Kuchnia z jadalnią
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia z jadalnią
Według pierwszego planu przestrzennego kuchnia i jadalnia stanowiły osobne pomieszczenia, jednakże nowa pani domu zdecydowała, że konieczne będzie połączenie obu pokoi tak, by stanowiły jedność. Zabieg ten pozwolił na wpuszczenie do kuchni więcej światła oraz powiększył optycznie dostępną przestrzeń. W centrum części jadalnej mieści się solidny stół z ciemnego drewna, przy którym ustawiono sześć krzeseł. Na stole zawsze znajduje się bukiet świeżych kwiatów, najczęściej róż otrzymywanych przez Valerie po koncertach. Pod ścianą południową stoi kredens stworzony z tego samego drewna, co stół, w którym mieści się zastawa stołowa oraz kilka ozdobnych drobiazgów. Część kuchenna wyposażona jest tradycyjnie, choć Valerie czasami miewa problemy z nawigowaniem po niej — większą część posiłków przygotowuje bowiem jej przyjaciółka, pracująca jako niania dla jej córki.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Doskonale. Rano wrócimy do tej kwestii. - syknął przez zaciśnięte zęby, bo choć Oblivate jest trudniejsze niż Confundus, to był na tyle przytomny by nie rzucać ani jednego ani drugiego zanim nie wytrzeźwiał. Może podświadomie odwlekał też to, co nieodwracalne - bo choć jednym ruchem różdżki mógłby sprawić, że Valerie zapomni o dzisiejszej rozmowie, to chyba w głębi duszy nie chciał by zapominała. To dlatego powiedział jej o Marceliusie już w zimie, to dlatego nie zdołał dzisiaj ukryć własnej tajemnicy - przecież gdy był odpowiednio zmotywowany, potrafił ukryć w s z y s t k o. Jakaś jego część pragnęła, by Valerie wiedziała, by była mu nie tylko ozdobą, ale i partnerką, wsparciem. Może dziś najlogiczniejszym wsparciem byłaby trudna prawda, ale tego nie potrafił przyjąć, nigdy nie znosił krytyki. Rozumiał własne błędy, ale zarazem się za nie nienawidził - a na trudne uczucia odpowiadał atakiem.
-Nie złamałaś żadnego ideału? A co z dziewczęcą cnotą? - syknął, podchodząc o krok bliżej. -Co z tym, że twój ojciec nie śmiał pewnie nawet oddać się Sallowom po tym, jak zaprzepaściłaś wszytko dla jakiegoś nastolatka? - zazdrość, dotychczas tłumiona, wybucha ze zdwojoną siłą. Nie tyle o tamtego chłopaka, co o Kruegera, o to, że Vanity wymierzył im policzek nawet ich nie rozważając. A zarazem, jeśli tak nisko myślał o własnej córce by wydać ją za cudzoziemskiego wdowca, jak mógł rozważać kawalerów z elit? -Ja przynajmniej skutecznie się kryłem. - wydyma pogardliwie wargi, zbyt wściekły by zauważyć, że sugerowanie Valerie iż nieudane małżeństwo to jej wina jest zupełnie poniżej pasa. Krótka panika, zaciśnięcie ust, już żadne z jej słów mu się nie podoba. Szuka w nich drugiego dna, nie rozumiejąc jeszcze, w czym tkwi problem.
-O Deirdre też będziesz zazdrosna? - parska, nie wychwytując aluzji zawartej w "lata później" ani tego, że to w Layli, nie w Deirdre tkwi problem. -Lata później. Dwadzieścia lat temu byłaś dzieckiem, a kilka lat temu byłaś w Niemczech, czego ode mnie oczekujesz?! - nieskalanej przeszłości? -Spójrz lepiej na tych śpiewaków, tych dyrygentów kręcących się wokół ciebie, doceń jaki jestem tolerancyjny. - syczy wściekle, zaborczo, dopiero teraz dopuszczając do głosu tłumioną zazdrość i kompleksy.
Przynajmniej może poczuć się mądrzejszy. Ale czy na pewno? Podchodzi o krok do przodu, zielone oczy iskrzą ogniem.
-To był ostatni raz, kiedy udałaś przy mnie głupią, Valerie. - komentuje jej słowa o Berlinie. -Nie rób tego nigdy więcej. - trudno powiedzieć, czy to groźba czy zachęta, głos drży lekko. Opadły maski, Cornelius patrzy na domyślną i rozgniewaną narzeczoną, narzeczoną, która tak celnie wbija mu szpilę i nie chce - nie potrafi - uwierzyć, że kiedykolwiek mogła być głupiutką trzpiotką, że mogła uwierzyć we własną anonimowość. Nawet, jeśli faktycznie się zapomniała. -W Anglii trwa wojna, a ja obiecałem, że w lutym się spotkamy i doskonale wiedziałaś, co to oznacza. Nie kłam i nie wycieraj sobie ust anonimowością - popełniłaś błąd, rozprawiając w cyrku z nieznajomym młodzieńcem, a ja popełniłem błąd przedkładając mugolkę nad burdel, więc do cholery, nie wypierajmy się własnych błędów! - warknął. Gdyby była damą, jej przyzwoitka zabroniłaby jej rozmawiać z akrobatami, ale nie była. Nie mieli przywilejów, nie mieli błękitnej krwi, nie wybaczano im tak wiele jak rozkapryszonym szlachciankom, musieli uważać sami na siebie.
Błędem jest choćby uporczywe podkreślanie tego, że Hersilia to jej nie ich córka, przedkładanie miłości do tego dziecka nad sprawy rodzinne - nie poprawi to nastroju Corneliusa, tak samo jak jego nieporadne wyznanie nie poprawiło nastroju Valerie. Przez chwilę liczy, że wahanie w oczach narzeczonej wszystko naprawi, że przytuli się do niego i uwierzy, że będzie dobrze.
Ale trzaskają drzwi.
Czuje w gardle gorzką gulę, kręci mu się w głowie. Jest gorąco, a on nie znosi się pocić, nie znosi pomiętych koszul i braku kontroli. Powinien uznać, że to błąd, że nie powinien wybierać dojrzałej kobiety, że łatwiej byłoby z mało spostrzegawczą młódką, ale próbuje sobie wmówić, że już za późno. Widziano ich razem na uroczystości, nie mogą się wycofać.
Ale to nie to jest argumentem. Uczucia to słabość, zatem nie próbuje o nich nie myśleć, gdy zmierza na górę, gdy nie potrafi odpuścić. Solas nie potrafił odpuścić i jeździł z Jade na te cholerne wyprawy, matka kochała Solasa tak mocno, że oszalała, Layla kochała jego i gdy wszystko się popsuło już nigdy nie była do końca sobą, ale on jest ponad to, musi być. Ochroni siebie i Valerie, nie dając się wciągnąć w to niebezpieczeństwo, zachowując trzeźwy umysł i logikę, zabójstwo Franza nie było w końcu wynikiem niecierpliwej pasji (prawda?), było cierpliwie zaplanowane i idealne i logiczne.
