakcjach. O tym w jaki sposób składał swoje myśli. Niezmiennie to jego winąc za to że tak wiele jeszcze pozostawało nieodkryte. Jednak zgodnie z własnym słowem - tego dnia, pośród wód otaczającego ich morza, zgodziła się ofiarować mu szansę. Pozwolić by poznał ją bardziej i dał się poznać. Zdawało jej się, że na razie oboje jedynie brodzą po wodach własnych osobowości. Co jeśli, nie przypadnie im do gustu to co zobaczą, kiedy zagłębią się w to całkiem? Nie mogli przecież wyrzec się już siebie. Ich los został złączony. Wypuściła łagodnie stwierdzenie unosząc kącik ust na pochwałę padającą z ust wyciągając się w rozmyślania w które wpadła. Choć uśmiech, zdawał się z początku odrobinę nieobecny, jak spojrzenie, które zawisło najpierw gdzieś ponad jego ramieniem, dopiero po chwili wracając do niego.
W końcu uradowana przyciągnęła do siebie talerz z jedzeniem. Tak, to było coś, na co rzeczywiście miała w tej chwili ochotę. Przymknęła na krótką chwilę powieki chłonąc zapach, a później przysunęła przed siebie talerz, nabierając trochę jedzenie na widelec i…
… przypomniały jej się wszystkie słowa. A w końcu ruszając zdarzenia wstrzymały ją w pół gestu przez krótki okres całkowicie zapominając o znajdującej się obok obecności brata Manannana. Mina jej najzwyczajniej w świecie zrzedła. Wyrwały ją dopiero jego słowa. Drgnęła, dźwigając wyżej onyksowe tęczówki, zawieszając je z uniesionymi brwiami na nim. A kiedy słowa potoczyły się z jego ust dźwignęła brwi jeszcze wyżej. Usta zacisnęły się, a mięsień na jej policzku drgnął.
- Wiem. - wypadło z ledwie słyszalnym, drgającym na końcu zgłosek zawodem ale i rozdrażnieniem z warg Melisande. - Jadłam je dwa tygodnie temu. - westchnęła ciężko. Uniosła tęczówki, odkładając widelec na talerz, biorąc głęboki wdech w płuca. Przekrzywiła odrobinę głowę, rozciągając usta w uśmiechu. - Mam nadzieję, Cardanie - smukłe palce złapały za końcówkę talerza odsuwając go od niej. Wzrok jednak pozostawał utkwiony w szwagrze, a uprzejmy uśmiech, ładny - choć fałszywy - nie schodził z warg. - że kolejne staną ci w gardle. - jej brwi uniosły się na chwilę dla podkreślenia składanego życzenia a głowa przekrzywiła usłużnie na bok. Opuściła wzrok na tort który przyciągnęła do siebie wbijając w niego łyżeczkę i wkładając do warg. - I nie. - zaprzeczyła wcześniejszemu pytaniu, wskazując na niego łyżeczką. - Jestem okazem zdrowia. Zero skaz. - tym razem kąciki jej ust uniosły się z mimowolną goryczą. Westchnęła raz jeszcze. Wypuszczając pomiędzy nich prośbę, wkładając sobie w usta kolejną porcję bezowego tortu. Na pierwsze z padających stwierdzeń pokręciła głową i wywróciła łagodnie tęczówkami. Otwarta księga, co jeszcze? Zaraz jednak rozciągnęła z zadowoleniem wargi, kiedy się zgodził. Uwielbiała, kiedy sprawy szły wedle jej woli. Nawet, jeśli były one błahe. Spełniane życzenia przynosiły jej zadowolenie. Uniosła drugą z dłonie i całkowicie nieodpowiednio, oparła łokieć na stole, układając na dłoni głowę. Spojrzenie zawieszając na Cardanie w oczekiwaniu na słowa, które miały nadejść.
- Yhym. - potwierdziła mruknięciem wsuwając sobie kolejną porcję do w wargi. Słuchała go delektując się powoli znikającym ciastem. Unosząc brwi w krótkim zaskoczeniu, by zaraz zaśmiać się samej na fiasko z odpowiedzią zagadki. Wskazała na niego łyżeczką. - Zaczęłam podważać pod wątpliwość prawdziwość jego słów jakiegoś czwartego dnia tutaj. - wyznała. - Zaś w tej historii zdaje się za każdym razem gubić skarby na innym morzu. - zauważyła. Wuj Llywelyn dużo mówił - a może raczej opowiadał. Historie, które - rzekomo - przeżył. Wystarczyło że znalazł ofiarę, która była skora go wysłuchać. A gdy kończył, zaczynał dalej, nową, następną, albo tą samą, chociaż z całkiem innymi faktami. Zmrużyła lekko oczy słuchając go dalej, nabierając znów ciasta. Zatrzymała się w geście kiedy pochylił się ku niej, unosząc łagodnie jedną z brwi do góry. Zmrużyła oczy pozwalając by zawisła między nimi cisza.
