Wydarzenia


Ekipa forum
Kuchnia z jadalnią
AutorWiadomość
Kuchnia z jadalnią [odnośnik]27.03.22 19:28

Kuchnia z jadalnią

Według pierwszego planu przestrzennego kuchnia i jadalnia stanowiły osobne pomieszczenia, jednakże nowa pani domu zdecydowała, że konieczne będzie połączenie obu pokoi tak, by stanowiły jedność. Zabieg ten pozwolił na wpuszczenie do kuchni więcej światła oraz powiększył optycznie dostępną przestrzeń. W centrum części jadalnej mieści się solidny stół z ciemnego drewna, przy którym ustawiono sześć krzeseł. Na stole zawsze znajduje się bukiet świeżych kwiatów, najczęściej róż otrzymywanych przez Valerie po koncertach. Pod ścianą południową stoi kredens stworzony z tego samego drewna, co stół, w którym mieści się zastawa stołowa oraz kilka ozdobnych drobiazgów. Część kuchenna wyposażona jest tradycyjnie, choć Valerie czasami miewa problemy z nawigowaniem po niej — większą część posiłków przygotowuje bowiem jej przyjaciółka, pracująca jako niania dla jej córki.




tradition honor excellence
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759
Re: Kuchnia z jadalnią [odnośnik]19.05.22 7:22
1.04, po odznaczeniach i po bankiecie

Był zmęczony. Drzewa smagane wiatrem wyrastały silne i zdrowe, ale nawet druidzie dęby nie były z żelaza. A choć kochał brylować w towarzystwie, choć znamienici goście zgromadzeni w Wenus mile działali na jego dumę, choć opowiedział Juliusowi Avery o ślubie i z satysfakcją zobaczył u rozmówcy błysk zainteresowania gdy z lśniącymi medalami przypiętymi do szaty opowiadał o pożodze w Bury St Edmunds, choć wychwycił zazdrość na twarzach niektórych mężczyzn gdy tańczył z Valerie, choć widział dobre wina i pyszne desery to...
...nie miał apetytu.
Powinien się cieszyć, powinien. To mógłby być najpiękniejszy dzień w jego życiu i na pewno sprawiał wrażenie, jakby był. Uśmiechał się promiennie, rozmawiał ze wszystkimi, z dumą przedstawiał innym narzeczoną, chętnie opowiadał o wojennych zasługach.
Nie mogą wychwycić w twoich kłamstwach strachu - powtórzył mu dziadek, zanim po raz kolejny spytał ośmioletniego Corneliusa czy jest pewien, że syn służącej rozlał atrament na książkę. Odpowiedział, że tak - bez strachu, choć zawsze bał się i dziadka i (niegdyś) Dirka, gotowego do wybatożenia tamtego dzieciaka.
Teraz też nie okazywał strachu, przed nikim - ale zapamiętał z dzieciństwa jeszcze jedną lekcję.
Że choćby był najlepszym kłamcą, to strach zawsze będzie łatwiej wychwycić bliskim. Dziadkowi i ojcu, ale nie ich kolegom. Dirkowi, ale nie innym domowym pomocnikom. Matce, zawsze matce - patrzyła na niego z troską nawet na peronie, gdy udawał, że jest podekscytowany wyjazdem do Hogwartu równie mocno jak Solas i tylko w głębi serca przeżywał lęki, że trafi do Hufflepuffu.
Dlatego, pamiętając nabyte przez lata lekcje, podświadomie unikał dziś wzroku Valerie.
To ona znała go ze zgromadzonych najlepiej.
To ona wiedziała o jedynej rzeczy, która mogła go przestraszyć.
To jej obiecał, że to już nieaktualne. Pogrzebane, w celi Tower albo na dnie Tamizy.
Jeszcze tylko kilkanaście minut tej maskarady.
Odprowadzi ją do wejścia do domu - a potem wreszcie zostanie ze swoimi myślami sam i coś wymyśli. Zawsze był w stanie coś wymyślić.
Powóz zatrzymał się w Kensington. Cornelius całą drogę patrzył przez okno, ale cały czas mówił, by nie wzbudzać podejrzeń. O ceremonii, o pięknym śpiewie, o tym jak klaskali goście po jej występie, o tym, że po raz pierwszy namiestnikami hrabstw i Londynu zostali ludzie bez kropli błękitnej krwi, tacy jak my, najdroższa.
Słowa były piękne, ale spojrzenie dalekie - czy mogła to zauważyć? Łudził się, że nie. Był przecież tak świetnym aktorem. Co z tego, że od kilku godzin patrzył na lordów i damy, na szwedzki stół i lśniące medale, na usta Valerie i na suknię Valerie, wszędzie tylko nie w jej oczy, nie tak naprawdę? Łudził się, że spojrzenie łapane przelotnie wystarczy, że niczego nie zauważy, była w końcu Valerie Vanity a nie Dianthe Sallow, nie mogła wyczytać z niczyich zielonych oczu jego najskrytszych sekretów, prawda, prawda?
-Dziękuję za wspaniały wieczór, najdroższa. - spojrzał na nią przelotnie, próbując uśmiechać się równie promiennie jak kilka godzin temu, ze sceny. To na uroczystości po raz ostatni podchwycił jej spojrzenie, oszołomiony adrenaliną i radością i jej czystym śpiewem. Po drodze do Wenus emocje opadły, strach stał się silniejszy od radości, trzeba było odwrócić wzrok - nie dać po sobie poznać, że ktoś był w stanie zepsuć ten najpiękniejszy z wieczorów.
Bo nie był, bo wszystko było w porządku, to nadal będzie najpiękniejszy z wieczorów - chociaż gdyby Cornelius czuł się naprawdę swobodnie to odprawiłby powóz i został tutaj na noc. Valerie do tego przywykła, dbali o dyskrecję, za dwa miesiące wezmą ślub i czekali na siebie już zbyt długo, cienie splecione na rodzinnym gobelinie nie mogły już się od siebie rozdzielić i Valerie mogła się spodziewać, że jej zachwycony sukcesem narzeczony będzie miał ochotę poświętować, ale...
-Dobranoc, najdroższa. - musnął ustami jej policzek, gdy zamknęły się za nimi drzwi do hallu. Tylko policzek. Wyciągnął ręce, aby pomóc jej zdjąć płaszcz, ale nie ściągał swojego.
-Zobaczymy się jutro. - obwieścił, zamierzając wrócić do własnego domu.


Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.

Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Kuchnia z jadalnią Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12143-cornelius-sallow#373480 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: Kuchnia z jadalnią [odnośnik]23.05.22 19:37
Kobiety potrafiły być niezwykle wręcz uparte, a Valerie Vanity nie stanowiła w tym przypadku wyjątku. Postanowiwszy sobie, że dzisiejszy dzień, a przede wszystkim dzisiejszy wieczór będą p e r f e k c y j n e (nic mniej, nic więcej, porażki przyjmowała równie ciężko, co jej narzeczony), robiła wszystko, by tak właśnie się stało. Długie godziny przygotowań, by zabłysnąć na czerwonym dywanie, wśród osobowości czarodziejskiego świata, wśród ludzi, którzy prawdziwie coś znaczyli, przy boku, pod rękę z kawalerem dwóch orderów, wojennym bohaterem. Niezliczona ilość lat, kolejna scena, premiera nowej kompozycji, nowego utworu, jutro gazety będą o nich pisać, ale póki co — skryci byli przed świdrującymi spojrzeniami gapiów — mieli przed sobą cały wieczór, wieczór słodkiego, ciągnącego się triumfu.
Triumfu słodkiego, choć zaburzonego czymś gorzkim.
Uśmiechała się pięknie przy boku Corneliusa, skromnie spuszczając wzrok w podziękowaniu za komplementy dotyczące czy to wojennej pieśni, czy sukni (to dzieło Domu Mody Parkinson, w zupełności warte swej ceny), czy zaręczynowego pierścionka. Stąpała lekko po parkiecie, wrażliwa na każdy ruch swego partnera, tak, aby wyglądało, że to on prowadzi, nie ona, choć Cornelius w tej jednej kwestii postanowił oddać jej stery, pod warunkiem, że nikt nie dowie się o ich spisku. To nie pierwsza ich obietnica, nie pierwszy sekret skrywany przed towarzystwem.
Znała Corneliusa Sallowa, choć bał się tego, bał się konsekwencji zbudowanego pomiędzy nimi zaufania. Wygląda na to, że słusznie.
Dusiła w sobie chęć spytania, bankiet to nie moment na smutki. Jeżeli pragnął udawać — dała mu do tego przestrzeń, samej bawiąc się tak, jak na to zasłużyła. Jedyną rysą na szkle tego wieczoru był Cornelius uciekający przed jej spojrzeniem, irytująco wręcz nieobecny, choć z maską przytwierdzoną do twarzy. Maską, którą Valerie znała, której przywdzianie szanowała, jednakże tak długo, jak trwali w przestrzeni publicznej. Ściany miały uszy wszędzie, a w Wenus każdy szept niósł się, jak wojenny okrzyk wzmocniony umiejętnie rzuconym sonorusem.
Spoczęła na miękkim siedzeniu powozu i dopiero wtedy poczuła, jak prawdziwie jest tym wszystkim zmęczona. Zmęczona emocjami, których dziś było przecież wiele, zmęczona tą niezrozumiałą defensywnością Corneliusa, która przynosiła myślom same niebezpieczne scenariusze. Czy zauważył kogoś w tłumie? Czy martwił się nieobecnością Septimusa? Nie mogła, albo może nie zdążyła spytać. Cornelius, w sobie tylko właściwej manierze mówił, mówił, mówił, próbując przykryć złotymi słowami własny lęk. A kobieca intuicja, często spychana przez mężczyzn do miana fanaberii, podpowiadała, że nie powinna dziś pozwalać mu na samotną noc.
Pierwsze ukłucie prawdziwego zaniepokojenia nastąpiło w momencie, gdy wychodząc wspólnie z powozu, Cornelius nie odprawił go, przez co nakazał prowadzącemu go woźnicy na niego oczekiwać. W jasnych źrenicach błysnęło pytanie, ale Cornelius nie widział go, unikając patrzenia w oczy narzeczonej. Nie mówiła nic, licząc, że to roztargnienie, wypili przecież trochę alkoholu, znów tyle emocji, ale tak jak dobrze znała Sallowa wiedziała, że nigdy nie zapominał. Zamknięte drzwi wejściowe pomogły w odzyskaniu choć części humoru, policzek wysunął się do całusa prawie sam, ale nadchodzące po nim słowa nie spodobały się jej już zupełnie.
Będąc w bezpiecznym, znanym przecież ich dwójce domu, nie musieli już ratować się maskami.
Ta Valerie runęła na ziemię.
Pozwoliła mu zsunąć futro ze srebrnego lisa z własnych ramion. To w końcu prezent od niego, zakupiony w Shrewsbury, trochę dla odwrócenia uwagi. Użyje go i w tym celu. Obróciła się bowiem wokół własnej osi, ciężar ciała kumulując na wysokich obcasach, aż zatrzymała się dokładnie przed nim. Obie dłonie spoczęły na jego ramionach, palce zacisnęły się na nich lekko, nie możesz już iść.
— Zobaczymy się jutro, ale gdy otworzę oczy w naszej sypialni — choć ton miała słodki, nęcący, Cornelius znał go przecież, używała go zawsze, gdy pragnęła go o coś poprosić, gdy szczególnie na czymś jej zależało, to spojrzenie miała nieustępliwe, wciąż — przy pomocy przechylonej główki próbując złapać wreszcie jego spojrzenie. — Noc taka jak ta nie zdarza się często. Jaką byłabym narzeczoną, wypuszczając cię od siebie w tak złym humorze? — ciągnęła dalej, palce rozluźniły lekko uścisk tylko po to, by zsunąć z jego ramion wyjściową, wieczorową szatę. Przy pomocy różdżki uratowała ją przed zetknięciem się z podłogą, odwieszając w stosowne miejsce. Przestąpiła kolejny krok do przodu, prawa dłoń na jego lewej piersi. Jak prędko bije twe serce, najdroższy?
— Jeżeli jest jakikolwiek sposób, w który mogłabym ci ulżyć... — wspięła się na palce, drugą rękę zarzucając na jego szyję, potraktowane bordową szminkę usta, słodki, gorący oddech tuż przy płatku ucha. Pachniała mieszanką kwiatów i szampana. — Wystarczy tylko słowo, najmilszy.