Nie myśli o tym, że pójście do sypialni kobiety, która przywołała dla niego pościel jest nielogiczne.
Dopiero gdy siada, czuje jak bardzo kręci mu się w głowie.
Chwilę milczy, co do niego niepodobne.
Chyba nie wie, jak zacząć mówić, choć w głowie układa różne wersje.
-Ten makijaż się nie rozmazuje. - zauważa ze zdziwieniem gdy Valerie podnosi głowę, zabijając posępną ciszę, kupując sobie czas na reakcję inną niż skrucha na widok jej łez. -Mogłabyś się rozpłakać na scenie. Na koncercie dla ofiar wojny. Publika i "Czarownica" to pokochają. - dodaje przytomnie, a potem, marszcząc lekko brwi, dociera do niego o co ją prosi. -Nigdy nie płaczesz przy kimś... - nawet teraz zaczekała, nawet teraz nie powinno go tu być.
Jej łzy są szczere, nie są narzędziem retorycznym w ich kłótni.
Kłótni, której sedno dociera do niego dopiero teraz.
Otwiera lekko oczy, po raz drugi tej nocy szczerze zdumiony (pierwszy raz zszokowało go wyjście syna z więzienia).
-Valerie, minęło szesnaście lat. - kręci lekko głową. -Nie będziesz.. insynuujesz... - na twarzy maluje się szok, bo Valerie insynuuje niewyobrażalne (dla niego, nie dla osób, które kierują się sercem) - jakoby miał myśleć o m u g o l c e przez wszystkie te lata.
Nie chce, nie może przyznać - nawet przed samym sobą - że w jej podejrzeniach był kiedyś cień prawdy, zanim poznał Deirdre.
Kręci jeszcze mocniej głową, brązowe loki rozsypują się na twarzy - nie lubi tego, odgarnia je niecierpliwie, szuka jej spojrzenia.
-Nigdy nie jesteś tą drugą. Jesteś - znaczy będziesz - Valerie Sallow. - mówi z całą mocą, brzmiąc trzeźwo. Układa już w myślach całe przemówienie, ale
ale tym razem to słowa Valerie są piękne i płyną tak prędko, że zabierają mu dech.
Rozchyla lekko usta, ja ciebie też, to byłoby tak proste, ale już nie jest pijany i nigdy nie powiedział tego nikomu. Ani Layli, ani Deirdre, ani nawet nikomu z rodziny, miłość to słabość, powtarzał pan ojciec i nie zastosował się do własnej rady i cierpi, oglądając jak matka więdnie w oczach, i -
- nachyla się, by pocałować ją delikatnie, dłonią zetrzeć łzę z jej policzka, pogłębić pocałunek zanim Valerie zdąży zaprotestować i łudzić się, że to co niewypowiedziane uspokoi ich obydwoje.
-Nie złamałaś żadnego ideału? A co z dziewczęcą cnotą? - syknął, podchodząc o krok bliżej. -Co z tym, że twój ojciec nie śmiał pewnie nawet oddać się Sallowom po tym, jak zaprzepaściłaś wszytko dla jakiegoś nastolatka? - zazdrość, dotychczas tłumiona, wybucha ze zdwojoną siłą. Nie tyle o tamtego chłopaka, co o Kruegera, o to, że Vanity wymierzył im policzek nawet ich nie rozważając. A zarazem, jeśli tak nisko myślał o własnej córce by wydać ją za cudzoziemskiego wdowca, jak mógł rozważać kawalerów z elit? -Ja przynajmniej skutecznie się kryłem. - wydyma pogardliwie wargi, zbyt wściekły by zauważyć, że sugerowanie Valerie iż nieudane małżeństwo to jej wina jest zupełnie poniżej pasa. Krótka panika, zaciśnięcie ust, już żadne z jej słów mu się nie podoba. Szuka w nich drugiego dna, nie rozumiejąc jeszcze, w czym tkwi problem.
-O Deirdre też będziesz zazdrosna? - parska, nie wychwytując aluzji zawartej w "lata później" ani tego, że to w Layli, nie w Deirdre tkwi problem. -Lata później. Dwadzieścia lat temu byłaś dzieckiem, a kilka lat temu byłaś w Niemczech, czego ode mnie oczekujesz?! - nieskalanej przeszłości? -Spójrz lepiej na tych śpiewaków, tych dyrygentów kręcących się wokół ciebie, doceń jaki jestem tolerancyjny. - syczy wściekle, zaborczo, dopiero teraz dopuszczając do głosu tłumioną zazdrość i kompleksy.
Przynajmniej może poczuć się mądrzejszy. Ale czy na pewno? Podchodzi o krok do przodu, zielone oczy iskrzą ogniem.
-To był ostatni raz, kiedy udałaś przy mnie głupią, Valerie. - komentuje jej słowa o Berlinie. -Nie rób tego nigdy więcej. - trudno powiedzieć, czy to groźba czy zachęta, głos drży lekko. Opadły maski, Cornelius patrzy na domyślną i rozgniewaną narzeczoną, narzeczoną, która tak celnie wbija mu szpilę i nie chce - nie potrafi - uwierzyć, że kiedykolwiek mogła być głupiutką trzpiotką, że mogła uwierzyć we własną anonimowość. Nawet, jeśli faktycznie się zapomniała. -W Anglii trwa wojna, a ja obiecałem, że w lutym się spotkamy i doskonale wiedziałaś, co to oznacza. Nie kłam i nie wycieraj sobie ust anonimowością - popełniłaś błąd, rozprawiając w cyrku z nieznajomym młodzieńcem, a ja popełniłem błąd przedkładając mugolkę nad burdel, więc do cholery, nie wypierajmy się własnych błędów! - warknął. Gdyby była damą, jej przyzwoitka zabroniłaby jej rozmawiać z akrobatami, ale nie była. Nie mieli przywilejów, nie mieli błękitnej krwi, nie wybaczano im tak wiele jak rozkapryszonym szlachciankom, musieli uważać sami na siebie.
Błędem jest choćby uporczywe podkreślanie tego, że Hersilia to jej nie ich córka, przedkładanie miłości do tego dziecka nad sprawy rodzinne - nie poprawi to nastroju Corneliusa, tak samo jak jego nieporadne wyznanie nie poprawiło nastroju Valerie. Przez chwilę liczy, że wahanie w oczach narzeczonej wszystko naprawi, że przytuli się do niego i uwierzy, że będzie dobrze.
Ale trzaskają drzwi.
Czuje w gardle gorzką gulę, kręci mu się w głowie. Jest gorąco, a on nie znosi się pocić, nie znosi pomiętych koszul i braku kontroli. Powinien uznać, że to błąd, że nie powinien wybierać dojrzałej kobiety, że łatwiej byłoby z mało spostrzegawczą młódką, ale próbuje sobie wmówić, że już za późno. Widziano ich razem na uroczystości, nie mogą się wycofać.
Ale to nie to jest argumentem. Uczucia to słabość, zatem nie próbuje o nich nie myśleć, gdy zmierza na górę, gdy nie potrafi odpuścić. Solas nie potrafił odpuścić i jeździł z Jade na te cholerne wyprawy, matka kochała Solasa tak mocno, że oszalała, Layla kochała jego i gdy wszystko się popsuło już nigdy nie była do końca sobą, ale on jest ponad to, musi być. Ochroni siebie i Valerie, nie dając się wciągnąć w to niebezpieczeństwo, zachowując trzeźwy umysł i logikę, zabójstwo Franza nie było w końcu wynikiem niecierpliwej pasji (prawda?), było cierpliwie zaplanowane i idealne i logiczne.
Nie myśli o tym, że pójście do sypialni kobiety, która przywołała dla niego pościel jest nielogiczne.
Dopiero gdy siada, czuje jak bardzo kręci mu się w głowie.
Chwilę milczy, co do niego niepodobne.
Chyba nie wie, jak zacząć mówić, choć w głowie układa różne wersje.
-Ten makijaż się nie rozmazuje. - zauważa ze zdziwieniem gdy Valerie podnosi głowę, zabijając posępną ciszę, kupując sobie czas na reakcję inną niż skrucha na widok jej łez. -Mogłabyś się rozpłakać na scenie. Na koncercie dla ofiar wojny. Publika i "Czarownica" to pokochają. - dodaje przytomnie, a potem, marszcząc lekko brwi, dociera do niego o co ją prosi. -Nigdy nie płaczesz przy kimś... - nawet teraz zaczekała, nawet teraz nie powinno go tu być.
Jej łzy są szczere, nie są narzędziem retorycznym w ich kłótni.
Kłótni, której sedno dociera do niego dopiero teraz.
Otwiera lekko oczy, po raz drugi tej nocy szczerze zdumiony (pierwszy raz zszokowało go wyjście syna z więzienia).
-Valerie, minęło szesnaście lat. - kręci lekko głową. -Nie będziesz.. insynuujesz... - na twarzy maluje się szok, bo Valerie insynuuje niewyobrażalne (dla niego, nie dla osób, które kierują się sercem) - jakoby miał myśleć o m u g o l c e przez wszystkie te lata.
Nie chce, nie może przyznać - nawet przed samym sobą - że w jej podejrzeniach był kiedyś cień prawdy, zanim poznał Deirdre.
Kręci jeszcze mocniej głową, brązowe loki rozsypują się na twarzy - nie lubi tego, odgarnia je niecierpliwie, szuka jej spojrzenia.
-Nigdy nie jesteś tą drugą. Jesteś - znaczy będziesz - Valerie Sallow. - mówi z całą mocą, brzmiąc trzeźwo. Układa już w myślach całe przemówienie, ale
ale tym razem to słowa Valerie są piękne i płyną tak prędko, że zabierają mu dech.
Rozchyla lekko usta, ja ciebie też, to byłoby tak proste, ale już nie jest pijany i nigdy nie powiedział tego nikomu. Ani Layli, ani Deirdre, ani nawet nikomu z rodziny, miłość to słabość, powtarzał pan ojciec i nie zastosował się do własnej rady i cierpi, oglądając jak matka więdnie w oczach, i -
- nachyla się, by pocałować ją delikatnie, dłonią zetrzeć łzę z jej policzka, pogłębić pocałunek zanim Valerie zdąży zaprotestować i łudzić się, że to co niewypowiedziane uspokoi ich obydwoje.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaciska zęby, linia szczęki rysuje się znacznie wyraźniej, a usta wydymają się nieco; gdyby nie to, że wciąż ściąga w gniewie jasne brwi, przy odrobinie dobrej woli można byłoby uznać, że zaprasza go do pocałunku. Teraz jednak walczy ze sobą, zupełnie niespodziewanie. Nie chce oddawać Corneliusowi ostatniego słowa, ich walka o nie nie jest już walką mającą realne przełożenie na ich pozycje, prowadzącą do jakiegoś emocjonalnego oczyszczenia. Od kilku minut tną przecież na ślepo, nie zważając nawet na to, jak bardzo krzywdzą się sami w imię tłumionych od lat wyrzutów sumienia, złości, zazdrości, nastoletnich kompleksów przeszłych przed laty w kompleksy dorosłe. Już dawno przestało chodzić o to, które z nich ma rację. Teraz walczyli o to, kto z nich wykrwawi się pierwszy.
Kto pierwszy upadnie pod ciężarem własnych przewin.
— Co z dziewczęcą cnotą? Opowiem ci, co z dziewczęcą cnotą. Gdybym jeździła konno, i tak byś jej nie odebrał, bo to nie jest żadne trofeum ani medal, który mężczyzna może sobie przypiąć na piersi! — jasnoniebieskie oczy znów zapłonęły ogniem złości, ale nie cofnęła się nawet o krok. Z podbródkiem zadartym do góry, z głową zadartą do góry wciąż rzucała Corneliusowi wyzwanie, proszę, próbuj upokorzyć mnie dalej. Sama wreszcie przestąpiła krok do przodu, fala gorąca zalała całe jej ciało, zdusiła jeden z oddechów w połowie, klatka piersiowa zafalowała w ostrzeżeniu przed nadchodzącym wybuchem. Kolejnym. — Co z tym, że nawet nie zabiegałeś o moją rękę, mimo że wiedziałeś, musiałeś wiedzieć, że mój ojciec najchętniej zaręczyłby nas kiedy jeszcze uczyłam się w szkole?! — odpowiadała mu na tamto pytanie wielokrotnie, ale najwyraźniej wciąż nie mógł przełknąć tego, że mariaże nie spadają z nieba. Na swój ożenek musiał przecież zapracować w nietypowy sposób, pozbywając się przeszkody na zawsze. — Przyznaj się, kochałeś tamtą mugolkę, albo uważałeś, że jestem dla ciebie niewystarczająca, albo i jedno i drugie! — oczy pozostają uparcie suche, szczypią dotkliwie w wysiłku powstrzymania się od płaczu. Najchętniej podeszłaby do niego, jeszcze bliżej, może spoliczkowała, a może po prostu bezsilnie obłożyła pięściami w klatkę piersiową; wszystko, byleby tylko dać upust emocjom, które kotłowały się w drobnym ciele. Ale obiecała sobie przecież, że nigdy nie zniży się do rękoczynów. To było zdecydowanie poniżej jej godności. Godności, której już nigdy nie pozwoli nikomu zdeptać.
Nawet narzeczonemu.
Nawet swojemu mężowi.
— Tak skutecznie, że nawet twój syn zapomniał o tym, że miał nie żyć — cedzi więc przez zaciśnięte zęby, bo choć wcześniej pozwoliła mu urwać inny temat, w tym nie zamierzała oddać mu pola. Nie po tym, co sam powiedział o jej małżeństwie, nie po sugestii, że to przez nią nie żył jej ojciec.
— Czego oczekuję? Żebyś zamiast rozpaczać nad tym, jaki to jesteś pokrzywdzony, brał sprawy w swoje ręce, a nie czekał na gotowe! — owszem, popełniła błędy, które skumulowane doprowadziły do takiego, a nie innego finału, lecz nie była w tym wszystkim sama. Cornelius natomiast wydaje się tkwić w przeświadczeniu, że był wyłącznie biernym obserwatorem, kimś z bajki obok, niewyposażonym w środki pozwalające mu wpływać na jego otoczenie, co było oczywistą nieprawdą. Nie oczekiwała od niego nieskalanej przeszłości, bo takiej nie mogła mu dać. Teraz mogła pragnąć wyłącznie jego niepodzielnej uwagi, wszystkich emocji wyłącznie dla siebie. Zostawienia przeszłości tam, gdzie jej miejsce.
Słowa o dyrygentach i śpiewakach sprawiają, że dumnie wypina pierś, wciąż ściśle oplecioną czerwienią materiału sukni. Oczy błyszczą z dumą, Valerie jest przecież świadoma tego, jak spoglądają na nią mężczyźni, a zazdrość i zaborczość polityka to paradoksalnie dobry znak. I chce, żeby czuł ją jeszcze chwilę, jeszcze kilka uderzeń serca, pomimo rosnącej w niej złości.
— Wiesz, ilu z nich chciałoby, choć na dzień zamienić się z tobą miejscami? Nie masz nawet pojęcia, ile osób mówiło mi, że ślub z politykiem to błąd, że będę tego żałować — podnosi dłoń z pierścionkiem zaręczynowym do góry, Cornelius musi zwrócić na niego uwagę, nawet pomimo tego, że wraz z nim Valerie pokonuje kolejny krok, dystans między nimi topnieje w ogniu obopólnej złości. — I wiesz co jeszcze? Mogłam się na to wszystko nie godzić. Wtedy, w lutym mogłam podziękować ci za kolację i kwiaty, zastosować się do twoich słów, bo sam mówiłeś, że mogę odrzucić twoje zaręczyny — przywołała jego własne słowa z berlińskiego gabinetu. — Ale przyjęłam je i była to m o j a decyzja. Tylko moja i nie miałeś na nią najmniejszego wpływu, ty ani moja matka, ani bracia, ani nikt na tym całym podłym świecie. I jeżeli któreś z nas powinno docenić tolerancję innego, to ty moją, bo jestem twoją narzeczoną, za dwa miesiące będę twoją żoną i nigdy więcej nie pozwolę ci traktować mnie w ten sposób!
Słowa, pomimo że przepełnione gorącem gniewu, niosą ze sobą coś jeszcze, coś, co może umknąć Corneliusowi, również pogrążającemu się w odmętach własnej nerwowości. Valerie daje przecież znak, że jej zależy. Przecież nie byłoby całej tej kłótni, gdyby było inaczej. Nie zgodziłaby się na zaręczyny, nie planowaliby ślubu, gdyby nie traktowała Corneliusa poważnie, nie odrzuciliby układu jeszcze w marcu.
Dumny uśmiech pojawia się na jej wargach jeszcze raz, gdy nakazuje jej nieudawanie głupiej. Minęło trochę czasu, nim zorientował się w grze, którą kobiety prowadziły przecież od lat, a którą Valerie również opanowała w stopniu według siebie zadowalającym. Rzadko kiedy pokazywała światu, ile tak naprawdę jest w stanie zrozumieć, jak prędko wyciąga wnioski i jak mocno jest przenikliwa. Życie bowiem było zdecydowanie łatwiejsze, gdy w oczach mężczyzn rządzących światem uchodziło się za piękną, choć głupiutką.
Uśmiech znika jednak, gdy Cornelius mówi dalej. Kolejna fala gorąca przelewa się przez śpiewaczkę, tym razem od dołu do góry. Zdaje się, że robi jej się słabiej.
Nie dowierza.
— Chyba sobie żartujesz, że zrobienie dziecka mugolce jest tym samym rodzajem błędu co podanie swego adresu w cyrku! — musi żartować, inaczej wspina się przecież na wyżyny absurdu. Gdyby ułożył na równi rozrzedzenie swej krwi i utratę dziewictwa przed ślubem, byłaby skłonna (z bólem serca) zgodzić się z jego słowami, uznać, że mogą przestać wypierać się ich, może atmosfera oczyściłaby się wreszcie, może byłaby zdolna do odnalezienia oparcia w jego ramionach i nie przywoływałaby tej pościeli.
Niestety, jest zupełnie nie tak.
Ma nadzieję, że Cornelius posłucha, że uszanuje chociaż to niewypowiedziane przecież z wielką pewnością życzenie. Ten jednak zasiada w nogach łóżka, irytująco cichy i nieobecny. Valerie ma nadzieję, że przyszedł ją przeprosić, albo chociaż, że w tej ciszy przeżywa swoją cichą skruchę, ale przecież nadzieja jest matką głupich, a ona w ciszy swego serca zgodziła się już nigdy nie udawać przy nim głupoty.
A jednak nie może powstrzymać się przed zaciśnięciem szczupłych, jasnych palców na miękkiej pościeli. Ogień gniewu przygasł znacząco, śpiewaczka jest zmęczona intensywnością wcześniejszej kłótni, gdzieś z tyłu głowy kołaczą jej się myśli, że będzie musiała oszczędzać głos następnego dnia i wypić dużo herbaty.
Ale to jutro.
— Nie uprawiaj polityki w tej sypialni — przynajmniej nie dzisiaj, chciałaby go poprosić, ale smutek i rezygnacja dominują przecież w całej jej prezencji, tylko odrobina wysiłku dzieli Corneliusa od skruszenia tego miernego oporu. Dopiero, gdy ten mówi o łzach, o tym, że nigdy nie płacze przy kimś, czuje, jak dzisiejsze łzy pieką w policzki. Myślała, że wiedziała o wstydzie wszystko. Smakowała go przecież codziennie przez dziesięć długich lat małżeństwa z Franzem, ale ten dzisiejszy niemal ją dławi, pozbawia wszystkich sił.
Nie mówi więc nic. Ma już dość, serdecznie dosyć, ale musi przecież trzymać się w pionie, plecy prostują się w wyuczonej pozycji, pomimo odwróconego od jego twarzy spojrzenia i łez pozostawiających po sobie mokre ślady w dół policzków wygląda przecież równie dumnie i dostojnie co wtedy, gdy pojawiali się gdzieś wspólnie, jak dziś w pierwszym rzędzie przed sceną, jak w trakcie zabawy na bankiecie.
— Nie interesuje mnie, ile lat minęło. Zapomnij o niej albo o mnie — podbródek drży, podobnie do klatki piersiowej, ale Valerie przełyka nadciągające łzy, czekając chyba na moment, gdy wraz ze łzami przełknie też kawałki swego połamanego serca. W Shropshire nie było miejsca na kompromisy, a przyszła madame Sallow musiała czuć się pewnie w swej miłości. Nawet, jeżeli oznaczało to prędkie roztrzaskanie jej we własnych rękach.
Ale — jeszcze, może zanim — dzieje się coś innego.
Rozpalone wargi Corneliusa na jej własnych, odbierają jej natychmiast dech, bowiem wzdycha zaskoczona wprost w nie. Ciało reaguje samoistnie, dłoń odnajduje tą drugą, na swym policzku i układa się na niej, cierpliwie, gdy długa ręka, a contrario układa się na jego karku, przyciągając całe ciało do tego jego. Oddaje pocałunek, z piekącą pasją, jakby miał być ostatnim w jej życiu, przez moment myśli, że właśnie tak jest. Że to pocałunek na pożegnanie, że właśnie coś się kończy, a decyzja została podjęta.
Tylko drobna część jej duszy, niezmiennie naiwna, niezmiennie wierząca w pokrewieństwo dusz, w prawdziwą miłość, prosi o uwagę i ją właśnie dostaje.
— Powiedz mi to — prośba pada między kolejnymi muśnięciami, słodka desperacja w piekącym pocałunku — Jeżeli mnie kochasz, powiedz mi to, proszę... — dodaje, otwierając na moment powieki, drżące rzęsy i drżące tęczówki szukające choćby okruchów nadziei na dobre zakończenie.[bylobrzydkobedzieladnie]
Kto pierwszy upadnie pod ciężarem własnych przewin.
— Co z dziewczęcą cnotą? Opowiem ci, co z dziewczęcą cnotą. Gdybym jeździła konno, i tak byś jej nie odebrał, bo to nie jest żadne trofeum ani medal, który mężczyzna może sobie przypiąć na piersi! — jasnoniebieskie oczy znów zapłonęły ogniem złości, ale nie cofnęła się nawet o krok. Z podbródkiem zadartym do góry, z głową zadartą do góry wciąż rzucała Corneliusowi wyzwanie, proszę, próbuj upokorzyć mnie dalej. Sama wreszcie przestąpiła krok do przodu, fala gorąca zalała całe jej ciało, zdusiła jeden z oddechów w połowie, klatka piersiowa zafalowała w ostrzeżeniu przed nadchodzącym wybuchem. Kolejnym. — Co z tym, że nawet nie zabiegałeś o moją rękę, mimo że wiedziałeś, musiałeś wiedzieć, że mój ojciec najchętniej zaręczyłby nas kiedy jeszcze uczyłam się w szkole?! — odpowiadała mu na tamto pytanie wielokrotnie, ale najwyraźniej wciąż nie mógł przełknąć tego, że mariaże nie spadają z nieba. Na swój ożenek musiał przecież zapracować w nietypowy sposób, pozbywając się przeszkody na zawsze. — Przyznaj się, kochałeś tamtą mugolkę, albo uważałeś, że jestem dla ciebie niewystarczająca, albo i jedno i drugie! — oczy pozostają uparcie suche, szczypią dotkliwie w wysiłku powstrzymania się od płaczu. Najchętniej podeszłaby do niego, jeszcze bliżej, może spoliczkowała, a może po prostu bezsilnie obłożyła pięściami w klatkę piersiową; wszystko, byleby tylko dać upust emocjom, które kotłowały się w drobnym ciele. Ale obiecała sobie przecież, że nigdy nie zniży się do rękoczynów. To było zdecydowanie poniżej jej godności. Godności, której już nigdy nie pozwoli nikomu zdeptać.
Nawet narzeczonemu.
Nawet swojemu mężowi.
— Tak skutecznie, że nawet twój syn zapomniał o tym, że miał nie żyć — cedzi więc przez zaciśnięte zęby, bo choć wcześniej pozwoliła mu urwać inny temat, w tym nie zamierzała oddać mu pola. Nie po tym, co sam powiedział o jej małżeństwie, nie po sugestii, że to przez nią nie żył jej ojciec.
— Czego oczekuję? Żebyś zamiast rozpaczać nad tym, jaki to jesteś pokrzywdzony, brał sprawy w swoje ręce, a nie czekał na gotowe! — owszem, popełniła błędy, które skumulowane doprowadziły do takiego, a nie innego finału, lecz nie była w tym wszystkim sama. Cornelius natomiast wydaje się tkwić w przeświadczeniu, że był wyłącznie biernym obserwatorem, kimś z bajki obok, niewyposażonym w środki pozwalające mu wpływać na jego otoczenie, co było oczywistą nieprawdą. Nie oczekiwała od niego nieskalanej przeszłości, bo takiej nie mogła mu dać. Teraz mogła pragnąć wyłącznie jego niepodzielnej uwagi, wszystkich emocji wyłącznie dla siebie. Zostawienia przeszłości tam, gdzie jej miejsce.
Słowa o dyrygentach i śpiewakach sprawiają, że dumnie wypina pierś, wciąż ściśle oplecioną czerwienią materiału sukni. Oczy błyszczą z dumą, Valerie jest przecież świadoma tego, jak spoglądają na nią mężczyźni, a zazdrość i zaborczość polityka to paradoksalnie dobry znak. I chce, żeby czuł ją jeszcze chwilę, jeszcze kilka uderzeń serca, pomimo rosnącej w niej złości.
— Wiesz, ilu z nich chciałoby, choć na dzień zamienić się z tobą miejscami? Nie masz nawet pojęcia, ile osób mówiło mi, że ślub z politykiem to błąd, że będę tego żałować — podnosi dłoń z pierścionkiem zaręczynowym do góry, Cornelius musi zwrócić na niego uwagę, nawet pomimo tego, że wraz z nim Valerie pokonuje kolejny krok, dystans między nimi topnieje w ogniu obopólnej złości. — I wiesz co jeszcze? Mogłam się na to wszystko nie godzić. Wtedy, w lutym mogłam podziękować ci za kolację i kwiaty, zastosować się do twoich słów, bo sam mówiłeś, że mogę odrzucić twoje zaręczyny — przywołała jego własne słowa z berlińskiego gabinetu. — Ale przyjęłam je i była to m o j a decyzja. Tylko moja i nie miałeś na nią najmniejszego wpływu, ty ani moja matka, ani bracia, ani nikt na tym całym podłym świecie. I jeżeli któreś z nas powinno docenić tolerancję innego, to ty moją, bo jestem twoją narzeczoną, za dwa miesiące będę twoją żoną i nigdy więcej nie pozwolę ci traktować mnie w ten sposób!
Słowa, pomimo że przepełnione gorącem gniewu, niosą ze sobą coś jeszcze, coś, co może umknąć Corneliusowi, również pogrążającemu się w odmętach własnej nerwowości. Valerie daje przecież znak, że jej zależy. Przecież nie byłoby całej tej kłótni, gdyby było inaczej. Nie zgodziłaby się na zaręczyny, nie planowaliby ślubu, gdyby nie traktowała Corneliusa poważnie, nie odrzuciliby układu jeszcze w marcu.
Dumny uśmiech pojawia się na jej wargach jeszcze raz, gdy nakazuje jej nieudawanie głupiej. Minęło trochę czasu, nim zorientował się w grze, którą kobiety prowadziły przecież od lat, a którą Valerie również opanowała w stopniu według siebie zadowalającym. Rzadko kiedy pokazywała światu, ile tak naprawdę jest w stanie zrozumieć, jak prędko wyciąga wnioski i jak mocno jest przenikliwa. Życie bowiem było zdecydowanie łatwiejsze, gdy w oczach mężczyzn rządzących światem uchodziło się za piękną, choć głupiutką.
Uśmiech znika jednak, gdy Cornelius mówi dalej. Kolejna fala gorąca przelewa się przez śpiewaczkę, tym razem od dołu do góry. Zdaje się, że robi jej się słabiej.
Nie dowierza.
— Chyba sobie żartujesz, że zrobienie dziecka mugolce jest tym samym rodzajem błędu co podanie swego adresu w cyrku! — musi żartować, inaczej wspina się przecież na wyżyny absurdu. Gdyby ułożył na równi rozrzedzenie swej krwi i utratę dziewictwa przed ślubem, byłaby skłonna (z bólem serca) zgodzić się z jego słowami, uznać, że mogą przestać wypierać się ich, może atmosfera oczyściłaby się wreszcie, może byłaby zdolna do odnalezienia oparcia w jego ramionach i nie przywoływałaby tej pościeli.
Niestety, jest zupełnie nie tak.
Ma nadzieję, że Cornelius posłucha, że uszanuje chociaż to niewypowiedziane przecież z wielką pewnością życzenie. Ten jednak zasiada w nogach łóżka, irytująco cichy i nieobecny. Valerie ma nadzieję, że przyszedł ją przeprosić, albo chociaż, że w tej ciszy przeżywa swoją cichą skruchę, ale przecież nadzieja jest matką głupich, a ona w ciszy swego serca zgodziła się już nigdy nie udawać przy nim głupoty.
A jednak nie może powstrzymać się przed zaciśnięciem szczupłych, jasnych palców na miękkiej pościeli. Ogień gniewu przygasł znacząco, śpiewaczka jest zmęczona intensywnością wcześniejszej kłótni, gdzieś z tyłu głowy kołaczą jej się myśli, że będzie musiała oszczędzać głos następnego dnia i wypić dużo herbaty.
Ale to jutro.
— Nie uprawiaj polityki w tej sypialni — przynajmniej nie dzisiaj, chciałaby go poprosić, ale smutek i rezygnacja dominują przecież w całej jej prezencji, tylko odrobina wysiłku dzieli Corneliusa od skruszenia tego miernego oporu. Dopiero, gdy ten mówi o łzach, o tym, że nigdy nie płacze przy kimś, czuje, jak dzisiejsze łzy pieką w policzki. Myślała, że wiedziała o wstydzie wszystko. Smakowała go przecież codziennie przez dziesięć długich lat małżeństwa z Franzem, ale ten dzisiejszy niemal ją dławi, pozbawia wszystkich sił.
Nie mówi więc nic. Ma już dość, serdecznie dosyć, ale musi przecież trzymać się w pionie, plecy prostują się w wyuczonej pozycji, pomimo odwróconego od jego twarzy spojrzenia i łez pozostawiających po sobie mokre ślady w dół policzków wygląda przecież równie dumnie i dostojnie co wtedy, gdy pojawiali się gdzieś wspólnie, jak dziś w pierwszym rzędzie przed sceną, jak w trakcie zabawy na bankiecie.
— Nie interesuje mnie, ile lat minęło. Zapomnij o niej albo o mnie — podbródek drży, podobnie do klatki piersiowej, ale Valerie przełyka nadciągające łzy, czekając chyba na moment, gdy wraz ze łzami przełknie też kawałki swego połamanego serca. W Shropshire nie było miejsca na kompromisy, a przyszła madame Sallow musiała czuć się pewnie w swej miłości. Nawet, jeżeli oznaczało to prędkie roztrzaskanie jej we własnych rękach.
Ale — jeszcze, może zanim — dzieje się coś innego.
Rozpalone wargi Corneliusa na jej własnych, odbierają jej natychmiast dech, bowiem wzdycha zaskoczona wprost w nie. Ciało reaguje samoistnie, dłoń odnajduje tą drugą, na swym policzku i układa się na niej, cierpliwie, gdy długa ręka, a contrario układa się na jego karku, przyciągając całe ciało do tego jego. Oddaje pocałunek, z piekącą pasją, jakby miał być ostatnim w jej życiu, przez moment myśli, że właśnie tak jest. Że to pocałunek na pożegnanie, że właśnie coś się kończy, a decyzja została podjęta.
Tylko drobna część jej duszy, niezmiennie naiwna, niezmiennie wierząca w pokrewieństwo dusz, w prawdziwą miłość, prosi o uwagę i ją właśnie dostaje.
— Powiedz mi to — prośba pada między kolejnymi muśnięciami, słodka desperacja w piekącym pocałunku — Jeżeli mnie kochasz, powiedz mi to, proszę... — dodaje, otwierając na moment powieki, drżące rzęsy i drżące tęczówki szukające choćby okruchów nadziei na dobre zakończenie.[bylobrzydkobedzieladnie]
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Świetnie! Kaleka, koń, mugol, zatem wszystko jedno! - odpala, również uderzając już na ślepo, oburzony zarówno jawnym oporem, jak i cynizmem z jakim Valerie podeszła właśnie do spraw świętych dla mężczyzn, dla mężów i ojców i braci. Ujęła to wszystko ordynardnie, ale celnie - musieli kontrolować cnotę swoich kobiet, cnotę wyznaczającą czystą krew ich potomstwa, nie dopuszczającą do damskich łon obcego elementu. To czarodziejki musiały zachować czystość, taki był porządek świata - a to, że Valerie zarzucała jemu niegodne prowadzenie wydawało mu się okrutnie niesprawiedliwe. Jemu, choć dziadek Crabbe chędożył służące o krwi równie brudnej, a mimo wszystko wżenił Faustusa w szlachetną rodzinę. Choć w s z y s c y robili gorsze rzeczy, czy ktokolwiek pytał o rodowód suk z Wenus? Zacisnął mocno szczękę, wspomnienia - cudze i własne - napłynęły do niego gorącą falą. Wspomnienia, przy których czuł się niemal święty. W ludzkich głowach doświadczył całej gamy nieprawości. Co zastanawiające, musiał przyznać, że nie przypominał sobie własnego ojca w żadnej z podejrzanych sytuacji, ale Tiberius dobrze ukrywał własne emocje, może ukrywał też własne grzechy.
Ze spirali myśli wytrąca go głos Valerie, przenikliwy, zbyt głośny.
-Zwariowałaś. - marszczy brwi, oszczędne słowa świadczą o tym, że chyba naprawdę wytrąciła go z równowagi. -Marcelius ma dwadzieścia lat, byłaś za młoda. - dodaje oschle, odzyskując panowanie nad sobą, ale Valerie drąży dalej, drażni jego ambicję.
-Czego chcesz?! Mam go zabić, własnoręcznie, żeby pamiętał? A może uderzyć Ciebie, żebyś milczała, jak Franz? - syczy, mrużąc oczy. Kolejne ciosy to już za wiele, Cornelius wydyma pogardliwie wargi, m a s k a o p a d a .
-Nie mogłaś się nie zgodzić. Ale to była piękna iluzja, w którą chcieliśmy wierzyć. - jej wolny wybór, jego bezinteresownosć. -Mogłaś być wdową, która rozkłada nogi przed śpiewakami z chorobą weneryczną, łudzić się, że w ten sposób zrobisz karierę, ale się mylisz, bo zrobisz ją śpiewając o podbitym Suffolk, o ludziach, których tam przesłuchuję i zabijam. Taki jest świat, Valerie, jest krwawy i zimny, jest jak nasz dom, i możesz zgrywać słodką trzpiotkę przed swoją publicznością, ale nie przede mną, bo wiedziałaś na co się piszesz. - nie pozwoli jej być w tym wszystkim niewinną, n i e p o z w o l i. Jeśli mają nieść ciężar dla dobra swoich potomków, będą go nieść obydwoje. Może szlachetnie urodzone damy mogły się łudzić, że budują nowy świat czystym sercem i rozdawaniem koców, ale Valerie nie miała takiego luksusu.
-Chyba, że chcesz o tym wszystkim zapomnieć. - unosi wyzywająco podbródek, mierząc ją lodowatym wzrokiem. O tej kłótni, o Marceliusie, o wszystkim, co niewygodne. Legilimencja stworzy z niej piękną roślinkę, równie bezmyślną, co ta młodziutka partnerka Mulcibera.
Ale Valerie krzyczy dalej, najwyraźniej nie chce więc zapomnieć.
-Racja, adres podałaś świadomie. - wypala dziecinnie, bo każde z nich musi mieć ostatnie słowo.
-Tylko w sypialni? - żartuje posępnie, chwytając Valerie za słówka, chwytając się jak kotwicy tego, że nie milczała. Że coś powiedziała, że jeszcze go nie wyprosiła. Próbuje uśmiechnąć się blado, byli już w końcu razem nie tylko w sypialni - w jego salonie, na biurku, przed kominkiem. Próbują uważać, nie mogą sobie pozwolić na dziecko zbyt wcześnie, ale czekał na nią tak długo, że od lutego trudno mu się pohamować.
-Zapomniałem. - marszczy brwi. -Zostawiłem ją na śmierć, od lat nie interesowałem się jej losem, czego jeszcze chcesz? - nie przyznaje się, że do dzisiaj pamięta nazwisko szmalcownika, który ją zabił. Ani do tego, jak obsesyjnie szukał w głowie Marceliusa sceny jej śmierci ani do tego, że zdradził synowi tamto nazwisko, ani do tego, że ma dzieciakowi za złe, że nie ochronił własnej matki. Do pewnych rzeczy nigdy nie może się jej przyznać. Valerie nie rozumie, zawsze nienawidziła Franza, wmówiła sobie, że Hersilia jest tylko jej. Corneliusowi trudniej zapomnieć, że oprócz wygasłej namiętności, jego i Laylę łączyło jeszcze dziecko. Przynajmniej odsuwał od siebie myśl o tym dziecku przez szesnaście lat, może to robić nadal - bez trudu koncentrując się nie na przeszłości, a na miękkich ustach Valerie, na jej dłoniach przyciągających go bliżej.
-Daj mi syna - a już nigdy nie poczujesz się zazdrosna. Obiecuję. - szepcze jej do ucha z brutalnym pragmatyzmem, a potem wstrzymuje oddech, słysząc jej słowa.
Nie chce tego mówić. Nie chce się do tego przyznawać, nie chce tego czuć, nie chce oddawać kontroli - zwłaszcza po dzisiejszej scenie, w trakcie której Valerie zademonstrowała zarówno spryt, jak i upór.
Ale słowa, słowa, słowa, to niewielka cena za dziedzica.
-Kocham cię. - szepcze więc, podrywając jej spódnicę do góry. Powie to jeszcze wielokrotnie dzisiejszej nocy, tym razem nieświadomie - gestami, dotykiem, każdym pchnięciem bioder.
/zt x2
Ze spirali myśli wytrąca go głos Valerie, przenikliwy, zbyt głośny.
-Zwariowałaś. - marszczy brwi, oszczędne słowa świadczą o tym, że chyba naprawdę wytrąciła go z równowagi. -Marcelius ma dwadzieścia lat, byłaś za młoda. - dodaje oschle, odzyskując panowanie nad sobą, ale Valerie drąży dalej, drażni jego ambicję.
-Czego chcesz?! Mam go zabić, własnoręcznie, żeby pamiętał? A może uderzyć Ciebie, żebyś milczała, jak Franz? - syczy, mrużąc oczy. Kolejne ciosy to już za wiele, Cornelius wydyma pogardliwie wargi, m a s k a o p a d a .
-Nie mogłaś się nie zgodzić. Ale to była piękna iluzja, w którą chcieliśmy wierzyć. - jej wolny wybór, jego bezinteresownosć. -Mogłaś być wdową, która rozkłada nogi przed śpiewakami z chorobą weneryczną, łudzić się, że w ten sposób zrobisz karierę, ale się mylisz, bo zrobisz ją śpiewając o podbitym Suffolk, o ludziach, których tam przesłuchuję i zabijam. Taki jest świat, Valerie, jest krwawy i zimny, jest jak nasz dom, i możesz zgrywać słodką trzpiotkę przed swoją publicznością, ale nie przede mną, bo wiedziałaś na co się piszesz. - nie pozwoli jej być w tym wszystkim niewinną, n i e p o z w o l i. Jeśli mają nieść ciężar dla dobra swoich potomków, będą go nieść obydwoje. Może szlachetnie urodzone damy mogły się łudzić, że budują nowy świat czystym sercem i rozdawaniem koców, ale Valerie nie miała takiego luksusu.
-Chyba, że chcesz o tym wszystkim zapomnieć. - unosi wyzywająco podbródek, mierząc ją lodowatym wzrokiem. O tej kłótni, o Marceliusie, o wszystkim, co niewygodne. Legilimencja stworzy z niej piękną roślinkę, równie bezmyślną, co ta młodziutka partnerka Mulcibera.
Ale Valerie krzyczy dalej, najwyraźniej nie chce więc zapomnieć.
-Racja, adres podałaś świadomie. - wypala dziecinnie, bo każde z nich musi mieć ostatnie słowo.
-Tylko w sypialni? - żartuje posępnie, chwytając Valerie za słówka, chwytając się jak kotwicy tego, że nie milczała. Że coś powiedziała, że jeszcze go nie wyprosiła. Próbuje uśmiechnąć się blado, byli już w końcu razem nie tylko w sypialni - w jego salonie, na biurku, przed kominkiem. Próbują uważać, nie mogą sobie pozwolić na dziecko zbyt wcześnie, ale czekał na nią tak długo, że od lutego trudno mu się pohamować.
-Zapomniałem. - marszczy brwi. -Zostawiłem ją na śmierć, od lat nie interesowałem się jej losem, czego jeszcze chcesz? - nie przyznaje się, że do dzisiaj pamięta nazwisko szmalcownika, który ją zabił. Ani do tego, jak obsesyjnie szukał w głowie Marceliusa sceny jej śmierci ani do tego, że zdradził synowi tamto nazwisko, ani do tego, że ma dzieciakowi za złe, że nie ochronił własnej matki. Do pewnych rzeczy nigdy nie może się jej przyznać. Valerie nie rozumie, zawsze nienawidziła Franza, wmówiła sobie, że Hersilia jest tylko jej. Corneliusowi trudniej zapomnieć, że oprócz wygasłej namiętności, jego i Laylę łączyło jeszcze dziecko. Przynajmniej odsuwał od siebie myśl o tym dziecku przez szesnaście lat, może to robić nadal - bez trudu koncentrując się nie na przeszłości, a na miękkich ustach Valerie, na jej dłoniach przyciągających go bliżej.
-Daj mi syna - a już nigdy nie poczujesz się zazdrosna. Obiecuję. - szepcze jej do ucha z brutalnym pragmatyzmem, a potem wstrzymuje oddech, słysząc jej słowa.
Nie chce tego mówić. Nie chce się do tego przyznawać, nie chce tego czuć, nie chce oddawać kontroli - zwłaszcza po dzisiejszej scenie, w trakcie której Valerie zademonstrowała zarówno spryt, jak i upór.
Ale słowa, słowa, słowa, to niewielka cena za dziedzica.
-Kocham cię. - szepcze więc, podrywając jej spódnicę do góry. Powie to jeszcze wielokrotnie dzisiejszej nocy, tym razem nieświadomie - gestami, dotykiem, każdym pchnięciem bioder.
/zt x2
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
27 maja 1958
Niewielka fiolka z krwią trafiła w jej ręce zupełnie przypadkiem. Jedna z charakteryzatorek wplątała się w kłótnię z drugą, a kłótnia ta dotyczyła eliksiru poprawiającego urodę, który rozpropagowany został przez lady Morganę Selwyn. Valerie nie przysłuchiwała się tym rewelacjom ze szczególnym zajęciem, chętniej powracając myślami do powtarzania kwestii, które miała wyśpiewywać na zbliżającej się próbie spektaklu. Do czasu, aż do jej uszu trafiło słowo krew. Uniosła wtedy główkę do góry, pytając się, w czym problem, a jedna z charakteryzatorek, szukając w śpiewaczce wsparcia, oskarżyła drugą, że zamiast krwi ludzkiej, która potrzebna była do stworzenia kremu, dała jej krew reema, magicznego woła. Valerie uniosła lekko brwi do góry, przyjmując ofiarowaną jej do inspekcji butelkę. Nie znała się absolutnie na tym, co mogło odróżniać krew byczą od ludzkiej, ale powracające do kłótni kobiety nigdy nie zgłosiły się o zwrot fiolki, toteż uznała, że może ją wykorzystać dla swoich celów.
W jednej ze sztuk bohater pił miksturę, która pozwalała mu zwiększyć swą odporność na rozpraszacze, gdy wybierał się w długą i trudną podróż. Śpiewaczka dowiedziała się, że mikstura ta istnieje naprawdę, a co więcej — korzystała właśnie z krwi reema. W obliczu wojny każde wsparcie było na wagę złota, nie miała co do tego wątpliwości, dlatego też udała się na Pokątną, by dokupić resztę składników i pierwszy raz od czasów szkolnych samodzielnie uwarzyć eliksir.
Miała w domu zwyczajny, stary kociołek, na wszelki wypadek. Zapaliła pod nim ogień, po czym sięgnęła po starą, zakurzoną książkę — podręcznik do eliksirów. Nie miała w zwyczaju wyrzucać pomocy naukowych, wierzyła, że przydadzą się one kiedyś także Hersilii. Dzięki temu mogła spokojnie kontrolować przebieg warzenia, z nadzieją, że zakurzone umiejętności uda się kiedyś odkurzyć.
Wlała całą zawartość fiolki z krwią do kociołka, następnie sięgając po polecone przez pracownicę sklepu alchemicznego, kolorowe skrzydełka motyla. Te falowały przez moment na tafli krwi, nadając jej specyficznej, ciemnobrązowej barwy. Valerie przyglądała się temu procesowi w skupieniu, odliczając upływające sekundy, aż doszło do ich trzydziestu. Wtedy, według receptury, powinna dodać jeszcze niebieskawe włosy elfa, a zaraz po nich, z charakterystycznym szczekotem do mieszanki dołączyły także pazury jeżozwierza. Zamieszała zawartość kociołka, przed dodaniem ostatniej z ingrediencji, którą była wonna mięta, wrzucona do kociołka w formie łodygi z liśćmi i nierozwiniętymi pąkami kwiatów. Zauważyła, że mikstura zmienia kolor, w powietrzu zaczął unosić się charakterystyczny zapach.
Nie była tylko pewna, czy był to zapach właściwy.
| tworzę czuwającego strażnika (ST30), jedna ingrediencja roślinna, cztery zwierzęce.
serce: krew reema
roślinna: mięta
zwierzęce: motyl (skrzydełka), elf (włosy), jeżozwierz (pazury)
z/t, chyba że k1
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Valerie Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Strona 2 z 2 • 1, 2
Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź