SUSZARNIA ZIÓŁ
AutorWiadomość
Suszarnia ziół
Największe pomieszczenie na piętrze domu. Chociaż dość surowe, bo pozbawione wygodnych mebli i kwiecistych tapet, to posiada wyjątkowy urok. Wysokie okna w białych ramach wyglądają na ogród, a pod sufitem migoce fearia barw: to wiązanki suszących się ziół. Pod jedną ze ścian stoi rząd przeróżnych komódek. Każda szuflada jest pełna skrupulatnie skatalogowanych okazów; to nie tylko zioła lecznicze czy składniki podstawowych eliksirów, ale i kwiaty. Rośliny, które zostaną wykorzystane w magomedycynie, są suszone naturalnie. Natomiast kwiaty, które Liz wykorzysta do bukietów, są konserwowane zaklęciem Calidi.
wykonywanie zawodu
15-02-58
opis leczenia rodziny, której członkowie zostali zranieni przez szmalcowników w Lambrigg
– Jak się czujesz, Martho?
– Śpiewająco – odparła ośmiolatka. Liz wymieniła rozbawione spojrzenie z ojcem dziewczynki, który chwilę temu udzielił tej samej odpowiedzi. Martha wydawała się bardzo przywiązana do wychowującego ją samotnie taty. W ogóle rodzina Barry była bardzo zżyta, co Elizabeth zdążyła zauważyć na przestrzeni minionych dwóch tygodni opieki nad Peterem i jego córeczkami, Marthą i Lisą. Wzruszało ją oddanie ojca względem córek - nie wszyscy mężczyźni, nawet ci bardziej postępowi, potrafili tak… bezwzględnie okazywać pełnię miłości swoim dzieciom. Liz z nutą nostalgii wspominała własnego ojca, który nazywał ją swoją stokrotką, brał na kolana, nosił na barana i rozmawiał, rozmawiał o wszystkim. Peter był tym rodzajem rodzica – oddanym, troskliwym i świadomym odpowiedzialności człowiekiem. Radził sobie wybitnie z trudną sytuacją, w jakiej znalazła się jego rodzina. Teraz, kiedy po wielu dniach leczenia i on, i mała Martha mogli opuścić szpitalne łóżka, w lecznicy wciąż pozostawała Lisa, znajdująca się w stanie śpiączki. Jej organizm każdego dnia walczył o odzyskanie pełni sił.
– Połóż się na boku, pokaż plecy.
Znajdowali się teraz we troje, Liz, Peter i Martha, w suszarni ziół na piętrze domu Liz. Martha powoli ułożyła się na zaścielonym łóżku, wstawionym tu prowizorycznie na czas pobytu gości w Dolinie. Martha wszystko robiła pomalutku, brakowało jej energii, jaką tryskają dzieci. Elizabeth wiedziała, że źródłem takiego stanu rzeczy są nie tylko obrażenia fizyczne, ale i psychiczne. To, czego doznała dziewczynka i jej najbliżsi…
– Rączka przed siebie, żebym dobrze widziała, jak pracują mięśnie pleców…
Dziewczynka wiedziała co robić. Rutynowe badania stały się jej codziennością.
– Wszystko ślicznie się wygoiło. – Siniaki zniknęły po pierwszym zastosowaniu leczniczych maści. Mięśnie wreszcie przestały się patologicznie napinać. Było to owocem wielu wieczorów spędzonych na uczeniu Marthy, jak ćwiczyć rozluźnianie całego ciała. Wyuczenie sześciolatki technik relaksacyjnych okazało się niemałym wyzwaniem, ale i Liz, i Martha w końcu mu sprostały.
Ze względu na doznaną przez dziecko traumę Liz podjęła nieco żmudny plan leczenia łączący magiczne i mugolskie techniki medyczne. Ponadto w ramach magilecznictwa starała się leczyć maściami to, co się dało. Mała Martha drżała mimowolnie na sam widok wyciągniętej różdżki…
– Teraz buzia – szepnęła Liz. Martha przeturlała się na łóżku w stronę uzdrowicielki, a w jej ciemnych oczach na chwilę mignął cień figlarności.
– Się robi, Elizabeth – wyszczerzyło się dziecko, ukazując pełen urok szczerbatego uśmiechu.. Utrata jednego mleczaka nastąpiła niestety w straszny sposób – wywołały ją paluchy szmalcownika, łapiącego dziewczynkę brutalnie za żuchwę, gdy… wyłupywał jej oko…
Elizabeth uśmiechnęła się czule. Powoli uniosła rękę, pozwalając Marcie zarejestrować gest jednym okiem. Następnie delikatnym ruchem zbliżyła dłoń do twarzy dziewczynki.
– Dotknę cię po lewej stronie twarzy – opisywała każdy swój czyn. – Opuszkami palców zbadam, jak się ma kość policzkowa. Daj znać, gdybyś czuła ból, szczypanie, mrowienie…
Dziecko milczało, przyzwyczajone do tego badania.
– Dziś nałóżmy jeszcze odrobinę maści, dobra?
Maść żywokostowa już po pierwszych kilku zastosowaniach wyleczyła najboleśniejsze sińce na policzku dziecka, a po tygodniu stosowania cały oczodół miał się względnie dobrze. Ważne było, by w pierwszych dniach stosowania specyfiku poprzedzać zabieg zaklęciem Purus.
Teraz głównym celem stosowania maści było oswajanie Marthy z tym, że przez kolejne dni – również po transplantacji narządu – ktoś cały czas będzie badał stan jej buzi, wodził palcami po policzku, muskał nadgarstkiem łuk brwiowy. Poza tym maść uwarzona przez Lizzie zawierała gamę składników o wyjątkowo przyjemnym zapachu. Kwiat paproci w połączeniu ze śliną niuchacza wyzwalał słodki, miodowy aromat. Włos z grzywy jelenia zapewniał trwałość aromatu. (Elizabeth szykowała maści w ten sposób z myślą o bratu, któremu często ofiarowała część przyrządzonych przez siebie mazideł. Chciała chociaż w ten sposób dodać jego życiu nieco słodyczy.)
– Dobrze… – Posłała pytające spojrzenie ojcu dziewczynki. – Idziemy na śniadanie?
W domu Elizabeth było w ostatnich tygodniach wyjątkowo tłoczno. Odkąd pamiętnego poranka, gdy akurat miała dyżur w lecznicy, w progu budynku pojawił się niejaki David Hargrave z dramatycznymi informacjami o stanie więzionych mugoli… Od tamtego czasu życie Liz nabrało zupełnie nowego tempa. Gościła pod swoim dachem najpierw dwoje, a teraz – gdy Martha i Peter mogli opuścić lecznicę – czworo ludzi. Deanne Barry, kuzynka Petera, i jej wuj, sędziwy staruszek Egbert, sypiali w pokoiku gościnnym na piętrze. Martha i Peter zostali umieszczeni w przestronnym, ale surowo urządzonym pomieszczeniu, które dotychczas służyło Liz za suszarnię ziół. Gdy tylko ostatnia członkini rodziny Barry, mała Lisa, dojdzie do zdrowia, wszyscy najprawdopodobniej opuszczą Wierzbowy Zakątek. Nim to się stanie, w planach był jeszcze zabieg zaimplementowania nowego oka u Marthy.
Zasiadli wszyscy przy kuchennym stole. Było ciasno, ale nikomu to nie przeszkadzało. Panowała atmosfera pogodnego gwaru. Byłoby idealnie, gdyby nie świadomość tego, że los małej Lisy wciąż był niepewny.
.
Przed dziesiątą Liz, Peter i Martha ruszyli drogą w stronę lecznicy. Gdy dotarli na miejsce, przywitawszy się z dyżurującym tego dnia personelem, zajrzeli do sali, gdzie leżała pogrążona w nienaturalnym śnie Lisa. Gdy przetransportowano ją tutaj dwa tygodnie temu, była w złym stanie. Gwałtowne wybuchy dziecięcej magii zwykle nie przynoszą szkód małym czarodziejom. Przypadek Lisy był specyficzny, związany ze splotem nieszczęśliwych zdarzeń. Zaraz po tym, jak jej magia eksplodowała, dziewczynka została uderzona w twarz przez zwyrodniałego szmalcownika. W wyniku uderzenia doszło do wstrząsu mózgu. Upadając, dziecko rozbiło głowę o mur. Wszystko to mogło przynieść Lisie szybką śmierć. Jednak dziecko przetrwało i jeszcze tego samego dnia, wieczorem w lecznicy, odzyskało przytomność. Jednak uzdrowiciele szybko wprowadzili ją w stan magicznej śpiączki.
– Trzeba pozwolić dziecięcej magii na stopniowe przywracanie organizmu do formy – tłumaczyła Elizabeth Peterowi, leżącemu wtedy na szpitalnym łóżku nieopodal. – To najlepiej rokujący tok działań. Nadmierne ingerencje w naturalne procesy regeneracyjne mogłyby przynieść więcej szkód niż pożytku. Dziecięca magia… – Peter krzywił się na to hasło przez pierwsze kilka dni, nim wreszcie pogodził się z faktem, że jego córka była czarownicą. – Jest czymś wyjątkowym. To, paradoksalnie, jedno z silniejszych stadiów rozwoju magii, kiedy osiąga ona moc, jakiej nieraz nigdy już więcej czarodziej nie będzie w stanie w sobie wypracować. Należy pozwolić tej naturalnej sile działać, zwłaszcza w przypadku urazu mózgu. Naszym zadaniem jest czujne monitorowanie przebiegu procesów zachodzących w organizmie i wspieranie ich pobocznymi zabiegami.
Następnie wyjaśniła Peterowi, jakim formom zewnętrznego leczenia będzie w najbliższych dniach poddawana Lisa.
– Tak jak w przypadku Marthy, wszelkie powierzchowne obrażenia traktujemy maściami o właściwościach lecząco-kojących. Stopa, prawdopodobnie zwichnięta w chwili upadku, gdy… siła ciosu… pchnęła Lisę do tyłu… – Elizabeth urwała. Przełknęła ślinę, opanowała emocje. – To już załatwione. Wszystko, poza obrażeniami głowy, jest leczone objawowo i ratalnie.
Zapauzowała, upewniwszy się, że Peter jest ze wszystkim na bieżąco. – Jeśli idzie o główkę: pomału leczymy wszelkie zewnętrzne zranienia. Magia Lisy może skupić się wokół kojenia i uzdrawiania wstrząsu mózgu. Proszę być dobrej myśli.
Elizabeth dbała o to, by najbliżsi uczestniczyli w jakiś sposób w procesie kurowania Lisy. Gdy Peter i Martha czuli się już lepiej, obydwoje spędzali dwie godziny dziennie – jedną rano, jedną pod wieczór – u boku Lisy. Zgodnie z sugestią Elizabeth zwracali się do pogrążonej w śpiączce tak, jakby była aktywną uczestniczką dialogu. Opowiadali jej o tym, co robili danego dnia, o spotkanych ludziach, widokach za oknem, śmiesznych psach z dwoma ogonami, które biegały po ulicach Doliny...
.
Dziś, jak za każdym razem, usiedli przy łóżku i zaczęli swoje opowieści. Elizabeth tymczasem obróciła Lisę na bok. Częste zmiany pozycji były konieczne, by pacjentka nie nabawiła się bolesnych odleżyn. Elizabeth częściowo odwinęła bandaż okalający głowę dziecka. Krótkie włosy (trzeba było zgolić głowę niemal do zera, ze względu na rodzaj obrażeń) łaskotały palce uzdrowicielki. Przyjrzała się ranie: to, co kilkanaście dni temu przypominało ogromny siniak, dziś było już bladoróżową, dobrze wygojoną tkanką. Duża blizna bledła z dnia na dzień; na tle jaśniutkiej skóry przypominała promień zimowego słońca przeszywający mlecznobiałe niebo.
– Lisa – śpiewny głosik Marthy rozbrzmiał w szpitalnej sali, gdy na chwilę ucichł cichy baryton Petera. – Za dwadzieścia dni dostanę… nowe oko, wiesz? Bardzo bym chciała, żebyś mnie zobaczyła z nowym okiem. Ale jak obudzisz się trochę później, to nic nie szkodzi. Chociaż powinnaś mnie widzieć teraz. Wyglądam jak pirat, noszę taką specjalną fioletową przepaskę.
Elizabeth kiwnęła w stronę Petera, dając mu znak, że wszystko wygląda dobrze. Następnie rzuciła proste i rutynowe zaklęcia diagnozujące. Znów kiwnęła Peterowi głową. Obeszła łóżko pacjentki, przykucnęła przy stołku, na którym siedział pan Barry i szeptem, by nie przerywać Marcie jej opowieści, podjęła temat transplantacji narządu.
– Będzie dobrze. Martha jest w coraz lepszej formie. Już mogłaby przyjąć nowe oko, gdyby tylko organ był gotowy. – Peter skrzywił się, ale Elizabeth zignorowała tę reakcję. Za dwadzieścia dni, gdy zabieg będzie możliwy do przeprowadzenia, mężczyzna będzie już, miała nadzieję, oswojony z myślą, że jego dziecku z pomocą magii wyhodowano nowe oko. – Najważniejsze teraz jest budowanie pozytywnego nastawienia. Wiem, że to duże wyzwanie, ale, panie Barry, radzi pan sobie znakomicie. Jest pan dobrym ojcem. – Posłała mu ciepły uśmiech. – Zatem, raz jeszcze: skupiamy się na nastawieniu. Do tego dochodzi kwestia diety – na razie wspomagam pana i córkę Auxilikiem, ale już niedługo uzupełnię zapasy w spiżarce i nauczę pana, jak przyrządzać najbardziej wartościowe dla Marthy posiłki. – Całe szczęście lecznica wspierała swoich pacjentów również na odległość i Lizzie nie musiała się martwić o to, co wrzucić do garnka. Miała własne zapasy, ale czworo dodatkowych ludzi w domu, w tym dziecko wymagające zbilansowanej, bogatej w witaminy diety…
– Tymczasem proszę pamiętać o codziennych ćwiczeniach rozluźniających u Marthy oraz o własnej ręce. – Peter trafił do lecznicy z niezagrażającymi życiu obrażeniami, które jednak były na tyle rozległe i bolesne, że bez odpowiedniej rehabilitacji nawet zaleczone mogły stanowić źródło przykrych powikłań. – Odciągamy rękę do tyłu i pomału, stopniowo, rozciągamy mięśnie klatki piersiowej. Pamięta pan, co mówiłam o węzłach chłonnych?
Peter przytaknął. – Świetnie. Skoczę wam po coś do picia, wracam za pięć minut.
Wyszła z sali, planując zajrzeć po drodze do innych pacjentów. Skoro już tu jest, trochę odciąży współpracowników. Ostatnimi czasy mieli tu mnóstwo roboty…
SUSZARNIA ZIÓŁ
Szybka odpowiedź