tradition honor excellence
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759
Re: Kuchnia z jadalnią [odnośnik]21.06.22 4:03
Był roztargniony. Znał to uczucie, strach zżerający go od środka i poczucie, że wszystko się waliło. Poczucie braku kontroli i niezrozumienia. Czuł się tak, gdy widział w Hogwarcie jak uczniowie nosili krawaty krzywo (funkcja prefekta i przywilej grożenia im ujemnymi punktami za nieregulaminowy ubiór osłodziły nieco tamtą gorycz), gdy ojciec spoglądał na niego z rozczarowaniem, gdy nie mógł zrozumieć kobiet pomimo czytania ich myśli, gdy w Parszywym Pasażerze zadrwiła z niego nastolatka, a w Derbyshire mugolak, oraz gdy martwi powstawali z grobów, a kończyny odrastały.
To poczucie odbierało mu chęć do życia, a nawet (zwłaszcza?) chęć do cielesnych przyjemności -
choć głos Valerie brzmiał słodko i nęcąco, a jej dłonie kusząco zaciskały się na jego ramionach. Mógłby ją teraz mieć, powinien po nią sięgnąć, była chętne i piękna, a on zasłużył na chwilę odpoczynku i wydawała się to doskonale rozumieć. Zleciłem dla ciebie jego zabójstwo, Valerie, a teraz pokazałem cię światu w dniu, w którym zdobyłem dwa medale - jestem bohaterem, a ty moją narzeczoną, będę kimś wielkim, a ty będziesz gwiazdą, widzisz jak pięknie wszystko się układa? - powinien zapytać z triumfalnym uśmiechem, ale słowa nie przechodziły mu przez gardło.
Nic się nie układało, pewien problem groził ich bezpieczeństwu.
Nic się nie układało, bo Cornelius wciąż był słaby, słaby, słaby, wciąż nie był w stanie myśleć o tym bękarcie tylko jako o problemie, wciąż czuł poczucie winy z powodu krótkotrwałej ulgi, która zalała go, gdy zobaczył syna na scenie. Powinien szybko zaciągnąć Valerie do łóżka, spłodzić kolejnych synów, gdy ma się jedynaka nie myśli się racjonalnie, ale nie. Miał. Ochoty.
Nie dziś. Nie dopóki nie zostanie z myślami sam, dopóki nie wymyśli, co dalej. Może powinien nie robić nic i uwierzyć, że Marcelius ma dość rozsądku, by nie wchodzić mu w drogę - ale do takiego wniosku musi dojść w samotności, a coś w jego wnętrzu krzyczało, że nawet Tower mogło nie nauczyć tego dziecka rozsądku.
Pamiętał błysk w oczach Solasa, gdy ten mówił o klątwach. Niektórzy Sallowowie nigdy nie byli rozsądni, wszyscy byli za to u p a r c i. Niektórzy bardziej niż inni. Wierzysz w klątwy? - chciałby spytać Valerie, ale wtedy musiałby jej powiedzieć, że nie powiedział jej jeszcze o klątwie normandzkiej krwi. Merlinie, powinien.
Jak wychować dziecko, które nie zna strachu?
Przynajmniej Cornelius wiedział, że normandzka skaza nigdy nie dotknęła jego, bo teraz czuł jedynie strach, strach, strach.
Strach, który mieszał w zmysłach - wydawało mu się nawet, że oczy Valerie są jakieś inne, nieustępliwe i zimne. Na pewno tylko mu się wydawało.
-Jestem zmęczony. - zmusił usta do przepraszającego uśmiechu, opanowanego do perfekcji w Ministerstwie, ale wyglądającego mniej przekonująco niż w pracy.
Naprawdę był zmęczony.
-Poza tym - co by sobie pomyślał woźnica o naszej reputacji? - zapytał obłudnie, do tej pory takie konwenanse go nie obchodziły. Obchodziła go reputacja Valerie, rzecz jasna, ale wolałby wymazać komuś pamięć niż rezygnować z chwili przyjemności.
Nie zdążył powstrzymać niezadowolonego grymasu, gdy zsunęła z niego szatę, wymnie się.
-Valerie. - zaprotestował chłodno, cofając się o krok. Zanim się odsunął, była w stanie wyczuć, jak szybko bije jego serce. Nie znała się na anatomii, ale Cornelius nie wiedział, że pewien początkujący magipsychiatra wyjaśniał jej kiedyś z upodobaniem (mężczyźni lubią się chwalić swoją wiedzą - to sama Valerie wiedziała aż za dobrze), że to oznaka emocji - nie zmęczenia.
-Nie dziś. - zdawał sobie sprawę, że teraz psuje ten wieczór nie tylko sobie, ale również jej, ale jego opanowanie miało swoje granice. Od kilku godzin udawał niewzruszonego cudownym wyjściem z Tower swojego bękarta, nie da rady już dłużej, nie przy niej, nie w ciszy domu - gdy nie chroniły go już uśmiechy wymieniane z innymi gośćmi i gwar wokół ich osób.
Jutro, jutro będzie opanowany.
-Przyjdę jutro, najdroższa. Też powinnaś odpocząć. - zaproponował pojednawczo, nachylając się aby złożyć na jej ustach pożegnalny pocałunek, był jej to winien. Nie zdążył - to ona nachyliła się najpierw do jego ucha, gorący oddech, przymknął oczy ze zniecierpliwieniem.
Rozważył w głowie jedno rozwiązanie i dwie opcje - obydwie satysfakcjonujące. Albo oburzona odmówi, pójdzie szybko do domu i będzie miał to z głowy, albo nie odmówi i będzie przyjemnie - ale prędko, i nie będzie widziała jego twarzy.
-Mogłabyś uklęknąć.




Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.

Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Kuchnia z jadalnią Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12143-cornelius-sallow#373480 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: Kuchnia z jadalnią [odnośnik]06.07.22 17:26
Tafla złotych włosów została płynnie przerzucona na ramiona, a przedpokój wypełnił się cichym, perlistym śmiechem.
— Dowiesz się, co pomyślał, jeżeli będziesz tego bardzo chciał — kolejne szepty, skrzące od nieprzystającej tematowi ekscytacji. Pomyślałby kto, że Valerie powinna bać się zakazanej do niedawna legilimencji. Słyszała szepty, że zdolność ta wywoływała w ofierze szczególny, prawdopodobnie paskudny rodzaj bólu. Ale widziała też, że Cornelius był dumny z tego, co potrafił. Że zdolność ta przynosiła mu komfort. Obiecał jej przecież, w swoim własnym salonie, w zaciszu garderoby, że nigdy jej nie skrzywdzi. Przyszli państwo Sallow pasowali do siebie w więcej niż jednym aspekcie, nawet jeżeli nie wygłaszali tego na głos. W ich żyłach płynęła krew tak łatwo mrożąca żyły, jak łatwo rozgrzewała ich do czerwoności. Władza. Och, władza była przy tym potężnym afrodyzjakiem, nawet jeżeli miała być chwilowa i tylko nad krótkim wycinkiem wspomnień woźnicy.
Wiedziała, że gdyby miał dobry humor, nie oparłby się pokusie.
Ale teraz stawał jej naprzeciw. W sposób zupełnie niezrozumiały, ale budzący niepokój. Czuła go, czuła w opuszkach palców, coś wisiało w powietrzu i nie było to nic miłego, było chłodne jak to upomnienie, które nie spodobało się Valerie nawet odrobinę, ale które musiała przełknąć, jeżeli chciała zatrzymać go przy sobie. Nie tylko na tę jedną noc; już na całe życie. Jeżeli miała być panią Sallow, musiała wiedzieć, jak radzić sobie z panem Sallow.
Dłoń na sercu zdradziła jej wszystko. I wiele wysiłku włożyła, by utrzymać na ustach słodki uśmiech, powieki półprzymknięte, skrzące w rozmarzeniu spojrzenie spod wachlarza potraktowanych ciemnym tuszem rzęs. Cornelius nie mógł się dowiedzieć. Jeszcze nie.
Ale nie współpracował z nią. Wydawał się być zirytowany, s z c z e r z e zirytowany, a to wprowadziło ją niemal w panikę. Panikę, którą prędko udało mu się przykryć czymś innym. Niespodziewaną, buńczuczną propozycją sprawił, że całe ciało jego narzeczonej zadrżało — w przenikliwym, nieprzyjemnym upokorzeniu.
Krótkie, napowietrzone westchnienie wymsknęło się z jej ust. Tak dawno się tak nie czuła. Cornelius zawsze traktował ją jak coś cennego, jak skarb, a teraz, w tej chwili, choć użył łagodnych słów (mogłabyś, bez trybu rozkazującego), zabrzmiał tak, że w uszach śpiewaczki rozbrzmiał dobrze znany, twardy, niemiecki akcent, choć w domu nie było nikogo, kto mógłby się nim posłużyć. Szybko odzyskała panowanie nad sobą, tak szybko, że mogło to umknąć uwadze zmęczonego polityka, który — jeżeli chciał się jej przyglądać — widział teraz znów ten słodki uśmiech i rozmarzone spojrzenie i podekscytowany błysk w oku.
— Och najdroższy — jeżeli pragnął zabawy, odda mu ją z odpowiednią nawiązką. Bohater wojenny zasługuje na luksus, nie pozwolę ci tutaj tak stać... — szepnęła, jeszcze raz skracając dystans między nimi, drobny całus na wyeksponowanej bez szaty wierzchniej szyi. Krótkie, wymowne spojrzenie na niedalekie przecież drzwi. — Jeszcze ktoś cię usłyszy — dodała, pozwalając sobie na pewny siebie uśmiech. Chwilę później dłoń zsunęła się po materiale jego odzienia, odnajdując po omacku zimne palce mężczyzny. Splotła ich palce razem i nie zważając na protesty, powoli, choć stanowczo pociągnęła go w kierunku salonu. W środku czekał na nich zestaw mebli wypoczynkowych, lecz na dzisiejszą okazję Valerie wybrała swemu narzeczonemu swój ulubiony fotel w odcieniu ciemnej zieleni. Był miękki, niezwykle komfortowy, a w dodatku zrobiony na zamówienie wcześniejszych właścicieli, był zatem odrobinę szerszy, niż standardowe meble, ale do tego, co planowała zrobić Vanity idealny.
Poprowadziła Corneliusa na miejsce, powoli zmuszając go do siadu jeżeli się opierał, lub proponując zajęcie miejsca, gdy nie stawiał oporu. Sama pozostała tuż przy nim, pochylona tak, że ich oczy znajdowały się na tej samej wysokości, choć z tej pozycji Cornelius miał dobry widok na właściwie... wszystko. Jedna z rąk Valerie podsuwała bowiem powoli czerwony materiał sukni ku górze — jej krój był bowiem dopasowany sylwetki, więc...
— Nie chciałabym jej podrzeć, najmilszy. Kosztowała majątek — wyjaśniła ciepłym szeptem, gdy materiał podnosił się coraz wyżej, eksponując kolejne centymetry smukłych nóg. Aż wreszcie, gdy doszedł do mniej—więcej połowy ud, zatrzymała się na moment w bezruchu, przyglądając się reakcji swego przyszłego męża. Ledwie kilka ułamków sekund, parę uderzeń bijącego w niepewności serca i...
Miast uklęknąć przed fotelem, pomiędzy rozłożonymi w zaproszeniu nogami Corneliusa, usiadła mu na udach, w mgnieniu oka łapiąc oba jego nadgarstki, chcąc unieruchomić je na własnych udach, by już nigdzie nie uciekał.
— Obiecałeś mi, że nie będzie żadnych gier, Corneliusie — i choć dalej mówiła głosem niemal uroczym, tym samym, którym zabawiała rozmawiających z nimi na bankiecie gości, Cornelius nie musiał nawet sięgać po magię i swe umiejętności, by wyczuć, że w powietrzu wokół nich gotuje się złość i niezrozumienie. — Ale jeżeli chcesz się ze mną bawić, gra powinna być odpowiednio dramatyczna, nie sądzisz? — nachyliła się nad nim, składając krótki pocałunek na jego ustach. Wiedziała, że musiał włożyć więcej siły w wydostanie się z jej uścisku. Musiała kupić sobie trochę czasu. — Nie jesteś tak dobrym kłamcą, za jakiego się uważasz, najmilszy. Cały wieczór, cały t w ó j wieczór jesteś myślami gdzieś indziej. To nie ta krzycząca biedota doprowadziła cię do tego stanu — mówiła cicho, choć pewna swoich osądów, chcąc przekazać Sallowowi, że dalszym łgarstwem nie wydostanie się z tej pułapki, nie uspokoi rozjuszonej już wyobraźni swej narzeczonej, najwyraźniej złej także na zepsucie jej zabawy. — Do stanu, w którym nie możesz cieszyć się najwyższymi odznaczeniami państwowymi. Ze swojego tiumfu — szeptała dalej, gorączkowo, jasny, niemal lodowy błękit spojrzenia nie odpuszczał jadowicie zielonym tęczówkom. Patrz na mnie, Corneliusie.
— Co się takiego stało? Mów. Powiedz mi wszystko, choćby każde twe słowo miało być trucizną, która zatrzyma moje serce.




tradition honor excellence
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759
Re: Kuchnia z jadalnią [odnośnik]10.07.22 10:04
Jej śmiech nie drażnił go nigdy tak bardzo, jak chichot innych kobiet - zbyt głośny, zbyt pusty, zbyt ordynarny. Valerie śmiała się tak, jak śpiewała - perliście, melodyjnie. Czasami nawet zaraźliwie, choć Corneliusa trudno było rozbawić.
Śmiała się całą sobą, jak Layla.
Dzisiaj chyba by go to zirytowało, ale…
Wzmianka o legilimencji, dowcip o legilimencji tak go zaskoczył, że Cornelius zamrugał i przechylił głowę, na moment zupełnie wytrącony z równowagi. Powinien się trochę obruszyć, powinien powiedzieć żonie, że legilimencja to nie rozrywka, że nie może ot tak podnieść różdżki na pracującego dla organizatorów uroczystości niewinnego czarodzieja, że woźnica to nie byle mugol…
…ale legilimencja to była rozrywka, dla Corneliusa. A mugole stali się łatwym celem dopiero niedawno, niegdyś tortury ćwiczenie na nich było równie nielegalne jak na czarodziejach. Trochę łatwiejsze, bo łatwiej wymazać im pamięć, to wszystko.
Przełknął ślinę, uświadamiając sobie, że słowa narzeczonej nie były takie znowu głupie. Woźnicy nie tknie, to zbyt ryzykowne, zbyt nudne, wykluczone. Ale może mógłby… nie może wyjść poza Londyn samemu, nie dzisiaj, ale mógłby posłać po Dirka, poprosić o…
…właśnie, kogo? Jakąś kochającą swoje dziecko matkę? Młodych kochanków? Kogokolwiek, kogoś młodego i porywczego? Mógłby przecież uciec dziś od tego wszystkiego. Poczuć czyiś strach, inny niż własny. Stać się kimś innym, przynajmniej na kilka minut.
Legilimencja zawsze była najwspanialszym rozproszeniem, ucieczką od problemów, ucieczką od samego siebie.
Narzeczona chyba nie mogła z nią konkurować - Cornelius potrzebował dziś zapomnienia, zatracenia, czegoś, czego nie znajdzie w uniesieniach fizycznych. Nawet tam nie umiał oddawać kontroli.
Spojrzenie Corneliusa było przez moment trochę drapieżne, trochę nieobecne - Valerie rzadko widziała go takiego (ostatnio gdy streszczał jej, co zobaczył w głowie jej męża), nie wtargnął nikomu do wspomnień przy niej. Ale potem zamrugał, oprzytomniał, spojrzał na nią dość… chłodno. To, co go teraz kusiło, nie było czymś czym chciałby się z nią podzielić - nie dzisiaj, może nawet nigdy. Miał wrażenie, że może by zrozumiała, ale żadna inna kobieta nie rozumiała, a Sallow nie lubił podejmować zbędnego ryzyka.
-Nie dowiem się, co pomyślał, a co poczuł. I nie ze stuprocentową pewnością. - odpowiedział, boleśnie konkretnie. -Tylko to mogę robić bez żadnego ryzyka. A to o czym pewnie teraz myślisz - podkreślił różnicę pomiędzy czytaniem emocji i zanurzaniem się we wspomnieniach - -jest przydatne, ani nie na tyle, by rozwiązać każdy problem, przegnać każdą plotkę - a że bezradność rodziła złość, a Valerie była dziś łatwą ofiarą, Cornelius nie odmówił sobie ostatniej szpili -i nawet mugolskie noże bywają czasem skuteczniejsze. - jeśli sądziła, że kiedykolwiek da jej o tym zapomnieć, to sama musiała zapomnieć o wszystkim, co o nim wiedziała. Był zawzięty, był pamiętliwy i lubił łączący ich dług wdzięczności, pomimo wszystkich pięknych słów o wolności.
Znała go jednak na tyle, by wychwycić, że coś tutaj nie grało. Zazwyczaj Cornelius chełpił się swoim talentem (tym, przy których nie musiał ani nie chciał trzymać legilimencji w sekrecie) i był z niego wyraźnie dumny - Sallow, którego poznała Valerie, podkreślałby użyteczność swojego talentu, a nie umniejszał jego skuteczność.
Musiał mieć zły humor.
Tak zły, że nawet nie spróbował odczytać emocji Valerie - czy to przy pomocy różdżki, czy zdrowego rozsądku. Propozycja nie była wyrachowana (choć to byłoby tak ciekawe, kazać jej uklęknąć i sprawdzić jak by zareagowała, gdyby nie myślał o czymś innym to dotarłoby do niego, jakie to interesujące), słowa rzucił raczej pochopnie, chwytając się spontanicznie ostatniego pomysłu na pozbycie się towarzystwa narzeczonej. Liczył, że się zezłości, a on będzie mógł wyjść bez zbędnych tłumaczeń - a nazajutrz, gdy będzie już spokojny, wmówi jej, że to ona źle zapamiętała dzisiejszy wieczór: chciałem tylko miły spędzić czas, a ty się zirytowałaś i zrobiłaś scenę, najdroższa. Nie powinienem był tego proponować, ale na przyszłość reaguj mnie emocjonalnie, ułożył już całą przemowę w głowie, bo legilimencja to przecież tylko jedna z metod manipulacji prawdą i pamięcią, odpowiednie słowa bywają równie skuteczne. To właśnie tą przemowę układał, gdy Valerie westchnęła - przegapił jej ból i rozczarowanie, a gdy znowu się skupił - blondynka odzyskała już panowanie nad sobą.
A on zobaczył coś, czego się nie spodziewał. Słodycz, nie oburzenie.
Tego nie przewidział - ze zmęczenia zapominając, że Valerie nie była przecież podobna do innych kobiet, które znał, z którymi się spotykał. Była drzewem wysmaganym wiatrem - a wichury przeżyła nie tylko w rodzinnym Shropshire, ale i w domu przeciwnika, z którym nawet Cornelius nie mógł się niegdyś równać, a którego musiała przechytrzyć aby przeżyć. Powinien przewidzieć, że nonsensem było oczekiwać słabości od kobiety, która tygodniami - z pełną świadomością i udając, że nic nie wie- mieszkała z człowiekiem, którego planował zabić. Powinien przewidzieć wiele rzeczy, na przykład to, że utratę ręki w Tower można przeżyć.
-Uhm… - mruknął, grając na czas, bo znowu zbiła go z tropu. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć - może naprawdę była w nim tak zakochana i tak szczęśliwa, że propozycja jej nie przeszkadzała? Może była w sypialni… nowocześniejsza niż przypuszczał? Może w niemieckich małżeństwach normą jest to, co w Anglii (zdaniem Corneliusa, którego doświadczenia były mniej bujne od jego wyobraźni) działo się tylko w burdelach? Przełknął ślinę, sama taka hipoteza momentalnie wzbudziła w nim irracjonalną zazdrość. A zarazem był ciekawy. To… coś nowego, może mógłby… zostać. Zapomnieć. Usiadł, nie odrywając od narzeczonej wzroku, a zaintrygowanie wreszcie zaczęło ustępować miejsca pożądaniu - pożądaniu, na które jeszcze kilka chwil temu był zbyt zestresowany.
-Czekaj, odwołam woźnicę… - uniósł różdżkę, wymamrotał szybkie Flagrate, dwie litery układające się w „go” błysnęły w oknie salonu. Jeszcze przed uroczystością, zanim wszystko się posypało, przezornie uprzedził woźnicę, że może zostanie „na lampkę wina” u narzeczonej - powinien zrozumieć, że nie musi już czekać. Kolejnym, niecierpliwym zaklęciem, zasunął szczelnie zasłony, a potem - skupił wreszcie uwagę na Valerie, na podwijanej sukni, na smukłych nogach. Wziął płytszy wdech, a ona mogła zobaczyć na jego twarzy to, co miała nadzieję ujrzeć tuż po wejściu do domu. Instynktownie usiadł w rozkroku, choć właściwie nie był pewien, co ma robić - nie zaznawał takich przyjemności często (właściwie prawie nigdy), nie chciał też potraktować narzeczonej jak prostytutki. Powinien rozpiąć spodnie teraz, czy później? I co z nimi zrobić, skoro na podłodze się pomną?
-Uważaj, pomniesz suknię… - przypomniał sobie przezornie, gdy usiadła mu na kolanach, chciał sięgnąć do jej ud aby instynktownie wygładzić ciężki materiał i…
…czar prysł.
-Valerie. - syknął ostro w odpowiedzi na jej złość, trochę zirytowany, ale przede wszystkim zaskoczony. Gotowało się w niej, wreszcie to zauważył, jakim cudem zdołała ukryć swoje emocje tak dobrze, tłumić je aż do teraz? Przechytrzyła go, a to mu się nie podobało - musiał kupić sobie trochę czasu, a w Shropshire najlepszą ochroną jest atak.
-Co ty mi sugerujesz? - uniósł dumnie podbródek, desperacko chcąc podtrzymać pozory i grać urażonego, ale ona mówiła dalej, coraz szybciej, tak jakby zaplanowała już każde słowo. Przez moment próbował uciec wzrokiem, ale ostatecznie wrócił spojrzeniem do roziskrzonych oczu Valerie. Nie chciał po raz kolejny stracić czujności, a poza tym w jej popisie inteligencji było coś fascynującego.
-Problem w tym, że - zawahał się, próbując dobierać słowa bardzo ostrożnie. -nie stało się coś, czego oczekiwałem. Coś, co powinno być… logiczne i prawdopodobne. - okaleczeni złodzieje albo umierali z wycieńczenia w Tower albo z głodu po wyjściu z Tower, albo w najlepszym razie lizali rany w Tower - przez kilka lat lub dłużej. W żadnej z przewidywanych przez Corneliusa przeszłości nie tańczyli na scenie. -Nic, czym musiałabyś się… - urwał nagle, zdając sobie sprawę, że rzadko kłamał tak mało przekonująco. Przecież to oczywiste, że musiała się tym przejmować. -Nie martw się, poproszę Dirka i… - to załatwi, ale jak?
-Po prostu nie mogę zakładać, że świat pozbędzie się kłopotów za mnie, wiesz? - głos mu drgnął i roześmiał się nagle, histerycznie. -Powinienem być zawsze równie dokładny jak z Franzem, przecież jeśli raz wydało się rozkaz, jeśli raz się wszystkiego dopilnowało, jeśli jest się w stanie poświęcić dla sprawy mugoli to powinno się być w stanie uciszyć… - wyrzucał z siebie słowa szybko, już chyba nie mówiąc do niej, a myśląc głośno. Odwrócił głowę i spojrzał na bok, zatrzymując wzrok na płomieniach w kominku.
To było nierozsądne. Bardzo nierozsądne. Jeden gest, a jaki głupi. Płomienie w kominku, płomienie pod powiekami, iskra potrzebna by zawalić chwiejącą się konstrukcję pewności siebie.
Wyrwał nagle nadgarstki i cofnął się w fotelu, by oprzeć czoło na dłoniach.
-…nie jestem w stanie, Valerie, on jest taki podobny do Solasa, nie mogę… - bo działanie to nie to samo co zaniechanie pomocy i powinien ją teraz przeprosić, powinien jej wytłumaczyć sens tych chaotycznych słów, ale nie był w stanie, myśli galopowały jak szalone, ulga spleciona z rozpaczą, był słaby, był bohaterem wojennym, który nie potrafi naprawić własnych błędów, które powróciły by prześladować go w najpiękniejszy dzień jego - ich - życia.


Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.

Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Kuchnia z jadalnią Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12143-cornelius-sallow#373480 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: Kuchnia z jadalnią [odnośnik]25.07.22 18:09
— Och — wysokie, znów śpiewne. Nie było w nim jednak zaskoczenia, nie szczerego, przypominało bardziej rozmowę podtrzymywaną z grzeczności na temat, na który nie miała kompletnego pojęcia. Właściwie to dokładnie tak było. Legilimencja nie interesowała jej w żadnym innym układzie, niż powiązana z Corneliusem. Nie wgłębiała się więc w jej dokładne działanie, polegając wyłącznie na własnej wyobraźni, która podsuwała jej dokładnie te obrazy, które prezentowała przed Corneliusem. Z kolei gdy on zaczął tłumaczyć jej, jak rzeczywiście może wyglądać legilimencja (pomijając oczywiście najbardziej pikantny kąsek w postaci możliwości manipulacji (?) wspomnieniami), Valerie przechyliła głowę w bliźniaczy do niego sposób, po czym zaśmiała się raz jeszcze. Wąskie ramiona unosiły się i opadały, poruszając długie kolczyki, które stanowiły dopełnienie kreacji, a krystaliczny śmiech poniósł się raz jeszcze, nim nie ustąpił słowom, które pociekły z ust Valerie, w słodyczy i swej gęstości nie ustępując miodowi. — Głupiutka ja, myślałam, że to działa zupełnie inaczej — wyznanie to było o tyle ciekawe, że Cornelius nawet bez pomocy magii i legilimencji mógł wyczuć, że Valerie nie czuje się w żaden sposób źle ze swoją niewiedzą. Bywały kobiety jej głodne, które za wszelką cenę musiały górować nad mężczyzną, planować o trzy kroki przed nim, by zachować komfort i spokoj duszy. Vanity z kolei nawet teraz — gdy w powietrzu gęsto było od niedomówień, gdy narzeczony posyłał w jej kierunku piekące, parzące iskry z każdym kolejnym gestem, słowem, spojrzeniem — uznawała, że nie musi wiedzieć wszystkiego. Że w pewnych sfrerach życia ocena i opinia Corneliusa mogła być również tą jej, przyjętą zupełnie bezkrytycznie. Taką sferą mogła być legilimencja, mogła być działalność polityczna Sallowa, mogła być jego praca, zaangażowanie w Rycerzy Walpurgii.
Ale nie mogła być nią rodzina.
Ta, po której śladu nie mogło już być; ta, która dopiero powstanie, za równo dwa miesiące.
Podobnie zresztą wydawał się myśleć Cornelius, zupełnie umyślnie próbując wbić w jej serce nóż szpilę, nawet w takiej podniosłej chwili przywołując pamięć o gnijącym sześć stóp pod ziemią Franzu Kruegerze.
Jasnobłękitne spojrzenie Valerie zawiesiło się w zieleni oczu Corneliusa, nie drgając nawet na moment. Milczała, choć potraktowane szminką usta pozostawały ułożone w łagodnym, niemalże rozbawionym uśmiechu. I nim Sallow zdążył zareagować, jego narzeczona znów wzniosła się na palcach, sięgając wargami najpierw kącika jego ust, by złożyć na nich kolejny z czułych pocałunków. Jeszcze miesiąc temu, w jego salonie drżała na to wspomnienie. Dzisiaj jednak była świadoma ostatecznego rozrachunku. Tego, że śmierć Franza była jedyną drogą do tego wszystkiego, co ze sobą zbudowali w tak krótkim czasie. Nie była ciętym kwiatem, który wstawiony do niemieckiego wazonu miał kiedyś zwiędnąć, może zgnić w brudnej wodzie. Była drzewem, z korzeniami wciskającymi się głęboko w wymagające ziemie Shropshire. Swoją przysługą Sallow pomógł jej tylko przypomnieć sobie o tym. Obudzić to, co Krueger próbował posłać do snu, udusić pod swoimi rękami. A teraz ten sam upór, to samo zacięcie sprawiało, że nie chciała znów ugiąć się pod wyrzutami sumienia. Oboje mieli jego krew na rękach. Tych samych, za które trzymali się dziś na widowni, które błądziły po ich ciałach w tajemnicy przed światem.
— Zawsze ci to pokazuję, ale chyba jeszcze nie powiedziałam ci wprost, że dziękuję?szepnęła mu do ucha, choć podziękowania straciły już na miękkości, wypartej przez chłód i szorstkość akcentu z ich rodzinnych stron. Zaraz po tym odsunęła się jednak od niego, wciąż uśmiechnięta, zadowolona z siebie, ofierując mu na moment przestrzeń, której przecież tak potrzebował.
Dopóki nie znaleźli się w salonie, gdzie pozwoliła mu wykonać wszystkie niezbędności. Z każdą kolejną — przekazem puszczonym woźnicy przy pomocy zaklęcia, zasunięciem zasłon i wreszcie spojrzeniem, którego z niej nie spuszczał — czuła się coraz pewniej, choć daleko było jej do chłodnego spokoju. Przeczuwała, że to, czego dowie się w dobrym przypadku za kilka chwil, nie pozwoli jej jednak na zaznanie tej emocji przez długi czas. Cornelius nie zachowywał się irracjonalnie, gdy nie miał ku temu równie poważnego powodu. Tego mogła być pewna.
Ostatnie ostrzeżenie Corneliusa trafiło w próżnię.
To, co dyktowało jej kolejne kroki, było po stokroć ważniejsze niż pomięta suknia. I tak nie będzie dziś wychodzić w domu, da ją do uprasowania.

— Corneliusie — syczy więc w odpowiedzi, bo nie zamierza odpuścić. Jasne oczy płoną od złości, a jednocześnie pozostają zimne jak lód. Pozwoliła mu jednak mówić. Jeżeli ma przyłapać go dziś na werbalnym, a więc otwartym kłamstwie, stanie się to właśnie teraz. Nie spuszcza więc z niego oczu, chłonie każdą reakcję, każde słowo całą sobą i to dzięki temu nabiera pewności — początkowo tylko intuicyjnie, podskórnie, zawsze najpierw coś czuje, później może to dopiero ubrać w słowa i logikę — że nie wymyśliła sobie tego wszystkiego. Cornelius próbował coś przed nią ukryć, a teraz kłamstwo kruszy się przed nimi, podobne do ulubionych ciastek Hersilii.
Jedno ugryzienie.
— Za późno — oznajmia, teraz to Cornelius jest przy przysłowiowej ścianie, a jego narzeczona skraca dystans. Obietnica została naruszona, nie umawiali się na podobne przypadki, nie chciała słyszeć, że nie powinna się martwić, bo już to robi i brak prawdomówności Corneliusa doprowadził ich tam, gdzie właśnie się znajdują. — Świat nie pozbędzie się kłopotów za ciebie, ale zrobi to pan Dirk? — w głosie Valerie wreszcie dźwięczy coś, czego Cornelius jeszcze od niej nie słyszał. Wytknięcie błędu. Irytacja. Dirk, jakkolwiek blisko nie byłby z jej narzeczonym, jest właśnie światem, choćby Sallow myślał o nim wyłącznie w kategoriach narzędzia. Im mniej osób wie, poza narzeczeństwem oczywiście, tym lepiej.
Histeryczny śmiech mężczyzny dźwięczy w jej uszach, a ona sama odsuwa się o kilka milimetrów, choć dalej pozostaje usadowiona wygodnie na jego udach, nogi szeroko rozwarte, podwinięta suknia wymyka się z wcześniejszej pozycji i opada, materiał przykrywa więc też nogi rzecznika; nie widzi, ale czuje, że Valerie zaczepia się stopami o jego łydki, szykując sobie kolejną blokadę, gdyby chciał rzucić się do ucieczki.
Cornelius sypie informacjami dalej, ale wszystkie wydają się nie mieć sensu. Intuicja Valerie podpowiada, że cokolwiek się stało, zagroziło ich bezpieczeństwu. Cokolwiek bowiem godzi w Sallowa, godzi również z Vanity, od dziś, od pierwszego oficjalnego wieczoru jako narzeczeństwo nie było już odwrotu. Choć niezwiązani jeszcze według praw i tradycji ich ziem, niedługo stanowić będą jedność w umysłach czytelników, widzów, słuchaczy, gapiów.
Wobec wyrwania nadgarstków z uścisku i złożenia czoła w dłoniach śpiewaczka może wybrać dwie drogi.
Tę, którą pchał nią wiatr, znajomy wiatr smagający silne drzewa.
Oraz drugą — na którą powinna wstąpić kobieta.
Wspomnienie zmarłego szwagra podsyca tlący się w nich obojgu płomień. Przyszli państwo Sallow nie lubią pożarów, ale muszą im sprostać. Jeden po drugim.
Kto jest podobny do Solasa? — pyta wyłącznie pro forma. Brak uśmiechu i przygaszone iskry do tej pory skrzące w oczach dawałyby Corneliusowi potwierdzenie, że choć Valerie nie chce dopuścić do siebie tej myśli, to kobieca intuicja nie pozwala jej tkwić w błędzie długo. Nie powinna nawet brać tego pod uwagę, ale w pewien pokrętny sposób domyśla się. Gdyby Sallow podniósł na nią wzrok, zauważyłby, jak całą sobą prosi, by wytknął jej nieprawidłowe założenie. Potwierdził jej własne słowa. Naprawdę jesteś głupiutka, Valerie. Zmarłe dzieci nie wstają nagle z martwych.
Ciepłe dłonie Valerie powoli układają się więc na dłoniach Corneliusa, pozostają na nich jeszcze przez kilka sekund, uspokój się, jestem przy tobie. Dopiero po ich upływie kobieta ostrożnie próbuje je odsunąć, chce przecież zajrzeć w twarz swego wybranka, przemawia do niego już spokojniej, z pełną czułością serca.
— Najdroższy... Nie bój się, powiedz mi po prostu, co się wydarzyło... — prosi go znów, a odsunięte od twarzy dłonie przysuwa najpierw do swych ust, by złożyć kilka pocałunków na jego palcach, a później przykłada do swego mostka, serce pulsuje pod palcami, wybija rytm nierówny, ale mocny, jak mocna była wiara śpiewaczki w to, że cokolwiek by się nie działo, poradzą sobie.




tradition honor excellence
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759
Re: Kuchnia z jadalnią [odnośnik]03.08.22 21:39
Stracił na moment czujność, zapominając na kilka sekund nawet o medalach i niespodziewanym problemie. Kochał w końcu legilimencję, kochał tłumaczyć z wyższością jak działa ta zdolność (zwłaszcza, że do niedawna nie mógł powiedzieć o zakazanej zdolności prawie nikomu; dopiero dzięki wojnie stał się nietykalny) i kochał sposób, w jaki patrzyła na niego Valerie, gdy jej coś tłumaczył. Tak, czasem bywała głupiutka, ale w odróżnieniu od innych kobiet potrafiła się do tego przyznać - a to całkiem urocze. Nie zauważył jeszcze, że chyba wcale nie była taka znowu głupiutka, skoro jej śpiewny głos i trzepot rzęs zdołały uśpić jego instynkt samozachowawczy, odwlec na kolejną chwilę wyjście z domu. Gdyby wycofał się jeszcze w przedpokoju, tak jak planował, nie dowiedziałaby się dzisiaj niczego. Bywał zawzięty, bywał uparty, nienawidził tracić kontroli.
Ale kropla drąży skałę. A zamiast o Marceliusie, myślał teraz o tym, jak śpiewny jest głos Valerie - zastanawiając się, czy to dar natury, efekt szkolenia operowego, czy też może jej wokal ćwiczono już w rodzinie, od najmłodszych lat. Znał Vanitych, obstawiał to ostatnie. Mimowolnie wrócił myślami do własnego dzieciństwa - czy Valerie musiała chodzić z książką na głowie i ćwiczyć pieśni pomimo bolącego gardła? Czy gdy wyszła z rytmu też poznała smak ojcowskiego pasa lub bolesnej, choć niegroźnej magii?
Tiberius Sallow wolał Finpulsio od bicia, ale dziadek sprał go kiedyś na kwaśne jabłko gdy służąca pośpiesznie sprzątała z podłogi kawałki porcelany. Nie za to, że stłukł wazon - a za to, że nie umiał porządnie skłamać, że nie zrzucił winy na Dirka.
Miał sześć lat i wtedy nauczył się być Sallowem. Razy na plecach bolały jeszcze długo, ale w oczach Dirka zobaczył wtedy coś cenniejszego od bezkarności. Wdzięczność.
Dwa dni później kazał mu zbić irytującego chłopca z sąsiedztwa, a satysfakcja osłodziła mu gniew dziadka.
Kogo ty miałaś przy sobie, Valerie? On przynajmniej Solasa i syna służącej - a ona?
Jakiegoś kalekę z domu n o w o b o g a c k i c h. - pomyślał z ukłuciem gniewu i odwzajemnił jej pocałunek, nieco żarliwiej niż zamierzał, miał w końcu stąd w y j ś ć. Myśl o własnym domu oddaliła się jednak, choć niepokój pozostał. Obiecał Valerie, że będzie ją chronić i udało mu się ochronić ją przed Kruegerem, ale jak ochronić narzeczoną przed własnymi błędami?
Instynktownie pomyślał, że milczeniem. Milczenie będzie najlepsze, najbezpieczniejsze. Wraz z ojcem milczeli przecież o Jade, milczeli o rodzinnym budżecie, milczeli o stanie zdrowia pani matki, tak trzeba.
Nawet o Kruegerze milczeli, aż do dzisiaj. W każdym razie Valerie milczała, on czasem wbijał nóż szpilę, jak dzisiaj - wiedział, że nie powinien, że to ją boli, ale podświadomie lubił sposób w jaki ich sekret ciążył jej nad głową. Czasem, podczas samotnych nocy, zastanawiał się w końcu, czy Valerie kiedyś nie otrzeźwieje, czy nie zrozumie, że jest od niego młodsza i piękniejsza i że mogłaby poślubić kogoś o czystszym sercu, może nawet kogoś o większym portfelu. Dzisiejsza ceremonia skutecznie wyleczy go z tych obaw - Valerie nie znajdzie w końcu nikogo uhonorowanego Medalem Czaszki i Węża - ale wcześniej uspokajała go myśl o Kruegerze. O tym, że cokolwiek by między nimi się nie działo, już zawsze będzie musiała pamiętać, że zabił zlecił dla niej zabójstwo człowieka.
Gorące usta przy uchu, ciche dziękuję, dreszcz przebiegający po plecach. Zamrugał, spoglądając na nią z lekkim zdziwieniem, jakby wytrąciła mu z dłoni broń.
Faktycznie, jeszcze nigdy mu nie dziękowała, nie słowami. Słowa mają wielką moc - odzierają wspólny sekret z części magii. I choć jest zadowolony słysząc jej wdzięczność, to chyba wolałby, żeby nie dziękowała wcale, żeby sekret nadal wiązał ich wymowną ciszą.

Nie spodziewa się zresztą, że wdzięczność tak prędko przemieni się w złość - że siedząca mu na kolanach trzpiotka bywa też przewrotną żmiją, że najdroższa narzeczona będzie na niego syczeć jak rozzłoszczony wąż.
Najlepszą obroną jest atak.
-Valerie. - atakuje więc karcącym tonem, marszcząc z irytacją brwi. Nie tym tonem powinna się odzywać do bohatera wojennego. I tak wygrała, i tak powiedział jej c o ś, a mógł przecież nie mówić nic. Wyjaśnił, że coś się stało, że załatwi to - i to nie sam, a mając pomoc - i że nie powinna się tym przejmować.
Dlaczego wręcz drążyła dalej?
Świat nie pozbędzie się kłopotów za ciebie, ale zrobi to pan Dirk? - wybrzmiało lodowato, a on aż odsunął się w fotelu, wpatrując się w narzeczoną z niedowierzaniem. Słowa wybrzmiały obco, zaskakująco - ze złośliwym wyrzutem, który słyszał od ojca, czasem od pani matki, ale nigdy od Valerie.
Świat j u ż pozbył się kłopotów za mnie - miał ochotę jej wykrzyczeć, z czystej przekory. Matkę mojego syna zabił szmalcownik, n i e m i e c k i szmalcownik, pewnie równie obleśny jak ten twój Krueger - i nie musiałem robić n i c, naprawdę wystarczyło nie robić nic, to była tylko kwestia czasu, tak jak kwestią czasu było, że mój syn-idiota zabije się sam. Świat załatwi moje problemy za mnie, bo świat wreszcie zaczął być l o g i c z n y, bo ta wojna okiełznała chaos, bo szmalcownicy zabijają teraz mugoli, policja wreszcie skutecznie łapie drobnych przestępców, a bezdomni czarodzieje w r e s z c i e nie irytują mnie swoim widokiem na londyńskich ulicach, bo zajęli mieszkania opuszczonych przez mugoli. - wysyczałby w odpowiedzi na podobny zarzut jeszcze wczoraj, ale cała logika tego argumentu runęła kilka godzin temu. Pewien drobny przestępca wyszedł z Tower, z nową ręką i już nie można było liczyć na logikę wymiaru sprawiedliwości.
Musiał poradzić sobie sam.
-Nie jestem idiotą, Valerie, nie sprzątam swoich problemów obcymi rękami. - odwarknął zatem, próbując znaleźć inny argument, jakikolwiek, choć trochę logiczny. Jej męża zabił obcymi rękami, ale potem wyeliminowali z Septimusem tamtych mugoli - więc oni się nie liczyli. -Dirk jest prawie jak rodzina, Dirk jest... - urwał, mrużąc ze złością oczy. Zielone oczy. -Wiesz, mój dziadek Crabbe - nie Sallow, nie Sallow, to tylko Cornelius był niedoskonałym Sallowem. Cornelius i Solas, zakochany w szalonej Sykes. -też pieprzył się z charłaczką, może to rodzinne. - wysyczał wulgarnie, okrutnie. Nikt inny nie wiedział, Valerie powinna - powinna wiedzieć, czemu akurat Dirkowi może ufać - i chciał jej kiedyś powiedzieć, ale n i e t a k.
Doge był jednak doskonałym tematem zastępczym, a Cornelius uczepił się myśli o swoim wuju ochroniarzu nieprzypadkowo.
Dirk był w końcu dowodem, że nawet bękarty potrafią być użyteczne.
Dobrze wychowane.
Wdzięczne.
Tyle, że tamta charłacka nie miała mugolskiej krwi, po prostu urodziła się nieużyteczna i została oddana na służbę.
Tyle, że Dirka wychowała jego matka.
A on nigdy nie wychował Marceliusa, zostawił go w rękach kobiety nieodpowiedzialnej i beztroskiej.
Zamyka oczy, próbując zrozumieć, co właściwie czuje.
Wyobrazić sobie, jak...
Potrafi sobie wyobrazić, jak eliminuje jakieś inne dziecko. Może drgnęłaby mu ręka, ale pomógł już Manannanowi przepędzić z Norfolk mugoli z dziećmi - jeden promień zaklęcia, a jakieś by zginęło. Potrafi sobie wyobrazić, jak znowu zostawia Marceliusa na śmierć, w bezczynności był akurat dobry.
Ale nie potrafi sobie wyobrazić...
Próbuje, naprawdę próbuje. Myśli o dzieciach, które będzie miał z Valerie. Myśli o arogancji swojego syna i o tym, jak niewdzięczna była Layla pod koniec. Myśli o tym, co groziłoby im wszystkim, gdyby sekret się wydał.
Tyle, że ilekroć próbuje pomyśleć o ostatecznym rozwiązaniu - jego myśli biegną do złotowłosego chłopca, lewitującego pod sufitem.
Był wtedy taki piękny. Taki radosny, gdy fruwał. Cornelius nigdy taki nie był, Marcelius miał to po matce.
Potem chyba zaczął przygasać, Layla też, ale tego Sallow już nie chciał widzieć. Pamiętał te dobre chwile, a wspomnienia potrafiły być zgubą.
Dłuższą chwilę nie mówi nic, kręci głową, ignoruje pytanie o Solasa. Pozwala Valerie całować swoją dłoń, chyba nawet tego nie czuje. Próbuje nie czuć nawet bicia jej serca, próbuje pomyśleć.
Dopiero pytanie o strach wybija go z rytmu.
-Nie bój się? - podnosi na Valerie wzrok, wybuchając gorzkim śmiechem. -Tylko idioci się nie boją, najdroższa. Idioci i Sallowowie dotknięci normańską klątwą. Solas, gdy zdejmował te swoje klątwy. I Marcelius, gdy pokazał się dziś na scenie zamiast uciekać jak najdalej stąd, jak każdy rozsądny człowiek, który już raz trafił do więzienia. - wyrzuca z siebie ze wściekłością, bo złość jest dobrą maską dla bezsilności, ale jest zły na Marceliusa, nie na nią, na Marceliusa i na cały świat.
Lewą dłoń pozostawia na jej sercu, chyba ciekaw, czy zacznie bić szybciej, ale prawą sięga do kieszeni szaty.
Wie, że nie chce, wie, że będzie mu niedobrze z nerwów, ale chce - i musi - wyczuć je emocje. Rozczarowanie, obrzydzenie, złość. Wszystko, na co zasłużył.
Nie musisz mi mówić, Valerie, poczuję, co o mnie myślisz. - skupiony na j e j uczuciach, chyba nie zauważa, jak bardzo s m u t n o brzmią jego własne myśli.

jak w każdym zdrowym związku - wyczuwam emocje Valerie : (




Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.

Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Kuchnia z jadalnią Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12143-cornelius-sallow#373480 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: Kuchnia z jadalnią [odnośnik]03.08.22 21:39
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 67
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Kuchnia z jadalnią Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Kuchnia z jadalnią [odnośnik]17.08.22 15:04
Najdroższy narzeczony nie wie jeszcze, że popełnił kolejny ze swoich błędów. Valerie niezupełnie kryła się z tym, że rozumie znacznie więcej, niż daje po sobie poznać. Pokazywała mu to przecież wielokrotnie — chociażby angażując się w tę uroczą zabawę w udawanie, gdy pojawili się wspólnie w Shrewsbury, jeszcze nieoficjalnie. Gdy stawiała mu warunki, tak w Berlińskim gabinecie, jak i później, w jego własnym salonie. Sztuką było ubranie ich w ten sposób, by mężczyzna myślał, że były to jego własne postanowienia — wtedy przyjmował je zupełnie bezkrytycznie, choć lejce trzymane były przez inne, często delikatniejsze dłonie. Pani Vanity w tej sekundzie uważa jednak, że jeżeli na kogoś Sallow może być zły, to wyłącznie na siebie.
Im bliżej narzeczonego się znajduje, tym więcej emocji kotłuje się w jej drobnym ciele. Cornelius nie pachnie już przede wszystkim swoimi perfumami — drogą wodą kolońską, która zawróciła jej w głowie przy ich pierwszym spotkaniu w stolicy Niemiec. Pachnie alkoholem i czymś jeszcze, co przywodzi na myśl skojarzenie tylko z jedną twarzą, a jest jak wymierzony umiejętnie policzek, wzmaga tylko złość, bo zanurzony w poczuciu spełnienia jednej obietnicy, Cornelius nie widzi, że roztrzaskuje przed swoją narzeczoną pozostałe.
— Nie tym tonem, najdroższyupomina go, wciąż spoglądając na niego z góry i gdyby nie to, że naprawdę go kocha, że wie, że mogli kroczyć ścieżką przyszłości ramię w ramię, silni i zakochani jak nigdy wcześniej, rzecznik Ministerstwa mógłby mieć wrażenie, że znajduje się wręcz niebezpiecznie blisko. Wraz z przestąpieniem progu domu przy Harley Gardens Sallow przestaje być bohaterem wojennym. W tym domu nie są gwiazdami, które będą zdobić przyszłe wydania Czarownicy, poczynając już od następnego dnia. We własnym domu Valerie stawia granice, a jedną z nich jest to, że na własnym terenie wymaga szczerości. Jest jej przyszłym mężem, nie politykiem, tak samo jak ona była jest narzeczoną, nie błyszczącą w świetle reflektorów śpiewaczką.
Kolejne słowa Corneliusa sprawiają, że Valerie blednie znacząco. Złość Corneliusa jest okropna, jest brzydka i przegniła, ale Vanity boi się każdego rodzaju męskiej złości, każdy stanowi pętlę na szyi, paniczne przypomnienie imion i nazwisk uzdrowicieli pierwszego kontaktu — Berghaus, Fürstenberg, Neuenschwander, Schulte-Frohlinde — wszyscy zostali na miejscu, w tamtym życiu, teraz by jej nie pomogli. Nagła realizacja, że w istocie nie zna tutaj żadnego uzdrowiciela, za wyjątkiem spotkanej raz przypadkiem w muzeum pani Baudelaire, z którą nie miała już kontaktu i Elvirą (wolałaby umrzeć, niż dać się jej oglądać w takim stanie) sprawia, że serce przyspiesza rytm, a usta zaciskają się mocno, w nagłej realizacji. Szukała przecież lekarzy, którzy mogliby poprowadzić Hersilię, lecz mieszanie tego, co niewinne, z tym, czego pragnie zapomnieć, zostawić za zamkniętymi do końca życia drzwiami wydaje się być ideą o wiele bardziej gorszącą od tego, co mówi narzeczony.
— Dosyć! — przerywa mu więc, a Cornelius po raz pierwszy jest w stanie dostrzec wyraźną złość rysującą się na licu narzeczonej. Jej głos nie pozostawia miejsca na niedomówienia, jest wysoki, wciąż śpiewny, ale daje także przeczucie, że śpiewaczka jest w stanie użyć go do ofensywy, gdyby nadeszła taka potrzeba. — Nie będziesz więcej opowiadał tych obrzydlistw w moim domu! — sekret pochodzenia pana Dirka powinien pozostać właśnie tym — sekretem. Sekretem, którego ciężarem Cornelius nie powinien lekkomyślnie i w ramach zemsty obarczać swojej narzeczonej. Sama myśl, że mężczyźni nie potrafią poradzić sobie ze swoimi chuciami tak mocno, że biorą wszystko, co może się ruszać, sprawia, że jej samej robi się niedobrze, że musi przymknąć na moment powieki, skupić się na oddychaniu i unormowaniu oddechu.
Mogłaby mu to puścić płazem. Wymsknięcie się informacji z roztargnionego alkoholem i innymi używkami umysłu. Ale Cornelius mówi, że to rodzinne, Cornelius nigdy nie operuje słowem zupełnie bezwiednie, Cornelius właśnie chwyta się każdego ostrza, którym może zadać ból swojej narzeczonej, choć sam kaleczy się w tym procesie.
Jeżeli uważasz, że to w istocie r o d z i n n e, będę rada oddać ci pierścionek tu i teraz — powiedziałaby, gdyby była zupełnie nierozsądna. Ale jest kobietą doświadczoną przez mężczyzn, przez mężczyzn władzy również i lgnie do nich chyba dlatego, że to właśnie ich najlepiej zna. I choć jest to trudna rozgrywka, ona sama jest wprawionym graczem. Rozumie, że czasem trzeba przyjąć na siebie trochę niesprawiedliwych, bolesnych ciosów, żeby następnie wyprowadzić odpowiedni atak, ten decydujący o zwycięstwie. Wydostawszy się spod jarzma Kruegera chciałaby wziąć sprawy w swoje ręce — ostatnim przecież, czego pragnęła, to kolejna degradacja. Ale o wiele efektywniej jest wzbijać się na szczyty jako żona, nie zaś wdowa.
Zaś prawdziwie mądre żony nie postępowały chaotycznie, nie dawały miejsca na to, by emocjonalność wpływała na tak poważne decyzje. Pierścionek z kamieniem księżycowym ciążył na ręce, niemal palił od upokorzenia, ale zostanie tam tak długo, jak jego miejsce nie zostanie zajęte przez ślubną obrączkę.
A później nawet to wydaje się nie mieć znaczenia.
Świat staje, podobnie jak serce Valerie.
Valerie, która wyprostowuje swoje plecy, odsuwa się od twarzy Corneliusa, wypuszcza jego dłonie z własnych rąk.
Marcelius.
Słyszała już to imię, słyszała to imię z nazwiskiem.
Carrington.
Nie Sallow.
Pokazał się dziś na scenie.
Poza nią, Mistrzem Ceremonii, Ministrem Magii i odznaczonymi na scenie pojawił się wyłącznie cyrk.
Marcelius Sallow.
Chłopiec z cyrku.
Przymyka na moment oczy, a w tym samym momencie Cornelius może poczuć, jak jego różdżka rozgrzewa się pod jego palcami, a wyczuwalne emocje smakują jakoś... znajomo.
Złość Valerie — niewątpliwie jest wzburzona, z ł a — jest przerażająco chłodna. Zamiast być siostrą ognistych płomieni gniewu, przypomina pieczenie skóry dłoni, gdy dotknie się wyjątkowo zimnego bloku lodu. I wibruje w powietrzu, Cornelius jest pewien, że wyjątkowo postarał się przy tej próbie, ale chyba nigdy nie czuł czyichś emocji aż tak wyraźnie. Chłód ten jest bowiem niemal bliźniaczy do tego, który poczuł niegdyś od swojego dziadka — nie lubującego się w służących—charłaczkach Crabbe, ale od ojca Tiberiusa Sallow. To chłód z samego serca Shropshire, to chłód kolejnego r o z c z a r o w a n i a, to chłód umysłu, który musi ułożyć naprędce plan ratujący wszystko, co możliwe, to złość na odwróconą kolejność, bo najpierw należałoby ukarać nieodpowiedzialność.
Głęboki wdech. Krótki wydech.
— Chcesz mi powiedzieć — zaczęła powoli, nie wiedząc, że jej narzeczony czuł dokładnie każde drgnięcie złości, które maskowała całkowitą kontrolą nad swoim głosem. — Że Marcelius Carringtonwypowiada nazwisko chłopca wyraźnie, powoli, tak, aby trafiło do rozkojarzonego umysłu narzeczonego. — To twój syn, o którym mówiłeś mi, że nie żyje? — pyta wreszcie, przechylając główkę do prawego ramienia; na ustach zastyga uprzejmy uśmiech, tak, jakby dawała mu jeszcze jedną szansę na kłamstwo, lecz teraz nic już tego nie zmieni. Valerie nie jest głupia, a Cornelius nie wie jeszcze, że zdążyła już poznać swojego pasierba, niemal trzy miesiące temu.
Wreszcie jedna z rąk łapie mocno za nadgarstek Corneliusa i zsuwa jego rękę z własnej piersi, przytwierdzając ją na moment do jego ud. Zaraz sama zsuwa się z nich, rzuca mu jeszcze jedno spojrzenie, gdy wygładza dłonią wieczorową suknię. W jasnych oczach błyszczą iskry złości, ale do Corneliusa nadchodzi powoli pierwsza, delikatna fala czegoś jeszcze.
Strach.
Valerie natomiast przestępuje miękko do zasłoniętych okien w salonie. Ostrożnie wygląda przez nie, woźnica już odjechał, szkoda. Przez chwilę ma ochotę wyrzucić Corneliusa za drzwi, ale nie pozwoli mu włóczyć się po Londynie w takim stanie.
— Nie zbliżysz się do niego — mówi wreszcie, w głosie brak standardowej dla niej miękkości, ton jest rozkazujący, ostry jak krawędź nieoszlifowanego szkła. — Ani ty, ani Dirk — już nie pan. Wciąż jest zwrócona do zasłoniętego ponownie okna, Cornelius może przyglądać się tylko jej sylwetce opiętej czerwienią sukni i kaskadzie jasnych fal spływających po jej plecach. Nie widzi formujących się w oczach narzeczonej kryształków łez, które zapamiętale łyka, nie chcąc pozwolić sobie nawet na chwilę słabości. Twój synma zabrzmieć jak obelga, ale jest m a t k ą, a choć nie dzieli ją z Marceliusem więcej niż 10 lat, cyrkowiec wydaje jej się być jedynie chłopcem. Nie do końca wychowanym, ale jednak dobrotliwym chłopcem. A dzieci nigdy nie powinny ponosić kary za błędy rodziców. — Miał umrzeć w więzieniu, ale z niego wyszedł. Całkiem żywy i zdrowy. Oznacza to nie mniej, nie więcej, że ma po swojej stronie ludzi. Nie wiem, zakładam, że ty również nie, jacy to są ludzie. Ale musi im bardzo na nim zależeć i upomną się o niego, gdy znów zniknie — ciągnęła dalej, układając znane sobie fragmenty historii w coś, co mogło mieć przynajmniej delikatny związek z logiką. Nie była częścią innego półświadka niż artystycznego, nie wiedziała, że kryminalistów — niezależnie od nikłej wagi popełnionego czynu — można było wyciągnąć z więzienia łapówką pieniężną lub produktami żywnościowymi tylko pod warunkiem opieki nad osadzonym. W Niemczech wszystko działało inaczej. Pewniej. — Wiesz, dokąd przyjdą? — spytała dalej, gdy Cornelius poza lodową zamiecią złości i wzrastającymi falami strachu mógł poczuć jeszcze osiadający na nim ciężar smutku swojej narzeczonej. — Tutaj. Na Harley Gardens 10 w Kensington — odpowiedziała, odwracając się na pięcie, by raz jeszcze spojrzeć na siedzącego w pewnej odległości Corneliusa. — Marcelius Carrington, Marcelius Sallow. Kimkolwiek jest to dziecko, wie, gdzie mieszkam. A jeżeli choć jeden włos spadnie z głowy Hersilii, obiecuję ci na wszelkie świętości tego świata, że osobiście rozszarpię ci gardło — nie musiał Sallow sięgać do magii by poczuć, że Valerie mówiła szczerze, nie kłamała. Parzące gorąco odbiło się od jego palców w momencie wypowiadania obietnicy.
Sama śpiewaczka drżała; jeżeli narzeczony skupił na niej swój wzrok, mógł widzieć, że pobladła znacząco, że drobnym ciałem wstrząsnął zimny dreszcz. Oparła się powoli o parapet okna, przymykając raz jeszcze powieki i próbując unormować oddech. Lewą dłoń przyłożyła do czoła, czując pod nim jedynie zimno. Nie wiedziała jednak, czy zimne były jej palce, czy cała twarz.
— Jeżeli jest jeszcze jakiś sekret, który przede mną skrywasz, masz szansę go zdradzić. Jeżeli nie stać cię na szczerość ze swoją żonąjuż nie przyszłą. Oboje wiedzieli, że to tylko kwestia czasu. Dłoń z twarzy wskazała kierunek, z którego nadeszli do salonu. — Znasz drogę do drzwi i nie pokazuj mi się więcej na oczy.