- Płonne twe nadzieje, Cardanie, wuj Llywelyn raczej nigdzie się nie wybiera, nie wygryziesz go zbyt szybko z miejsca. - orzekła ruszając ręką, wskazując na niego sztućcem. - Pokaż. - zażądała mrużąc jeszcze trochę oczy. - Ten ślad. - rzuciła mu wyzwanie. Skoro niejako miał być dowodem prawdziwości opowiedzianej historii. - A co do wuja, słyszałeś jak spędziłam jedną z pierwszych nocy tutaj? - zapytała wsadzając ostatni kęs do ust. Spojrzała na nieruszony talerz z kawałkiem ciasta. - Będziesz je jadł? - zapytała wskazując podbródkiem na upatrzony cel.
- Jeszcze. - powtórzyła po nim, kręcąc lekko głową. - Nie masz w sobie za grosz litości, Cardanie. - odpowiedziała mu, nie biorąc do siebie wypowiedzianego między głoskami ostrzeżenia. - Wspaniałomyślnie jednak poradzę ci tylko, byś nigdy nie uraczył takimi słowami innej damy w towarzystwie. - rozciągnęła wargi w uśmiechu. Nie uraził jej - wypracowywana latami kondycja wpływała na jej sylwetkę. A fakt, że nadal w swej rutynie powracała na salę oddając się ćwiczeniom, miał nie pozwolić by cokolwiek się zmieniło. Wywróciła oczami na kolejne słowa wypuszczając lekkie westchnienie. Widocznie nie wierząc w aktorsko odegrane przedstawienie. Choć matka Manannana - a co za tym idzie Cardana i Imogen, uwielbiała ją. Wolała nie zdradzać się z tym, że zdarzały jej się noce, gdy schodziła na kuchnię podjadać. Wiedziała, co jej własna by o tym powiedziała. A sama Melisande, poza jedzeniem odnajdywała w tym jeszcze inny cel. To dzięki temu zjednała sobie Toda, spokojnie i z rozmysłem, tak jak kolejne jednostki służące na zamku.
Pochyliła lekko głowę przyjmując pobłażliwy wyraz twarzy na kolejne niestworzone i plecione ze słów historie, które wypadały z ust Cardana.
- Ty zaś altem, jak mniemam? - zapytała usłużnie, rozciągając usta w uśmiechu. Kolejne, pesymistycznie stwierdzenie uniosło odrobinę ciemne brwi. Ułożyła rękę na stole i pozwoliła, by ty uniosły się i opadły, a uderzające w drewno paznokcie wydały charakterystyczny dźwięk.
- Może winieneś zastanowić się, czy powziąłeś ku nim odpowiednie kroki. - nachyliła się lekko w jego stronę. - Prawda o której nikt nie wspomina jest taka, że marzeniom, należy spokojnie i metodycznie pomagać. - wyjawiła mu ściszonym głosem, jakby przekazywała jeden z największych - chronionych zazdrośnie - sekretów. Odchyliła się, układając płasko dłonie na stole, prostując plecy. Zaplotła ręce na piersi.
- Butę macie jednaką. - odpowiedziała unosząc znów brwi ku górze. - Nie omieszkam spytać go gdy wróci, co on na to. - zapowiedziała rozciągając usta w uprzejmym uśmiechu. Przekrzywiła odrobinę głowę. Właśnie, ciekawe co powie? Zbyje śmiechem. Zaprzeczy. Przytaknie? Tak mało jeszcze wiedziała o Manannanie i jego reakcjach. O tym w jaki sposób składał swoje myśli. Niezmiennie to jego winąc za to że tak wiele jeszcze pozostawało nieodkryte. Jednak zgodnie z własnym słowem - tego dnia, pośród wód otaczającego ich morza, zgodziła się ofiarować mu szansę. Pozwolić by poznał ją bardziej i dał się poznać. Zdawało jej się, że na razie oboje jedynie brodzą po wodach własnych osobowości. Co jeśli, nie przypadnie im do gustu to co zobaczą, kiedy zagłębią się w to całkiem? Nie mogli przecież wyrzec się już siebie. Ich los został złączony. Wypuściła łagodnie stwierdzenie unosząc kącik ust na pochwałę padającą z ust wyciągając się w rozmyślania w które wpadła. Choć uśmiech, zdawał się z początku odrobinę nieobecny, jak spojrzenie, które zawisło najpierw gdzieś ponad jego ramieniem, dopiero po chwili wracając do niego.
W końcu uradowana przyciągnęła do siebie talerz z jedzeniem. Tak, to było coś, na co rzeczywiście miała w tej chwili ochotę. Przymknęła na krótką chwilę powieki chłonąc zapach, a później przysunęła przed siebie talerz, nabierając trochę jedzenie na widelec i…
… przypomniały jej się wszystkie słowa. A w końcu ruszając zdarzenia wstrzymały ją w pół gestu przez krótki okres całkowicie zapominając o znajdującej się obok obecności brata Manannana. Mina jej najzwyczajniej w świecie zrzedła. Wyrwały ją dopiero jego słowa. Drgnęła, dźwigając wyżej onyksowe tęczówki, zawieszając je z uniesionymi brwiami na nim. A kiedy słowa potoczyły się z jego ust dźwignęła brwi jeszcze wyżej. Usta zacisnęły się, a mięsień na jej policzku drgnął.
- Wiem. - wypadło z ledwie słyszalnym, drgającym na końcu zgłosek zawodem ale i rozdrażnieniem z warg Melisande. - Jadłam je dwa tygodnie temu. - westchnęła ciężko. Uniosła tęczówki, odkładając widelec na talerz, biorąc głęboki wdech w płuca. Przekrzywiła odrobinę głowę, rozciągając usta w uśmiechu. - Mam nadzieję, Cardanie - smukłe palce złapały za końcówkę talerza odsuwając go od niej. Wzrok jednak pozostawał utkwiony w szwagrze, a uprzejmy uśmiech, ładny - choć fałszywy - nie schodził z warg. - że kolejne staną ci w gardle. - jej brwi uniosły się na chwilę dla podkreślenia składanego życzenia a głowa przekrzywiła usłużnie na bok. Opuściła wzrok na tort który przyciągnęła do siebie wbijając w niego łyżeczkę i wkładając do warg. - I nie. - zaprzeczyła wcześniejszemu pytaniu, wskazując na niego łyżeczką. - Jestem okazem zdrowia. Zero skaz. - tym razem kąciki jej ust uniosły się z mimowolną goryczą. Westchnęła raz jeszcze. Wypuszczając pomiędzy nich prośbę, wkładając sobie w usta kolejną porcję bezowego tortu. Na pierwsze z padających stwierdzeń pokręciła głową i wywróciła łagodnie tęczówkami. Otwarta księga, co jeszcze? Zaraz jednak rozciągnęła z zadowoleniem wargi, kiedy się zgodził. Uwielbiała, kiedy sprawy szły wedle jej woli. Nawet, jeśli były one błahe. Spełniane życzenia przynosiły jej zadowolenie. Uniosła drugą z dłonie i całkowicie nieodpowiednio, oparła łokieć na stole, układając na dłoni głowę. Spojrzenie zawieszając na Cardanie w oczekiwaniu na słowa, które miały nadejść.
- Yhym. - potwierdziła mruknięciem wsuwając sobie kolejną porcję do w wargi. Słuchała go delektując się powoli znikającym ciastem. Unosząc brwi w krótkim zaskoczeniu, by zaraz zaśmiać się samej na fiasko z odpowiedzią zagadki. Wskazała na niego łyżeczką. - Zaczęłam podważać pod wątpliwość prawdziwość jego słów jakiegoś czwartego dnia tutaj. - wyznała. - Zaś w tej historii zdaje się za każdym razem gubić skarby na innym morzu. - zauważyła. Wuj Llywelyn dużo mówił - a może raczej opowiadał. Historie, które - rzekomo - przeżył. Wystarczyło że znalazł ofiarę, która była skora go wysłuchać. A gdy kończył, zaczynał dalej, nową, następną, albo tą samą, chociaż z całkiem innymi faktami. Zmrużyła lekko oczy słuchając go dalej, nabierając znów ciasta. Zatrzymała się w geście kiedy pochylił się ku niej, unosząc łagodnie jedną z brwi do góry. Zmrużyła oczy pozwalając by zawisła między nimi cisza.
- Płonne twe nadzieje, Cardanie, wuj Llywelyn raczej nigdzie się nie wybiera, nie wygryziesz go zbyt szybko z miejsca. - orzekła ruszając ręką, wskazując na niego sztućcem. - Pokaż. - zażądała mrużąc jeszcze trochę oczy. - Ten ślad. - rzuciła mu wyzwanie. Skoro niejako miał być dowodem prawdziwości opowiedzianej historii. - A co do wuja, słyszałeś jak spędziłam jedną z pierwszych nocy tutaj? - zapytała wsadzając ostatni kęs do ust. Spojrzała na nieruszony talerz z kawałkiem ciasta. - Będziesz je jadł? - zapytała wskazując podbródkiem na upatrzony cel.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Tereny zamkowe
Szybka odpowiedź