Alfred Summers
AutorWiadomość
Alfred Summers
Data urodzenia: 11 maja 1922 r.
Nazwisko matki: Meadowes
Miejsce zamieszkania: Od niedawna w Dolinie Godryka, mieszkał wcześniej w Londynie, a wychowało go Birmingham
Czystość krwi: mugolska
Status majątkowy: ubogi
Zawód: obecnie pracownik magicznej drukarni, ale żadnej pracy się nie boi
Wzrost: 184 cm
Waga: 86 kg
Kolor włosów: spłowiały blond, przetykany na skroniach siwymi pasmami na skroniach
Kolor oczu: stalowoniebieskie spojrzenie spod zmarszczonych brwi
Znaki szczególne: siwizna zaplątana w blond włosy, starannie przystrzyżony wąs, delikatna zmarszczka mimiczna między brwiami i na czole, kilka blizn postrzałowych - echo lat spędzonych w żołnierskim mundurze
Nazwisko matki: Meadowes
Miejsce zamieszkania: Od niedawna w Dolinie Godryka, mieszkał wcześniej w Londynie, a wychowało go Birmingham
Czystość krwi: mugolska
Status majątkowy: ubogi
Zawód: obecnie pracownik magicznej drukarni, ale żadnej pracy się nie boi
Wzrost: 184 cm
Waga: 86 kg
Kolor włosów: spłowiały blond, przetykany na skroniach siwymi pasmami na skroniach
Kolor oczu: stalowoniebieskie spojrzenie spod zmarszczonych brwi
Znaki szczególne: siwizna zaplątana w blond włosy, starannie przystrzyżony wąs, delikatna zmarszczka mimiczna między brwiami i na czole, kilka blizn postrzałowych - echo lat spędzonych w żołnierskim mundurze
11 i 1/4 cala, dziki bez, pióro pegaza, dość giętka
Hufflepuff
bezkształtna mgła
w mojego kapitana, krzyczącego "baczność, żołnierzu!"
ciężkim od żaru powietrzem z pieca, wonią ziołowej herbaty, czekoladą
siebie, uśmiechniętego oraz otoczonego pełną rodziną - widział rodziców oraz piątkę rodzeństwa, kilka mniej wyraźnych twarzy dzieci i dorosłych, dopełnienie rodziny Summers
grą w karty, magiczną budowlanką,
Zjednoczonym z Puddlemore
gram w karty, poluję, biegam
jazzu
Julesa Raynal
otul, otul,
me oczy jasne
czekają aż zasnę
me oczy jasne
czekają aż zasnę
Błękitne oczęta zamknęły się w końcu umęczone płaczem. W ramionach kołysała je drobna kobieta. Uśmiechała się przy tym chociaż na papierowej twarzy wypisane były bezsenne noce. Pierwsze bezsenne noce. Pierwsze mokre pieluchy, pierwsze szlochy - był w tym pewien czar, powiadała Anne, a znała się na czarach bardziej niźli mogło się wydawać. Jednakże zawsze twierdziła, że tą największą, najsilniejszą magią jest miłość. To ona sprawiła, że ciasne mieszkanie przy jednej z birminghamskich ulic zapełniało się dosyć szybko. Ciszę zastąpił śmiech, płacz, krzyk i ciągły szept. Nawet nocą nie było spokojnie. Ale on, ten pierwszy, ten najstarszy, przyzwyczaił się do tego. Nie narzekał, nie strofował - całe dnie spędzał na ulicach wśród rówieśników, a do domu wracał dopiero późnym wieczorem, gdy zmęczony dniem pracy w fabryce ojciec opadał ciężko na drewniane krzesło, wyciągał fajkę i w milczeniu czytał wpierw gazetę, zanim wziął na swoje kolana jedno z dzieci - codziennie inne.
Alfie - umorusany od węgla, który leżał wzdłuż ulicy - wpatrywał się w ojca z czymś w rodzaju namaszczenia. Wsłuchiwał się w jego liczne historie, nie zważając na to, że palec młodszego brata wchodzi mu do nosa. Bo wtedy nie było istotne to, że mieszkanie składało się z dwóch pokoi, a kolejne dzieciaki spały w jednym łóżku, splatając się w ludzką sieć, to, że najczęściej matka nie miała co włożyć do garnków, odsuwając sobie od ust talerz.
A on patrzył. Początkowo nie rozumiał, pałaszując porcję do samego końca. Z czasem jednak te porcje stawały się coraz mniejsze, a on coraz więcej rozumiał. Dlatego niedojadał, kłamiąc, że już jest pełen - wszystko byleby matka zjadła. I chociaż nie tracił wesołości zwyczajnej dla małego chłopca, to znał umiar - wiedział, kiedy należy dać ojcu spokój, wiedział kiedy należy wrócić do domu, aby pomóc mamie z obowiązkami domowymi i całkiem dobrze wychodziło mu strofowanie rodzeństwa. Objawem magii, pierwszym, którego Anna nie mogła już ukryć przed swoim małżonkiem był moment, w którym podczas kłótni z młodszym bratem Alfred tak się nadął, że aż wzleciał pod sam sufit. Przestraszony nie mógł zejść przez kilkadziesiąt minut - broda trzęsła mu się niesamowicie, a policzki zalały się rzęsistymi łzami. Dopiero, kiedy w końcu jego stopy dotknęły ziemi, a on uspokoił się w matczynych objęciach ta wytłumaczyła mu kim jest, kim on jest i to, że wszystkie te opowieści o stworzeniach z dziobem orła i kopytami konia, wężach, które spojrzeniem zmieniają swoją ofiarę w kamień, to nie były wytwory jej bujnej wyobraźni, kreatywne twory, a żywe istoty ze świata magii. Świata kolorowego, wesołego, tak kontrastującego z szarością i brudem ulic, które oglądał każdego dnia. Nie pamięta jak przyjął to ojciec - chyba spokojnie. Rzadko krzyczał - jedynie w nocy, gdy jak mówiła mama, demony przychodzą nastraszyć tatusia.
Alfie - umorusany od węgla, który leżał wzdłuż ulicy - wpatrywał się w ojca z czymś w rodzaju namaszczenia. Wsłuchiwał się w jego liczne historie, nie zważając na to, że palec młodszego brata wchodzi mu do nosa. Bo wtedy nie było istotne to, że mieszkanie składało się z dwóch pokoi, a kolejne dzieciaki spały w jednym łóżku, splatając się w ludzką sieć, to, że najczęściej matka nie miała co włożyć do garnków, odsuwając sobie od ust talerz.
A on patrzył. Początkowo nie rozumiał, pałaszując porcję do samego końca. Z czasem jednak te porcje stawały się coraz mniejsze, a on coraz więcej rozumiał. Dlatego niedojadał, kłamiąc, że już jest pełen - wszystko byleby matka zjadła. I chociaż nie tracił wesołości zwyczajnej dla małego chłopca, to znał umiar - wiedział, kiedy należy dać ojcu spokój, wiedział kiedy należy wrócić do domu, aby pomóc mamie z obowiązkami domowymi i całkiem dobrze wychodziło mu strofowanie rodzeństwa. Objawem magii, pierwszym, którego Anna nie mogła już ukryć przed swoim małżonkiem był moment, w którym podczas kłótni z młodszym bratem Alfred tak się nadął, że aż wzleciał pod sam sufit. Przestraszony nie mógł zejść przez kilkadziesiąt minut - broda trzęsła mu się niesamowicie, a policzki zalały się rzęsistymi łzami. Dopiero, kiedy w końcu jego stopy dotknęły ziemi, a on uspokoił się w matczynych objęciach ta wytłumaczyła mu kim jest, kim on jest i to, że wszystkie te opowieści o stworzeniach z dziobem orła i kopytami konia, wężach, które spojrzeniem zmieniają swoją ofiarę w kamień, to nie były wytwory jej bujnej wyobraźni, kreatywne twory, a żywe istoty ze świata magii. Świata kolorowego, wesołego, tak kontrastującego z szarością i brudem ulic, które oglądał każdego dnia. Nie pamięta jak przyjął to ojciec - chyba spokojnie. Rzadko krzyczał - jedynie w nocy, gdy jak mówiła mama, demony przychodzą nastraszyć tatusia.
mamo tyś płakała
oczy tyś miała
szerokie, czy cię skrzywdził ktoś?
oczy tyś miała
szerokie, czy cię skrzywdził ktoś?
Mamo, ja nie chcę.
Bał się tego co nowe, co nieznane. Alfred przyzwyczaił się do bycia młodzieńcem wiodącym prym w wszelkiego rodzaju zabawach i pewniej czuł się na birminghamskich ulicach, wśród znajomych, ubrudzonych węglem twarzy.
Miął w dłoniach skrawek bluzki przez całą drogę na peron i później w oczekiwaniu na pociąg. Nie do końca pamiętał, o czym mówiła mama, która chyba równie nerwowo poprawiała mu kołnierzyk, co chwilę sprawdzając, czy wszystko spakowała. Chyba ucałowała jego policzek. Tak, na pewno. A potem przeciskał się - zaskakująco skutecznie - przez ciasny korytarzyk w pociągu. W końcu wpadł do jednego z przedziałów, gdzie siedział już inny chłopiec, prawdopodobnie w jego wieku i, jak się okazało, równie zaznajomiony ze światem magii co sam Alfie.
Gdy siadał na taborecie, na który wdrapał się bez trudu, nie miał oczekiwań. Słyszał, że dzieci zebrane w tłumie jeszcze gdy stali przed ogromnymi drzwiami, rzucały nazwy kolejnych domów, które niewiele mówiły samemu Alfiemu. Jednakże, gdy Tiara Przydziału wykrzyknęła Hufflepuff, a jego zalała fala wiwatów i oklasków ze strony stołu udekorowanego w żółtych i brązowych barwach, zestresowana twarz rozluźniła się w uśmiechu.
Pierwszy rok przypominał mu sen, z którego nie mógł się obudzić. Wszystko było tak kolorowe, magiczne, inne. Zawiązywał coraz to nowsze przyjaźni, zarażając szerokim uśmiechem i wesołym usposobieniem. Podobno nie dało się go nie lubić - zawsze życzliwy i pomocny, nie stronił też od żartów. I chyba przytłoczony nowością doświadczenia, nie zwracał uwagi na pełne jadu spojrzenia, słowo szlama toczące się za nim po korytarzach.
Świat wtedy już prawie dwunastoletniego chłopca przygasł, gdy na drugim roku wrócił na przerwę wielkanocną. Pamiętał, że odwiedziła ich ciotunia Sprout - dobra przyjaciółka jego mateczki. Jako dzieci niezmiernie lubili jej wizyty - zawsze przynosiła ze sobą kawałek czekolady, którą pałaszowali przy piecyku albo na schodach przed domem. Tym razem miało być jednak inaczej. Była to druga połowa marca trzydziestego czwartego roku, kiedy ciotka odwiedziła ich po raz ostatni. Mama się nie cieszyła tak, jak zwykle. Jej oczy były szeroko otwarte i pełne łez - wyglądała jeszcze słabiej niż zazwyczaj. Mameczka zawsze była słabego zdrowia, ale teraz to było coś innego. Teraz była nieszczęśliwa. Reszta bawiła się maskotką od cioteczki Sprout, kiedy Alfie siedział przy drzwiach, patrząc przez szparę na trzęsącą się mamę, zamkniętą w szczelnym uścisku ojca i cioteczki. On sam siedział na taboreciku przy piecyku, trzymając małego Olliego w ramionach. Chłopiec nie płakał - Alfie uważał, że był całkiem śmieszny, śmieszniejszy niż inne dzieciaki. Zahaczał palcem o policzek kiedy spał, jakby wiecznie myślał, jakby tak mały człowiek mógł zmienić świat. Zawsze kiedy zaglądał do kołyski, w której spał, powtarzał mamusi, że to będzie mądry chłopiec, że ma takie mądre oczy.
Później go zabrali, tata zawołał go do środka ciasnej kuchni, a cioteczka wzięła od niego małe zawiniątko. Stał po środku kuchni, gdy ciotka wyszła, kiedy zarówno ją, jak i Olliego widział po raz ostatni. Usiadł wtedy koło krzesła matki, położył głowę na jej kolanach i przytulał się do jej nóg.
W jeszcze dziecięcej naiwności szeptał gorące obietnice rycerskiej obrony przed złem tego świata. A ta trzęsącą się dłonią przeczesywała kosmyki jego włosów.
On jedyny był na tyle duży, aby w jakimś stopniu rozumieć i pamiętać co się stało - stało się to ich małą tajemnicą; jego oraz rodziców. Ten smutek powoli zbierał się w jego oczach, ale nie na tyle, aby ktokolwiek kto nie doszukiwał się go w stalowo-błękitnym spojrzeniu mógł to zauważyć od razu.
Później wszystko, przynajmniej pozornie, wróciło do normy - kolejne rodzeństwo wykazywało magiczne zdolności, co ojciec komentował jedynie kręcąc głową z dobrotliwym uśmiechem znad swojej ulubionej gazety. A Alfred przewodził tej grupie, z dnia na dzień rosnąc coraz bardziej. Mama przecierała oczy ze zdumienia za każdym razem, gdy wracał na przerwy świąteczne. Ależ ty urosłeś, mówiła przyciskając dłonie do jego policzków. Owszem, urósł z czasem zrównując się wzrostem z ojcem, górując nad swoimi rówieśnikami. Było to powodem chwilowych problemów z koordynacją ruchową. Śmiał się do jednego ze swoich przyjaciół, że trochę to potrwa zanim sygnał z głowy dojdzie do jego nogi, dlatego czasem na słowa ostrzeżenia reagował zbyt późno i kończył na podłodze z obitym nosem. Lubił spędzać czas w szkole, uciekanie z brudnych ulic Birmingham, z łóżka dzielonego z czwórką rodzeństwa do wielkiego łoża z baldachimem było przyjemne, chociaż nie miał w zwyczaju się skarżyć. Uczył się przeciętnie - z jednych przedmiotów szło mu lepiej, jak z opieki nad magicznymi stworzeniami. Już w mugolskiej szkole - czy też zwyczajnej szkole jak to nazywał - interesował się wszystkim co związane ze zwierzętami. Transmutacja również wydawała się naprawdę interesującym przedmiotem, czy zielarstwo podczas którego można było pobrudzić sobie ręce. Na pewno nie mógł nazwać się orłem z historii magii. Ta wlatywała mu do głowy jednym uchem, a uciekała zaraz drugim. Również z wróżbiarstwem skończył tak szybko, jak to było możliwe; uważał, że stacjonujący w pobliżu Birmingham cyganie mieli większe szczęście w przepowiadaniu mu przyszłości niż profesor tego przedmiotu czy kolega siedzący obok.
Długo nie wiedział czym mógłby się zająć - w którym świecie powinien zapuścić swoje korzenie. Tęsknota do rodzinnego ciepła skłaniała go do powrotu do Birmingham, ale fascynacja pchała go w ramiona świata magii. W pewnym momencie dosyć żywo myślał o wstąpieniu do służb porządkowych, magicznej policji albo nawet biura aurorskiego, jeżeli wszystko pójdzie po jego myśli. Takie przynajmniej plany snuł w towarzystwie swoich kolegów - każdy z nich chciał zostać bohaterem. Jeszcze nie wiedzieli jaką cenę przyjdzie im za to zapłacić
Bał się tego co nowe, co nieznane. Alfred przyzwyczaił się do bycia młodzieńcem wiodącym prym w wszelkiego rodzaju zabawach i pewniej czuł się na birminghamskich ulicach, wśród znajomych, ubrudzonych węglem twarzy.
Miął w dłoniach skrawek bluzki przez całą drogę na peron i później w oczekiwaniu na pociąg. Nie do końca pamiętał, o czym mówiła mama, która chyba równie nerwowo poprawiała mu kołnierzyk, co chwilę sprawdzając, czy wszystko spakowała. Chyba ucałowała jego policzek. Tak, na pewno. A potem przeciskał się - zaskakująco skutecznie - przez ciasny korytarzyk w pociągu. W końcu wpadł do jednego z przedziałów, gdzie siedział już inny chłopiec, prawdopodobnie w jego wieku i, jak się okazało, równie zaznajomiony ze światem magii co sam Alfie.
Gdy siadał na taborecie, na który wdrapał się bez trudu, nie miał oczekiwań. Słyszał, że dzieci zebrane w tłumie jeszcze gdy stali przed ogromnymi drzwiami, rzucały nazwy kolejnych domów, które niewiele mówiły samemu Alfiemu. Jednakże, gdy Tiara Przydziału wykrzyknęła Hufflepuff, a jego zalała fala wiwatów i oklasków ze strony stołu udekorowanego w żółtych i brązowych barwach, zestresowana twarz rozluźniła się w uśmiechu.
Pierwszy rok przypominał mu sen, z którego nie mógł się obudzić. Wszystko było tak kolorowe, magiczne, inne. Zawiązywał coraz to nowsze przyjaźni, zarażając szerokim uśmiechem i wesołym usposobieniem. Podobno nie dało się go nie lubić - zawsze życzliwy i pomocny, nie stronił też od żartów. I chyba przytłoczony nowością doświadczenia, nie zwracał uwagi na pełne jadu spojrzenia, słowo szlama toczące się za nim po korytarzach.
Świat wtedy już prawie dwunastoletniego chłopca przygasł, gdy na drugim roku wrócił na przerwę wielkanocną. Pamiętał, że odwiedziła ich ciotunia Sprout - dobra przyjaciółka jego mateczki. Jako dzieci niezmiernie lubili jej wizyty - zawsze przynosiła ze sobą kawałek czekolady, którą pałaszowali przy piecyku albo na schodach przed domem. Tym razem miało być jednak inaczej. Była to druga połowa marca trzydziestego czwartego roku, kiedy ciotka odwiedziła ich po raz ostatni. Mama się nie cieszyła tak, jak zwykle. Jej oczy były szeroko otwarte i pełne łez - wyglądała jeszcze słabiej niż zazwyczaj. Mameczka zawsze była słabego zdrowia, ale teraz to było coś innego. Teraz była nieszczęśliwa. Reszta bawiła się maskotką od cioteczki Sprout, kiedy Alfie siedział przy drzwiach, patrząc przez szparę na trzęsącą się mamę, zamkniętą w szczelnym uścisku ojca i cioteczki. On sam siedział na taboreciku przy piecyku, trzymając małego Olliego w ramionach. Chłopiec nie płakał - Alfie uważał, że był całkiem śmieszny, śmieszniejszy niż inne dzieciaki. Zahaczał palcem o policzek kiedy spał, jakby wiecznie myślał, jakby tak mały człowiek mógł zmienić świat. Zawsze kiedy zaglądał do kołyski, w której spał, powtarzał mamusi, że to będzie mądry chłopiec, że ma takie mądre oczy.
Później go zabrali, tata zawołał go do środka ciasnej kuchni, a cioteczka wzięła od niego małe zawiniątko. Stał po środku kuchni, gdy ciotka wyszła, kiedy zarówno ją, jak i Olliego widział po raz ostatni. Usiadł wtedy koło krzesła matki, położył głowę na jej kolanach i przytulał się do jej nóg.
W jeszcze dziecięcej naiwności szeptał gorące obietnice rycerskiej obrony przed złem tego świata. A ta trzęsącą się dłonią przeczesywała kosmyki jego włosów.
On jedyny był na tyle duży, aby w jakimś stopniu rozumieć i pamiętać co się stało - stało się to ich małą tajemnicą; jego oraz rodziców. Ten smutek powoli zbierał się w jego oczach, ale nie na tyle, aby ktokolwiek kto nie doszukiwał się go w stalowo-błękitnym spojrzeniu mógł to zauważyć od razu.
Później wszystko, przynajmniej pozornie, wróciło do normy - kolejne rodzeństwo wykazywało magiczne zdolności, co ojciec komentował jedynie kręcąc głową z dobrotliwym uśmiechem znad swojej ulubionej gazety. A Alfred przewodził tej grupie, z dnia na dzień rosnąc coraz bardziej. Mama przecierała oczy ze zdumienia za każdym razem, gdy wracał na przerwy świąteczne. Ależ ty urosłeś, mówiła przyciskając dłonie do jego policzków. Owszem, urósł z czasem zrównując się wzrostem z ojcem, górując nad swoimi rówieśnikami. Było to powodem chwilowych problemów z koordynacją ruchową. Śmiał się do jednego ze swoich przyjaciół, że trochę to potrwa zanim sygnał z głowy dojdzie do jego nogi, dlatego czasem na słowa ostrzeżenia reagował zbyt późno i kończył na podłodze z obitym nosem. Lubił spędzać czas w szkole, uciekanie z brudnych ulic Birmingham, z łóżka dzielonego z czwórką rodzeństwa do wielkiego łoża z baldachimem było przyjemne, chociaż nie miał w zwyczaju się skarżyć. Uczył się przeciętnie - z jednych przedmiotów szło mu lepiej, jak z opieki nad magicznymi stworzeniami. Już w mugolskiej szkole - czy też zwyczajnej szkole jak to nazywał - interesował się wszystkim co związane ze zwierzętami. Transmutacja również wydawała się naprawdę interesującym przedmiotem, czy zielarstwo podczas którego można było pobrudzić sobie ręce. Na pewno nie mógł nazwać się orłem z historii magii. Ta wlatywała mu do głowy jednym uchem, a uciekała zaraz drugim. Również z wróżbiarstwem skończył tak szybko, jak to było możliwe; uważał, że stacjonujący w pobliżu Birmingham cyganie mieli większe szczęście w przepowiadaniu mu przyszłości niż profesor tego przedmiotu czy kolega siedzący obok.
Długo nie wiedział czym mógłby się zająć - w którym świecie powinien zapuścić swoje korzenie. Tęsknota do rodzinnego ciepła skłaniała go do powrotu do Birmingham, ale fascynacja pchała go w ramiona świata magii. W pewnym momencie dosyć żywo myślał o wstąpieniu do służb porządkowych, magicznej policji albo nawet biura aurorskiego, jeżeli wszystko pójdzie po jego myśli. Takie przynajmniej plany snuł w towarzystwie swoich kolegów - każdy z nich chciał zostać bohaterem. Jeszcze nie wiedzieli jaką cenę przyjdzie im za to zapłacić
oni cios zadali
ludzie ze stali
Dorosłość - słowo dosyć dziwnie układające się w ustach, kiedy dopiero co wyszedł z pociągu na peronie 9 i ¾. Co dalej? Należał do dwóch światów - jedną nogą stał w tym mugolskim, bardziej znanym, może nieco szarym, ale z pewnością swoim. Druga zaś coraz bardziej zatapiała się w świecie magicznym - kolorowszym, pełnym tajemnic. Okazało się jednak, że los wybrał za niego - obdarł go z marzeń i postawił przed obliczem surowej rzeczywistości.
Warkot silnika przecinał niebo - wrogie cienie rzucane na ziemię kierowały się w stronę Londynu. Zrzucały bomby na budynki, które jeszcze nie tak dawno mijał, wracając do domu po ostatnim roku w Hogwarcie.
I zamiast złapać za ministerialny kałamarz, zamiast złożyć podanie o pracę w Ministerstwie Magii, złapał za długopis, odbierając swój żołnierski ekwipunek i dopełniał formalności w okręgowej komisji poborowej. Nie chciał stać bezczynnie, nawet nie był pewien czy mógł. Lojalność i sprawiedliwość - tego nauczył go Hufflepuff, te cechy pielęgnował podczas swojej edukacji. Nie, nie mógł spuścić głowy, odwrócić wzroku. Po prostu nie, nie gdy na głowy niewinnych ludzi, dzieci, matek spadały nazistowskie bomby. Stał się szeregowym żołnierzem w szarym mundurze, od którego jednocześnie zależało wszystko i nie zależało nic. Rzucany niczym mięso armatnie, pokornie chylił karku pod ciężarem rozkazu i szedł na przód. Szedł, pełzł, czołgał się. A czasem stał, bezczynnie patrząc jak na jego oczach malowane są makabryczne pejzaże czerwoną farbą, których stworzyć nie umiały nawet najgorsze koszmary.
Krew.
Nie mogła już wsiąkać w ziemię. Wytryskiwała szkarłatną fontanną, a kolejne szwadrony brodziły w niej skórzanymi, oblepionymi błotem butami.
Krew.
Brudziła palce. Malowała niebo.
Była tłem dla armatnich wystrzałów, dla równego rytmu karabinu maszynowego, ludzkiego krzyku, szlochu, płaczu.
Nocami błagał, aby to się skończyło. Zaciskał palce na broni i modlił się, aby być gdzieś indziej. Wspominał rodzinne miasto.
Szerokie oczy matki, która płakała, gdy odbijali od brzegu. Szeptał słowa przeprosin. Błagał o wybaczenie, chociaż nie do końca wiedział do kogo te słowa powinien był adresować. Komu zanosić swoje prośby, przeprosiny i za co domagał się wybaczenia.
Jednakże zanoszone modły nie przynosiły ukojenia. Były niczym wobec wiecznie głodnej ludzkiego życia bestii, która otwierała swoją paszczę, złowrogo szczerzyła zębiska. Jedynym ukojeniem wydawały się być listy, które nigdy nie dotarły do odbiorców. Listy do matki, w których przepraszał ją za wszystko, w której prosił, aby go stąd zabrała, której wyznawał miłość i jednocześnie zarzucał niepowstrzymanie przed opuszczeniem Wysp. Do brata, prosząc aby się nimi zajął, aby był silny. Aby pamiętał, że wraz z ojcem nie zostawiają im majątku: zostawiamy wam dobre imię. Do ojca, gdziekolwiek był, aby mu pomógł, bo nie wiedział ile zniosą jego stopy, ile zniesie jego serce. Do ukochanej, do uroczej panny, która całkowicie skradła jego serce, chociaż nie umiał jej tego powiedzieć. Opowiadał jej o tym, gdzie by ją zabrał, gdyby właśnie znajdowali się w bezpiecznej Anglii. Mówił jakie kupiłby jej kwiaty, do jakiej piosenki by tańczyli - nawet jeżeli mierny z niego tancerz.
Zamiast tego opowiadał matce o tym, co zjadł (o ile zjadł), o tym, że chłopiec który chodził z nim do pierwszej klasy nim jeszcze wyjechał do Szkocji, też walczy na froncie - ostatnio się widzieli. Słowem nie napomknął, że widział go na chwilę przed śmiercią w szpitalu polowym.
Drżał, gdy po czterech latach, które wydawały się wiecznością, stanął na słabych nogach przed drzwiami mieszkania - na szczęście wciąż stojącego. Kogo zastanie w domu? Otworzył mu ojciec. Nie miał pojęcia, który pierwszy zalał się łzami, który porwał którego w objęcia. Później wszedł do przedpokoju, który pachniał domem. Młodsze rodzeństwo oblepiło go całego, wieszając się na szyi, przepasając go w pasie. A on cały czas śmiał się i płakał jednocześnie. Dopiero na samym końcu dotarł do leżącej w łóżku matki. Godziny spędziły przy jej łóżku, z głową ułożoną na jej brzuchu, zamykając jej drobne dłonie w swoich, większych i bardziej szorstkich. I znowu szeptał słowa obietnicy. Pozwolił jej przeczesywać krótko ostrzyżone włosy.
Później, gdy ktoś oderwany od tej rzeczywistości pytał go o wojnę, opowiadał im o ludziach ze stali. Ze stalową różdżką, w stalowym czołgu.
Warkot silnika przecinał niebo - wrogie cienie rzucane na ziemię kierowały się w stronę Londynu. Zrzucały bomby na budynki, które jeszcze nie tak dawno mijał, wracając do domu po ostatnim roku w Hogwarcie.
I zamiast złapać za ministerialny kałamarz, zamiast złożyć podanie o pracę w Ministerstwie Magii, złapał za długopis, odbierając swój żołnierski ekwipunek i dopełniał formalności w okręgowej komisji poborowej. Nie chciał stać bezczynnie, nawet nie był pewien czy mógł. Lojalność i sprawiedliwość - tego nauczył go Hufflepuff, te cechy pielęgnował podczas swojej edukacji. Nie, nie mógł spuścić głowy, odwrócić wzroku. Po prostu nie, nie gdy na głowy niewinnych ludzi, dzieci, matek spadały nazistowskie bomby. Stał się szeregowym żołnierzem w szarym mundurze, od którego jednocześnie zależało wszystko i nie zależało nic. Rzucany niczym mięso armatnie, pokornie chylił karku pod ciężarem rozkazu i szedł na przód. Szedł, pełzł, czołgał się. A czasem stał, bezczynnie patrząc jak na jego oczach malowane są makabryczne pejzaże czerwoną farbą, których stworzyć nie umiały nawet najgorsze koszmary.
Krew.
Nie mogła już wsiąkać w ziemię. Wytryskiwała szkarłatną fontanną, a kolejne szwadrony brodziły w niej skórzanymi, oblepionymi błotem butami.
Krew.
Brudziła palce. Malowała niebo.
Była tłem dla armatnich wystrzałów, dla równego rytmu karabinu maszynowego, ludzkiego krzyku, szlochu, płaczu.
Nocami błagał, aby to się skończyło. Zaciskał palce na broni i modlił się, aby być gdzieś indziej. Wspominał rodzinne miasto.
Szerokie oczy matki, która płakała, gdy odbijali od brzegu. Szeptał słowa przeprosin. Błagał o wybaczenie, chociaż nie do końca wiedział do kogo te słowa powinien był adresować. Komu zanosić swoje prośby, przeprosiny i za co domagał się wybaczenia.
Jednakże zanoszone modły nie przynosiły ukojenia. Były niczym wobec wiecznie głodnej ludzkiego życia bestii, która otwierała swoją paszczę, złowrogo szczerzyła zębiska. Jedynym ukojeniem wydawały się być listy, które nigdy nie dotarły do odbiorców. Listy do matki, w których przepraszał ją za wszystko, w której prosił, aby go stąd zabrała, której wyznawał miłość i jednocześnie zarzucał niepowstrzymanie przed opuszczeniem Wysp. Do brata, prosząc aby się nimi zajął, aby był silny. Aby pamiętał, że wraz z ojcem nie zostawiają im majątku: zostawiamy wam dobre imię. Do ojca, gdziekolwiek był, aby mu pomógł, bo nie wiedział ile zniosą jego stopy, ile zniesie jego serce. Do ukochanej, do uroczej panny, która całkowicie skradła jego serce, chociaż nie umiał jej tego powiedzieć. Opowiadał jej o tym, gdzie by ją zabrał, gdyby właśnie znajdowali się w bezpiecznej Anglii. Mówił jakie kupiłby jej kwiaty, do jakiej piosenki by tańczyli - nawet jeżeli mierny z niego tancerz.
Zamiast tego opowiadał matce o tym, co zjadł (o ile zjadł), o tym, że chłopiec który chodził z nim do pierwszej klasy nim jeszcze wyjechał do Szkocji, też walczy na froncie - ostatnio się widzieli. Słowem nie napomknął, że widział go na chwilę przed śmiercią w szpitalu polowym.
Drżał, gdy po czterech latach, które wydawały się wiecznością, stanął na słabych nogach przed drzwiami mieszkania - na szczęście wciąż stojącego. Kogo zastanie w domu? Otworzył mu ojciec. Nie miał pojęcia, który pierwszy zalał się łzami, który porwał którego w objęcia. Później wszedł do przedpokoju, który pachniał domem. Młodsze rodzeństwo oblepiło go całego, wieszając się na szyi, przepasając go w pasie. A on cały czas śmiał się i płakał jednocześnie. Dopiero na samym końcu dotarł do leżącej w łóżku matki. Godziny spędziły przy jej łóżku, z głową ułożoną na jej brzuchu, zamykając jej drobne dłonie w swoich, większych i bardziej szorstkich. I znowu szeptał słowa obietnicy. Pozwolił jej przeczesywać krótko ostrzyżone włosy.
Później, gdy ktoś oderwany od tej rzeczywistości pytał go o wojnę, opowiadał im o ludziach ze stali. Ze stalową różdżką, w stalowym czołgu.
tęsknie, tęsknie
za latami
gdy podpowiadali
Budził go huk (bomby) nieszczęśliwego kubka rozbijającego się na podłodze. Drżał jednak, bo przed oczami malował się inny obraz. Wspomnienia płatały mu figle. Drżące palce sięgały po wgnieciona papierośnicę z inicjałami nie należącymi do niego. Szczęka wyraźniej zarysowała się na twarzy zmąconej złością i strachem.
Nie umiał wrócić do rzeczywistości - nie odnajdywał się w codzienności, która kiedyś była normalnością. Wszystko wydawało mu się bardziej syte, dziwne, po prostu inne. Czekał aż się przebudzi znowu w obozie, w okopie, w ciężarówce. Gdziekolwiek byle nie we własnym łóżku dzielonym z rodzeństwem.
Początkowa ulga, którą dały mu rodzinne ramiona, gdy stanął w progu, zrzucając z ramion tobołek, minęła.
A przecież powinno być najważniejsze, że wrócił, że mimo wszystko ktoś wysłuchał jego żałosnych modłów, płaczliwych próśb, do których teraz się nie przyznawał.
Uciekł - uciekł od powojennej rzeczywistości, łapiąc ponownie za różdżkę, której nie trzymał od ukończenia szkoły. Nawet jeżeli ta dziwnie leżała w szorstkiej, przyzwyczajonej do karabinu dłoni.
Zapominał - z całkowitą premedytacją spychał wspomnienia na samo dno świadomości. Świat magii, ten który poznał w czasie szkoły, wydawał się surrealistyczny. Na tyle, aby oderwać jego myśli od brzydkich, paskudnych wspomnień. Chyba w pewnym momencie sam uwierzył w głoszoną gdzieniegdzie propagandę o wyższości czarodziejów czystej, czystszej krwi; dawało to złudną nadzieję na to, że do wojny w tym świecie zwyczajnie nie dojdzie. Nie dojdzie, prawda?
Lata na froncie zabrały mu czas, którego nie mógł nadrobić, nie było możliwości odzyskania tych czterech lat. A dla czarodziejskich pracowdawców wojna mugolska nie istniała - przynajmniej dla większości. Łapał się różnych robót, pchany właściwie z miejsca na miejsce. Bez pasji, bez zaangażowanie. Bez życia.
Był szarą masą - pionkiem w grze, której nie do końca rozumiał i której najwyraźniej zrozumieć nie chciał. Codziennie wstawał wraz ze świtaniem i znowu wracał późnym wieczorem, przynosząc kolejne złamane knuty do domu. Opadał ciężko na kuchenne krzesło, w palcach obracał papierosa i wpatrywał się w gasnącą postać matki.
Chciał krzyczeć chociaż głos wiązł gdzieś w gardle.
Zamiast tego uśmiechał się nieznacznie i zaciągał się papierosem.
Wdech. Wydech.
Gdzieś pod nogą przebiegł mu bury kot. Tuż obok ojciec pykał fajkę, przerzucając strony gazety. Udawali, że jest normalnie.
Normalnie, prychał z oburzeniem. Jak miało być normalnie.
W końcu nie wytrzymał - wyniósł się.
Spakował torbę i udał się do Londynu. Do miasta, w którym nie będą wodzić za nim zmartwione oczy. O pracę dla chłopaka w sile wieku nie było trudno - szczególnie w porcie, gdzie ceniono kogoś kto bez narzekania mógł przerzucić kilka skrzyń, czy mocno zaciągnąć linę. Łapał się zajęć różnych zajęć, skrupulatne jednak trzymając się magicznej strony Londynu, zamykając oczy, gdy przechodził obok zniszczonych przez bomby budynków. Chwile przerobił w magicznej firmie budowlanej, do dzisiaj prychając na drewno, z którego montowali magiczne schody. Gdzieś migały mu znajome twarze ze szkoły, jednak ich spojrzenia nie poznawały Alfreda, chłopca o uśmiechu sięgającym oczu. Teraz się nie śmiał, a w każdym razie robił to rzadko z wiecznym smutkiem w oczach. W końcu znalazł stałe zatrudnienie - zatrudnił się w magicznej drukarni, która odpowiadała między innymi za druk Proroka Codziennego oraz nowych publikacji naukowych. W końcu nie martwił się oto co włożyć do garnka. Wynajął większe mieszkanie w mugolskiej części Londynu. Ściągnął rodziców do siebie - w Londynie lepiej płacili przy pracach odbudowy niż w birminghamskich fabrykach. Wspierał rodzeństwo, sobie zostawiając tyle by przeżyć.
Nie umiał wrócić do rzeczywistości - nie odnajdywał się w codzienności, która kiedyś była normalnością. Wszystko wydawało mu się bardziej syte, dziwne, po prostu inne. Czekał aż się przebudzi znowu w obozie, w okopie, w ciężarówce. Gdziekolwiek byle nie we własnym łóżku dzielonym z rodzeństwem.
Początkowa ulga, którą dały mu rodzinne ramiona, gdy stanął w progu, zrzucając z ramion tobołek, minęła.
A przecież powinno być najważniejsze, że wrócił, że mimo wszystko ktoś wysłuchał jego żałosnych modłów, płaczliwych próśb, do których teraz się nie przyznawał.
Uciekł - uciekł od powojennej rzeczywistości, łapiąc ponownie za różdżkę, której nie trzymał od ukończenia szkoły. Nawet jeżeli ta dziwnie leżała w szorstkiej, przyzwyczajonej do karabinu dłoni.
Zapominał - z całkowitą premedytacją spychał wspomnienia na samo dno świadomości. Świat magii, ten który poznał w czasie szkoły, wydawał się surrealistyczny. Na tyle, aby oderwać jego myśli od brzydkich, paskudnych wspomnień. Chyba w pewnym momencie sam uwierzył w głoszoną gdzieniegdzie propagandę o wyższości czarodziejów czystej, czystszej krwi; dawało to złudną nadzieję na to, że do wojny w tym świecie zwyczajnie nie dojdzie. Nie dojdzie, prawda?
Lata na froncie zabrały mu czas, którego nie mógł nadrobić, nie było możliwości odzyskania tych czterech lat. A dla czarodziejskich pracowdawców wojna mugolska nie istniała - przynajmniej dla większości. Łapał się różnych robót, pchany właściwie z miejsca na miejsce. Bez pasji, bez zaangażowanie. Bez życia.
Był szarą masą - pionkiem w grze, której nie do końca rozumiał i której najwyraźniej zrozumieć nie chciał. Codziennie wstawał wraz ze świtaniem i znowu wracał późnym wieczorem, przynosząc kolejne złamane knuty do domu. Opadał ciężko na kuchenne krzesło, w palcach obracał papierosa i wpatrywał się w gasnącą postać matki.
Chciał krzyczeć chociaż głos wiązł gdzieś w gardle.
Zamiast tego uśmiechał się nieznacznie i zaciągał się papierosem.
Wdech. Wydech.
Gdzieś pod nogą przebiegł mu bury kot. Tuż obok ojciec pykał fajkę, przerzucając strony gazety. Udawali, że jest normalnie.
Normalnie, prychał z oburzeniem. Jak miało być normalnie.
W końcu nie wytrzymał - wyniósł się.
Spakował torbę i udał się do Londynu. Do miasta, w którym nie będą wodzić za nim zmartwione oczy. O pracę dla chłopaka w sile wieku nie było trudno - szczególnie w porcie, gdzie ceniono kogoś kto bez narzekania mógł przerzucić kilka skrzyń, czy mocno zaciągnąć linę. Łapał się zajęć różnych zajęć, skrupulatne jednak trzymając się magicznej strony Londynu, zamykając oczy, gdy przechodził obok zniszczonych przez bomby budynków. Chwile przerobił w magicznej firmie budowlanej, do dzisiaj prychając na drewno, z którego montowali magiczne schody. Gdzieś migały mu znajome twarze ze szkoły, jednak ich spojrzenia nie poznawały Alfreda, chłopca o uśmiechu sięgającym oczu. Teraz się nie śmiał, a w każdym razie robił to rzadko z wiecznym smutkiem w oczach. W końcu znalazł stałe zatrudnienie - zatrudnił się w magicznej drukarni, która odpowiadała między innymi za druk Proroka Codziennego oraz nowych publikacji naukowych. W końcu nie martwił się oto co włożyć do garnka. Wynajął większe mieszkanie w mugolskiej części Londynu. Ściągnął rodziców do siebie - w Londynie lepiej płacili przy pracach odbudowy niż w birminghamskich fabrykach. Wspierał rodzeństwo, sobie zostawiając tyle by przeżyć.
mamo tyś płakała
oczy tyś miała
szerokie, czy cię znowu skrzywdził ktoś?
oni cios zadali
ludzie z maskami
oczy tyś miała
szerokie, czy cię znowu skrzywdził ktoś?
oni cios zadali
ludzie z maskami
Nie.
Nie. Nie.
Nienienienienienie.
To nie mogło dziać się znowu. Przecież uciekł. Przed wojną, przed strachem, przed mordem. Długo się łudził - zamknięty we własnym wyobrażeniu o świecie, które pomagało mu stawiać każdy, kolejny krok. To ta złuda pozwalała mu wstać z łóżka każdego ranka, zarzucić płaszcz na ramiona i iść. Żyć. A przynajmniej próbować. Zabrał rodziców co Londynu - matka była schorowana, a ojcu łatwiej będzie o jakieś zajęcie, a za sprzedanie starego mieszkania będą mogli wyżyć - tak próbował ich przekonać.
Wtedy pożałował.
Wtedy, gdy nocą za kaftany wywlekli ich z mieszkań, wyrzucili na korytarze i prowadzili na ulicę. Przełykał ciężko ślinę. Nie sięgał po różdżkę.
To nie moja wojna, powtarzał sobie żałośnie, kiedy szli niczym owieczki na rzeź.
Nie ma sensu się wychylać - usprawiedliwiał się, gdy w klatkę piersiową jednego z mężczyzn uderzył zielony promień. Pamiętał, że jedynie przyciągnął matkę do piersi.
Tylko raz odważył się spojrzeć w stronę oprawcy. Błysk w oczach - tak dobrze mu znany - sprawił, że w jego piersi zrodziła się chęć niekontrolowanego, nerwowego śmiechu.
To znowu się działo.
To znowu go dopadło.
Demony wypełzły z klatki, wygłodniałe sięgając jego umysłu i serca. Zaciskały jego palce na matczynych przedramionach. Sprawiały, że słyszał rzeczy, których nie było. Później? Nim zdążył się ocknąć, nim niebieskie oczy zamiast żołnierza w nazistowskim mundurze ujrzał napastnika z różdżką, chaos zastąpił strach. Ktoś - nie wiedział kto - pojawił się być może aby ich wybawić. Wykrzykiwane inkantacje, strumienie światła wypływające z różdżki. Otrząsnął się, gdy poczuł uścisk ojcowskiej dłoni. Skorzystał z zamieszania, które się wywiązało - gdziekolwiek chcieli ich wywlec, nie miał zamiaru zdawać się na niczyją łaskę.
Baczność żołnierzu.
Wrócili do mieszkania - spakował różdżki swoją i matki, w żołnierskim tempie wypychał plecak najpotrzebniejszymi rzeczami. Z ojcem wyciągnęli wojskowy ekwipunek, który nigdy nie opuścił ich mieszkania. Ciepłe, żołnierskie buty, przydatne elementy mundury i najważniejsze - broń palna. Napełnili bagaż jedzeniem, wodą, lekami dla matki, a później na własnych nogach opuścili Londyn.
W momencie ich wędrówki jakby odłączył głowę, a jego ciało działało instynktownie. Jeżeli musieli iść, maszerował czasem z ojcem na przemian wspierając matkę. Sytuacja szybko nauczyła go korzystać z umiejętności żołnierskich oraz wiedzy o stworzeniach, aby zapewnić im syty posiłek. Uciekali jak najdalej od wojny, czasem udało się znaleźć nocleg w jakiejś karczmie. Rozpalali ogniska, przy których można było się ogrzać i czasem spotykali grupy podobne do nich - ci szeptali o Zakonie, o podziemnym ministerstwie z Haroldem Longbottomem na czele. Jednakże niezbyt go to obchodziło - najważniejsze było zapewnić rodzicom bezpieczeństwo, za dużo wycierpieli. Matka podupadała na zdrowiu, ojciec po raz trzeci doświadczał trudu wojny, a pozostałe rodzeństwo rozpierzchnięte było po Wyspach.
Znowu czuł oddech śmierci na karku.
Znowu przeszywało go podobne zimno. Takie gorzko znajome.
Od tego czasu nie zagrzali na dłużej miejsca - na chwilę wrócili do rodzinnego Birmingham, gdzie mieli u kogo się zatrzymać, gdzie ufali każdej osobie w starej dzielnicy. Jednakże i stamtąd musieli się ewakuować, kiedy przestało robić się bezpiecznie. Zwolennicy idei wyższości czystej krwi zdobywali przewagę - wiedział kiedy najlepiej się wycofać, nie chciał, aby znowu wywleczono ich na ulicę. Mówiono później, że najbezpieczniejszy jest Półwysep Kornwalijski. Gdy znowu się pakowali, uśmiechał się dobrotliwie do matki, jeszcze chwila, prosił.
Nie. Nie.
Nienienienienienie.
To nie mogło dziać się znowu. Przecież uciekł. Przed wojną, przed strachem, przed mordem. Długo się łudził - zamknięty we własnym wyobrażeniu o świecie, które pomagało mu stawiać każdy, kolejny krok. To ta złuda pozwalała mu wstać z łóżka każdego ranka, zarzucić płaszcz na ramiona i iść. Żyć. A przynajmniej próbować. Zabrał rodziców co Londynu - matka była schorowana, a ojcu łatwiej będzie o jakieś zajęcie, a za sprzedanie starego mieszkania będą mogli wyżyć - tak próbował ich przekonać.
Wtedy pożałował.
Wtedy, gdy nocą za kaftany wywlekli ich z mieszkań, wyrzucili na korytarze i prowadzili na ulicę. Przełykał ciężko ślinę. Nie sięgał po różdżkę.
To nie moja wojna, powtarzał sobie żałośnie, kiedy szli niczym owieczki na rzeź.
Nie ma sensu się wychylać - usprawiedliwiał się, gdy w klatkę piersiową jednego z mężczyzn uderzył zielony promień. Pamiętał, że jedynie przyciągnął matkę do piersi.
Tylko raz odważył się spojrzeć w stronę oprawcy. Błysk w oczach - tak dobrze mu znany - sprawił, że w jego piersi zrodziła się chęć niekontrolowanego, nerwowego śmiechu.
To znowu się działo.
To znowu go dopadło.
Demony wypełzły z klatki, wygłodniałe sięgając jego umysłu i serca. Zaciskały jego palce na matczynych przedramionach. Sprawiały, że słyszał rzeczy, których nie było. Później? Nim zdążył się ocknąć, nim niebieskie oczy zamiast żołnierza w nazistowskim mundurze ujrzał napastnika z różdżką, chaos zastąpił strach. Ktoś - nie wiedział kto - pojawił się być może aby ich wybawić. Wykrzykiwane inkantacje, strumienie światła wypływające z różdżki. Otrząsnął się, gdy poczuł uścisk ojcowskiej dłoni. Skorzystał z zamieszania, które się wywiązało - gdziekolwiek chcieli ich wywlec, nie miał zamiaru zdawać się na niczyją łaskę.
Baczność żołnierzu.
Wrócili do mieszkania - spakował różdżki swoją i matki, w żołnierskim tempie wypychał plecak najpotrzebniejszymi rzeczami. Z ojcem wyciągnęli wojskowy ekwipunek, który nigdy nie opuścił ich mieszkania. Ciepłe, żołnierskie buty, przydatne elementy mundury i najważniejsze - broń palna. Napełnili bagaż jedzeniem, wodą, lekami dla matki, a później na własnych nogach opuścili Londyn.
W momencie ich wędrówki jakby odłączył głowę, a jego ciało działało instynktownie. Jeżeli musieli iść, maszerował czasem z ojcem na przemian wspierając matkę. Sytuacja szybko nauczyła go korzystać z umiejętności żołnierskich oraz wiedzy o stworzeniach, aby zapewnić im syty posiłek. Uciekali jak najdalej od wojny, czasem udało się znaleźć nocleg w jakiejś karczmie. Rozpalali ogniska, przy których można było się ogrzać i czasem spotykali grupy podobne do nich - ci szeptali o Zakonie, o podziemnym ministerstwie z Haroldem Longbottomem na czele. Jednakże niezbyt go to obchodziło - najważniejsze było zapewnić rodzicom bezpieczeństwo, za dużo wycierpieli. Matka podupadała na zdrowiu, ojciec po raz trzeci doświadczał trudu wojny, a pozostałe rodzeństwo rozpierzchnięte było po Wyspach.
Znowu czuł oddech śmierci na karku.
Znowu przeszywało go podobne zimno. Takie gorzko znajome.
Od tego czasu nie zagrzali na dłużej miejsca - na chwilę wrócili do rodzinnego Birmingham, gdzie mieli u kogo się zatrzymać, gdzie ufali każdej osobie w starej dzielnicy. Jednakże i stamtąd musieli się ewakuować, kiedy przestało robić się bezpiecznie. Zwolennicy idei wyższości czystej krwi zdobywali przewagę - wiedział kiedy najlepiej się wycofać, nie chciał, aby znowu wywleczono ich na ulicę. Mówiono później, że najbezpieczniejszy jest Półwysep Kornwalijski. Gdy znowu się pakowali, uśmiechał się dobrotliwie do matki, jeszcze chwila, prosił.
dzisiaj, dzisiaj
chcę krzyczeć z dala
a głos nie działa
krzyk mój to za mało
chcę krzyczeć z dala
a głos nie działa
krzyk mój to za mało
Znowu siedzieli gdzieś kątem, zgnieceni w jednym pomieszczeniu, dławiąc się własnym oddechem. Spojrzał na swoje palce ubrudzone atramentem.
Krzyk uwiązł mu w gardle, gdy patrzył na zmęczone lico matki - kobiety schorowanej. Dotarli w końcu do Doliny Godryka, gdzie pomógł mu właściciel drukarni - przenieśli się częściowo do Doliny. Pomógł mu zorganizować lokum i transport z Birmingham. Od roku - od końca marca pięćdziesiątego siódmego, zdaje mu się, że działa jakby machinalnie. Wczesnym rankiem zrywał się do pracy, w wolnych chwilach polował, ojciec skórował zwierzęta i to, co potrzebne zostawiali dla siebie, resztą handlowała siostra.
Noce spędzał z ojcem i bratem nad szklanką ognistej albo przy matce, ocierając jej czoło.
Wraz z koszmarem wojny wrócił inny - ten, który prześladował ich rodzinę od niemalże dwudziestu czterech lat.
Ollie, syneczku.
Te słowa wyszeptane pod oddechem często padały z jej ust. Czuł się wtedy, jakby znów miał dwanaście lat i cioteczka Sprout wyciągała z jego rąk zawiniątko, słodko śpiącego chłopca. Zapewniał ją, że na pewno jest bezpieczny, że przecież ciotka była czarownicą czystej krwi, że nikt nie ma prawa wiedzieć.
Wiedzę czerpał z drukowanego Proroka Codziennego.
To nie moja wojna, powtarzał sobie.
Już jedną wygrałem, dajcie mi spokój.
Tymi słowami odganiał natrętne myśli, odpalając kolejnego papierosa.
I tylko czasem odzywa się w nim złość - ta sama, która wcisnęła mu karabin do ręki.
Na razie jednak tłumił to szklanką alkoholu, jeżeli go znalazł i czynnościami, które pozwoliły mu przetrwać kolejny dzień.
Krzyk uwiązł mu w gardle, gdy patrzył na zmęczone lico matki - kobiety schorowanej. Dotarli w końcu do Doliny Godryka, gdzie pomógł mu właściciel drukarni - przenieśli się częściowo do Doliny. Pomógł mu zorganizować lokum i transport z Birmingham. Od roku - od końca marca pięćdziesiątego siódmego, zdaje mu się, że działa jakby machinalnie. Wczesnym rankiem zrywał się do pracy, w wolnych chwilach polował, ojciec skórował zwierzęta i to, co potrzebne zostawiali dla siebie, resztą handlowała siostra.
Noce spędzał z ojcem i bratem nad szklanką ognistej albo przy matce, ocierając jej czoło.
Wraz z koszmarem wojny wrócił inny - ten, który prześladował ich rodzinę od niemalże dwudziestu czterech lat.
Ollie, syneczku.
Te słowa wyszeptane pod oddechem często padały z jej ust. Czuł się wtedy, jakby znów miał dwanaście lat i cioteczka Sprout wyciągała z jego rąk zawiniątko, słodko śpiącego chłopca. Zapewniał ją, że na pewno jest bezpieczny, że przecież ciotka była czarownicą czystej krwi, że nikt nie ma prawa wiedzieć.
Wiedzę czerpał z drukowanego Proroka Codziennego.
To nie moja wojna, powtarzał sobie.
Już jedną wygrałem, dajcie mi spokój.
Tymi słowami odganiał natrętne myśli, odpalając kolejnego papierosa.
I tylko czasem odzywa się w nim złość - ta sama, która wcisnęła mu karabin do ręki.
Na razie jednak tłumił to szklanką alkoholu, jeżeli go znalazł i czynnościami, które pozwoliły mu przetrwać kolejny dzień.
jak ja cię obronię?
i po czyjej stronie?
i po czyjej stronie?
Patronus: Od powrotu z wojny nie potrafi stworzyć pełnej formy patronusa. A może nawet nie próbował.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 10 | +4 (rożdżka) |
Uroki: | 10 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 0 | +1 (rożdżka) |
Transmutacja: | 3 | 0 |
Alchemia: | 0 | 0 |
Sprawność: | 14 | 0 |
Zwinność: | 8 | 0 |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
język angielski (ojczysty) | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Skradanie | II | 10 |
Zręczne ręce | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Odporność magiczna | I | 5 |
Mugoloznawstwo | III | 10 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 |
budownictwo | I | 0.5 |
sztuka drukarska / drukarstwo | II | 7 |
gotowanie | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | II | 7 |
Taniec współczesny | I | 0.5 |
Wspinaczka | I | 0.5 |
Walka wręcz | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 3 |
Ostatnio zmieniony przez Alfie Summers dnia 15.04.22 10:36, w całości zmieniany 4 razy
Witamy wśród Morsów
Twoja karta została zaakceptowana
Kartę sprawdzał: William Moore
[23.01.23] Spokojnie jak na wojnie: +100 PD
Alfred Summers
Szybka odpowiedź