tradition honor excellence
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759
Re: Kuchnia z jadalnią [odnośnik]17.08.22 17:13
-Nie kontroluję swojego tonu, najdroższa. - z ust wymyka mu się lodowate kłamstwo, swój ton kontrolował przecież zawsze, od najmłodszych lat. Gdyby zwrócił się niewłaściwym tonem do pana ojca, pani matki, lub kogokolwiek dorosłego w domu, srogo by popamiętał - ale teraz sam jest dorosły, jest starszy od Valerie, nie będzie się ograniczał, nawet w jej domu. Za dwa miesiące będzie w końcu jego domem.
Wciąż oszołomiony nadmiarem wrażeń dzisiejszej nocy - zaszczytami, strachem gdy ujrzał go na scenie, zabawą i używkami - nie dostrzega bladego cienia strachu na twarzy narzeczonej. Pewnie potrafiłby go wyczuć, ale nie sięgnął przecież po różdżkę. Stracił czujność. Pozostaje więc nieświadom tego, jak mocno ją teraz rani, nieświadom wyliczanych w głowie nazwisk uzdrowicieli. Lęku, że i on straci kontrolę. Całkiem uzasadnionego, bo choć nienawidził tracić kontroli, to Marcelius już we wrześniu zachwiał jego uporządkowanym światem. (Nie, nie we wrześniu, już dwadzieścia lat temu, nie planowaliśmy dziecka wykrztusił tuż po tym, gdy Layla mu powiedziała i nie potrzebował wtedy magii, by zobaczyć jak bardzo zraniła ją ta reakcja). Wprowadził element chaosu - i to najgorszego, takiego, którego nie sposób uporządkować z pozycji bezstronnego obserwatora. Sallow zarabiał na życie, porządkując bałagan innych ludzi - ale w swoim domu, w swojej rodzinie, w swoim życiu nie znosił nieporządku. Ani emocji, których nie rozumiał, ani wyrzutów sumienia. Szukał ich u innych, w głowach innych, nie w sobie, nie w sobie, nie w sobie.
-Wybacz, najdroższa. Mam kontynuować w moim domu, a może za dwa miesiące, w naszym? To przecież nie koniec opowieści, a moja pani matka sama ci nie opowie jak powściągliwym człowiekiem był jej ojciec, zaniemogła. - mruży oczy, bo jeśli czegokolwiek nie znosi, to gdy się mu przerywa. Prosiła go już raz, by nie opowiadał o drastycznych szczegółach śmierci jej męża - czy naprawdę spodziewała się, że prośba o łagodność w innym temacie odniesie inny skutek? -Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz im zazdrościć kamienicy, łóżka pewnie nasiąkły tam łzami. - syczy zjadliwie, bo on zazdrości, zżera go irytacja, że Sallow Coppice ma za sobą lata świetności, że nikt z jego bezpośredniej rodziny nie poślubił żadnej szlachcianki, że samo kupno domu w Chelsea nadwyrężyło jego oszczędności. Jesteśmy przecież lepsi, najlepsi - myśli, choć w tych myślach pobrzmiewa echo innego morału, m u s i m y być najlepsi, a on wreszcie ma to wszystko w zasięgu ręki. Pozycję, medale, perspektywy, nawet dumę ojca (sic!!!), piękną narzeczoną, która równie ambitnie chciała budować z nim pozycję rodziny. Narzeczoną, która reagowała teraz złością - w najlepszym i najgorszym dniu tego roku, gdy potrzebował ciszy i wyrozumiałości.
Narzeczoną, której złość smakuje t a k s a m o jak emocje jedynej osoby, której Cornelius naprawdę się w życiu bał.
Podrywa się z fotela, równocześnie z Valerie, walczy z pokusą odłożenia rozgrzanej różdżki - której drewno nagle wydaje mu się lodowate, cały pokój wydaje się chłodny. We własnym domu odruchowo cofnąłby się pod kominek, może nawet wziął na ręce swoją kotkę, ale to przecież o b c y dom.
-Nigdy... - wyrywa mu się bezradnie, ale potrząsa prędko głową, opamiętując się. Nie rzuca słów na wiatr, nawet teraz, gdy ma ochotę rozkazać jej, by nigdy więcej się tak nie czuła.
"Chcesz mi powiedzieć, że Marcelius Carrington to twój syn?"
-Nigdy nie powiem na głos podobnych obrzydliwości w twoim domu. - powtarza za nią jak echo, już z czystą złośliwością. Nie podoba mu się jej uśmiech, nie podoba mu się sposób, w jaki przechyla głowę, nie podoba mu się tak z i m n a i niezrozumiała reakcja - wolał już jej łzy, wolał, gdy prosiła o litość, dla tego dzieciaka.
Dopiero po sekundzie dociera do niego niepasujący element układanki. Strach. Jej, wyczuwalny w powietrzu, w drobinach magii. I jego własny.
-Carrington? Skąd...? - marszczy brwi, piorunując ją jadowitym wzrokiem. Skąd wiesz? Na scenie było mnóstwo akrobatów, nazwisko i funkcja jednego z akrobatów, z synów tego dyrektora są jest na tyle znane, by zdobić program czy plakaty. Jak mogła go rozpoznać, jak mogła przypasować nazwisko do imienia? Czuje na plecach zimny dreszcz strachu, czy Valerie węszyła za jego plecami? Jeśli tak, to czy prawdę można poznać tak ł a t w o? Choć palce ma zesztywniałe z zimna, znów zaciska je na różdżce - musi wiedzieć skąd wie, to sprawa życia i śmierci (a przynajmniej taką się wydaje, gdy szumi mu w głowie).*
A Valerie znów prosi o litość dla Marceliusa, ale inaczej. Otwiera usta, nie rozumiejąc. Jeszcze nie postanowił, co zrobi, gdy się do niego zbliży - on albo Dirk.
Postępuje kilka kroków do przodu, by znaleźć się tuż przy niej, podchwycić wzrokiem chociaż jej profil. Nie znosi gdy odwraca się do niego plecami, nie powinna, jak śmie. Szarpnąłby ją za ramię, ale obiecał, że tego nie zrobi.
-Myślałem, że poprosisz o coś innego. - przyznaje powoli, cedząc każde słowo.
Myślałem, że każesz mi się go pozbyć.
Valerie ma dobre serce, ale stalowe - a to przecież logiczne wyjście.
Jest zaskoczony i chyba nie chce przed sobą przyznać, że gdzieś pod zdziwieniem kryje się ulga.
A potem Valerie mówi dalej, a Cornelius rozchyla lekko usta i wysoko unosi brwi.
-Ludzi? - powtarza jak echo za narzeczoną, z gardła mimowolnie wyrywa mu się gorzki śmiech.
Marcelius jest przecież za głupi, by mieć za sobą ludzi, o których z takim przejęciem mówi jego żona. To dziecko, porywcze i uparte, potrafiące robić ładne fikołki i w mniemaniu Corneliusa upokarzająco wręcz przeciętne. Na pewno odziedziczył to po matce - matce, której nieudolnie nie zdołał ochronić, której nikt nigdy nie pomścił - mimo, że ktoś dostał na tacy nazwisko jej mordercy.
Właściwie, chyba byłby odrobinę bardziej usatysfakcjonowany, gdyby syn faktycznie miał za sobą ludzi. Ale świat tak nie działa.
-Pokładasz zbyt dużą wiarę w nasz system sprawiedliwości, najdroższa. Nie trafił tam jako rebeliant ani morderca, trafił jako kieszonkowiec. Wyciągnąć kogoś z więzienia za takie rzeczy nie jest wcale tak trudno - przytomnie nie mówi Valerie, że już raz odwiedził Marceliusa w więzieniu i że upewnił się, że jego szef ojciec wyciągnie go stamtąd za fałszywą rejestrację różdżki. Chyba nie byłaby zadowolona. -Zresztą, akurat tego Dirk mógłby się dowiedzieć, wciąż zna tam ludzi. Co ty sugerujesz, że dyrektor cyrku będzie się zajmował krwawą wendettą? - parsknął, marszcząc brwi. Wiedział, że Krueger zachwiał jej poczuciem bezpieczeństwa, ale potrafiła być taka głupiutka.
Do czasu.
Gdy z jej ust pada adres t e g o domu, jej domu, Cornelius milknie i spogląda na nią szeroko otwartymi oczami.
Mój adres też znał - ale to akurat nie było wtedy sekretem, choć Sallow nie był zachwycony najściem.
Ale Valerie... Hersilia...
-Dlaczego. Ktoś Taki. Miałby znać. Twój. Adres. - cedzi, powoli, ze wściekłością, ale jego złość zderza się z falą jej milczenia. Z jej bezbronnością - teraz, gdy sama nie patrzy już na Corneliusa z rozczarowaniem, a opiera się o okno, wydaje się przerażająco wręcz krucha.
-Valerie. Nałożymy tu zabezpieczenia, nikt nigdy was nie skrzywdzi. - reflektuje się, łapiąc ją za ramiona. -Nikt. - powtarza machinalnie, choć w gardle czuje gorycz, medale na szacie dziwnie ciążą.
Czy ma jeszcze jakieś sekrety przed swoją przyszłą żoną...?
Przymyka oczy, wzdycha zapach jej perfum, pod powiekami tańczą wykradzione wspomnienia, krew rebeliantów, posłuszna Mulciberowi istota utkana z czarnej magii, dziennikarz pod Imperio, tuszowane codziennie kłamstwa i zbrodnie. Wreszcie - anonimy.
-Jeśli ktoś chciałby was skrzywdzić... - dodaje ciszej -...to znalazły więcej powodów, niż akurat ten. - przyznaje cicho. -Ale będzie warto. Obiecuję ci, najdroższa, że będzie warto. Te medale, to wszystko... będzie warto. - szepcze, wtulając nos w jej złote loki.
Strach, który czuje na myśl o tym, że ktoś miałby zrobić jej coś i Hersilii smakuje dziwnie znajomo.
-A Marcelius wyszedł z więzienia, bo... - puszcza Valerie, cofa się o krok, krzyżuje ramiona na piersiach. -...nie dopilnowałem, żeby nie wyszedł. - przyznaje posępnie, wbijając wzrok w ziemię, realizacja dociera do niego z opóźnieniem.
Gdyby naprawdę chciał się go pozbyć, wtedy miał okazję.
Zostawił wszystko w rękach losu - dlaczego?
Dlaczego nie potrafił po prostu...
-...widzisz czasem w Hersilii jego? - pyta nagle, ale spojrzenie ma nieobecne, nie pyta chyba o Hersilię. -Bo ja próbuję...on nie jest nikim, jest tylko aroganckim i niezaradnym gówniarzem, niewdzięcznym jak jego matka, ale... - zamyka oczy, kręci głową. -...naprawdę jest podobny do Solasa.



*wyczuwam emocje...


Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.



Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 17.08.22 17:27, w całości zmieniany 1 raz
Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Kuchnia z jadalnią Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12143-cornelius-sallow#373480 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: Kuchnia z jadalnią [odnośnik]17.08.22 17:13
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 96
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Kuchnia z jadalnią Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Kuchnia z jadalnią [odnośnik]19.08.22 14:48
Jasne oczy Valerie zwężają się na moment, gdy spomiędzy potraktowanych czerwienią szminki ust wymyka się preludium do śmiechu. Wreszcie odrzuca głowę w tył — jej jasne loki podążają za ciałem, rozsypując się kaskadą po ramionach i plecach, w niespodziewanej nagłości tego gestu kilkoro kosmyków muska też policzki i nos Corneliusa. Ramiona Valerie drżą w rozbawieniu, a ściszony śmiech jest równie czysty w swej barwie, co popisy śpiewackie na scenie. Valerie nie potrafi śmiać się fałszując, za to fałsz jest dziś idealnym powodem do śmiechu.
— Rzecznik Ministerstwa Magii, samego Ministra, złotousty Cornelius Sallow o krwi mądrych druidów, współpracujący z szeregiem dziennikarzy — zaczyna wyliczać pochwały, zasługi i charakterystyki narzeczonego; przychodzi jej to z niezwykłą lekkością, ale Sallowowie zawsze przecież mieli dobre relacje ze słowem, a Valerie chcąc być dobrą synową musi podołać stawianym przed nią wymaganiom — Cornelius Sallow — bohater wojenny, Cornelius Sallow porywający swym przemówieniem dziesiątki dusz, jeszcze kilka godzin temu — śmiech wreszcie ustaje, rozbawienie przestaje tańczyć w głoskach, a i wygięte w nagłym rozweseleniu plecy Valerie (Cornelius zna już ich arkadę, mógłby złożyć w niej swą rękę i przytrzymać narzeczoną bliżej siebie, stanowczo, dać s y g n a ł), wracają do postury wyćwiczonej, prostej, niewidocznie napiętej. Utrzymanie jej jest kwestią gimnastycznej wprawy i lat przygotowania do zachwycania swą osobą jak najszerszego kręgu. Valerie potrafi być zachwycająca nawet w swym gniewie, gdy tylko czuje, że jest doceniona. To lodowate kłamstwo przynosi jednak odwrotny efekt, zmusza twarz do stężenia w powadze, otwiera klatkę, z której wymyka się twardy akcent z rodzinnych stron. — Ten sam Cornelius Sallow nie kontroluje swojego tonu. Cóż za olbrzymia szkoda.
I choć brzmi — jest — wyraziście sarkastyczna, to mogłaby mówić dalej. Mogłaby upokorzyć Corneliusa jego własnym nieporadnym kłamstwem, ale k o c h a go. Kocha szczerze, najpiękniejszymi częściami swego serca. I jednocześnie nie jest nim, by krzywdzić go umyślnie, by wbijać nieuzasadnione szpile, by oglądać, jak szarpie się ze sobą, podobny do motyla przytwierdzonego do deski igiełkami wciśniętymi w skrzydełka. Nieuzasadnione okrucieństwo nigdy nie było drogą. Nie mogło być karą.
Cornelius sądzi jednak inaczej, nie składa broni ze słów, swej ulubionej, tej, w której obsłudze miał największą biegłość. Jeżeli pragnie wojny — otrzyma ją, nieświadom, że w próbie uciszenia swej narzeczonej, jedynie podkłada kolejne drewno pod ogień jej złości, samemu doprowadzając ją na skraj, zupełnie nierozmyślnie.
Valerie miała tej nocy krzyczeć, ale nie tak.
— Jak śmiesz zakładać, że w ogóle interesuje mnie kamienica szaleńca, który spółkuje z charłakami! — powinna go w tej chwili uderzyć, wymierzyć siarczysty policzek, ale zamiast tego oddycha — prędko, urywanie, a z krawędzi rzęs sypią się iskry gniewu. Gniewu, który każe Valerie iść o kolejne kroki dalej, bo jest jej skrajnie niedobrze. — Nic dziwnego, że twoja matka zaniemogła, to i tak cud, że tyle wytrzymała z takim ojcem i synem! Tak bardzo pragnąłeś przebić dokonania dziadka, że zrobiłeś dziecko mugolce?! — z każdym kolejnym słowem Valerie blednie coraz bardziej, zupełnie kontrintuicyjnie. Od gniewu powinna płonąć, czerwień powinna przejąć nad nią kontrolę, a ta jak na złość wybijała się tylko w kolorze sukni i szminki. Gdy śpiewaczka podnosi się wreszcie z miejsca, raz jeszcze wirują jasne włosy, gdy odwraca się prędko w kierunku swego narzeczonego, gdy spogląda na jego twarz oczami przeszklonymi od rozwścieczonych łez. — G r a t u l a c j e, przebiłeś jego osiągnięcie — podbródek drży w preludium płaczu, głos dźwięczy w wyrzucie, co potwierdza kolejny impuls z różdżki, znów nieprzyjemny, niemal elektryczny. — Ale możesz być z siebie dumny bardziej, proszę! — Cornelius rozumie chyba, że jego narzeczona właśnie odrzuca wszystkie gniewne mury, które zbudowała od początku ich konfrontacji. Że teraz ostra zajadliwość słów ma zranić nie jego, a . — Pochwal się, ile to trwało? Dlatego nigdy nie byłeś żonaty? Bo kochałeś... kochałeś tą... — słowa nie chcą przejść przez gardło, ale Valerie oplata się własnymi ramionami w poszukiwaniu komfortu, a dłonie — obie, również ta z zaręczynowym pierścionkiem z kamieniem księżycowym — drżą na czerwieni materiału.
Potrzebuje ciszy, jak nigdy. Jeszcze raz wznosi podbródek wysoko, bo potrafi przecież radzić sobie z upokorzeniem. Ale uświadamia sobie, że słowa mogą być równie dotkliwe jak zadawane ciałem i magią rany, jedna z dłoni wznosi się do góry, odruchowo przejeżdża palcem po ukrytej za pomocą magii bliźnie.
— Tak się przedstawił — odpowiada lakonicznie, ale pomimo tonu emocje dalej się w niej kotłują, może nawet bardziej niż wcześniej, a magia Corneliusa nie jest w stanie sięgnąć do definitywnego źródła, które potwierdziłoby mu, że narzeczona znów mówi prawdę. — Byłam z Hersilią na przedstawieniu, zaraz po przeprowadzce. Ponad miesiąc przed zaręczynami — dodaje, próbując wyciągnąć z meandrów pamięci tamten moment, atłasowa chusteczka zgubiona między siedzeniami. — Pomagał mi w szukaniu mojej chustki, musiała mi wypaść, albo ktoś ją ukradł. Obiecał, że jeżeli ją znajdzie, odeśle — kontynuuje, szokująco spokojnie na tle wcześniejszego wybuchu oraz tego, który właśnie następuje, bo Valerie wczepia paznokcie w rękaw sukni i we własną szyję, najwyraźniej szukając jakiegokolwiek ujścia. J e g o nie uderzy chyba nigdy. Przynajmniej nie teraz. — Skąd miałam wiedzieć, że to twój cholerny bękart!
Nie odpowiada mu w kwestii jego oczekiwań względem jej postawy. Przez kilka dłużących się w nieskończoność chwil milczy; milczy, skupiając się na pulsowaniu żył biegnących pod cienką skórą szyi. Musi się uspokoić, musi się uspokoić.
Słowa Sallowa płyną gdzieś obok — nieudolny wymiar sprawiedliwości, kieszonkowiec (gdyby wciąż miała w sobie tyle energii, co na początku, wytknęłaby mu, że i to było winą obrzydliwych skłonności dziadka Crabbe i mieszania się krwi). Valerie zdaje się tkwić w transie, z którego wytrąca ją dopiero dotyk — znajomy dotyk na ramionach, palce jej dłoni rozprostowują się wreszcie i zsuwają, zapewniając mu odpowiednią wygodę, do której jest tak przyzwyczajony. Śpiewaczka opiera się wreszcie o klatkę piersiową stojącego za nią mężczyzny, ale dalej nie płacze, nie płacze, nie może zapłakać.
— Nic nie ma większej wartości od zdrowia i życia mojej córki — nie mojego i mojej córki, nie naszego, nie mojego, ani nie twojego. To za Hersilię Valerie oddałaby wszystko, nawet własne szczęście i serce, gdyby okazało się, że uczucie łączące ją z Corneliusem jest wyrokiem śmierci. Czuje nos wsunięty między jasne loki, jego obecność jest słodko—gorzka, chciałaby spędzić ten wieczór inaczej, nawet na kolanach, byle nie czuć teraz tego strachu, tej wyrwy w sercu, rozszarpanego zaufania. Ale musi być stała w swych postanowieniach, priorytety są jasne. — Bądź mężczyzną i coś zrób, zamiast tylko mówić — obietnica nałożenia zabezpieczeń na dom nie oznaczała przecież bezpieczeństwa. Do czasu, aż to stanie się faktem, Valerie nie mogła przecież spokojnie zmrużyć oka.
Cornelius odsuwa się wreszcie — i może to właśnie pozwala Valerie nabrać kolejny głęboki oddech. Nie odwraca się do niego, w dłoni znajduje się nagle brezylkowa różdżka, jedno machnięcie i inkantacja.
— Accio pościel — do pokoju wlatuje biała, puchowa kołdra wraz z poduszką, następnie Valerie kieruje je na znajdującą się w salonie, naprzeciw zajmowanego przez nich wspólnie fotela, kanapę. Dopiero po tym odwraca się w kierunku Corneliusa, ale nie patrzy na niego. Jeżeli narzeczony chciałby się jej przyjrzeć, widział jak na dłoni, jak bardzo jest krucha, jak mocno wpłynęła na nią ta rozmowa, ile sił jej zabrała.
Nie widział jej jeszcze takiej smutnej.
Nawet wtedy, w Berlinie, gdy pieczętowali los Franza Kruegera, była przede wszystkim przerażona.
— Nie będę z tobą rozmawiać, gdy jesteś w takim stanie — może mówił od serca, lecz wypowiedział dziś zbyt wiele słów, a Valerie nie chciała porównywać aroganckiego i niezaradnego gówniarza, niewdzięcznego jak jego matka do swego małego, kruchego słowika. To brzmi jak bluźnierstwo, nie ma na to miejsca w tym domu, nie pozwoli. Wskazuje wreszcie dłonią na zaścieloną kanapę, następnie od niechcenia rozpina długi zamek swej sukni. — Dobranoc, Corneliusie — oznajmia wreszcie, wymijając go płynnie w kierunku korytarza prowadzącego do jej sypialni. Jasne plecy Valerie znów są wyeksponowane, jak w trakcie letniego występu, tamtego parnego sierpnia, choć brak na nich pereł. — Niech ci się przyśni twoja wymarzona rodzina. Nie ta, do której założenia musisz się zmuszać — spogląda na niego znad lewego ramienia, a choć uśmiecha się, oczy nie są w stanie ukryć żalu, który rozdziera jej serce.
Nie musi zresztą długo go ukrywać. Drzwi jej sypialni, sypialni, do której zaprosiłaby Corneliusa zgodnie z prawami, które posiądzie już niedługo jako mąż, zamykają się za nią z trzaskiem, a Valerie może mieć wyłącznie nadzieję, że narzeczony nie dosłyszy jej płaczu, że poduszka — jak wiele razy wcześniej, w Berlinie — wygłuszy bezsilność jej żalu. [bylobrzydkobedzieladnie]




tradition honor excellence


Ostatnio zmieniony przez Valerie Sallow dnia 23.11.22 17:02, w całości zmieniany 1 raz
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759
Re: Kuchnia z jadalnią [odnośnik]07.09.22 22:16
Zawsze lubił jej śmiech, perlisty i dźwięczny.
Podobny do śmiechu Layli.
Ale teraz mu się nie podoba.
Wcale, a wcale. Budzi wspomnienia, jedne z pierwszych. Dzieci z Hogwartu, tych brudnych Gryfonów, którzy nie rozumieli hierarchii panującej na świecie, którzy nigdy nie zwracali się do niego z szacunkiem, nawet po tym, gdy został prefektem. Marthy Runcorn, która odmówiła jego zaproszeniu na Bal Zimowy. Jade, gdy oskarżył ją w cztery oczy o zamordowanie Solasa i zagroził legilimencją.
Tylko Layla nie śmiała się nigdy - nie zdążyła, wyjmował już różdżkę i w jej sarnich oczach zalśnił lęk.
-Nie śmiej się ze mnie, Valerie. - warczy i może już naprawdę nie kontroluje swojego tonu. Najchętniej chwyciłby ją za podbródek, mocno, by zrozumiała, ale obiecał jej kiedyś, ze jej nie tknie. Nie ręką.
Nie mówił ani słowa o magii.
-Chyba, że chcesz zapomnieć o całej tej rozmowie. - dodaje jadowicie, tym razem już doskonale kontrolując swój głos i starając się, by brzmiał ochryple i groźnie, ale nie nadmiernie groźnie. Nie chce jej krzywdzić, chyba nie, chce tylko, żeby się opamiętała.
Osiąga przeciwny skutek. Valerie krzyczy dalej, najpierw o Crabbe'ach, co Cornelius ma gdzieś - może faktycznie mówił jej niepotrzebnie. A potem o pani matce, czego nie może zignorować.
-Moja matka zaniemogła przez zbyt nowoczesną synową. Mam nadzieję, że nie zadasz jej nigdy kolejnego ciosu, Valerie. - cedzi z fałszywą obłudą. -Myślisz, że jesteś ode mnie lepsza, bo zapomniałaś się z czystokrwistym kaleką? - mruży oczy, pijany, rozgniewany. Czy naprawdę myślałaś, słodka Valerie, że wyznasz mi swoje sekrety, a ja w chwili gniewu ugryzę się w język, by nie wykorzystać ich przeciw tobie? -Ciekawe, jak to wpłynęło na zdrowie twojego ojca. - okrucieństwo nadmierne, ale nie może sobie tego odmówić, nigdy więcej się ze mnie nie śmiej, Valerie.
Magia wariuje - zdolności Corneliusa nie powiedzą mu teraz nic konkretnego, ale to nic, chce po prostu czuć ich intensywność, zatracić się w sprzecznych smutku i złości Valerie by mieć złudne poczucie kontroli, by odepchnąć własne emocje, nie czuć nic więcej. Może nawet po to, by odepchnąć własny gniew, zagłuszyć go czymś innym, otumanić się jej emocjami i nie krzywdzić jej już więcej. Ani słowami ani...
Ale zabrnęli za daleko. Magia nie pozwala mu wziąć oddechu, a gdy podbródek Valerie drży od powstrzymywanego płaczu, dociera do niego własne ukłucie winy.
-Valerie... - zaczyna, łagodniej, ale ona mówi dalej.
Mówi rzeczy, o których myśleć nie chciał. Snuje przypuszczenia, które...
Cornelius cofa się jak oparzony, twarz blednie.
-Dlatego nigdy nie byłeś żonaty? Bo kochałeś... kochałeś tą...?
Moment paniki, wyraźny. Najpierw czysty instynkt samozachowawczy - dlaczego o tym pomyślała? Czy zdradził jakimkolwiek zachowaniem coś podobnego? Czy ktoś inny mógłby się domyślić?
Dopiero po sekundzie dociera do niego, o co tak naprawdę spytała.
I to, że przez ostatnie szesnaście lat uciekał od odpowiedzi. Może zawsze uciekał od odpowiedzi - odpowiedź zmusiłaby go do działania, do wyrzeczeń, do cierpienia, a on bał się przecież bólu.
Milczy - nie wie jak długo. Ma nadzieję, że krótko. Zarazem wystarczająco długo, by zobaczyć w wyobraźni jak wtulała nos w wyczarowane róże, jak jej spódnica wirowała gdy tańczyli w deszczu, jak ciepła wydawała się magia gdy próbował czytać jej emocje na swój widok.
Przełyka prędko ślinę, nozdrza drżą lekko.
Te wspomnienia nierozerwalnie splotły się przecież z innym, z wykradzionymi z głowy Marceliusa strzępkami. Ohydny fetor, krew i fekalia na drewnianej podłodze, chłopięcy-zwierzęcy strach i ból. Ból kogoś, kto kochał osobę, która umierała na jego oczach - ale to przecież wspomnienia Marceliusa, Marceliusa, Marceliusa.
Corneliusowi wydawało się, że czuł się podobnie oglądając śmierć Solasa - ale i ją oglądał czując uczucia Jade, a nie własne.
-Byłem zaręczony. - przypomina lodowato, przez ściśnięte gardło.
Jakimś cudem zapada cisza. Cornelius patrzy w podłogę, wiedząc, co powinien powiedzieć. Kocham ciebie, ale takie słowa nigdy nie przychodziły mu łatwo, a teraz zdają się bezwartościowe - smakują w gardle nie jak orzeźwiający łyk wody, a jak brudna zawartość wiadra używanego do gaszenia pożaru.
Dławi je, przełyka ślinę. Podnosi wreszcie wzrok, w zielonych oczach odbija się coś na kształt paniki - zauważa, jak Valerie wpija paznokcie w jasną skórę, domyśla się, że boli.
Gdzieś tam, pod warstwą iluzji, jest jej blizna - od tamtego padalca.
-Nie zrobiłem nic, widząc, że to kwestia czasu zanim umrze w tym mieście. Nazwałabyś to miłością? - cedzi wreszcie, mając nadzieję, że kontroluje swój ton i mimikę, że zdławił już wszelkie wyrzuty sumienia. Bo zdławił, naprawdę, naprawdę, musiał. To cholerny alkohol potęgował te... emocje. -Wiedziałem też, że to kwestia czasu - zostawić cię samą z Kruegerem. I wtedy nie marnowałem czasu. - dodaje martwo, cicho.
Dla Ciebie c o ś zrobiłem, dla niej nic.
Słucha o cyrku z niedowierzaniem, przygryzając wargę. Czy to przypadek, czy los z nich zadrwił? Czy może Marcelius mógł się jakimś cudem o nich dowiedzieć (ale skąd, w styczniu?!), uciec do wymyślnego fortelu? Nie, wtedy musiałby mieć w sobie więcej krwi Sallowów, a mniej mogolskiej zapalczywości...
Wzdycha ciężko.
-Valerie - zwraca się do niej łagodniej, trochę jak do dziecka. -Niezależnie od tego, czy to... - cholerny bękart jakoś nie przejdzie mu przez gardło - -on, nie powinnaś podawać swojego adresu... losowym osobom z cyrku. To nie Berlin, nie jesteś anonimowa, jesteś moją narzeczoną. Dostaję listy z pogróżkami odkąd zacząłem pojawiać się publicznie, jutro Dirk i ja założymy tu porządne zabezpieczenia.
Pozwala jej oprzeć się o siebie, wciąż zdziwiony tym, że nie płacze.
Jest silniejsza niż sądził.
Albo Franz Krueger uderzył ją za łzy zbyt wiele razy.
-Naszej córki. - poprawia Valerie cicho, choć adopcja nie odbyła się jeszcze formalnie, choć jeszcze dwa miesiące. Podświadomie strzela, że właśnie to ją uspokoi. To, a nie p r a w d a.
Nie ma większej wartości od naszej rodziny, Valerie - tak brzmiałaby prawda, a w ich rodzinie wszystkie gałęzie są spożytkowane, a wszystkie chwasty wycinane. Cornelius Sallow całe życie bał się, że będzie chwastem - ale oto stanowił pień rodziny Sallow, oto marzył o kolejnych dzieciach z Valerie. Hersilia jest śliczna i grzeczna, będzie wspaniałym dodatkiem - a gdyby udało się ją wydać za któregoś z lordów Avery (byle nie jednego z tych, po których trzeba tuszować zabójstwa młodych dziewcząt), spełniłaby marzenia swojego przyszłego ojca. Nie była jednak najważniejsza, tak jak Marcelius nie mógł być najważniejszy, tak jak jego życie było w Tower warte mniej od kariery Corneliusa. Może łamało im to serca, ale tak było, drzewo genealogiczne niesmagane wiatrem nie wyrasta silne i zdrowe.
-Zrób?! - parska. -Proszę bardzo. - cofa się o krok i chwyta za różdżkę, równocześnie z Valerie. -Nałożę Błyskotka na drzwi, teraz, będziesz spokojniejsza? - doskonale wie, że to idiotyczny pomysł, śpiący i zmęczony nie zrobi tego prawidłowo - ale jest uparty, więc to Valerie musi go powstrzymać.
Powstrzymuje zaskakująco szybko, również sięgając po pościel.
-Co... - w pierwszej chwili nie rozumie, mrugając bezradnie - równie bezradnie jak Marcel gdy świat go zaskakiwał dwudziestoletni Cornelius w pierwszym w życiu związku.
A potem Valerie znika na schodach, a do niego z opóźnieniem docierają jej kolejne słowa.
-Co? To nie tak.... - bąka pod nosem. Ona, zazdrosna o mugolkę?
O Deirdre - jeszcze to by zrozumiał, ale...
Kręci mu się w głowie, trochę tak jak wtedy, gdy Septimus wyznał mu, co łączyło go z bratem Franza.
Merlinie, czy Valerie teraz czuje takie obrzydzenie? Do niego? Przez Laylę? Nie, nie wyczuł jej w emocjach obrzydzenia, ale może mu się wydawało?
Patrzy niepewnie na pościel, a potem na drzwi wyjściowe.
Dwie opcje.
Żadna mu się nie podoba.
Wybiera trzecią.
Zaciska usta i rusza po schodach, a po chwili bębni niecierpliwie w drzwi sypialni.
-Valerie, jestem twoim narzeczonym! - pcha ze wściekłością drzwi, przekonany, że zamknęła je na klucz, ale ku jego zdziwieniu otwierają się przed nim, same. Łapie równowagę, zdezorientowany, i wtedy widzi jak Valerie wciska jasną głowę w poduszkę, jak jej plecy drżą od niepowstrzymywanego już szlochu.
-Valerie... - zaczyna łagodniej, trochę bezradnie.
Zawsze się złościł, gdy Layla płakała, ale przy niej nie czuje złości.
-Płakać przez mugolkę i bać się akrobaty? To... to poniżej ciebie, poniżej nas. Wszystko będzie dobrze, Valerie. Obiecuję. Obiecuję... - szepcze, siadając nieśmiało w nogach łóżka. Nie wie jeszcze, jak to naprawić, ale ma słowa, słowa, słowa. -Będziecie tu bezpieczne, z Hersilią. Tu i w Shropshire. Chodzi mi po głowie remont Sallow Coppice, tam nikt was nie tknie, nigdy. A ja... ja nie ożeniłem się tyle lat, bo po tamtym narzeczeństwie nie chciałem... nie chciałem zakładać rodziny, do której założenia muszę się zmuszać, jak sama to ujęłaś. I nie założę takiej rodziny, nie z tobą. - Merlinie, zabił dla niej mężczyznę i adoptował dziecko, czy to nie mówi dosadnie, ze mu zależy? -Zależy mi. Na tobie.

jeszcze nie zt bo Cornelius musi mieć ostatnie słowo


Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.

Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Kuchnia z jadalnią Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12143-cornelius-sallow#373480 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: Kuchnia z jadalnią [odnośnik]11.09.22 16:02
Wciąż przygląda się mu spod półprzymkniętych powiek — i z samego chłodnego, jasnoniebieskiego, niemalże lodowego spojrzenia wypływa wyraźne wyzwanie. Valerie nie zamierza cofnąć się o krok, a tym bardziej nie zamierza bać się kogoś, kto właśnie się przed nią ośmieszył. A to coś zupełnie nowego; śpiewaczka przecież jak ognia unikała pijanych mężczyzn, gotowych do niespodziewanych, ale tragicznych w skutkach wybuchów agresji. To prawdziwie pierwszy raz, gdy widzi Corneliusa w t a k i m stanie. Owszem, wcześniej zdarzał im się wieczór z szampanem, czy nalewką z wężem, ale za każdym razem Sallow był w stanie się kontrolować, nie był doprowadzony do aż takiego stanu.
Nigdy jej nie groził.
— Z olbrzymią chęcią — odpowiada więc, słowa przeciskają się przez zaciśnięte zęby, to wojna i żadne z nich nie zamierza złożyć broni. Groźba jedynie podsyca huragan emocji Valerie, która ani myśli poprzestać wyłącznie na tym. — O tej rozmowie, o twoim szanownym dziadku, bękarcie, a najbardziej z tego wszystkiego o twojej c u d o w n e j konkubinie! — niezależnie od tego, jaka jest prawda, blondynka ułożyła już własną wersję wydarzeń. Wersję, która rozdzierała jej serce o stokroć mocniej i odważniej niż ostrza jakichkolwiek słów, które jak noże, rzucał w jej stronę Cornelius. A w tej chwili niezależnie, jak mocno kajałby się narzeczony, nic nie przebiłoby się przez barierę imaginacji, wszystko, nawet najbardziej szczere ze słów stępiłyby się na tym murze, spłonęłyby w ogniu jej złości.
— Owszem, tak właśnie myślę — syczy dalej, bo ta wymiana zdań zaszła już za daleko. Może gdyby została przedtem wciśnięta w róg smutku i bojaźni, może wtedy jadowite słowa narzeczonego odniosłyby zamierzony skutek. Zamknęłyby jej usta, pozwoliły wypuścić z jasnej piersi wyłącznie niedowierzające westchnienie. Ale nie dziś. — Zapomniałam się z czystokrwistym kaleką i nie mam z nim bękarta—złodzieja. Nie zdradziłam nigdy własnej rodziny, nie złamałam ani jednego ideału, byłam i jestem posłuszną córką, a na zdrowie mojego ojca wpłynął ten, za którego wydał mnie mój ojciec, skazując na pewną śmierć! — im dłużej trwała wymiana listów między Franzem Kruegerem a Leontiusem Vanity, tym podobno, tylko najmłodszy z braci czasami przemycił ukrytą informację w listach pisanych siostrze, coraz gorzej czuł się jej ojciec. Wreszcie jego serce nie wytrzymało — pewnego wieczoru ojciec odłożył ukochane skrzypce po wieczornych ćwiczeniach, złożył się do snu w małżeńskim łożu i nigdy się nie obudził.
Nie poznał swej wnuczki.
Widzi, jak narzeczony cofa się o krok, a na jego twarzy maluje się panika. I bardzo dobrze, myśli sobie we własnym zapętleniu, n o r m a l n i e pewnie podbiegłaby do niego, ujęła twarz w dłonie, powtarzała, że przecież wszystko się ułoży, że razem stawią czoła każdej nadchodzącej burzy, że przecież nikt nie uwierzy jakiemuś cyrkowcowi, który nawet nie jest do niego szczególnie podobny. Takie próby zniesławienia zdarzały się nader często ludziom o wysokiej pozycji, ale przecież były bezprzedmiotowe. Teraz jednak nie robi nic z tych rzeczy; spogląda tylko na niego, rozedrganymi z nerwów tęczówkami wodzi między jego oczami a nosem z rozszerzonymi nozdrzami, widzi, jak grdyka przesuwa się powoli po wyeksponowanej szyi narzeczonego, gdy przełyka ślinę.
— Z, od dzisiaj, namiestniczką Londynu — odbija piłeczkę natychmiastowo, jedna z dłoni zaciska się w pięść, knykcie bieleją od siły, jaką wkłada w gest. — Lata później — tak samo ich teraz, ich teraźniejszość jest częścią tego lata później. Co działo się przez tamten czas?
Zapada cisza. Valerie sama wstrzymuje oddech, teraz już o wiele bardziej zrozpaczona niż zła. Dlatego przecież wbija paznokcie w miejsce, w którym pod warstwami iluzji znajduje się blizna. Gdyby udało jej się ją ponownie otworzyć, gdyby tylko trochę ją powiększyła, może rozpadłaby się na kawałki. Czasami miewała przecież straszne sny. W koszmarach Franz ciął mocniej, czasami głowa oddzielała się od ciała, ale zanim zdołała zamknąć oczy na wieczność, budziła się w miękkości pościeli, za każdym razem żywa. Gdy czasem zdarzało im się usnąć u swego boku, sama obecność Corneliusa sprawiała, że czuła się bezpieczniej. Złe sny nie nadchodziły, zupełnie tak, jakby chronił ją przed pierwszym mężem nawet w trakcie snu.
Przez moment mu wierzy; dla mnie zabiłeś człowieka. Tamtą zostawił na pastwę losu. Nie patrzy jednak na Sallowa, sama z trudem przełyka słowa, które cisną się jej do gardła, bo chce wykrzyczeć, że to nie miłość, zostawić kogoś na śmierć, gdy się go kochało, tylko tchórzostwo. Ale w tej samej chwili przypomina sobie, że nie zrobił nic także dla tamtego chłopaka. Że był w swych wyborach konsekwentny, że jednak wszystko stawiał na ich kartę, że świadomie pozostawia przeszłość za sobą.
Zmieniają temat. Klatka piersiowa unosi się z delikatną ulgą, choć kamień umieszczony od początku na sercu dalej na nim ciąży.
— W Berlinie byłam osobą publiczną. A w styczniu, ba, do połowy lutego, w porównaniu do Berlina, byłam niemal anonimowaw Niemczech była przecież wielką gwiazdą. Swoją pozycję na Wyspach budowała powoli, cierpliwie, na pewnych fundamentach. Ale nie dyskutuje dłużej. Jego obecność — jak w snach — daje jej odrobinę komfortu, przecież nie chce, żeby odchodził, choć dalej jest kłębkiem emocji, poprzeplatanych ze sobą na fantazyjne sposoby. Ale ciepło Corneliusa pomagało choć trochę je wyciszyć.
Gdy mówi o ich córce, ledwo powstrzymuje się przed odwróceniem się na pięcie, by znaleźć się przodem do niego, wtulić twarz w klatkę piersiową, a niech świat stanie w płomieniach. Wciąż przecież wierzy, że Sallow był w stanie zapewnić im obu bezpieczeństwo. Może nie teraz — dlatego też na propozycję nałożenia błyskotka pozostaje w swym miejscu, marszczy tylko brwi w kolejnej fali gniewu. Ale wie już, że nie ma powodu, by tracić na Corneliusa więcej nerwów i energii. Jest pijany. Alkoholem, sukcesem, swoim ego.
Padło już za wiele słów.
Nie odpowiada więc na jego pytanie, choć w swojej niespodziewanej niewinności prędko chwyta ją za serce. Wie, że musi być ponad to i stara się taka być. Znika więc za zamkniętymi drzwiami, ale nie dba o to, by zamknąć je na klucz. W tym domu mieszka przecież z córką, nie wyrobiła sobie nawyku dodatkowego zabezpieczenia, Hersilia powinna mieć do niej dostęp w każdym momencie nocy.
Chyba słyszy krzyk Corneliusa z korytarza, ale zupełnie o to nie dba. Jest jej narzeczonym, co do tego nie ma wątpliwości, ale jednocześnie dzisiaj jest rozpuszczonym megalomanem, niepotrzebnie okrutnym i specjalnie krzywdzącym swą nową rodzinę. Nie wznosi więc głowy, łzy wielkie jak groch wsiąkają w poduszkę, nagie plecy drżą już zupełnie niekontrolowanie. Nie chce, by widział ją w takim stanie. Gdy drzwi otwierają się nagle, gdy do jej uszu dochodzi dźwięk łapanej równowagi, mówi do niego tylko:
— Wyjdź stąd — choć głos nie brzmi zdecydowanie, brak mu już tamtego ognia z parteru, z salonu i spod okna. Ale Cornelius nie ustępuje — dumny syn Shropshire musi postawić na swoim, choć tym razem podchodzi do zadania zgoła inaczej, odrobinę nieporadnie. A i ona sama działa kontrproduktywnie, kuli się mocniej, udostępniając mu jeszcze więcej miejsca do zasiądnięcia, choć może być to odbierane jako umyślna ucieczka od jego dotyku, nawet przypadkowego. Trwa więc w tym dziwnym zesztywnieniu, gdzieś pomiędzy łkaniem łapiąc zduszony szept narzeczonego. Obietnice, marzenia, plany. Niechęć do założenia rodziny, która doprowadziła go do głębi starokawalerstwa, stanu, w którym przecież przez tyle lat było mu wygodnie, a który chciał porzucić dla niej...
Może naprawdę zbyt surowo go oceniała?
Ale z drugiej strony im dłużej myśli o tamtej, tym bardziej potrzebuje świeżego powietrza, tym bardziej traci siły, niemalże więdnie.
Podnosi się, powoli.
Zazwyczaj dość silne, choć kruche ramiona prostują się więc, ale drżą alarmująco. Po jej twarzy wciąż spływają strugi łez, ale makijaż pozostaje nienaruszony. Wydała na to wystarczająco dużo pieniędzy, żeby madame Bolton czuła odpowiednią motywację.
— Nie chcę być niczyim zastępstwem... — szepcze wreszcie, jedną z dłoni wysuwa w jego kierunku, zimne palce na ciepłej dłoni. — Jestem twoją narzeczoną i nie pozwolę, nie pozwolę ci zrobić ze mnie tej drugiej, rozumiesz? — tym razem w jej głosie nie dźwięczy złość; jest miejsce wyłącznie na żal, żal i determinację. Bo jasne oczy Valerie, choć skryte za kurtyną łez, niektórych wciąż osiadłych na krańcach rzęs, rozpalone są od gorąca powziętych przez nią zamiarów. — Tak jak ty nigdy nie będziesz w mym sercu drugim. Bo zależy mi na tobie i...
Głos więźnie jej w gardle, nie ma nawet siły unieść dłoni i zetrzeć kolejnej łzy płynącej w dół policzka.
— I cię kocham...
Kocham cię jak głupia, Corneliusie. Całą sobą.




tradition honor excellence
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759

Strona 1 z 2 1, 2  Next

Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach