Salon z paleniskiem
AutorWiadomość
Salon z paleniskiem
Skromne wnętrze zdradza wiek domu, uwydatniony w spękanych belkach stropowych i wykruszonym, gilnianym tynku, odsłaniającym surowe, kamienne ściany. Zimna posadzka nie grzeje, tak samo jak i nieprzytulne wnętrze, które wymaga jeszcze wielu prac, zanim będzie mogło stać się prawdziwym domem.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
| 30 czerwca
Była zmęczona. Nie tyle samą podróżą – choć ta niewątpliwie nie należała do najwygodniejszych – co napięciem, które już na stale zagnieździło się pod jej skórą i za nic nie chciało odejść. Tylko spotęgowane przez ostatnie wydarzenia, przyprawiało o kolejne bezsenne noce, o coraz wyraźniejsze drżenie dłoni i problemy z podporządkowaniem sobie daru, którego w tych czasach potrzebowała jeszcze silniej niż wcześniej.
Była również rozdarta. Przyznawała się do tego z namiastką wstydu, jednak jakaś jej część nie chciała wracać. Tak dawno nie widziała rodziców, a kiedy po miesiącach rozłąki w końcu stanęła w ich progu, w obcym, odległym kraju, zalała ją nieoczekiwana fala tęsknoty. Za nimi. Za tym, co było i co już nie wróci. Oraz za czasami, w których stanowili prawdziwą rodzinę.
Rumuńscy uzdrowiciele mówili, że objawy przypominają te charakterystyczne dla schorzenia zwanego mandragorą, lecz przecież matka była na to stanowczo zbyt młoda. Czy mimo wszystko mogli mieć rację? Czy istniała szansa, że doprowadził do tego chroniczny stres...? Chciała trwać u jej boku, z początku chociaż przez chwilę, później tygodnie, a w końcu miesiące, kiedy wytrwale próbowano kolejnych kuracji, przez które zgromadzone przez nich oszczędności kurczyły się w zastraszającym tempie. Każdego dnia wymieniała ponure spojrzenia ze strapionym ojcem, dławiąc od duszonego w zarodku płaczu, od tłumionych emocji, piętrzących się na horyzoncie zmartwień. Wiedziała jednak, że odwiedziny te nie mogą trwać wiecznie. Że nigdy nie wybaczyłaby sobie, gdyby odwróciła się od toczącego ojczyznę konfliktu. Zostawiła w Anglii wiele, zbyt wiele, by tak po prostu o tym zapomnieć.
Słońce dopiero zaczynało swą wędrówkę po nieboskłonie, gdy po godzinach wędrówki teleportowała się w okolicę Lisiej Nory. Jego pierwsze nieśmiałe promienie oświetlały okoliczne zarośla, zieleniące się łąki, powykręcane drzewa, przebijając przez opary zawieszonej tuż nad samą ziemią mgły. Musiało być wcześnie. Ledwie świtało.
Miała tylko nadzieję, że zastanie Foxa na miejscu – oraz że swym przybyciem nie obudzi żadnego z mieszkańców Nory; bo przecież nie byli tylko we dwoje, pamiętała o tym każdego dnia, w każdej świadomej minucie, odkąd tylko usłyszała o Oscarze. I zawsze wtedy, gdy w zamyśleniu obracała zdobiący palec pierścionek.
Stąpała cicho, ostrożnie stawiając kolejne kroki wśród wysokich traw, a później – po wydeptanej ścieżce, która skręcała w prawo, za ułożony z kamieni murek. Wytrwale zmuszała ociężałe członki do wzmożonego wysiłku, wszak była już tak blisko, już prawie... w domu? Widok znajomej fasady, obdrapanych drzwi wejściowych czy rozklekotanych okien rozbudzał niedawne, a mimo to zakurzone już wspomnienia. Pomagał stawić czoła dysonansowi, który odczuwała, nagle musząc wrócić do świata wojny, niepokoju, nieustannej przemocy. I wyrzutów sumienia.
Zadrżała, zdjęta nagłym chłodem, to na pewno tylko zmęczenie, po czym nacisnęła klamkę, by powoli otworzyć sobie drzwi; pamiętała, że jeszcze w kwietniu skrzypiały i że Frederick miał się tym zająć, nie chciała jednak ryzykować. Działała mechanicznie, myślami wybiegając już w przyszłość, do chwili, w której znowu go zobaczy – i to nie jedynie w tafli zaczarowanego lusterka, a w pełnej krasie. Wciśnie twarz w zagłębienie szyi, poczuje pod palcami sploty rozciągniętego swetra. I odetchnie głęboko, mając nadzieję, że będzie pachnieć sobą, nie zaś dymem, sadzą, śmiercią.
Zapomniała o jednym – nie aż tak drobnym – szczególe. Zrozumiała swój błąd w chwili, w której usłyszała charakterystyczny dźwięk psich łap uderzających o zimną, kamienną posadzkę. Orlok.
Niemalże idealną ciszę przerwało donośne, niesione echem szczeknięcie, w reakcji na co zaklęła pod nosem. O ile jeszcze przed chwilą powieki miała jak z ołowiu, o tyle teraz rozbudziła się, nagle i brutalnie. – Cicho – jęknęła podniesionym szeptem, błagalnie, ostrożnie wystawiając w kierunku czworonoga dłoń, by mógł przypomnieć sobie jej zapach. – No już, cicho, przecież to tylko ja – dodała tym samym tonem głosu, zniżając się do poziomu pokaźnych rozmiarów psiska. Na szczęście nie warczał, nie traktował niczym intruza, i chwała za to Merlinowi, wciąż jednak musiała poradzić sobie z nie najcichszym powitaniem. Skomlał, młócił ogonem o najbliższą ścianę, za nic mając gorące prośby, by powściągnął swój entuzjazm, a tym samym nie stawiał całego domu na równe nogi. – Błagam cię, nie chcesz przecież obudzić reszty, co? – Podrapała Orloka za uchem, łudząc się, że w ten sposób prędzej osiągnie pożądany efekt, po czym wytężyła słuch, próbując ocenić, czy z głębi domu dobiegały jakieś inne odgłosy.
Chciała sprawić Frederickowi niespodziankę. Tylko tyle i aż tyle. Nie mówiła, kiedy dokładnie zdoła pojawić się w kraju, w Devon, u jego boku. A teraz, gdy była już w Norze, gdy miała utonąć w lisich ramionach, odczuwane napięcie zmieniło swój charakter: przerodziło się w ekscytację i zbyt długo niezaspokojoną tęsknotę.
Była zmęczona. Nie tyle samą podróżą – choć ta niewątpliwie nie należała do najwygodniejszych – co napięciem, które już na stale zagnieździło się pod jej skórą i za nic nie chciało odejść. Tylko spotęgowane przez ostatnie wydarzenia, przyprawiało o kolejne bezsenne noce, o coraz wyraźniejsze drżenie dłoni i problemy z podporządkowaniem sobie daru, którego w tych czasach potrzebowała jeszcze silniej niż wcześniej.
Była również rozdarta. Przyznawała się do tego z namiastką wstydu, jednak jakaś jej część nie chciała wracać. Tak dawno nie widziała rodziców, a kiedy po miesiącach rozłąki w końcu stanęła w ich progu, w obcym, odległym kraju, zalała ją nieoczekiwana fala tęsknoty. Za nimi. Za tym, co było i co już nie wróci. Oraz za czasami, w których stanowili prawdziwą rodzinę.
Rumuńscy uzdrowiciele mówili, że objawy przypominają te charakterystyczne dla schorzenia zwanego mandragorą, lecz przecież matka była na to stanowczo zbyt młoda. Czy mimo wszystko mogli mieć rację? Czy istniała szansa, że doprowadził do tego chroniczny stres...? Chciała trwać u jej boku, z początku chociaż przez chwilę, później tygodnie, a w końcu miesiące, kiedy wytrwale próbowano kolejnych kuracji, przez które zgromadzone przez nich oszczędności kurczyły się w zastraszającym tempie. Każdego dnia wymieniała ponure spojrzenia ze strapionym ojcem, dławiąc od duszonego w zarodku płaczu, od tłumionych emocji, piętrzących się na horyzoncie zmartwień. Wiedziała jednak, że odwiedziny te nie mogą trwać wiecznie. Że nigdy nie wybaczyłaby sobie, gdyby odwróciła się od toczącego ojczyznę konfliktu. Zostawiła w Anglii wiele, zbyt wiele, by tak po prostu o tym zapomnieć.
Słońce dopiero zaczynało swą wędrówkę po nieboskłonie, gdy po godzinach wędrówki teleportowała się w okolicę Lisiej Nory. Jego pierwsze nieśmiałe promienie oświetlały okoliczne zarośla, zieleniące się łąki, powykręcane drzewa, przebijając przez opary zawieszonej tuż nad samą ziemią mgły. Musiało być wcześnie. Ledwie świtało.
Miała tylko nadzieję, że zastanie Foxa na miejscu – oraz że swym przybyciem nie obudzi żadnego z mieszkańców Nory; bo przecież nie byli tylko we dwoje, pamiętała o tym każdego dnia, w każdej świadomej minucie, odkąd tylko usłyszała o Oscarze. I zawsze wtedy, gdy w zamyśleniu obracała zdobiący palec pierścionek.
Stąpała cicho, ostrożnie stawiając kolejne kroki wśród wysokich traw, a później – po wydeptanej ścieżce, która skręcała w prawo, za ułożony z kamieni murek. Wytrwale zmuszała ociężałe członki do wzmożonego wysiłku, wszak była już tak blisko, już prawie... w domu? Widok znajomej fasady, obdrapanych drzwi wejściowych czy rozklekotanych okien rozbudzał niedawne, a mimo to zakurzone już wspomnienia. Pomagał stawić czoła dysonansowi, który odczuwała, nagle musząc wrócić do świata wojny, niepokoju, nieustannej przemocy. I wyrzutów sumienia.
Zadrżała, zdjęta nagłym chłodem, to na pewno tylko zmęczenie, po czym nacisnęła klamkę, by powoli otworzyć sobie drzwi; pamiętała, że jeszcze w kwietniu skrzypiały i że Frederick miał się tym zająć, nie chciała jednak ryzykować. Działała mechanicznie, myślami wybiegając już w przyszłość, do chwili, w której znowu go zobaczy – i to nie jedynie w tafli zaczarowanego lusterka, a w pełnej krasie. Wciśnie twarz w zagłębienie szyi, poczuje pod palcami sploty rozciągniętego swetra. I odetchnie głęboko, mając nadzieję, że będzie pachnieć sobą, nie zaś dymem, sadzą, śmiercią.
Zapomniała o jednym – nie aż tak drobnym – szczególe. Zrozumiała swój błąd w chwili, w której usłyszała charakterystyczny dźwięk psich łap uderzających o zimną, kamienną posadzkę. Orlok.
Niemalże idealną ciszę przerwało donośne, niesione echem szczeknięcie, w reakcji na co zaklęła pod nosem. O ile jeszcze przed chwilą powieki miała jak z ołowiu, o tyle teraz rozbudziła się, nagle i brutalnie. – Cicho – jęknęła podniesionym szeptem, błagalnie, ostrożnie wystawiając w kierunku czworonoga dłoń, by mógł przypomnieć sobie jej zapach. – No już, cicho, przecież to tylko ja – dodała tym samym tonem głosu, zniżając się do poziomu pokaźnych rozmiarów psiska. Na szczęście nie warczał, nie traktował niczym intruza, i chwała za to Merlinowi, wciąż jednak musiała poradzić sobie z nie najcichszym powitaniem. Skomlał, młócił ogonem o najbliższą ścianę, za nic mając gorące prośby, by powściągnął swój entuzjazm, a tym samym nie stawiał całego domu na równe nogi. – Błagam cię, nie chcesz przecież obudzić reszty, co? – Podrapała Orloka za uchem, łudząc się, że w ten sposób prędzej osiągnie pożądany efekt, po czym wytężyła słuch, próbując ocenić, czy z głębi domu dobiegały jakieś inne odgłosy.
Chciała sprawić Frederickowi niespodziankę. Tylko tyle i aż tyle. Nie mówiła, kiedy dokładnie zdoła pojawić się w kraju, w Devon, u jego boku. A teraz, gdy była już w Norze, gdy miała utonąć w lisich ramionach, odczuwane napięcie zmieniło swój charakter: przerodziło się w ekscytację i zbyt długo niezaspokojoną tęsknotę.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Podczas gdy poeci z sennych mar czynili ostoje śmiałych fantazji, przez ostatnie miesiące oddawałem się objęciom Morfeusza niechętnie, bez zaufania. Nie chodziło tylko o czarne scenariusze, które nękały mnie tak samo na jawie jak i poza nią, a nieustanne trwanie w stanie gotowości, który sprawiał, że spałem z jednym okiem otwartym. Medycyna już dawno odnalazła sposoby na spokojny sen - ale nie mogłem pozwolić sobie na taki luksus, wiedząc, że licho nie śpi. Nie spałem więc i ja, mimowolnie wchodząc w skórę wilka i z pokorą pobierajc naukę, że to, czy walczyłem po stronie dobra czy zła, zależało wyłącznie od tego, na którą stronę przechylała się szala większości. Dni zlewały się w tygodnie, tygodnie w miesiące, i choć żaden dzień nie był podobny do drugiego, z trudem rozróżniałem je od siebie, nie potrafiąc określić, ile to już czasu upływało od kolejnych zniknięć, ani od kolejnych ofiar, które upadały nie tylko od zaklęć wroga, ale także i moich.
Jedno szczeknięcie Orloka wystarczyło, by rozbryznąć płytki sen. Unosząc powieli ujrzałem skąpaną w nieśmiałej łunie wschodzącego światła drewnianą podłogę, w bezwarunkowym ruchu sięgając po leżącą na nakastliku różdżkę. Szczekanie powtórzyło się jeszcze kilka razy, zanim wysunąłem się spod ciepłej pościeli. Orloka mogło podburzyć cokolwiek. Mógł być to Roland, który wrócił z polowania, lis, który zakradał się do ogródka, a może człowiek? Aurorski instynkt przejął kontrolę nad moją świadomością, mimowolnie analizując możliwe scenariusze tego, co mogło wydarzyć się za chwilę. Czy rzeczywicie ktoś dowiedział się o tym, gdzie przebywam? Czy z łatwością zdołał przełamać zabezpieczenia? A może był to ktoś z nielicznego grona, które znało drogę do Lisiej Nory? Czy przybyli po pomoc, a może przynieść kolejne, dobijające wieści? Bez użycia słów wykonałem płynny ruch nadgarstka, chcąc rozeznać sytuację. Na poddaszu Oscar nadal leżał w swoim łóżku, obok na pościeli rozciągała się kocia sylwetka Rolanda. A więc to nie kot pobudził czujność Orloka. Pies przebierał łapami na parterze, tuż przy głównym wejściu, a postawiony do góry ogon falował miarowo, nie sugerując zagrożenia. Przed nim stała kobieta - dość wysoka, szczupła, z rozwianym włosem. Zaklęcie nie zdradziło mi rysów jej twarzy. Nie musiało.
Przeszło mi przez myśl, że może to jeden z kolejnych, pokrętnych snów. Spojrzałem w stronę okna, a później na drzwi. Kiedyś słyszałem, że spojrzenie na okno sprawia, że zapominamy o tym, o czym śniliśmy - ale świadomość nadal trwała w miejscu, podsuwając mi kolejne dowody rzeczywistości. Szorstkie drewno rozgrzewające się pod bosymi stopami. Zapach oleju, którym od tygodnia zabezpieczałem kolejne, drewniane elementy w domu. Nie zważając na to, że miałem na sobie jedynie koszulę nocną, zerwałem się ku drzwiom, zatrzymując jednak, zanim szarpnąłem za klamkę. A co jeśli pozwalałem się zwodzić? Krew buzowała w moim ciele, pchając ku działaniu, jednak chłodny rozsądek zwyciężał - to on odpowiadał za to, że nadal byłem żywy. To on utrzymywał mnie na pograniczu szaleństwa i rozpaczy, nie pozwalając zapuścić się w obłędne rewiry. Przekręciłem rękojeść różdżki między palcami. Dopiero kiedy vigilia niczego nie zmieniła, pociągnąłem za klamkę, a mechanizm wydał charakterystyczny jęk. Nie opuszczając różdżki ruszyłem po schodach na dół, wiedziony nie strachem, a nadzieją.
Nie pomyliłem się.
Bez słów wyminąłem Orloka, chwytając Maeve w objęcia tak czule, jakbym próbował zespolić dwa ciała w jedno. Trwaliśmy przez chwilę w ciszy i bliskości, wygłodzeni tęskoną - bo czy gdyby nie tęskota, wróciła by jeszcze do mnie? - To nie sen, prawda? - Wyszeptałem, opierając czoło na jej czole, zamykając jej policzki w swoich dłoniach - i nie czekając na odpowiedź, skradłem z jej ust długo wyczekiwany pocałunek. - Maeve… - wyszeptałem jej imię, sparaliżowany bliskością po zbyt długiej rozłące. - Dlaczego nic nie powiedziałaś? - W moich słowach nie brzmiała pretensja, a radość zmieszana z zaskoczeniem. Przez ostatnie tygodnie rozmawialiśmy często, choć czasami zbyt krótko - nie przypusczałem jednak, że zjawi się tutaj pewnego dnia, bez zapowiedzi, być może włanie po to, by dopełnić obietnicę, którą złożyła mi w chwili, gdy wsunąłem na jej palec pierścionek zaręczynowy - a być może po to, by pożegnać mnie już na zawsze. Przez rozłąkę miała wiele czasu do namysłu, a świat, który stanął do góry nogami, nauczył mnie, że niczego nie można było być pewnym. I choć trudno było odmówić słodyczy pocałunku, w moim spojrzeniu po raz pierwszy dało się dostrzec strach - i jak nigdy wcześniej, nie potrafiłem odczytać tego, co działo się za palisadą oczu Maeve.
Jedno szczeknięcie Orloka wystarczyło, by rozbryznąć płytki sen. Unosząc powieli ujrzałem skąpaną w nieśmiałej łunie wschodzącego światła drewnianą podłogę, w bezwarunkowym ruchu sięgając po leżącą na nakastliku różdżkę. Szczekanie powtórzyło się jeszcze kilka razy, zanim wysunąłem się spod ciepłej pościeli. Orloka mogło podburzyć cokolwiek. Mógł być to Roland, który wrócił z polowania, lis, który zakradał się do ogródka, a może człowiek? Aurorski instynkt przejął kontrolę nad moją świadomością, mimowolnie analizując możliwe scenariusze tego, co mogło wydarzyć się za chwilę. Czy rzeczywicie ktoś dowiedział się o tym, gdzie przebywam? Czy z łatwością zdołał przełamać zabezpieczenia? A może był to ktoś z nielicznego grona, które znało drogę do Lisiej Nory? Czy przybyli po pomoc, a może przynieść kolejne, dobijające wieści? Bez użycia słów wykonałem płynny ruch nadgarstka, chcąc rozeznać sytuację. Na poddaszu Oscar nadal leżał w swoim łóżku, obok na pościeli rozciągała się kocia sylwetka Rolanda. A więc to nie kot pobudził czujność Orloka. Pies przebierał łapami na parterze, tuż przy głównym wejściu, a postawiony do góry ogon falował miarowo, nie sugerując zagrożenia. Przed nim stała kobieta - dość wysoka, szczupła, z rozwianym włosem. Zaklęcie nie zdradziło mi rysów jej twarzy. Nie musiało.
Przeszło mi przez myśl, że może to jeden z kolejnych, pokrętnych snów. Spojrzałem w stronę okna, a później na drzwi. Kiedyś słyszałem, że spojrzenie na okno sprawia, że zapominamy o tym, o czym śniliśmy - ale świadomość nadal trwała w miejscu, podsuwając mi kolejne dowody rzeczywistości. Szorstkie drewno rozgrzewające się pod bosymi stopami. Zapach oleju, którym od tygodnia zabezpieczałem kolejne, drewniane elementy w domu. Nie zważając na to, że miałem na sobie jedynie koszulę nocną, zerwałem się ku drzwiom, zatrzymując jednak, zanim szarpnąłem za klamkę. A co jeśli pozwalałem się zwodzić? Krew buzowała w moim ciele, pchając ku działaniu, jednak chłodny rozsądek zwyciężał - to on odpowiadał za to, że nadal byłem żywy. To on utrzymywał mnie na pograniczu szaleństwa i rozpaczy, nie pozwalając zapuścić się w obłędne rewiry. Przekręciłem rękojeść różdżki między palcami. Dopiero kiedy vigilia niczego nie zmieniła, pociągnąłem za klamkę, a mechanizm wydał charakterystyczny jęk. Nie opuszczając różdżki ruszyłem po schodach na dół, wiedziony nie strachem, a nadzieją.
Nie pomyliłem się.
Bez słów wyminąłem Orloka, chwytając Maeve w objęcia tak czule, jakbym próbował zespolić dwa ciała w jedno. Trwaliśmy przez chwilę w ciszy i bliskości, wygłodzeni tęskoną - bo czy gdyby nie tęskota, wróciła by jeszcze do mnie? - To nie sen, prawda? - Wyszeptałem, opierając czoło na jej czole, zamykając jej policzki w swoich dłoniach - i nie czekając na odpowiedź, skradłem z jej ust długo wyczekiwany pocałunek. - Maeve… - wyszeptałem jej imię, sparaliżowany bliskością po zbyt długiej rozłące. - Dlaczego nic nie powiedziałaś? - W moich słowach nie brzmiała pretensja, a radość zmieszana z zaskoczeniem. Przez ostatnie tygodnie rozmawialiśmy często, choć czasami zbyt krótko - nie przypusczałem jednak, że zjawi się tutaj pewnego dnia, bez zapowiedzi, być może włanie po to, by dopełnić obietnicę, którą złożyła mi w chwili, gdy wsunąłem na jej palec pierścionek zaręczynowy - a być może po to, by pożegnać mnie już na zawsze. Przez rozłąkę miała wiele czasu do namysłu, a świat, który stanął do góry nogami, nauczył mnie, że niczego nie można było być pewnym. I choć trudno było odmówić słodyczy pocałunku, w moim spojrzeniu po raz pierwszy dało się dostrzec strach - i jak nigdy wcześniej, nie potrafiłem odczytać tego, co działo się za palisadą oczu Maeve.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Czas zdawał się stanąć w miejscu. Nie za sprawą wprawnie rzuconego Arresto Momentum, a zaklęty przez osiągające punkt kulminacyjny wyczekiwanie zmieszane z dojmującą niepewnością, palącą tęsknotę siłującą się z pielęgnowanym od miesięcy opanowaniem. Bijące głośno serce niemalże podchodziło Maeve do gardła, jak zwykle wyrywając się ku niemu. Był tu? Ledwie kilka stóp dalej? Pogrążony w płytkim, niespokojnym śnie pełnym okropieństw wojny? A może stało się coś, coś pilnego, co wyrwało go z łóżka i zmusiło do opuszczenia bezpiecznej – tak przynajmniej chciała o niej myśleć, wszak nie wątpiła w nałożone przez Fredericka zabezpieczenia – Nory...?
Dopiero po chwili, która trwała niemalże jedną nieznośną wieczność, wyłowiła spomiędzy odgłosów wydawanych przez kręcącego się między nogami Orloka coś jeszcze. Kliknięcie zamka. Zdradzieckie skrzypnięcie desek. Przypominający szept wiatru szmer. Nim jednak zdążyłaby się odezwać, zmusić głos do posłuszeństwa, ujrzała go. Już nie tylko odbicie w tafli niewielkiego lusterka, przywoływany przez zaśnięciem obraz, który na stałe zamieszkał w jej pamięci, a Foxa z krwi i kości.
Odnalazła wzrokiem jego ciemne, chmurne tęczówki, jednocześnie próbując zmusić usta do uśmiechu, wznieść ich kącik choćby w bladej namiastce radości, lecz przegrała tę nierówną walkę; potrzebowała wszystkich sił, by nie rozpaść się pod naporem silniejszej fali emocji, uspokoić narastające w piersi drżenie, tak silnie rezonujące w klatce żeber, szukające drogi ujścia. Utonęła w znajomych ramionach, samej oplatając jego tors swoimi, wbijając palce w osłonięte jedynie koszulą nocną ciało. Potrzebowała poczuć go obok, blisko, jeszcze bliżej, i przypomnieć sobie rytm lisiego serca. Pozwoliła powiekom opaść, a wargom wygiąć w płaczliwym grymasie, gdy wspierała policzek na jego barku, dusiła szloch w zarodku. Nie chciała, by ją taką oglądał.
Żałowała, że nie pojechał z nią. Lecz przecież nie mógł. Prawda?
Kiedy wsparł czoło na jej czole, była już opanowana, a przynajmniej względnie; oczy wciąż miała szkliste. – Mam nadzieję, że nie, że to nie sen – wyszeptała wprost w jego usta, trącając jego nos swoim. Tak długo czekała na ten pocałunek. Gest, który potwierdziłby, że nadal przynależy do tego świata, że jej miejsce jest u jego boku, że nie żyła jedynie ułudą.
Tylko dlaczego nic nie powiedziała? Mrugnęła raz, drugi, próbując pozbyć się mgły, która przesłaniała obraz; w końcu skapitulowała, przetarła oczy rękawem swetra. Powinna go zdjąć, w Anglii było ciepło, cieplej niż się spodziewała, to jednak nieważne, nie w tej chwili. Wzruszyła ramionami w wyrazie bezsilności, nim odzyskała kontrolę nad ściągniętym od emocji gardłem. – Nie wiedziałam, ile zajmie mi powrót. Czy wszystko pójdzie zgodnie z planem. I chciałam sprawić ci niespodziankę. – Dopiero teraz, gdy wypowiedziała te słowa na głos, stłumionym szeptem, zrozumiała, że brzmią one głupio. Idiotycznie wprost. Jak gdyby była nieopierzonym, naiwnym podlotkiem i nie zdawała sobie sprawy z tego, co działo się dookoła. Albo sama nie wierzyła, że wróci, dotrze do niego w jednym kawałku. – Ale nie zamierzałam cię obudzić. Ani zaskoczyć. – Bo przecież przez krótką chwilę mógł obawiać się, że jest intruzem, a jej przybycie zwiastuje niebezpieczeństwo. – Przepraszam. – Za tę pobudkę. I za to, że rozłąka trwała tak długo. Przeniosła dłoń wyżej, palcami wspinając się wzdłuż kręgosłupa, aż do karku; tam odnalazła jedną z blizn, o których zdążyła się już dowiedzieć, i musnęła ją lekko, czule. Z tej perspektywy, z tak bliska, bez trudu zauważała piętno, które odbijało na Foxie niekończące się zmęczenie, trawiący go gniew. Tego siwego włosa wcześniej tu nie było. A sińce pod oczami zdawały się jeszcze wyraźniejsze niż przed jej wyjazdem. Nie tak powinno to wyglądać. Ich wspólne życie. Myśl tę zachowała jednak dla siebie – tak jak wiele innych, odkąd doszło do tamtej kłótni i wyspowiadał się ze swych dawnych postępków. Wciąż przyzwyczajała się do wszystkich informacji, do obecności Oskara, próbując upatrywać w tym zdarzeniu czegoś dobrego. Wyrzuciła już różowe okulary, widząc go takiego, jakim jest. Z całym bagażem doświadczeń. Z niechlubną przeszłością, ale i chęcią, by tamte błędy odpokutować.
Sięgnęła do jego ust, ostrożnie, z zawahaniem. Ośmieliła się jednak, gdy poczuła, że może sobie na to pozwolić, że nie odtrącił, nie był rozczarowany czy zły. Spragniona bliskości, nie zwracała uwagi na kręcące się ciągle obok psisko, choć niewątpliwie wolałaby móc cieszyć się tą chwilą na osobności. Wtedy jednak dobiegł ich cichy stukot, którego źródła nie potrafiła zidentyfikować, i zamarła w bezruchu, by niewiele później odsunąć się na przyzwoitą odległość, niemalże niczym oparzona. – Chcesz... chcesz się czegoś napić? – To było pierwsze, co przyszło jej do głowy. I choć dopiero co sama lgnęła do niego, szukała dotyku i ciepła, to teraz nie potrafiła spojrzeć Foxowi w oczy; wzrokiem próbowała sięgnąć gdzieś dalej, ponad jego ramieniem, w stronę, z której mógł nadejść drugi z lokatorów Nory. Bo to jego potencjalna obecność ją spłoszyła. I choć wyglądało na to, że wystraszyła się bez powodu, że wciąż byli tylko we dwoje, nie potrafiła wrócić do momentu, w którym przerwali. – Zrobię herbaty – dodała nieco bardziej stanowczo, ignorując nagłe pieczenie policzków, irracjonalność własnego postępowania, i próbując wyminąć stojącą na drodze sylwetkę.
Dopiero po chwili, która trwała niemalże jedną nieznośną wieczność, wyłowiła spomiędzy odgłosów wydawanych przez kręcącego się między nogami Orloka coś jeszcze. Kliknięcie zamka. Zdradzieckie skrzypnięcie desek. Przypominający szept wiatru szmer. Nim jednak zdążyłaby się odezwać, zmusić głos do posłuszeństwa, ujrzała go. Już nie tylko odbicie w tafli niewielkiego lusterka, przywoływany przez zaśnięciem obraz, który na stałe zamieszkał w jej pamięci, a Foxa z krwi i kości.
Odnalazła wzrokiem jego ciemne, chmurne tęczówki, jednocześnie próbując zmusić usta do uśmiechu, wznieść ich kącik choćby w bladej namiastce radości, lecz przegrała tę nierówną walkę; potrzebowała wszystkich sił, by nie rozpaść się pod naporem silniejszej fali emocji, uspokoić narastające w piersi drżenie, tak silnie rezonujące w klatce żeber, szukające drogi ujścia. Utonęła w znajomych ramionach, samej oplatając jego tors swoimi, wbijając palce w osłonięte jedynie koszulą nocną ciało. Potrzebowała poczuć go obok, blisko, jeszcze bliżej, i przypomnieć sobie rytm lisiego serca. Pozwoliła powiekom opaść, a wargom wygiąć w płaczliwym grymasie, gdy wspierała policzek na jego barku, dusiła szloch w zarodku. Nie chciała, by ją taką oglądał.
Żałowała, że nie pojechał z nią. Lecz przecież nie mógł. Prawda?
Kiedy wsparł czoło na jej czole, była już opanowana, a przynajmniej względnie; oczy wciąż miała szkliste. – Mam nadzieję, że nie, że to nie sen – wyszeptała wprost w jego usta, trącając jego nos swoim. Tak długo czekała na ten pocałunek. Gest, który potwierdziłby, że nadal przynależy do tego świata, że jej miejsce jest u jego boku, że nie żyła jedynie ułudą.
Tylko dlaczego nic nie powiedziała? Mrugnęła raz, drugi, próbując pozbyć się mgły, która przesłaniała obraz; w końcu skapitulowała, przetarła oczy rękawem swetra. Powinna go zdjąć, w Anglii było ciepło, cieplej niż się spodziewała, to jednak nieważne, nie w tej chwili. Wzruszyła ramionami w wyrazie bezsilności, nim odzyskała kontrolę nad ściągniętym od emocji gardłem. – Nie wiedziałam, ile zajmie mi powrót. Czy wszystko pójdzie zgodnie z planem. I chciałam sprawić ci niespodziankę. – Dopiero teraz, gdy wypowiedziała te słowa na głos, stłumionym szeptem, zrozumiała, że brzmią one głupio. Idiotycznie wprost. Jak gdyby była nieopierzonym, naiwnym podlotkiem i nie zdawała sobie sprawy z tego, co działo się dookoła. Albo sama nie wierzyła, że wróci, dotrze do niego w jednym kawałku. – Ale nie zamierzałam cię obudzić. Ani zaskoczyć. – Bo przecież przez krótką chwilę mógł obawiać się, że jest intruzem, a jej przybycie zwiastuje niebezpieczeństwo. – Przepraszam. – Za tę pobudkę. I za to, że rozłąka trwała tak długo. Przeniosła dłoń wyżej, palcami wspinając się wzdłuż kręgosłupa, aż do karku; tam odnalazła jedną z blizn, o których zdążyła się już dowiedzieć, i musnęła ją lekko, czule. Z tej perspektywy, z tak bliska, bez trudu zauważała piętno, które odbijało na Foxie niekończące się zmęczenie, trawiący go gniew. Tego siwego włosa wcześniej tu nie było. A sińce pod oczami zdawały się jeszcze wyraźniejsze niż przed jej wyjazdem. Nie tak powinno to wyglądać. Ich wspólne życie. Myśl tę zachowała jednak dla siebie – tak jak wiele innych, odkąd doszło do tamtej kłótni i wyspowiadał się ze swych dawnych postępków. Wciąż przyzwyczajała się do wszystkich informacji, do obecności Oskara, próbując upatrywać w tym zdarzeniu czegoś dobrego. Wyrzuciła już różowe okulary, widząc go takiego, jakim jest. Z całym bagażem doświadczeń. Z niechlubną przeszłością, ale i chęcią, by tamte błędy odpokutować.
Sięgnęła do jego ust, ostrożnie, z zawahaniem. Ośmieliła się jednak, gdy poczuła, że może sobie na to pozwolić, że nie odtrącił, nie był rozczarowany czy zły. Spragniona bliskości, nie zwracała uwagi na kręcące się ciągle obok psisko, choć niewątpliwie wolałaby móc cieszyć się tą chwilą na osobności. Wtedy jednak dobiegł ich cichy stukot, którego źródła nie potrafiła zidentyfikować, i zamarła w bezruchu, by niewiele później odsunąć się na przyzwoitą odległość, niemalże niczym oparzona. – Chcesz... chcesz się czegoś napić? – To było pierwsze, co przyszło jej do głowy. I choć dopiero co sama lgnęła do niego, szukała dotyku i ciepła, to teraz nie potrafiła spojrzeć Foxowi w oczy; wzrokiem próbowała sięgnąć gdzieś dalej, ponad jego ramieniem, w stronę, z której mógł nadejść drugi z lokatorów Nory. Bo to jego potencjalna obecność ją spłoszyła. I choć wyglądało na to, że wystraszyła się bez powodu, że wciąż byli tylko we dwoje, nie potrafiła wrócić do momentu, w którym przerwali. – Zrobię herbaty – dodała nieco bardziej stanowczo, ignorując nagłe pieczenie policzków, irracjonalność własnego postępowania, i próbując wyminąć stojącą na drodze sylwetkę.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Im mocniej drżała, tym czulszy stawał się splot moich ramion. Chciałem przegonić wszystkie upiory, które wbijały w nią swoje szpony, rozrywając delikatną duszę i przywołując szloch, który próbowała zdusić. Czułem to w drżeniu przyklejonej do mojego torsu klatki piersiowej, a świadomość, że ponosiłem odpowiedzialność za jej stan była ciężka niczym kurtyna, pod którą Maeve starała się grać silną. Nie potrzebowałem jej takiej, nie przy mnie. To moją rolą było rozciągnięcie nad nią bezpiecznego parasola, który trzymałby mroki z daleka, tymczasem wydawałem się być dla nich magnesem. Poczułem ulgę, gdy odpuściła. Emocje, które gryzły ją od środka, musiały w końcu znaleźć ujście - nie chciałem, by trzymała je przy mnie w ryzach, ale wiedziałem też, że musiałem jej o tym nieustannie przypominać. Zwłaszcza po długiej rozłące. Kiedy pozwoliła łzą spłynąć po policzkach, w czułym geście ucałowałem jej czoło, przypominając jej, że tutaj nie groziło jej ani niebezpieczeństwo, ani surowy osąd.
- Niepotrzebnie zamartwiasz się drobnostkami, które nic nie znaczą. - Pokręciłem głową, na chwilę przymykając powieki i pozwalając, by powietrze ze świstem uleciało przez moje nozdrza. Nie na tym miała opierać się nasza relacja - wyuczonej grzeczności, podporządkowaniu, tłumieniu prawdziwości. Dorastałem przyglądając się rodzicom, którzy mistrzowsko okazywali chłodną czułość, a im byłem starszy, tym mocniej brzydził mnie fałsz, którym karmili całą naszą piątkę. Chciałem, by Maeve wiedziała, że nie obowiązywały jej te same zasady, co innych. Że miała prawo budzić mnie, gdy tego potrzebowała i zaskakiwać, jeśli chciała - w granicach roztropności, którą tym razem przekroczyła. Milczałem przez chwilę, rozkoszując się subtelnymi pieszczotami, którymi mnie obdarzała, elektryzującymi ciało mocniej i intensywniej niż kiedykolwiek - być może z racji długiej rozłąki, a może z winy cienkiego materiału, który pozwalał odczuć więcej. Jednocześnie układałem myśli, by z ostrożnością przekazać jej swoje spostrzeżenia. Wiedziałem, że łatwo się płoszyła, że każde moje słowo brała prosto do serca, o które przecież obiecałem dbać, a które wydawało się pozszywane cienką nicią.
- Martwi mnie tylko, że przebyłaś tak długą podróż w tajemnicy. To po prostu nierozsądne. - Odnalazłem jej spojrzenie, by z moich oczu mogła odczytać, że nie nosiłem w sobie gniewu, a troskę. - Wiem, że potrafisz sobie radzić sama. - Podkreśliłem. Była potężna czarownicą, nigdy nie kwestionowałem jej zdolności ani zaradności - chciałem upewnić się, że o tym pamiętała. Istniała jednak różnica między sprytem a trzeźwym osądem, którego nie odnajdywałem w jej decyzji o zatajeniu długiej podróży, a w szczególności przekroczeniu granicy Anglii, gdzie ludzi zamykano za niewłaściwą krew lub poglądy. Nikt nie był w stanie połączyć ją z Zakonem Feniksa, dobrze o to zadbała - ale nikt też nie dawał jej gwarancji, że ze swoim statusem krwi i przeszłością z wiedźmiej straży pozostawała całkowicie bezimienna. Zdezerterowała ze swojego stanowiska, gdy nadciągnęła burza - na pewno o tym pamiętano. - Mogłaś powiedzieć. Dla własnego bezpieczeństwa. - Dodałem łagodniej, odgarniając włosy z jej twarzy. - Ale to już nieważne. Przyszłaś do mnie, więc nie mogę być na ciebie zły. Obiecaj mi tylko, że więcej nie narazisz się milczeniem. Potrzebuję cię… - żywej - ale to słowo ugrzęzło w gardle niewypowiedziane, jakby przywołanie go na głos miało stanowić złowrogą wróżbę. Na jej palcu nadal błyszczał pierścionek, który był symbolem obietnicy - a więc miała pozostać moją, a ja miałem pozostać jej. Nie chciałem, by nasze wspólne życie było utkane z tajemnic, a jednak niewygodne przeczucie, że Maeve nie mówiła mi o wszystkim, bo zwyczajnie nie chciała, nie odstępowało mnie na krok. Podobnie nie odstępował nas Orlok, który z ekscytacji przebierał łapami, szorując o drewnianą podłogę pazurami. Zignorowałem go, ponownie odnajdując drogę do ust Maeve, wykradając coraz zuchwalsze i głębsze pocałunki; kiedy nieoczekiwanie odsunęła się ode mnie, moje ciało sparaliżował strach. Czy przekroczyłem granicę, której nie powinienem? Czy może jednak przyszła tu tylko po to, by mi odmówić? Miała wiele czasu do rozmyślań - rodzice nie mogli być zachwyceni, że chciała poślubić aurora, rebelianta i mordercę. Pracując jako auror zdążyłem przywyknąć do myśli, że być może nigdy nie uda mi się założyć rodziny - kobiety poszukiwały stałości i wsparcia, a ze swoją profesją stanowiłem ryzykowny wybór. Sytuacji nie poprawiał syn z nieprawego łoża, o którym przez lata nie wiedziałem. Żaden argument nie przemawiał na moją korzyść.
- Co się stało? - W konsternacji zmarszczyłem czoło, łapiąc Maeve za nadgarstek, nie pozwalając jej na kulawą ucieczkę i zmuszając, by spojrzała w moim kierunku. Nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że pojawiła się tylko po to, by zniknąć z mojego życia, jednocześnie nie potrafiąc znaleźć logicznego wytłumaczenia dla jej nagłej zmiany nastawienia i absurdalnej chęci zaparzenia herbaty w chwili, którą chciałem przeciągać w nieskończoność.
- Niepotrzebnie zamartwiasz się drobnostkami, które nic nie znaczą. - Pokręciłem głową, na chwilę przymykając powieki i pozwalając, by powietrze ze świstem uleciało przez moje nozdrza. Nie na tym miała opierać się nasza relacja - wyuczonej grzeczności, podporządkowaniu, tłumieniu prawdziwości. Dorastałem przyglądając się rodzicom, którzy mistrzowsko okazywali chłodną czułość, a im byłem starszy, tym mocniej brzydził mnie fałsz, którym karmili całą naszą piątkę. Chciałem, by Maeve wiedziała, że nie obowiązywały jej te same zasady, co innych. Że miała prawo budzić mnie, gdy tego potrzebowała i zaskakiwać, jeśli chciała - w granicach roztropności, którą tym razem przekroczyła. Milczałem przez chwilę, rozkoszując się subtelnymi pieszczotami, którymi mnie obdarzała, elektryzującymi ciało mocniej i intensywniej niż kiedykolwiek - być może z racji długiej rozłąki, a może z winy cienkiego materiału, który pozwalał odczuć więcej. Jednocześnie układałem myśli, by z ostrożnością przekazać jej swoje spostrzeżenia. Wiedziałem, że łatwo się płoszyła, że każde moje słowo brała prosto do serca, o które przecież obiecałem dbać, a które wydawało się pozszywane cienką nicią.
- Martwi mnie tylko, że przebyłaś tak długą podróż w tajemnicy. To po prostu nierozsądne. - Odnalazłem jej spojrzenie, by z moich oczu mogła odczytać, że nie nosiłem w sobie gniewu, a troskę. - Wiem, że potrafisz sobie radzić sama. - Podkreśliłem. Była potężna czarownicą, nigdy nie kwestionowałem jej zdolności ani zaradności - chciałem upewnić się, że o tym pamiętała. Istniała jednak różnica między sprytem a trzeźwym osądem, którego nie odnajdywałem w jej decyzji o zatajeniu długiej podróży, a w szczególności przekroczeniu granicy Anglii, gdzie ludzi zamykano za niewłaściwą krew lub poglądy. Nikt nie był w stanie połączyć ją z Zakonem Feniksa, dobrze o to zadbała - ale nikt też nie dawał jej gwarancji, że ze swoim statusem krwi i przeszłością z wiedźmiej straży pozostawała całkowicie bezimienna. Zdezerterowała ze swojego stanowiska, gdy nadciągnęła burza - na pewno o tym pamiętano. - Mogłaś powiedzieć. Dla własnego bezpieczeństwa. - Dodałem łagodniej, odgarniając włosy z jej twarzy. - Ale to już nieważne. Przyszłaś do mnie, więc nie mogę być na ciebie zły. Obiecaj mi tylko, że więcej nie narazisz się milczeniem. Potrzebuję cię… - żywej - ale to słowo ugrzęzło w gardle niewypowiedziane, jakby przywołanie go na głos miało stanowić złowrogą wróżbę. Na jej palcu nadal błyszczał pierścionek, który był symbolem obietnicy - a więc miała pozostać moją, a ja miałem pozostać jej. Nie chciałem, by nasze wspólne życie było utkane z tajemnic, a jednak niewygodne przeczucie, że Maeve nie mówiła mi o wszystkim, bo zwyczajnie nie chciała, nie odstępowało mnie na krok. Podobnie nie odstępował nas Orlok, który z ekscytacji przebierał łapami, szorując o drewnianą podłogę pazurami. Zignorowałem go, ponownie odnajdując drogę do ust Maeve, wykradając coraz zuchwalsze i głębsze pocałunki; kiedy nieoczekiwanie odsunęła się ode mnie, moje ciało sparaliżował strach. Czy przekroczyłem granicę, której nie powinienem? Czy może jednak przyszła tu tylko po to, by mi odmówić? Miała wiele czasu do rozmyślań - rodzice nie mogli być zachwyceni, że chciała poślubić aurora, rebelianta i mordercę. Pracując jako auror zdążyłem przywyknąć do myśli, że być może nigdy nie uda mi się założyć rodziny - kobiety poszukiwały stałości i wsparcia, a ze swoją profesją stanowiłem ryzykowny wybór. Sytuacji nie poprawiał syn z nieprawego łoża, o którym przez lata nie wiedziałem. Żaden argument nie przemawiał na moją korzyść.
- Co się stało? - W konsternacji zmarszczyłem czoło, łapiąc Maeve za nadgarstek, nie pozwalając jej na kulawą ucieczkę i zmuszając, by spojrzała w moim kierunku. Nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że pojawiła się tylko po to, by zniknąć z mojego życia, jednocześnie nie potrafiąc znaleźć logicznego wytłumaczenia dla jej nagłej zmiany nastawienia i absurdalnej chęci zaparzenia herbaty w chwili, którą chciałem przeciągać w nieskończoność.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wiedziała, że miał rację. Że choć świat nie oszczędzał im powodów do zmartwień, sama dokładała sobie kolejnych, interpretując pewne reakcje, słowa, sytuacje, na własną niekorzyść. I choć Fox obdarzył ją swobodą bycia prawdziwą, szczerą aż po kość, przynajmniej w jego towarzystwie, to niekiedy wciąż pozwalała, by to wpajane latami odruchy – niezdrowe, będące efektem przyzwyczajenia do faktu, że stawała sama przeciwko całemu światu – przejmowały kontrolę. Chciała przeprosić. Za to, że witała go łzami, zaczerwienionymi od płaczu i bezsennej nocy oczyma. I za to, że nieroztropnie zerwała go z łóżka, odbierając tym samym okazję do zaznania choć odrobiny ulgi, odzyskania nadwątlonych niekończącą się walką sił; nie musiał spowiadać się ze wszystkich swych działań, kiedy już krzyżowali spojrzenia za pośrednictwem zaklętych zwierciadeł, i bez tego wiedziała, że brał na swe barki wiele, zbyt wiele, próbując być zawsze i wszędzie, gdzie tylko ktoś mógł potrzebować jego pomocy. Wiecznie gotowy do działania, z nerwami napiętymi jak postronki, palcami kurczowo zaciśniętymi na rękojeści różdżki. O każdej porze dnia i nocy.
Nie raz i nie dwa gryzła się już w język, gdy na usta niemalże spływały egoistyczne, dyktowane ściśle splatającymi się ze sobą miłością i strachem słowa: że najbardziej chciałaby jednak, by był tylko dla niej. Dla niej i dla Oscara. Bezpieczny, cały, zdrowy. To jednak mrzonka, którą jak najszybciej powinna obalić zdrowym rozsądkiem i znanymi od samego początku faktami. Poprzysiągł stawać w obronie słabszych, prześladowanych, nim jeszcze los łaskawie splótł ze sobą ich ścieżki rok temu, na plaży Oazy. Postanowił zostać aurorem, łowcą czarnoksiężników, i jako taki miał umrzeć. Zaś ona, wiedźmia strażniczka, oddawała najlepsze lata swojego życia cieniom, szpiegostwu, grze o najwyższe stawki. Nie dla nich był spokój.
To po prostu nierozsądne. Jego słowa, choć zabarwione troską, zmartwieniem, uderzyły w czuły punkt. Zawsze uważała się za ostrożną, zapobiegliwą, przygotowaną nie tyle na jeden z możliwych scenariuszy, co przynajmniej kilka. Dlatego w pierwszej chwili, w której wznosiła na niego spojrzenie, wciąż szkliste, na dnie tęczówek gościło zdziwienie zmieszane z czymś na kształt niewypowiedzianej urazy. Prędko jednak przełknęła wzbierającą na języku gorycz, przypominając sobie, z kim miała do czynienia: nie jednym z dawnych współpracowników, tych, którzy zwykli kwestionować kompetencje wszystkich przewijających się przez ministerialne korytarze czarownic, a Frederickiem, najwierniejszym z wiernych. Wierzył w nią nawet wtedy, gdy ona sama oddawała się zwątpieniu. Pokiwała głową, z początku nieznacznie, dopiero po chwili wzmacniając gest. Bezwiednie przygryzła wargę, przelotnie uciekając przed nim wzrokiem. – Nie martw się. Nic mi nie jest. – Czyż to nie było najważniejsze? Za decyzją, by sprawić mu niespodziankę, przemawiał poważniejszy argument niż sama chęć pojawienia się niezapowiedzianą. Była niemalże pewna, że gdyby tylko powiedziała mu, gdzie i kiedy jej noga znów postanie na angielskiej ziemi, zjawiłby się tam bez wahania. Ryzykując znacznie bardziej niż ona, jedna z wielu, którzy zniknęli po Bezksiężycowej Nocy, a przez to niemalże bezimienna. I choć Walczący Mag pogrzebał go pod zgliszczami jakiegoś domu w Lancashire, to nie wierzyła, by służby porządkowe opuściły gardę, zapomniały o jego istnieniu. – Ostatnie na czym mi zależy, to dokładać ci powodów do nerwów. Wiesz o tym. – Odnalazła palcami lisią dłoń, tę, która odgarnęła zbłąkane kosmyki włosów, i zmusiła ją, by spoczęła na jej policzku. Pogładziła szorstką, spracowaną skórę delikatnie i czule, rozpływając pod naporem męskiego dotyku. – Następnym razem nie będę zatajać przed tobą takich informacji. Obiecuję. Chociaż przede wszystkim wolałabym, by nie doszło do następnego razu. – Nigdy więcej. Serce wyrywało się ku niemu, nawet gdy dzieliły ich setki mil. Tylko czy naprawdę będą mieć wybór? Czy obowiązki względem towarzyszy broni i względem rodziny nie zmuszą do rozłąki? – I ja ciebie. Bardziej niż powietrza. Mam nadzieję, że w to nie wątpisz. – Próbowała zmusić kącik ust, by wzniósł się do góry, przywołać na wargi cień uśmiechu; chciała odgonić w ten sposób lęk, namiastkę poruszenia, które mogło pojawić się wraz z obawą o jej bezpieczeństwo. Całowała go tak, jak gdyby miało nie być jutra, śmielej niż wtedy, pod oprószonym śniegiem drzewem, gdy ich usta zetknęły się po raz pierwszy; łaknęła bliskości, dotyku, ciepła, wierząc, że w ten sposób odsunie wszelkie troski na bok, zapomni o przyczajonym na granicy świadomości strachu. Nie dbała o podekscytowanego Orloka, choć ten wciąż uparcie kręcił się między nogami, prawie ich przy tym przewracając; nie dbała również o strój Fredericka, nie wybiegając myślami tak daleko, wciąż pozwalając, by pewne sfery pozostawały wielką niewiadomą. Dopiero ten przeklęty stukot, dźwięk niewiadomego pochodzenia, przywrócił ją do porządku.
Nie powinni się zapominać. Ona nie powinna. Nie w miejscu, w którym mógł zobaczyć ich Oscar.
Odchrząknęła cicho, robiąc przy tym niewielki krok w tył; odruchowo poprawiła materiał spódnicy, reagując w ten sposób na palący trzewia wstyd, podejmując nieudolną próbę zaprezentowania się przyzwoicie przed mogącym stać gdzieś obok synem Foxa. Chciała uciec. Zapaść się pod ziemię. Nawet jeśli działała jedynie na wyrost, spłoszona byle skrzypnięciem w starym domu. Nim jednak zdążyłaby wymknąć się poza zasięg lisich rąk, zbiec do kuchni, a tam zająć przetrząsaniem wszystkich szafek w poszukiwaniu choć odrobiny herbacianego suszu, zakleszczył jej nadgarstek w stanowczym uścisku. Co się stało? Czy powinna mówić? Znów martwić? Wiedziała, że zależało mu na tym, by kiedyś nie tyle nauczyli się ze sobą żyć, co mogli nazwać prawdziwą rodziną. Do tego jednak prowadziła długa, kręta droga. – Myślałam, że... myślałam, że to Oscar – przyznała cicho, w końcu prosił o szczerość, wypowiadając te słowa przez ściśnięte gardło; w oczach lśniły niewypowiedziane przeprosiny. – Jeśli jesteś śpiący, możemy dokończyć tę rozmowę później – zaproponowała jeszcze, posłusznie podtrzymując lisie spojrzenie, wytrzymując jego ciężar. Nie chciałby odpocząć? Dopiero świtało. – Możemy też kontynuować teraz, byle nie tutaj – zakończyła błagalnym szeptem. Bezwiednie obracała zdobiący palec pierścionek; prosty, srebrny, z ametystowym oczkiem. Jej największy skarb.
Nie raz i nie dwa gryzła się już w język, gdy na usta niemalże spływały egoistyczne, dyktowane ściśle splatającymi się ze sobą miłością i strachem słowa: że najbardziej chciałaby jednak, by był tylko dla niej. Dla niej i dla Oscara. Bezpieczny, cały, zdrowy. To jednak mrzonka, którą jak najszybciej powinna obalić zdrowym rozsądkiem i znanymi od samego początku faktami. Poprzysiągł stawać w obronie słabszych, prześladowanych, nim jeszcze los łaskawie splótł ze sobą ich ścieżki rok temu, na plaży Oazy. Postanowił zostać aurorem, łowcą czarnoksiężników, i jako taki miał umrzeć. Zaś ona, wiedźmia strażniczka, oddawała najlepsze lata swojego życia cieniom, szpiegostwu, grze o najwyższe stawki. Nie dla nich był spokój.
To po prostu nierozsądne. Jego słowa, choć zabarwione troską, zmartwieniem, uderzyły w czuły punkt. Zawsze uważała się za ostrożną, zapobiegliwą, przygotowaną nie tyle na jeden z możliwych scenariuszy, co przynajmniej kilka. Dlatego w pierwszej chwili, w której wznosiła na niego spojrzenie, wciąż szkliste, na dnie tęczówek gościło zdziwienie zmieszane z czymś na kształt niewypowiedzianej urazy. Prędko jednak przełknęła wzbierającą na języku gorycz, przypominając sobie, z kim miała do czynienia: nie jednym z dawnych współpracowników, tych, którzy zwykli kwestionować kompetencje wszystkich przewijających się przez ministerialne korytarze czarownic, a Frederickiem, najwierniejszym z wiernych. Wierzył w nią nawet wtedy, gdy ona sama oddawała się zwątpieniu. Pokiwała głową, z początku nieznacznie, dopiero po chwili wzmacniając gest. Bezwiednie przygryzła wargę, przelotnie uciekając przed nim wzrokiem. – Nie martw się. Nic mi nie jest. – Czyż to nie było najważniejsze? Za decyzją, by sprawić mu niespodziankę, przemawiał poważniejszy argument niż sama chęć pojawienia się niezapowiedzianą. Była niemalże pewna, że gdyby tylko powiedziała mu, gdzie i kiedy jej noga znów postanie na angielskiej ziemi, zjawiłby się tam bez wahania. Ryzykując znacznie bardziej niż ona, jedna z wielu, którzy zniknęli po Bezksiężycowej Nocy, a przez to niemalże bezimienna. I choć Walczący Mag pogrzebał go pod zgliszczami jakiegoś domu w Lancashire, to nie wierzyła, by służby porządkowe opuściły gardę, zapomniały o jego istnieniu. – Ostatnie na czym mi zależy, to dokładać ci powodów do nerwów. Wiesz o tym. – Odnalazła palcami lisią dłoń, tę, która odgarnęła zbłąkane kosmyki włosów, i zmusiła ją, by spoczęła na jej policzku. Pogładziła szorstką, spracowaną skórę delikatnie i czule, rozpływając pod naporem męskiego dotyku. – Następnym razem nie będę zatajać przed tobą takich informacji. Obiecuję. Chociaż przede wszystkim wolałabym, by nie doszło do następnego razu. – Nigdy więcej. Serce wyrywało się ku niemu, nawet gdy dzieliły ich setki mil. Tylko czy naprawdę będą mieć wybór? Czy obowiązki względem towarzyszy broni i względem rodziny nie zmuszą do rozłąki? – I ja ciebie. Bardziej niż powietrza. Mam nadzieję, że w to nie wątpisz. – Próbowała zmusić kącik ust, by wzniósł się do góry, przywołać na wargi cień uśmiechu; chciała odgonić w ten sposób lęk, namiastkę poruszenia, które mogło pojawić się wraz z obawą o jej bezpieczeństwo. Całowała go tak, jak gdyby miało nie być jutra, śmielej niż wtedy, pod oprószonym śniegiem drzewem, gdy ich usta zetknęły się po raz pierwszy; łaknęła bliskości, dotyku, ciepła, wierząc, że w ten sposób odsunie wszelkie troski na bok, zapomni o przyczajonym na granicy świadomości strachu. Nie dbała o podekscytowanego Orloka, choć ten wciąż uparcie kręcił się między nogami, prawie ich przy tym przewracając; nie dbała również o strój Fredericka, nie wybiegając myślami tak daleko, wciąż pozwalając, by pewne sfery pozostawały wielką niewiadomą. Dopiero ten przeklęty stukot, dźwięk niewiadomego pochodzenia, przywrócił ją do porządku.
Nie powinni się zapominać. Ona nie powinna. Nie w miejscu, w którym mógł zobaczyć ich Oscar.
Odchrząknęła cicho, robiąc przy tym niewielki krok w tył; odruchowo poprawiła materiał spódnicy, reagując w ten sposób na palący trzewia wstyd, podejmując nieudolną próbę zaprezentowania się przyzwoicie przed mogącym stać gdzieś obok synem Foxa. Chciała uciec. Zapaść się pod ziemię. Nawet jeśli działała jedynie na wyrost, spłoszona byle skrzypnięciem w starym domu. Nim jednak zdążyłaby wymknąć się poza zasięg lisich rąk, zbiec do kuchni, a tam zająć przetrząsaniem wszystkich szafek w poszukiwaniu choć odrobiny herbacianego suszu, zakleszczył jej nadgarstek w stanowczym uścisku. Co się stało? Czy powinna mówić? Znów martwić? Wiedziała, że zależało mu na tym, by kiedyś nie tyle nauczyli się ze sobą żyć, co mogli nazwać prawdziwą rodziną. Do tego jednak prowadziła długa, kręta droga. – Myślałam, że... myślałam, że to Oscar – przyznała cicho, w końcu prosił o szczerość, wypowiadając te słowa przez ściśnięte gardło; w oczach lśniły niewypowiedziane przeprosiny. – Jeśli jesteś śpiący, możemy dokończyć tę rozmowę później – zaproponowała jeszcze, posłusznie podtrzymując lisie spojrzenie, wytrzymując jego ciężar. Nie chciałby odpocząć? Dopiero świtało. – Możemy też kontynuować teraz, byle nie tutaj – zakończyła błagalnym szeptem. Bezwiednie obracała zdobiący palec pierścionek; prosty, srebrny, z ametystowym oczkiem. Jej największy skarb.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Widziałem gromadzącą się w jej spojrzeniu niezgodę - i widziałem też jak z nią walczyła. Drażniły mnie jej słowa. Chciałem się z nią zgodzić, cieszyć jej obecnością, ale nie dawałem zgody na bagatelizowanie niebezpieczeństwa, na branie całej odpowiedzialności na swoje barki. Jeśli chciała trwać w pojedynkę, bo było to dla niej wygodne, dlaczego przyjęła moja ofertę, dlaczego nadal kawałek srebra z ametystem błyszczał na jej palcu? Wiedziałem, że jej intencje są czyste, ale nie mogłem znieść, że odsuwała mnie od siebie, chroniąc przed czym - samą sobą? Większym szaleństwem? Potrzebowałem jej - ale nie w nadmiernej trosce. Potrzebowałem jej ciepła, dotyku, czułości, pełnego zrozumienia milczenia. Była dla mnie zbyt cenna, bym mógł dopuścić do jej utraty. - Maeve… - W leniwych zgłoskach przeciągnąłem jej imię, ciężko i głośno pozwalając przelać się powietrzu przez nozdrza. - Nie chcę się z tobą o to kłócić. - Nie teraz, ani nigdy później. Byliśmy przecież dojrzali, zdecydowani na podjęcie wspólnego życia. Czy w naszym przypadku, zamiast sprzeczek o podniesioną klapę w muszli i nieumyte naczynia, miało ono toczyć się wokół nadgorliwej troski? - Będę się o ciebie martwił, bo jestem za ciebie odpowiedzialny. - Nie mogła mi tego odebrać. Była niezmiennie uparta w tej materii, to nie był pierwszy raz, kiedy stawiała własne dobro na drugim miejscu, wystawiając moją zdolność opanowania nerwów na próbę. Egoistycznie - jej dobro było też moim dobrem, jakbyśmy byli już jednym umysłem w dwóch ciałach. - Ale właśnie w ten sposób… - Uniosłem głos w proteście, szybko gryząc się w język. Ostatnim, czego potrzebowaliśmy, była ostra wymiana zdań i rozbijanie się o ściany. - Z resztą, nieważne. - Pokręciłem krótko głową, zły na samego siebie, że dałem porwać się emocjom, podczas gdy starałem się wejść w jej położenie i dać pełne zrozumienie motywom, którymi się kierowała. Nie były złe - były po prostu inne niż oczekiwałem. Potrzebowałem załatać to rozdarcie między rzeczywistością a planem na wszystko, który tkałem we własnej głowie. Być może ostatecznie nie byłem panem fantastycznym. - Nie wiem po prostu, co mam robić, kiedy odrzucasz moją troskę. - Powiedziałem w końcu, odsłaniając się przed nią ze wszystkich swoich zmór i upiorów. Mój głos drgał jeszcze w nerwowości, łatwo było jednak ją rozdmuchać, kiedy była obok, słodko bliska, karmiąc mnie drobnymi czułościami, kusząc zapachem. Albo to cienki materiał koszuli nocnej, albo długa rozłąka, ale każdy jej dotyk czułem z intesywnością, która porażała cały mój układ nerwowy. Elektryzowała, poruszała krew pod skórą, sprawiając, że wnętrzności na zmianę szczypały i piekły mnie od środka. A ja zapominałem się, calując ją coraz śmielej, niemal gwałtownie, rozgniewany na sweter, który oddzielał jej ciało od mojego. Nim jednak zdążyłem pozbyć się tej bariery, Maeve już próbowała się wymknąć, sprawiając, że zaczynałem poddawać w wątpliwość wszystko, w co wierzyłem.
- Oscara nie obudziłoby nawet bubonem. - W pierwszym odruchu zaśmiałem się lekko, odnajdując ulgę w jej wyznaniu i ignorując skomlenie żądnego uwagi Orloka. - W zasadzie to trochę mnie to martwi. - Dodałem, bardziej już do samego siebie. Kiedy jednak ponownie przesiałem przez głowę obawy Maeve, przeszło mi przez myśl coś jeszcze. Zniżyłem brodę, odszukując jej spojrzenia. Nie lubiłem, kiedy uciekała od moich oczu. - Krępuje cię jego obecność? - Choć nie chciałem, by tak było - przecież mogła. Oscar nie był już dzieckiem, a nastolatkiem u progu dorosłości, miał swoją historię i przekonania, które nie konieczni czyniły go przychylnym ani mnie, ani tym bardziej Maeve. Zmarszczyłem czoło w wyrazie konsternacji. Jeśli moje przypuszczenie było słuszne, nie znałem jeszcze rozwiązania tej sytuacji. Być może jedynym remedium miał okazać się czas. - Nie, nie jestem. - Przywykłem do wstawania z pianiem koguta, tak samo jak i do niewielkiej ilości snu. Do wszelkich niewygód, do krwi, do wojny, do nieustannego czuwania. Początkowy paraliż obcą sytuacją już dawno minął, a ze swoją wrodzoną zdolnością do zmieniania sierści szybko zaadaptowałem się do nowej rzeczywistości. Już nie rozpamiętywałem ofiar. Ich twarze zacierały się, było ich zbyt wielu. Moralność zastąpiłem zgorzknieniem, a z lustra spoglądała na mnie zupełnie obca osoba. - Kontynuować rozmowę… - powtórzyłem za nią, lekkim i powolnym ruchem na powrót przyciągając Maeve do swojego ciała, tam, gdzie należała, opierając czoło o jej czoło, przymykając mimo wszystko zaspane jeszcze oczy. - Czy to? - dokończyłem, namaszczając jej usta zmysłowym pocałunkiem, po chwili unosząc powieki. Z takiej bliskości oczy zlewały się w jedno, czyniąc z nas karykaturalnych cyklopów. Jej dotyku potrzebowałem teraz bardziej niż słów, choć zanim pojawiła się w moim - naszym domu - nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo. Wypuściłem z uścisku jej nadgarstek, leniwie wsuwając dłonie pod ten przeklęty sweter, zataczając drogę od lędźwi aż po łopatki, wyczuwając pod palcami jej smukłą sylwetkę. Ciepło skóry Maeve grzało przyjemnie i nęcąco. Wystarczyło, by tylko uniosła ramiona, a pozbyłbym się tej głupiej bariery, która nie pozwalała mi w pełni cieszyć się jej bliskością. - Gdzie będzie dobrze? - Ona decydowała - a ja nie panowałem nad tym, kiedy głos zniżył się do szeptu.
- Oscara nie obudziłoby nawet bubonem. - W pierwszym odruchu zaśmiałem się lekko, odnajdując ulgę w jej wyznaniu i ignorując skomlenie żądnego uwagi Orloka. - W zasadzie to trochę mnie to martwi. - Dodałem, bardziej już do samego siebie. Kiedy jednak ponownie przesiałem przez głowę obawy Maeve, przeszło mi przez myśl coś jeszcze. Zniżyłem brodę, odszukując jej spojrzenia. Nie lubiłem, kiedy uciekała od moich oczu. - Krępuje cię jego obecność? - Choć nie chciałem, by tak było - przecież mogła. Oscar nie był już dzieckiem, a nastolatkiem u progu dorosłości, miał swoją historię i przekonania, które nie konieczni czyniły go przychylnym ani mnie, ani tym bardziej Maeve. Zmarszczyłem czoło w wyrazie konsternacji. Jeśli moje przypuszczenie było słuszne, nie znałem jeszcze rozwiązania tej sytuacji. Być może jedynym remedium miał okazać się czas. - Nie, nie jestem. - Przywykłem do wstawania z pianiem koguta, tak samo jak i do niewielkiej ilości snu. Do wszelkich niewygód, do krwi, do wojny, do nieustannego czuwania. Początkowy paraliż obcą sytuacją już dawno minął, a ze swoją wrodzoną zdolnością do zmieniania sierści szybko zaadaptowałem się do nowej rzeczywistości. Już nie rozpamiętywałem ofiar. Ich twarze zacierały się, było ich zbyt wielu. Moralność zastąpiłem zgorzknieniem, a z lustra spoglądała na mnie zupełnie obca osoba. - Kontynuować rozmowę… - powtórzyłem za nią, lekkim i powolnym ruchem na powrót przyciągając Maeve do swojego ciała, tam, gdzie należała, opierając czoło o jej czoło, przymykając mimo wszystko zaspane jeszcze oczy. - Czy to? - dokończyłem, namaszczając jej usta zmysłowym pocałunkiem, po chwili unosząc powieki. Z takiej bliskości oczy zlewały się w jedno, czyniąc z nas karykaturalnych cyklopów. Jej dotyku potrzebowałem teraz bardziej niż słów, choć zanim pojawiła się w moim - naszym domu - nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo. Wypuściłem z uścisku jej nadgarstek, leniwie wsuwając dłonie pod ten przeklęty sweter, zataczając drogę od lędźwi aż po łopatki, wyczuwając pod palcami jej smukłą sylwetkę. Ciepło skóry Maeve grzało przyjemnie i nęcąco. Wystarczyło, by tylko uniosła ramiona, a pozbyłbym się tej głupiej bariery, która nie pozwalała mi w pełni cieszyć się jej bliskością. - Gdzie będzie dobrze? - Ona decydowała - a ja nie panowałem nad tym, kiedy głos zniżył się do szeptu.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
– Nie odrzucam jej – zaprzeczyła miękko, ale stanowczo, nie bez trudu zmuszając głos, by wybrzmiał spokojnie, bez śladu nerwów; opuszkami palców odnalazła napiętą żuchwę Foxa, próbując nie tylko słowem, lecz i gestem odgonić kiełkującą w jego piersi złość. Uśpić bestię, nim ta rozbudzi się na dobre. Nie rozumiała, kiedy tak pobłądzili; zależało im na sobie, na położeniu trwałych fundamentów pod dom, który mieli wspólnie zbudować, chwilowo jednak zdawali się tonąć w ruchomych piaskach, z każdym niewłaściwym ruchem zapadając coraz głębiej i głębiej. – Ja również nie chcę się kłócić. Walczyć. Nie z tobą. Po prostu... teraz już nie musisz się martwić. Dotarłam do domu, cała i zdrowa. – Była obok, mógł ją poczuć, dotknąć. Przekonać się na własne oczy, i na własnej skórze, że nie wpadła w ręce wroga, nie została zatrzymana na granicy. Rozumiała jednak lęk, który łatwo przemieniał się w gniew; rozumiała strach, tym większy, im ściślej splatali ze sobą swe losy. – Wróciłam. Do ciebie. I nie możesz być na mnie zły. – Przypomniała mu jego własne słowa, nie złośliwie, a w celu skierowania myśli na właściwe tory i wzmocnienia przekazu; zaklinała kolejne zgłoski w formie kojącego pomruku, zabarwionym badawczością wzrokiem odnajdując jego stalowe, lśniące stanowczością tęczówki. Ostatnie, na co miała teraz siłę, to toczenie batalii i to batalii dotyczącej troski. Tego, które z nich ryzykowało bardziej. Albo wytykanie Frederickowi, że odpowiedzialność działała w obie strony. Wiedział to. Oboje wiedzieli. I wspólnie podjęli decyzję, którą przypieczętowali tamtego kwietniowego dnia, w jej urodziny.
Małżeństwo było sztuką kompromisu, i sztuki tej chciała się nauczyć. Wciąż jednak błądziła, działając instynktownie, po omacku; po raz pierwszy oddając się komuś w pełni, w zdrowiu i w chorobie, w sile i słabości. Choć nie zdawała sobie z tego sprawy, przynajmniej nie całkowicie, to dłużąca się, okraszona zgryzotą rozłąka popychała w kierunku dawnych przyzwyczajeń. Przypomniała czasy, w których była zdana tylko i wyłącznie na siebie, zmuszana do wytrwałego chowania swej prawdziwej twarzy przed całym światem. Ale przecież to już była przeszłość, zamknięty rozdział, do tego spisany na kartach zapomnianej na dnie kufra księgi. Zaufała mu, i w zaufaniu tym poprosiła, by czuwał nad jej stanem. Wtedy też oddała mu władzę nad swym losem, błagając, by odsunął od walki, jeśli uzna, że emocje biorą nad nią górę, a piętrzące na wątłych ramionach wyrzuty sumienia zaburzają osąd sytuacji.
Powinna być ostrożniejsza. Dla nich.
Krzyżowała spojrzenia z pewną dozą niepokoju, tak do końca nie będąc pewną, jaki skutek przyniosą słowa, które dopiero co spłynęły z języka i zawisły między nimi w czerwcowym zaduchu. A przecież jedynym, na czym jej zależało, był jego zawadiacki uśmiech. Na szczęście nie musiała polegać jedynie na zawodnej mowie. Mogła dowieść swej tęsknoty w zgoła dosadniejszy sposób, gorącymi dłońmi, spragnionymi usty, na powrót przyzwyczajając się do przynoszącej ulgę bliskości. Gwałtowniejszej, bardziej zachłannej, przywodzącej na myśl wzbierający sztorm; nie powstrzymał jej jednak przyczajony w cieniu strach przed nieznanym, ani nawet zdrowy rozsądek, a byle stuknięcie.
– Może to nic złego. Że wciąż potrafi spać spokojnie – odparła cicho; wojna musiała odciskać piętno i na wciąż pogrążonym we śnie nastolatku, napawać przerażeniem, wściekłością albo jednym i drugim. Nie pomagało również to, że Oscar, zgodnie z wolą Foxa, miał przecież zostać w domu, w Lisiej Norze, nie zaś wrócić do Hogwartu na kolejny rok szkolny; czy rozmawiali już o tym? Musiała poruszyć ten temat, ale później, nie w tej chwili. Przygryzła lekko wargę, zatrzymana wpół kroku przez delikatny uścisk, stanowcze spojrzenie. – Myślę, że nie powinniśmy mu utrudniać. Przyzwyczajenia się do nowego stanu rzeczy. – Bo choć nigdy nie usłyszała od Oscara złego słowa, nigdy nie wyraził swej dezaprobaty wprost, to czuła ją – lub dopowiadała sobie, ulegając podszeptom niepewności – przy każdym spotkaniu. Była intruzem, nieproszonym gościem, który pojawił się w jego życiu, chociaż nigdy o to nie prosił; rozgaszczając u boku ojca, zajmując miejsce, które powinno należeć do zmarłej Anny.
Z niewypowiedzianą wdzięcznością poddała się ruchom Foxa, na powrót skracając dzielącą ciała odległość, przywierając jedno do drugiego; i ona przymknęła powieki, oddychając głębiej, powolniej, kojąc rozedrgane nerwy znajomym zapachem. Kojarzył jej się z bezpieczeństwem. I domem. Spokój ten nie trwał jednak długo; pożądliwa pieszczota rozbudzała pragnienia, z których nawet nie zdawała sobie sprawy, albo zdawać nie chciała, wciąż kurczowo wzbraniając się przed przekroczeniem granicy, zza której nie było już powrotu. Opór jednak malał z każdą taką chwilą, ze wspinającym wzdłuż pleców dotykiem, dłońmi wędrującymi poprzez niezbadane do tej pory rejony. Drgnęła, lecz nie z powodu lęku; nie próbowała uciekać poza zasięg lisich rąk, z dala od parzącego skórę oddechu, wzroku, którym umiał przejrzeć ją na wskroś, do cna. Drgnęła, bo zmusił ją do tego spinający mięśnie dreszcz. Przyjemny.
Czy widział ten błysk w otwartym szeroko oku? Ufność mieszającą się z niezaspokojonym głodem, ledwie resztką spychanego na bok wstydu? Przełknęła głośniej ślinę, kładąc przy tym dłonie na jego ramionach, powoli przenosząc je wyżej, w kierunku barków; podświadomie chcąc pomóc, zburzyć mur wzniesiony z tego, co niby powinni, a czego nie mogli, wtedy jednak umysł rozświetliła błyskawica opamiętania. Nie tutaj. – Może lepiej to – wymruczała prosto w jego usta, zahaczając wargą o wargę; rozmawianie nie szło im teraz najlepiej. – Chodźmy na górę – zaproponowała gorączkowym szeptem; nie miałaby śmiałości składać takich propozycji głośniej, nawet jeśli sama jeszcze nie była pewna, co dokładnie proponuje. Tam jednak, za zamkniętymi drzwiami, powinni móc nacieszyć się sobą bez przeszkód. Wtedy też przypomniała sobie o czymś tak trywialnym jak buty; pozbyła się kilkoma szybkimi ruchami, zostawiając je gdzieś przy wejściu, razem z rozemocjonowanym Orlokiem. – Tęskniłam – dodała jeszcze niewinnie, miłośnie, ujmując Foxa za rękę, splatając ze sobą ich palce. A później poprowadziła go w kierunku schodów, próbując zignorować falującą wyraźniej pierś, bijące głośniej serce.
Małżeństwo było sztuką kompromisu, i sztuki tej chciała się nauczyć. Wciąż jednak błądziła, działając instynktownie, po omacku; po raz pierwszy oddając się komuś w pełni, w zdrowiu i w chorobie, w sile i słabości. Choć nie zdawała sobie z tego sprawy, przynajmniej nie całkowicie, to dłużąca się, okraszona zgryzotą rozłąka popychała w kierunku dawnych przyzwyczajeń. Przypomniała czasy, w których była zdana tylko i wyłącznie na siebie, zmuszana do wytrwałego chowania swej prawdziwej twarzy przed całym światem. Ale przecież to już była przeszłość, zamknięty rozdział, do tego spisany na kartach zapomnianej na dnie kufra księgi. Zaufała mu, i w zaufaniu tym poprosiła, by czuwał nad jej stanem. Wtedy też oddała mu władzę nad swym losem, błagając, by odsunął od walki, jeśli uzna, że emocje biorą nad nią górę, a piętrzące na wątłych ramionach wyrzuty sumienia zaburzają osąd sytuacji.
Powinna być ostrożniejsza. Dla nich.
Krzyżowała spojrzenia z pewną dozą niepokoju, tak do końca nie będąc pewną, jaki skutek przyniosą słowa, które dopiero co spłynęły z języka i zawisły między nimi w czerwcowym zaduchu. A przecież jedynym, na czym jej zależało, był jego zawadiacki uśmiech. Na szczęście nie musiała polegać jedynie na zawodnej mowie. Mogła dowieść swej tęsknoty w zgoła dosadniejszy sposób, gorącymi dłońmi, spragnionymi usty, na powrót przyzwyczajając się do przynoszącej ulgę bliskości. Gwałtowniejszej, bardziej zachłannej, przywodzącej na myśl wzbierający sztorm; nie powstrzymał jej jednak przyczajony w cieniu strach przed nieznanym, ani nawet zdrowy rozsądek, a byle stuknięcie.
– Może to nic złego. Że wciąż potrafi spać spokojnie – odparła cicho; wojna musiała odciskać piętno i na wciąż pogrążonym we śnie nastolatku, napawać przerażeniem, wściekłością albo jednym i drugim. Nie pomagało również to, że Oscar, zgodnie z wolą Foxa, miał przecież zostać w domu, w Lisiej Norze, nie zaś wrócić do Hogwartu na kolejny rok szkolny; czy rozmawiali już o tym? Musiała poruszyć ten temat, ale później, nie w tej chwili. Przygryzła lekko wargę, zatrzymana wpół kroku przez delikatny uścisk, stanowcze spojrzenie. – Myślę, że nie powinniśmy mu utrudniać. Przyzwyczajenia się do nowego stanu rzeczy. – Bo choć nigdy nie usłyszała od Oscara złego słowa, nigdy nie wyraził swej dezaprobaty wprost, to czuła ją – lub dopowiadała sobie, ulegając podszeptom niepewności – przy każdym spotkaniu. Była intruzem, nieproszonym gościem, który pojawił się w jego życiu, chociaż nigdy o to nie prosił; rozgaszczając u boku ojca, zajmując miejsce, które powinno należeć do zmarłej Anny.
Z niewypowiedzianą wdzięcznością poddała się ruchom Foxa, na powrót skracając dzielącą ciała odległość, przywierając jedno do drugiego; i ona przymknęła powieki, oddychając głębiej, powolniej, kojąc rozedrgane nerwy znajomym zapachem. Kojarzył jej się z bezpieczeństwem. I domem. Spokój ten nie trwał jednak długo; pożądliwa pieszczota rozbudzała pragnienia, z których nawet nie zdawała sobie sprawy, albo zdawać nie chciała, wciąż kurczowo wzbraniając się przed przekroczeniem granicy, zza której nie było już powrotu. Opór jednak malał z każdą taką chwilą, ze wspinającym wzdłuż pleców dotykiem, dłońmi wędrującymi poprzez niezbadane do tej pory rejony. Drgnęła, lecz nie z powodu lęku; nie próbowała uciekać poza zasięg lisich rąk, z dala od parzącego skórę oddechu, wzroku, którym umiał przejrzeć ją na wskroś, do cna. Drgnęła, bo zmusił ją do tego spinający mięśnie dreszcz. Przyjemny.
Czy widział ten błysk w otwartym szeroko oku? Ufność mieszającą się z niezaspokojonym głodem, ledwie resztką spychanego na bok wstydu? Przełknęła głośniej ślinę, kładąc przy tym dłonie na jego ramionach, powoli przenosząc je wyżej, w kierunku barków; podświadomie chcąc pomóc, zburzyć mur wzniesiony z tego, co niby powinni, a czego nie mogli, wtedy jednak umysł rozświetliła błyskawica opamiętania. Nie tutaj. – Może lepiej to – wymruczała prosto w jego usta, zahaczając wargą o wargę; rozmawianie nie szło im teraz najlepiej. – Chodźmy na górę – zaproponowała gorączkowym szeptem; nie miałaby śmiałości składać takich propozycji głośniej, nawet jeśli sama jeszcze nie była pewna, co dokładnie proponuje. Tam jednak, za zamkniętymi drzwiami, powinni móc nacieszyć się sobą bez przeszkód. Wtedy też przypomniała sobie o czymś tak trywialnym jak buty; pozbyła się kilkoma szybkimi ruchami, zostawiając je gdzieś przy wejściu, razem z rozemocjonowanym Orlokiem. – Tęskniłam – dodała jeszcze niewinnie, miłośnie, ujmując Foxa za rękę, splatając ze sobą ich palce. A później poprowadziła go w kierunku schodów, próbując zignorować falującą wyraźniej pierś, bijące głośniej serce.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Skapitulowałem pod jej dotykiem. Ruch palców swobodnie prześlizgujących się po skórze działał jak zaklęcie, a miękki głos wywoływał piekące poczucie wstydu. Nie potrafiłem godzić się z Maeve, ale jednocześnie wiedziałem, że miała rację. Przymknąłem powieki, rozkoszując się ciepłem niesionym w czułym geście. Poddałem się jej kontroli, wyrachowanej i słodkiej manipulacji, zaskoczony tą mocą, po miesiącach rozłąki odzwyczajony wpływem, jaki potrafiła na mnie mieć. Nie bałem się tego - nikomu nie ufałem mocniej, nikt nie był moim większym sojusznikiem. Był to pakt, który nie potrzebował ani przysięgi złożonej przy świadkach, ani nałożonych obrączek - ale pragnąłem tego. Celebracji i uhonorowania tej więzi, która już istniała, zespolona najtrwalszą magią, nie do złamania, nie do odczarowania. W to wierzyłem. Że tak samo jak i ja, tak samo ona była gotowa podążyć za mną w każdy ogień, w każdą otchłań. Że nie istniał już Fox bez Clearwater. I równie co budująca, myśl ta nie dawała mi spokoju.
- Nie wiem, czy byłaś taka zawsze, czy podłapałaś to ode mnie. Zabrałaś mi wszystkie argumenty. - Poddałem się - bo któreś z nas musiało. A w jej zachowaniu widziałem samego siebie, tego z dawnych, lepszych dni - wiecznie rozważnego, z otwartym sercem, stanowczego, lecz wyrozumiałego. Była bystra, potrafiła mną manipulować - ale nie w ten sposób, który zostawiał mnie zwęglonego, z poczuciem wstydu przygniatającego barki. Kierowała mną po kobiecemu, z przebiegłością, która nosiła znamiona troski, rozbrajająco skutecznie, wytrącając mi z dłoni wszelki oręż, jednocześnie nie pozwalając, bym bez niego poczuł się słabszy.
Najsłodszy Merlinie, czym zasłużyłem na to, że stanęła na mojej drodze? Że to akurat jej wianek wpadł w moje ręce, że od ukradkowych spojrzeń i niewinnego flirtu od pierwszego spotkania zagnieżdżała się w mojej głowie, moszcząc coraz wygodniej, aż w końcu nie wyobrażałem sobie dnia spędzonego bez niej. Stała się moją powierniczką, moją kotwicą, która nie pozwalała dryfować w kierunku mroku, moim najsurowszym sędzią i najwyrozumialszą przyjaciółką. To dla Maeve chciałem innego świata. Dla niej, Oscara. Dla dzieci, które pragnąłem z nią mieć.
- Wolałbym, żeby był nieco bardziej czujny. - W moim głosie mogła wyczuć zmartwienie. Robiłem, co mogłem, aby zapewnić mu bezpieczeństwo, ale nie był już dzieckiem. Musiał nauczyć się dbać o samego siebie, poznać pełną gamę smaku życia - być może było to za wcześnie, ale wojna wymagała szybszego porzucenia beztroski. Dorósł szybciej niż powinien, był dojrzalszy niż ja w jego wieku. Wielu rzeczy jednak nie widział - mojego zawahania, mnie w chwilach słabości. Widział za to nieustannie walczącego ojca, pozostającego w stanie czuwania, nadgorliwego w perswadowaniu bezpieczeństwa. Widział wojownika - i zapewne domyślał się, w jaki sposób rozprawiałem się z wrogami, choć nigdy o tym otwarcie nie rozmawialiśmy. Zastanawiałem się, czy mógł odczuwać presję z mojej strony, wywołaną nie tyle wymaganiami, które przed nimi stawiałem, a obrazem ojca, który kreował się w jego głowie. Starałem się uczyć go przede wszystkim mądrości i sprawiedliwego osądu, miłości i wiary w siebie, ale wszystkie te lekcje były zagłuszane przez wojenny zgiełk, zniekształcając moje słowa, rwąc na strzępy ich sens. Ojcostwo było wyzwaniem - zwłaszcza, kiedy przychodziło mi kształtować człowieka, który miał już swoje przekonania, którego historię znałem jedynie z punktu widzenia Oscarowych oczu. - Masz rację. - Zgodziłem się bez zawahania, a moje spojrzenie na chwilę zbłądziło gdzieś w bliżej nieokreślonym punkcie w przestrzeni, podczas gdy myśli szukały właściwej drogi. - Ale nie chcę czynić tego kosztem… nas. Musimy być gotowi na ewentualność, że być może nigdy nie będzie w stanie tego zaakceptować. - Oczy ponownie zwróciły się ku Maeve, a ponura perspektywa ściskała za gardło. Oscar był bytem odrębnym, nie mogłem wymagać od niego ani akceptacji, ani nawet przyzwyczajenia. Jeśli nie leżało to w jego woli, ani wola ta nie miała z czasem dojrzeć, pozostawało jedynie wypracowanie kompromisu, w którym byliśmy w stanie egzystować we trójkę, w tej dziwnej, połatanej rodzinie. Rodzinie, której pragnąłem, odkąd własną zaprzedałem za wolność. Przez lata byłem włóczęgą jak lis bez ogona, z rozdartym sercem spoglądając w kierunku ludzi, po których zostało tylko cierpkie wspomnienie. Byłem sam - bez wsparcia, niewidzialnych pleców, ogołocony z historii, zazdrośnie spoglądając na rodziny, które trzymały się razem bez względu na wzbierający wiatr. Wrightowie, Ollivanderowie, rodzina Tonksów. Choć przyjmowali mnie do swojego grona, nigdy nie mogli w pełni zastąpić tego, co utraciłem - i co utracić musiałem, by zostać Lisem. A teraz, pierwszy raz od wielu lat, stanąłem przed szansą, by wypuścić własne pędy i gałęzie.
Nie wiedziałem na mocy jakich praw z rozmów pełnych wyrzutów i trosk przeszliśmy do czułości, które niosły sobie znamię tęsknoty i głodu, zbyt długo pozostającego w uśpieniu, ale szybko rozsmakowałem się w tym stanie. Gdzieś między pocałunkami a coraz śmielszymi ścieżkami wytyczanymi przez dłonie na ciele Maeve, pozbyłem się tego gryzącego swetra, który wylądował na podłodze, tuż obok Orloka. Pies burknął niezadowolony, ostatecznie kapitulując i osowiałym, ciężkim ruchem kierując się ku drzwiom wejściowym, gdzie zaległ się z rezygnacją. Nie zwracałem już na niego uwagi. W głowie huczała krew, krew w kolorze błękitu, zupełnie jak oczy Maeve. Oczy zakryte pod kotarą powiek, pod moimi wargami, ona cała na moich wargach, już nie w snach, tylko na jawie. Obietnica złożona w dusznym wydechu zamroczyła mi w głowie, a kiedy odsunęła się na chwilę, by zdjąć buty, zaraz byłem obok, ciało przy ciele, jakbym nie dawał przyzwolenia już na żaden rodzaj rozłąki, albo jakby była magnesem, który obdzierał mnie z wolnej woli. Wziąłem ją w ramiona i posłusznie wniosłem po schodach na górę. Drewniane stopnie jęczały pod naciskiem, a ja szeptałem do ucha narzeczonej - tak, narzeczonej, tej obiecanej, pewnej jak żadne inne zjawisko w świecie. - A ja nie mogłem się doczekać. Aż wrócisz. Wprowadzisz się. Będziesz zasypiać ze mną w jednym łóżku. Budzić się obok… - Nie zawsze - ale w te lepsze dni. Trudno było mi jeszcze uwierzyć w to, że od dziś, od tej chwili, miało stać się to rzeczywistością, a choć nie złożyliśmy jeszcze przysięgi, ona i tak była moja, a ja byłem jej. Pijany od kolejnych pocałunków, oszołomiony jej niezapowiedzianym pojawieniem się. Była jak szczęśliwy los na loterii i była prawdziwa. Nie pamiętałem już o dystansie, o uszanowaniu jej granic, o zachowaniu godnym gentelmana. Pragnąłem jej od zawsze, tłumienie pożądania stało się już nie do zniesienia. Postawieni w czterech ścianach sypialni bylibyśmy beznadziejnie poprawni, nie ulegając pierwotnym instynktom. Ułożyłem Maeve w wymiętej pościeli, która jeszcze nie wystygła od mojego ciała. W długim pocałunku rozkoszowałem się jej ustami, czując przy sobie jej sylwetkę, elektryzującą i otępiającą. Serce biło mi w piersi mocno, każda komórka w ciele drżała, ale niepewność, którą kierował szalony dyrygent wewnątrz mnie, nie wydostawała się na powierzchnię. Tam egzystowała już tylko pewność ruchów wyprowadzanych zachłannie, bez opamiętania. Od ust przez linię szczęki do uszu, wzdłuż szyi do obojczyków, poprzez ramiona, wytyczałem świetliste szlaki ze śliny, szeptając jej imię, smakując skóry, językiem badając jej miękką strukturę. Nie poprzestawałem w tej śmiałej wędrówce, pewnym, mocnym ruchem formując materiał i odsłaniając piersi, w których zatopiłem zęby, wgryzając się w tkankę równo z czułością co namiętnością. Dłonie podążały za tropem warg, poznając krągłe kształty, namaszczając je zachłanną pieszczotą, wyczuwając trwardniejące pod palcami brodawki. W zapomnieniu obdarowywałem ją rozkoszą, na którą zasługiwała, na krótki moment unosząc zamglone spojrzenie w jej kierunku, szukając znajomego błękitu i potwierdzenia, że ta żądza nie była tylko moja, że pragnęła mnie równie mocno jak ja jej.
- Nie wiem, czy byłaś taka zawsze, czy podłapałaś to ode mnie. Zabrałaś mi wszystkie argumenty. - Poddałem się - bo któreś z nas musiało. A w jej zachowaniu widziałem samego siebie, tego z dawnych, lepszych dni - wiecznie rozważnego, z otwartym sercem, stanowczego, lecz wyrozumiałego. Była bystra, potrafiła mną manipulować - ale nie w ten sposób, który zostawiał mnie zwęglonego, z poczuciem wstydu przygniatającego barki. Kierowała mną po kobiecemu, z przebiegłością, która nosiła znamiona troski, rozbrajająco skutecznie, wytrącając mi z dłoni wszelki oręż, jednocześnie nie pozwalając, bym bez niego poczuł się słabszy.
Najsłodszy Merlinie, czym zasłużyłem na to, że stanęła na mojej drodze? Że to akurat jej wianek wpadł w moje ręce, że od ukradkowych spojrzeń i niewinnego flirtu od pierwszego spotkania zagnieżdżała się w mojej głowie, moszcząc coraz wygodniej, aż w końcu nie wyobrażałem sobie dnia spędzonego bez niej. Stała się moją powierniczką, moją kotwicą, która nie pozwalała dryfować w kierunku mroku, moim najsurowszym sędzią i najwyrozumialszą przyjaciółką. To dla Maeve chciałem innego świata. Dla niej, Oscara. Dla dzieci, które pragnąłem z nią mieć.
- Wolałbym, żeby był nieco bardziej czujny. - W moim głosie mogła wyczuć zmartwienie. Robiłem, co mogłem, aby zapewnić mu bezpieczeństwo, ale nie był już dzieckiem. Musiał nauczyć się dbać o samego siebie, poznać pełną gamę smaku życia - być może było to za wcześnie, ale wojna wymagała szybszego porzucenia beztroski. Dorósł szybciej niż powinien, był dojrzalszy niż ja w jego wieku. Wielu rzeczy jednak nie widział - mojego zawahania, mnie w chwilach słabości. Widział za to nieustannie walczącego ojca, pozostającego w stanie czuwania, nadgorliwego w perswadowaniu bezpieczeństwa. Widział wojownika - i zapewne domyślał się, w jaki sposób rozprawiałem się z wrogami, choć nigdy o tym otwarcie nie rozmawialiśmy. Zastanawiałem się, czy mógł odczuwać presję z mojej strony, wywołaną nie tyle wymaganiami, które przed nimi stawiałem, a obrazem ojca, który kreował się w jego głowie. Starałem się uczyć go przede wszystkim mądrości i sprawiedliwego osądu, miłości i wiary w siebie, ale wszystkie te lekcje były zagłuszane przez wojenny zgiełk, zniekształcając moje słowa, rwąc na strzępy ich sens. Ojcostwo było wyzwaniem - zwłaszcza, kiedy przychodziło mi kształtować człowieka, który miał już swoje przekonania, którego historię znałem jedynie z punktu widzenia Oscarowych oczu. - Masz rację. - Zgodziłem się bez zawahania, a moje spojrzenie na chwilę zbłądziło gdzieś w bliżej nieokreślonym punkcie w przestrzeni, podczas gdy myśli szukały właściwej drogi. - Ale nie chcę czynić tego kosztem… nas. Musimy być gotowi na ewentualność, że być może nigdy nie będzie w stanie tego zaakceptować. - Oczy ponownie zwróciły się ku Maeve, a ponura perspektywa ściskała za gardło. Oscar był bytem odrębnym, nie mogłem wymagać od niego ani akceptacji, ani nawet przyzwyczajenia. Jeśli nie leżało to w jego woli, ani wola ta nie miała z czasem dojrzeć, pozostawało jedynie wypracowanie kompromisu, w którym byliśmy w stanie egzystować we trójkę, w tej dziwnej, połatanej rodzinie. Rodzinie, której pragnąłem, odkąd własną zaprzedałem za wolność. Przez lata byłem włóczęgą jak lis bez ogona, z rozdartym sercem spoglądając w kierunku ludzi, po których zostało tylko cierpkie wspomnienie. Byłem sam - bez wsparcia, niewidzialnych pleców, ogołocony z historii, zazdrośnie spoglądając na rodziny, które trzymały się razem bez względu na wzbierający wiatr. Wrightowie, Ollivanderowie, rodzina Tonksów. Choć przyjmowali mnie do swojego grona, nigdy nie mogli w pełni zastąpić tego, co utraciłem - i co utracić musiałem, by zostać Lisem. A teraz, pierwszy raz od wielu lat, stanąłem przed szansą, by wypuścić własne pędy i gałęzie.
Nie wiedziałem na mocy jakich praw z rozmów pełnych wyrzutów i trosk przeszliśmy do czułości, które niosły sobie znamię tęsknoty i głodu, zbyt długo pozostającego w uśpieniu, ale szybko rozsmakowałem się w tym stanie. Gdzieś między pocałunkami a coraz śmielszymi ścieżkami wytyczanymi przez dłonie na ciele Maeve, pozbyłem się tego gryzącego swetra, który wylądował na podłodze, tuż obok Orloka. Pies burknął niezadowolony, ostatecznie kapitulując i osowiałym, ciężkim ruchem kierując się ku drzwiom wejściowym, gdzie zaległ się z rezygnacją. Nie zwracałem już na niego uwagi. W głowie huczała krew, krew w kolorze błękitu, zupełnie jak oczy Maeve. Oczy zakryte pod kotarą powiek, pod moimi wargami, ona cała na moich wargach, już nie w snach, tylko na jawie. Obietnica złożona w dusznym wydechu zamroczyła mi w głowie, a kiedy odsunęła się na chwilę, by zdjąć buty, zaraz byłem obok, ciało przy ciele, jakbym nie dawał przyzwolenia już na żaden rodzaj rozłąki, albo jakby była magnesem, który obdzierał mnie z wolnej woli. Wziąłem ją w ramiona i posłusznie wniosłem po schodach na górę. Drewniane stopnie jęczały pod naciskiem, a ja szeptałem do ucha narzeczonej - tak, narzeczonej, tej obiecanej, pewnej jak żadne inne zjawisko w świecie. - A ja nie mogłem się doczekać. Aż wrócisz. Wprowadzisz się. Będziesz zasypiać ze mną w jednym łóżku. Budzić się obok… - Nie zawsze - ale w te lepsze dni. Trudno było mi jeszcze uwierzyć w to, że od dziś, od tej chwili, miało stać się to rzeczywistością, a choć nie złożyliśmy jeszcze przysięgi, ona i tak była moja, a ja byłem jej. Pijany od kolejnych pocałunków, oszołomiony jej niezapowiedzianym pojawieniem się. Była jak szczęśliwy los na loterii i była prawdziwa. Nie pamiętałem już o dystansie, o uszanowaniu jej granic, o zachowaniu godnym gentelmana. Pragnąłem jej od zawsze, tłumienie pożądania stało się już nie do zniesienia. Postawieni w czterech ścianach sypialni bylibyśmy beznadziejnie poprawni, nie ulegając pierwotnym instynktom. Ułożyłem Maeve w wymiętej pościeli, która jeszcze nie wystygła od mojego ciała. W długim pocałunku rozkoszowałem się jej ustami, czując przy sobie jej sylwetkę, elektryzującą i otępiającą. Serce biło mi w piersi mocno, każda komórka w ciele drżała, ale niepewność, którą kierował szalony dyrygent wewnątrz mnie, nie wydostawała się na powierzchnię. Tam egzystowała już tylko pewność ruchów wyprowadzanych zachłannie, bez opamiętania. Od ust przez linię szczęki do uszu, wzdłuż szyi do obojczyków, poprzez ramiona, wytyczałem świetliste szlaki ze śliny, szeptając jej imię, smakując skóry, językiem badając jej miękką strukturę. Nie poprzestawałem w tej śmiałej wędrówce, pewnym, mocnym ruchem formując materiał i odsłaniając piersi, w których zatopiłem zęby, wgryzając się w tkankę równo z czułością co namiętnością. Dłonie podążały za tropem warg, poznając krągłe kształty, namaszczając je zachłanną pieszczotą, wyczuwając trwardniejące pod palcami brodawki. W zapomnieniu obdarowywałem ją rozkoszą, na którą zasługiwała, na krótki moment unosząc zamglone spojrzenie w jej kierunku, szukając znajomego błękitu i potwierdzenia, że ta żądza nie była tylko moja, że pragnęła mnie równie mocno jak ja jej.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
– Kto z kim przystaje, takim się staje – mruknęła cicho, a kącik ust mimowolnie wzniósł się ku górze, formując na wargach podszyty ulgą uśmiech; wciąż gładziła lisią szczękę, poznając jej linię na nowo, przypominając sobie chropowatość pokrywającego lico zarostu. Nie odczuwała satysfakcji z powodu kapitulacji Foxa, bo i nie wierzyła, by prowadzili prawdziwą batalię, walkę, w której któreś z nich musiało odnieść zwycięstwo. Byli w tym razem, powinni mówić jednym głosem. Doceniała jednak, że górę wzięła nie łatwo rozprzestrzeniająca się złość, przekuta w gniew troska, co istotniejsze od każdej rzucanej pod nogi kłody pragnienie porozumienia. Podtrzymania go lub odnalezienia na nowo. Wszak tylko dzięki tej niełatwej sztuce mogli przetrwać tę burzę, jak i wszystkie kolejne. – Powoli dorastam do miana Fantastycznej Pani Lis, hm? – dodała jeszcze poufałym, zabarwionym zaczepką szeptem, a myśl ta sprawiła, że kolejny uśmiech rozświetlił jej twarz, zmrużone oko rozjaśniła figlarna iskra. Wszystko to – jaka była, jaka się stała – zawdzięczała przecież jemu. Uczucia, których wcześniej, zanim odnalazł ją na plaży Oazy, nie mogła znać. Te, którymi ją tak hojnie obdarowywał, ale i te, które w niej wzbudzał. Przyjemne, podszyte zaintrygowaniem napięcie pojawiło się jako pierwsze, już wtedy, gdy przyozdabiał włosy wyłowionym z przybrzeżnych wód wiankiem, później zaś, z biegiem czasu, stopniowo odkrywała w sobie całą gamę emocji, niekiedy sprzecznych, zawsze jednak tak samo intensywnych. Im dłużej się znali, tym trwalsze odciskali na sobie piętno; te same bezwiedne gesty, te same spływające na język słowa. To u jego boku poznawała słodycz zawracającej w głowie bliskości, ale też gorycz strachu wynikającego z idącej z nią w parze obawy przed stratą. Uczyła bezwarunkowego zaufania, wsparcia o każdej porze dnia i nocy, chcąc być mu nie tylko przyjaciółką, nie tylko głosem wyrozumiałości – której sam nie chciał sobie zaoferować – czy rozsądku, ale i tą, która będzie nawiedzać jego sny nad ranem, czule scałowywać trudy wojennej rzeczywistości, kusić i koić. Wszak chciał, by nosiła jego nazwisko. To wybrane, jeszcze nieukorzenione, wciąż nowe. Któremu wspólnie mieli nadać pełnię znaczenia. I choć ledwie rok temu nie wyobrażała sobie, by miała dopuścić go tak blisko, zdjąć przed nim wszystkie maski, w końcu też oddać mu swą rękę, swoje umysł i ciało, to tego parnego czerwca Frederick stanowił jedyny niezmienny element jej krajobrazu.
Drogowskaz, ostoję, twierdzę nie do zburzenia.
– Wiem – przytaknęła, a bolesne westchnienie, które wyrwało się spomiędzy warg, tylko podkreśliło prawdziwość tego słowa. Rozumiała jego obawy. Pragnienie, by Oscar zdał sobie sprawę z czyhających na każdym kroku niebezpieczeństw możliwie jak najszybciej, nie tyle dla ojcowskiej satysfakcji, spojrzenia pełnego aprobaty, co dla własnego dobra; cały świat sprzysiągł się, by siłą pozbawić go nastoletniej beztroski, która w pełni mu się należała, lecz na którą nie było już miejsca. Nie wiedziała, co dzieje się w głowie chłopaka, nie odkrywał się przed nią ze swoimi myślami, stale zachowując bezpieczny dystans, pozwalając być obok, w tym samym domu, lecz nie zbyt blisko. Ciągle obca, nieznajoma, tolerowana jedynie przez wzgląd na Foxa. Wpajane latami szkolenia wyczulenie na słowa i gesty sprawiało, że widziała więcej; że niewątpliwie pragnął zbudować z nim więź, której wcześniej odmawiano mu długimi latami. To jednak, ta ciągnąca się ponad dekadę rozłąka, tylko komplikowała delikatną siatkę panujących w Lisiej Norze zależności; każde niewłaściwe słowo, każdy nieostrożny ruch mógł wprowadzić konstrukcję w drżenie – a stamtąd było niebezpiecznie blisko do trwałego jej nadszarpnięcia. – Oczywiście – odparła cicho, lecz z całym przekonaniem, na które było ją w tej chwili stać. Nie mogli karmić się nadzieją, że kiedyś wszystko ulegnie zmianie, że Oscar – tak boleśnie podobny do Fredericka, krew z jego krwi – spojrzy na nią inaczej niż na nieproszonego gościa, irytującą przeszkodę. – Może jednak czas pomoże się z tym pogodzić. Może kiedy pozna mnie lepiej... – urwała, wzruszając przy tym bezradnie ramieniem, uciekając wzrokiem w kierunku wychodzącego na ogród okna. Kończenie wypowiedzi mijało się z celem. Im szybciej pozbędzie się resztek naiwnych życzeń, tym lepiej. Wciąż jednak sądziła, że powinni dawkować Oscarowi podobne widoki; szanować jego granice, jego uczucia, nawet jeśli nie zamierzał ich werbalizować. Istniała szansa, że właśnie w ten sposób miała kupić sobie jego sympatię, albo chociaż jej namiastkę. Taktem i wyczuciem. Bo przecież niczego nie pragnęła tak bardzo jak tego, by udało im się odnaleźć konsensus. Ta rodzina, którą wciąż miała, była daleko – dosłownie i w przenośni. Dzieliły ich setki kilometrów, ale i przepaść niewypowiedzianych żali, goszczącej w myślach krytyki. Zaś choroba matki, tajemnicza, trudna do zdiagnozowania, tylko pogłębiała odczuwane wyrzuty sumienia.
Chciała zacząć na nowo. Na własnych warunkach. Inna, lepsza – dzięki niemu.
Odurzona jego śmiałym dotykiem, pijana gorączkowo wymienianymi pocałunkami, posłusznie ułatwiała pozbycie się swetra, który niemalże dusił, wyciskał z piersi ostatni oddech; dopiero w chwili, w której zbędny fragment odzienia wylądował gdzieś na środku podłogi, poczuła namiastkę ulgi, lecz tylko tej powierzchownej, dotyczącej najprostszych potrzeb rozgrzanego ciała. Wszak stale wzbierające pragnienie, wiecznie spychane na bok, wciąż pozostawało niezaspokojone; do tego przybierało na sile z każdym kolejnym muśnięciem, uściskiem, dreszczem, jak nieopatrznie rozbudzona bestia, nieokiełznana i głodna, z której istnienia nie zdawała sobie do tej pory sprawy. Wybudzona z trwającego długie lata snu, domagała się więcej i więcej, nawet jeśli wciąż obecny na granicy umysłu rozsądek krzyczał, że Maeve powinna to jeszcze przemyśleć, wziąć pod uwagę potencjalne konsekwencje chwili słabości, przypomnieć o strachu i pielęgnowanej od dekad przyzwoitości. Lecz zamiast tego sama obierała kurs na obce wody, ufnie zawierzając Foxowi, który miał stać się przewodnikiem – pierwszym i ostatnim – po tym, co do tej pory owiane mgłą tajemnicy, poznawane jedynie za pośrednictwem zawodnej wyobraźni.
Wypuściła głośniej powietrze, wyraźnie zaskoczona, gdy bez ostrzeżenia ujął w ramiona, odrywając jej stopy od ziemi, i rozpoczął wędrówkę po skrzypiących zdradziecko schodach, wprost do jego – już prawie ich – sypialni; w sposób namacalny przypominał o swej sile, ta drzemała nie tylko w harcie ducha, ale i rysujących się pod skórą mięśniach. Pierwsze nowe doznanie, preludium do wszystkich kolejnych, które zbliżały się wielkimi krokami. – Już jestem. I nigdzie się nie wybieram – obiecała poufałym szeptem, w kierunku jego szyi, już przestając panować nad swym głosem, nad ściśniętą przytłaczającym napięciem krtanią. Też tego chciała. Jak niczego innego na całym świecie. Być obok. Częściej, bliżej. Nie tylko w chwilach spokoju czy za pośrednictwem zaczarowanych lusterek, ale przede wszystkim – kiedy potrzebował jej jeszcze bardziej, gdy zmartwienie osiadało na barkach ciężarem, którego nie dało się nieść w pojedynkę.
Teraz jednak – w myślach miała ogień, bezwstydny i niepoprawny. Szczęknął za nimi zamek zamykających się drzwi, w końcu zostali sami, naprawdę sami. I choć niespokojne palce wślizgiwały się za kołnierz męskiej koszuli, kreśliły tam nieśmiałe wzory, to resztka odpowiedzialności nakazała pochylić się nad ostatnim z niebezpieczeństw; i to w tej chwili, nim jeszcze straci nad sobą kontrolę, nim podda się wzbierającemu nurtowi. – Musimy być cicho – wyrzuciła z siebie szybko, gorączkowo; sama nie wiedziała, czy bardziej w formie przestrogi, czy niedbale zaintonowanego pytania. Niekiedy wyobrażała sobie to, do czego tak wytrwale dążyli. Że stanie przed nim ubrana tylko w krople perfum, pod osłoną nocy, otulona sączącym się przez niedokładnie przesłonięte okna blaskiem gwiazd. Że przygotuje się do tego, jakoś. Zadba o prezencję. O to, żeby wyglądać dla niego możliwie jak najładniej. Wdzięczniej niż inne kobiety, które musiał przecież oglądać nago. Lecz kiedy w końcu ułożył ją we wciąż pachnącym snem łóżku, kiedy przywarł do spragnionych warg, do okrytej ledwie bieliźnianą podkoszulką piersi, wszystko było inaczej. Lepiej. Bo tym razem naprawdę. Nie musiała już dawać wiary niedokładnej fantazji, trwać w niepewności. Wystarczyło przestać utrzymywać głód na wodzy. Zburzyć mur, który do tej pory zmuszał ich do zachowania przyzwoitego dystansu.
Odchodziła od zmysłów, gdy jego usta poznawały ją tak dokładnie, wytrwale, wytyczając nowe szlaki pośród niezbadanych wcześniej terenów; nie uciekała przed tym, przed wygłodniałym, wszędobylskim dotykiem, samej nadstawiając szyję, odgarniając przesłaniające ją niczym kurtyna włosy. Mimo to uparcie tłumiła wzbierające w piersi westchnienia, wciąż ograniczana irracjonalnym strachem, cieniem wstydu. Zalewała ją powódź bodźców, słyszała wszystko, skrzypnięcia uginającego się pod nimi mebla, trel budzących się do życia ptaków, szum dudniącej w uszach krwi, a jednocześnie – nie było już niczego poza Foxem. I coraz śmielej dawkowanymi pieszczotami. Policzki zapłonęły żywym ogniem, kiedy pewnym ruchem odsłonił falującą gwałtownie pierś; musiał słyszeć, czuć, że serce biło jak szalone, gwałtownie obijając się o klatkę żeber. Wtedy też spojrzała w dół, bezbłędnie odnajdując jego oczy, znajome, ale jednak inne, drapieżniejsze, bo zasnute mgłą pożądania; w pociemniałych tęczówkach ujrzeć mógł ślad napięcia, tremy, lecz przede wszystkim – pragnienie, które musiał ugasić. Z którym musiał ją oswoić.
Przeniosła niespokojne dłonie z lisich barków, z nerwowo gniecionej koszuli, na jego dłonie. Nie po to jednak, by je powstrzymać – wciąż dociskając je do swojego ciała, utrzymując kontakt wzrokowy, powoli skierowała je niżej, w stronę bioder, zapięcia od krępującej ruchy spódnicy. Milczała jednak jak zaklęta, nie potrafiąc i nie chcąc wydusić z siebie choćby słowa; głośniej od nich miały przemówić spojrzenia i gesty. Drżała raz po raz, gdy wzdłuż kręgosłupa przebiegały zbłąkane ładunki Commotio, a wnętrzności płonęły coraz silniej, nie do zniesienia. Czy on też to czuł? Jakim cudem nie popadł jeszcze w obłęd? Znów sięgnęła do materiału, który nadal oblekał sylwetkę Foxa; niecierpliwie, nieporadnie, próbując się go pozbyć. Chciała już przylgnąć skórą do skóry, ściśle, skracając ostatni z możliwych dystansów. Oddać mu się bez opamiętania, bez reszty, nim powrócą zgubione gdzieś w salonie rozwaga i skromność.
Drogowskaz, ostoję, twierdzę nie do zburzenia.
– Wiem – przytaknęła, a bolesne westchnienie, które wyrwało się spomiędzy warg, tylko podkreśliło prawdziwość tego słowa. Rozumiała jego obawy. Pragnienie, by Oscar zdał sobie sprawę z czyhających na każdym kroku niebezpieczeństw możliwie jak najszybciej, nie tyle dla ojcowskiej satysfakcji, spojrzenia pełnego aprobaty, co dla własnego dobra; cały świat sprzysiągł się, by siłą pozbawić go nastoletniej beztroski, która w pełni mu się należała, lecz na którą nie było już miejsca. Nie wiedziała, co dzieje się w głowie chłopaka, nie odkrywał się przed nią ze swoimi myślami, stale zachowując bezpieczny dystans, pozwalając być obok, w tym samym domu, lecz nie zbyt blisko. Ciągle obca, nieznajoma, tolerowana jedynie przez wzgląd na Foxa. Wpajane latami szkolenia wyczulenie na słowa i gesty sprawiało, że widziała więcej; że niewątpliwie pragnął zbudować z nim więź, której wcześniej odmawiano mu długimi latami. To jednak, ta ciągnąca się ponad dekadę rozłąka, tylko komplikowała delikatną siatkę panujących w Lisiej Norze zależności; każde niewłaściwe słowo, każdy nieostrożny ruch mógł wprowadzić konstrukcję w drżenie – a stamtąd było niebezpiecznie blisko do trwałego jej nadszarpnięcia. – Oczywiście – odparła cicho, lecz z całym przekonaniem, na które było ją w tej chwili stać. Nie mogli karmić się nadzieją, że kiedyś wszystko ulegnie zmianie, że Oscar – tak boleśnie podobny do Fredericka, krew z jego krwi – spojrzy na nią inaczej niż na nieproszonego gościa, irytującą przeszkodę. – Może jednak czas pomoże się z tym pogodzić. Może kiedy pozna mnie lepiej... – urwała, wzruszając przy tym bezradnie ramieniem, uciekając wzrokiem w kierunku wychodzącego na ogród okna. Kończenie wypowiedzi mijało się z celem. Im szybciej pozbędzie się resztek naiwnych życzeń, tym lepiej. Wciąż jednak sądziła, że powinni dawkować Oscarowi podobne widoki; szanować jego granice, jego uczucia, nawet jeśli nie zamierzał ich werbalizować. Istniała szansa, że właśnie w ten sposób miała kupić sobie jego sympatię, albo chociaż jej namiastkę. Taktem i wyczuciem. Bo przecież niczego nie pragnęła tak bardzo jak tego, by udało im się odnaleźć konsensus. Ta rodzina, którą wciąż miała, była daleko – dosłownie i w przenośni. Dzieliły ich setki kilometrów, ale i przepaść niewypowiedzianych żali, goszczącej w myślach krytyki. Zaś choroba matki, tajemnicza, trudna do zdiagnozowania, tylko pogłębiała odczuwane wyrzuty sumienia.
Chciała zacząć na nowo. Na własnych warunkach. Inna, lepsza – dzięki niemu.
Odurzona jego śmiałym dotykiem, pijana gorączkowo wymienianymi pocałunkami, posłusznie ułatwiała pozbycie się swetra, który niemalże dusił, wyciskał z piersi ostatni oddech; dopiero w chwili, w której zbędny fragment odzienia wylądował gdzieś na środku podłogi, poczuła namiastkę ulgi, lecz tylko tej powierzchownej, dotyczącej najprostszych potrzeb rozgrzanego ciała. Wszak stale wzbierające pragnienie, wiecznie spychane na bok, wciąż pozostawało niezaspokojone; do tego przybierało na sile z każdym kolejnym muśnięciem, uściskiem, dreszczem, jak nieopatrznie rozbudzona bestia, nieokiełznana i głodna, z której istnienia nie zdawała sobie do tej pory sprawy. Wybudzona z trwającego długie lata snu, domagała się więcej i więcej, nawet jeśli wciąż obecny na granicy umysłu rozsądek krzyczał, że Maeve powinna to jeszcze przemyśleć, wziąć pod uwagę potencjalne konsekwencje chwili słabości, przypomnieć o strachu i pielęgnowanej od dekad przyzwoitości. Lecz zamiast tego sama obierała kurs na obce wody, ufnie zawierzając Foxowi, który miał stać się przewodnikiem – pierwszym i ostatnim – po tym, co do tej pory owiane mgłą tajemnicy, poznawane jedynie za pośrednictwem zawodnej wyobraźni.
Wypuściła głośniej powietrze, wyraźnie zaskoczona, gdy bez ostrzeżenia ujął w ramiona, odrywając jej stopy od ziemi, i rozpoczął wędrówkę po skrzypiących zdradziecko schodach, wprost do jego – już prawie ich – sypialni; w sposób namacalny przypominał o swej sile, ta drzemała nie tylko w harcie ducha, ale i rysujących się pod skórą mięśniach. Pierwsze nowe doznanie, preludium do wszystkich kolejnych, które zbliżały się wielkimi krokami. – Już jestem. I nigdzie się nie wybieram – obiecała poufałym szeptem, w kierunku jego szyi, już przestając panować nad swym głosem, nad ściśniętą przytłaczającym napięciem krtanią. Też tego chciała. Jak niczego innego na całym świecie. Być obok. Częściej, bliżej. Nie tylko w chwilach spokoju czy za pośrednictwem zaczarowanych lusterek, ale przede wszystkim – kiedy potrzebował jej jeszcze bardziej, gdy zmartwienie osiadało na barkach ciężarem, którego nie dało się nieść w pojedynkę.
Teraz jednak – w myślach miała ogień, bezwstydny i niepoprawny. Szczęknął za nimi zamek zamykających się drzwi, w końcu zostali sami, naprawdę sami. I choć niespokojne palce wślizgiwały się za kołnierz męskiej koszuli, kreśliły tam nieśmiałe wzory, to resztka odpowiedzialności nakazała pochylić się nad ostatnim z niebezpieczeństw; i to w tej chwili, nim jeszcze straci nad sobą kontrolę, nim podda się wzbierającemu nurtowi. – Musimy być cicho – wyrzuciła z siebie szybko, gorączkowo; sama nie wiedziała, czy bardziej w formie przestrogi, czy niedbale zaintonowanego pytania. Niekiedy wyobrażała sobie to, do czego tak wytrwale dążyli. Że stanie przed nim ubrana tylko w krople perfum, pod osłoną nocy, otulona sączącym się przez niedokładnie przesłonięte okna blaskiem gwiazd. Że przygotuje się do tego, jakoś. Zadba o prezencję. O to, żeby wyglądać dla niego możliwie jak najładniej. Wdzięczniej niż inne kobiety, które musiał przecież oglądać nago. Lecz kiedy w końcu ułożył ją we wciąż pachnącym snem łóżku, kiedy przywarł do spragnionych warg, do okrytej ledwie bieliźnianą podkoszulką piersi, wszystko było inaczej. Lepiej. Bo tym razem naprawdę. Nie musiała już dawać wiary niedokładnej fantazji, trwać w niepewności. Wystarczyło przestać utrzymywać głód na wodzy. Zburzyć mur, który do tej pory zmuszał ich do zachowania przyzwoitego dystansu.
Odchodziła od zmysłów, gdy jego usta poznawały ją tak dokładnie, wytrwale, wytyczając nowe szlaki pośród niezbadanych wcześniej terenów; nie uciekała przed tym, przed wygłodniałym, wszędobylskim dotykiem, samej nadstawiając szyję, odgarniając przesłaniające ją niczym kurtyna włosy. Mimo to uparcie tłumiła wzbierające w piersi westchnienia, wciąż ograniczana irracjonalnym strachem, cieniem wstydu. Zalewała ją powódź bodźców, słyszała wszystko, skrzypnięcia uginającego się pod nimi mebla, trel budzących się do życia ptaków, szum dudniącej w uszach krwi, a jednocześnie – nie było już niczego poza Foxem. I coraz śmielej dawkowanymi pieszczotami. Policzki zapłonęły żywym ogniem, kiedy pewnym ruchem odsłonił falującą gwałtownie pierś; musiał słyszeć, czuć, że serce biło jak szalone, gwałtownie obijając się o klatkę żeber. Wtedy też spojrzała w dół, bezbłędnie odnajdując jego oczy, znajome, ale jednak inne, drapieżniejsze, bo zasnute mgłą pożądania; w pociemniałych tęczówkach ujrzeć mógł ślad napięcia, tremy, lecz przede wszystkim – pragnienie, które musiał ugasić. Z którym musiał ją oswoić.
Przeniosła niespokojne dłonie z lisich barków, z nerwowo gniecionej koszuli, na jego dłonie. Nie po to jednak, by je powstrzymać – wciąż dociskając je do swojego ciała, utrzymując kontakt wzrokowy, powoli skierowała je niżej, w stronę bioder, zapięcia od krępującej ruchy spódnicy. Milczała jednak jak zaklęta, nie potrafiąc i nie chcąc wydusić z siebie choćby słowa; głośniej od nich miały przemówić spojrzenia i gesty. Drżała raz po raz, gdy wzdłuż kręgosłupa przebiegały zbłąkane ładunki Commotio, a wnętrzności płonęły coraz silniej, nie do zniesienia. Czy on też to czuł? Jakim cudem nie popadł jeszcze w obłęd? Znów sięgnęła do materiału, który nadal oblekał sylwetkę Foxa; niecierpliwie, nieporadnie, próbując się go pozbyć. Chciała już przylgnąć skórą do skóry, ściśle, skracając ostatni z możliwych dystansów. Oddać mu się bez opamiętania, bez reszty, nim powrócą zgubione gdzieś w salonie rozwaga i skromność.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mimo rozdzielenia nie mogłem odeprzeć wrażenia, że nigdy wcześniej nie byliśmy tak blisko. Może to tęsknota, a może błyszcząca na palcu obietnica ośmieliła Maeve, która nadal była taka sama, a jednak odmieniona, jakby odważniej przekraczająca granicę bliskości. Nie mogła wiedzieć jak każdym drobnym gestem pozbawiała mnie kontroli, trzymanej na wodzy przez ostatnie miesiące. Szanowałem jej dystans, ale tego poranka, pośród wirujących w leniwym słońcu drobin kurzu, w akompaniamencie odległych ptasich pieśni i psiego skomlenia, bariery luzowały się, pozwalając gestom stawać się coraz to bardziej zachłannym. Dziś nic nie było w stanie nas poróżnić. - Już jesteś Fantastyczną Panią Lis. - Odpowiedziałem cicho, bez zająknięcia. W ciągu tych jedenastu miesięcy stała mi się bliższa niż ktokolwiek wcześniej, powoli i cierpliwie demaskując przede mną prawdę o oddaniu, wsparciu, miłości. Tej, o którą trzeba było walczyć, ale przeciwko której nie trzeba było walczyć. Pozwoliła mi pojąć tę różnicę, zrozumieć, że dwoje ludzi potrafiło trwać obok siebie w szczerej postawie, zrozumieniu, bez skrupułów przed wylaniem drugiemu na głowę wiadra zimnej wody, kiedy było to konieczne. Uczyliśmy się od siebie nawzajem, ramię w ramię stawiając czoła trwającej wojnie, która paradoksalne uczyniła nas jeszcze bliższymi. Wypchnięci na krawędź własnej moralności byliśmy jak pijane dzieci we mgle, które się w niej odnalazły i postanowiły dalej brnąć razem. Im więcej mówiła głosem niemal eterycznym, im czulej przyciągała mnie do siebie, tym głębiej spychałem absurdalne myśli w kąt, wyśmiewając w duchu własne obawy, wynikające ze strachu, do którego nawet przed nią nie potrafiłem się przyznać - najbardziej obawiałem się tego, że sen o rodzinie pryśnie, że znów zostanę sam, goniąc za lisim ogonem. Ale wróciła do mnie - i była bliżej niż kiedykolwiek.
- Zależy nam na tym samym - podkreśliłem - ale nie chciałbym, żeby stało się to twoją życiową misją. Chcę być z tobą, bez względu na zdanie Oscara. Jest już prawie dorosły. Jeśli wybierze inną drogę, to znaczy - jeśli nie będzie chciał być częścią rodziny, nie będę mógł tego zmienić. Gorzki, ale możliwy scenariusz. Wiem to, bo sam tam byłem. Ale wiem też, że nie popełnię błędów mojego ojca i nie pozwolę mu odczuć, że tu nie pasuje. Że tylko jedna prawda obowiązuje w tym domu. To znaczy… przynajmniej tak mi się wydaje. - Trudno było wydobyć myśli spod tej nastoletniej czupryny, ciągle jeszcze uczyłem się i nieustannie popełniałem błędy, które odbijały się na relacji z synem. Dziwnej, przyszywanej. Zależało mi na nim, a czasem dręczyły mnie pytania, czy zostaje u mojego boku tylko dlatego, że niemiałby się gdzie podziać - że jestem jego ostatnim bastionem bezpieczeństwa. Ale nawet jeśli był to jedyny motyw, chciałem, by trwał jak najdłużej, w beznadziejnej naiwności dążąc do nadrobienia straconych lat, do zbudowania więzi, która da mi poczucie posiadania rodziny. - Chciałbym być lepszym ojcem od mojego. - Podsumowałem cierpko, i choć wspomnienie młodości zdołało się już zasklepić, a czas przyniósł pogodzenie z historią, którą napisało mi życie - a może ja sam - obawa przed tym, że w pewien sposób stanę się Cronusem Malfoyem była żywa, jątrząc się nieustannie. Byłem w końcu tak samo wymagający, chciałem wyciosać go na dorosłego człowieka wedle wartości, w które wierzyłem, a jednocześnie pozostawałem wiecznie nieobecny, bo wojna nie dawała mi zbyt wiele czasu na cieszenie się ojcostwem. Czasami zastanawiałem się, czy może w młodości źle oceniłem własnego ojca, czy on również mierzył się z podobnymi myślami. Żałowałem, że nie mogę go o to zapytać - ale być może w tej chwili łatwiej było już wierzyć w to, że był zepsuty wychowaniem w konserwatywnej rodzinie, że nie potrafił myśleć inaczej, że najlepszą drogą dla niego było zostanie wpływową marionetką w rękach kogoś potężniejszego.
Wszelkie myśli, które krążyły nade mną niczym wygłodniałe sępy, rozpierzchły się pod dotykiem Maeve. Za zamkniętymi drzwiami zostaliśmy sami ze swoimi pragnieniami, już niemożliwymi do zatrzymania. Czułem, że nie jestem w tym osamotniony, że szukała bliskości równie zachłannie co ja, choć może z nieco mniejszą śmiałością, która do niej pasowała. Przestroga, rzucona niby ukradkiem, nie była mnie w stanie powstrzymać. - Obiecuję ci, że nie musimy. - Ze spokojem i stanowczością, z błąkającym się na ustach uśmiechem, niebezpośrednio przyznawałem się do zbrodni planowania tej chwili od dawna, od kiedy tylko zgodziła się, że za mnie wyjdzie, że stanie się częścią budowanego wspólnymi siłami domu - nie tylko w rozumieniu pragmatycznym. Pożądałem jej, pozwalając, by ten pierwotny zew prowadził mnie ku nieodwracalnemu. W jej oczach widziałem ten sam ogień, przyćmiony przez strach, który miałem wziąć na własne barki, przeganiając go z serca Maeve. Wiedziałem, że do nikogo wcześniej nie przynależała. Nikomu nie oddała swojego ciała, nikomu wcześniej nie zaufała wystarczająco, a jednak teraz, mimo bojaźni, mimo łomoczącego serca, którego bicie niemal słyszałem, wymownym gestem nakazywała mi, bym nie przestawał. Bym zabrał jej obawy i jej niewinność. Prowadzony przez jej dłonie podążałem w kierunku bioder i jeszcze niżej, niespiesznie żegnając się ze spódnicą i bielizną, której cienka struktura materiału trzymała przede mna ostatnie tajemnice. Krew w moich żyłach zawrzała, kiedy ujrzałem ją nagą, leżącą w mojej pościeli, niemalże nierealną. - Jesteś idealna. - Wyszeptałem w jej usta, zabraniając zbłąkanym palcom dłużej mieść nocną koszulę. Widok jej ciała nie wystarczał, musiałem poznać je każdym zmysłem. Poczuć jej piersi nie tylko pod dłonią, ale i na sobie; jej biodra silnie przyklejone do moich, jej nogi splątane z moimi, jej pokrytą dreszczem skórę, rozgrzaną, miękką. Każdym dotykiem, każdym pocałunkiem składałem obietnicę. Że będę obok, że jej nie skrzywdzę, i że ofiaruję jej rozkosz, nie oczekując niczego w zamian. Była już cała moja, we właściwym miejscu, z głową przytuloną do serca, niespokojnie żądającego więcej. Najpierw to ja trzymałem ją między ramionami, później ona mnie między swoimi udami, gdzie wprosiłem się sam, poznając jej nowy smak, uwalniając głowę od wszelkich innych myśli. Należałem do niej. Byłem jej mężczyzną, teraz już naprawdę. Tym, który przynosił spokój dla ducha i tym, który przynosił rozkosz dla ciała. - Krzycz, jeśli chcesz. - Nie podnosząc głosu snułem zachęcająco, przyciskając dłonie do jej bioder. Pragnąłem ją usłyszeć. Znaleźć potwierdzenie o ziszczeniu obietnic, które składałem jej we własnych myślach. - Tylko ja usłyszę twoją pieśń. - Bez ubrań nadal nosiła na sobie lęki, wyczuwałem jak mimo szargającej nią gorączki tłumi w sobie odczucia, jakby się ich wstydziła, jakby pozostawała rozdarta między przekonaniami a pożądaniem. - Jestem twój. I przyjmij mnie. - Mnie, ze wszystkim, co zamyślałem jej oddać i od czego ją uwolnić, by kochać się niespiesznie, długo, bez opamiętania, bez wstydu. Przywoływałem na usta jej imię, namiętnym szeptem wołając już nie kobietę, a bogini, której złożyłem się cały w ofierze. Szukałem jej oczu, które nie chciały już należeć do mnie, zasnute czerwienią podobną rumianym policzkom. Upajałem się tym widokiem - rozkoszy ukrytej pod wachlarzem rzęs, drżącego ciała, to kulącego się w moich ramionach, to lubieżnie wyciągniętego, podążającego za moim dotykiem, za bliskością zespolonych ciał, skóra przy skórze, pod nieskończonym wodospadem pocałunków.
- Zależy nam na tym samym - podkreśliłem - ale nie chciałbym, żeby stało się to twoją życiową misją. Chcę być z tobą, bez względu na zdanie Oscara. Jest już prawie dorosły. Jeśli wybierze inną drogę, to znaczy - jeśli nie będzie chciał być częścią rodziny, nie będę mógł tego zmienić. Gorzki, ale możliwy scenariusz. Wiem to, bo sam tam byłem. Ale wiem też, że nie popełnię błędów mojego ojca i nie pozwolę mu odczuć, że tu nie pasuje. Że tylko jedna prawda obowiązuje w tym domu. To znaczy… przynajmniej tak mi się wydaje. - Trudno było wydobyć myśli spod tej nastoletniej czupryny, ciągle jeszcze uczyłem się i nieustannie popełniałem błędy, które odbijały się na relacji z synem. Dziwnej, przyszywanej. Zależało mi na nim, a czasem dręczyły mnie pytania, czy zostaje u mojego boku tylko dlatego, że niemiałby się gdzie podziać - że jestem jego ostatnim bastionem bezpieczeństwa. Ale nawet jeśli był to jedyny motyw, chciałem, by trwał jak najdłużej, w beznadziejnej naiwności dążąc do nadrobienia straconych lat, do zbudowania więzi, która da mi poczucie posiadania rodziny. - Chciałbym być lepszym ojcem od mojego. - Podsumowałem cierpko, i choć wspomnienie młodości zdołało się już zasklepić, a czas przyniósł pogodzenie z historią, którą napisało mi życie - a może ja sam - obawa przed tym, że w pewien sposób stanę się Cronusem Malfoyem była żywa, jątrząc się nieustannie. Byłem w końcu tak samo wymagający, chciałem wyciosać go na dorosłego człowieka wedle wartości, w które wierzyłem, a jednocześnie pozostawałem wiecznie nieobecny, bo wojna nie dawała mi zbyt wiele czasu na cieszenie się ojcostwem. Czasami zastanawiałem się, czy może w młodości źle oceniłem własnego ojca, czy on również mierzył się z podobnymi myślami. Żałowałem, że nie mogę go o to zapytać - ale być może w tej chwili łatwiej było już wierzyć w to, że był zepsuty wychowaniem w konserwatywnej rodzinie, że nie potrafił myśleć inaczej, że najlepszą drogą dla niego było zostanie wpływową marionetką w rękach kogoś potężniejszego.
Wszelkie myśli, które krążyły nade mną niczym wygłodniałe sępy, rozpierzchły się pod dotykiem Maeve. Za zamkniętymi drzwiami zostaliśmy sami ze swoimi pragnieniami, już niemożliwymi do zatrzymania. Czułem, że nie jestem w tym osamotniony, że szukała bliskości równie zachłannie co ja, choć może z nieco mniejszą śmiałością, która do niej pasowała. Przestroga, rzucona niby ukradkiem, nie była mnie w stanie powstrzymać. - Obiecuję ci, że nie musimy. - Ze spokojem i stanowczością, z błąkającym się na ustach uśmiechem, niebezpośrednio przyznawałem się do zbrodni planowania tej chwili od dawna, od kiedy tylko zgodziła się, że za mnie wyjdzie, że stanie się częścią budowanego wspólnymi siłami domu - nie tylko w rozumieniu pragmatycznym. Pożądałem jej, pozwalając, by ten pierwotny zew prowadził mnie ku nieodwracalnemu. W jej oczach widziałem ten sam ogień, przyćmiony przez strach, który miałem wziąć na własne barki, przeganiając go z serca Maeve. Wiedziałem, że do nikogo wcześniej nie przynależała. Nikomu nie oddała swojego ciała, nikomu wcześniej nie zaufała wystarczająco, a jednak teraz, mimo bojaźni, mimo łomoczącego serca, którego bicie niemal słyszałem, wymownym gestem nakazywała mi, bym nie przestawał. Bym zabrał jej obawy i jej niewinność. Prowadzony przez jej dłonie podążałem w kierunku bioder i jeszcze niżej, niespiesznie żegnając się ze spódnicą i bielizną, której cienka struktura materiału trzymała przede mna ostatnie tajemnice. Krew w moich żyłach zawrzała, kiedy ujrzałem ją nagą, leżącą w mojej pościeli, niemalże nierealną. - Jesteś idealna. - Wyszeptałem w jej usta, zabraniając zbłąkanym palcom dłużej mieść nocną koszulę. Widok jej ciała nie wystarczał, musiałem poznać je każdym zmysłem. Poczuć jej piersi nie tylko pod dłonią, ale i na sobie; jej biodra silnie przyklejone do moich, jej nogi splątane z moimi, jej pokrytą dreszczem skórę, rozgrzaną, miękką. Każdym dotykiem, każdym pocałunkiem składałem obietnicę. Że będę obok, że jej nie skrzywdzę, i że ofiaruję jej rozkosz, nie oczekując niczego w zamian. Była już cała moja, we właściwym miejscu, z głową przytuloną do serca, niespokojnie żądającego więcej. Najpierw to ja trzymałem ją między ramionami, później ona mnie między swoimi udami, gdzie wprosiłem się sam, poznając jej nowy smak, uwalniając głowę od wszelkich innych myśli. Należałem do niej. Byłem jej mężczyzną, teraz już naprawdę. Tym, który przynosił spokój dla ducha i tym, który przynosił rozkosz dla ciała. - Krzycz, jeśli chcesz. - Nie podnosząc głosu snułem zachęcająco, przyciskając dłonie do jej bioder. Pragnąłem ją usłyszeć. Znaleźć potwierdzenie o ziszczeniu obietnic, które składałem jej we własnych myślach. - Tylko ja usłyszę twoją pieśń. - Bez ubrań nadal nosiła na sobie lęki, wyczuwałem jak mimo szargającej nią gorączki tłumi w sobie odczucia, jakby się ich wstydziła, jakby pozostawała rozdarta między przekonaniami a pożądaniem. - Jestem twój. I przyjmij mnie. - Mnie, ze wszystkim, co zamyślałem jej oddać i od czego ją uwolnić, by kochać się niespiesznie, długo, bez opamiętania, bez wstydu. Przywoływałem na usta jej imię, namiętnym szeptem wołając już nie kobietę, a bogini, której złożyłem się cały w ofierze. Szukałem jej oczu, które nie chciały już należeć do mnie, zasnute czerwienią podobną rumianym policzkom. Upajałem się tym widokiem - rozkoszy ukrytej pod wachlarzem rzęs, drżącego ciała, to kulącego się w moich ramionach, to lubieżnie wyciągniętego, podążającego za moim dotykiem, za bliskością zespolonych ciał, skóra przy skórze, pod nieskończonym wodospadem pocałunków.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
– Już jesteś – odparła cicho, lecz stanowczo, z przekonaniem. I nie mówiła tak tylko dlatego, by odgonić lęk, który zagnieździł się w lisim umyśle; nie okłamywałaby go przecież, nawet i w takim celu. W jej rozumieniu Frederick zdołał urosnąć do miana lepszego ojca mimo wyboistej drogi, którą przebył i niełatwej relacji, która łączyła go z Oscarem. Nie dlatego, że nie popełniał błędów, wszak wszyscy błądzili i nikt nie rodził się z gotowym przepisem na rodzicielstwo, lecz ponieważ ze swych potknięć wyciągał cenną naukę. W przeciwieństwie do Cronusa, odnalazł w sobie mądrość i siłę, by wyjrzeć poza wąskie horyzonty, a później także odwagę, by zerwać z wygodą, bogactwem czy szacunkiem wpisanym w szlachecki rodowód. Miał otwarty, bardziej wyrozumiały umysł i serce we właściwym miejscu. Serce, którego wciąż używał, choć sam zdawał się w to niekiedy wątpić. I doskonale wiedział, jakich błędów chciałby uniknąć, wysnuwając wnioski nie tylko ze swoich poczynań, ale i tych nieosiągalnej figury pana ojca. – Widziałam, w jaki sposób rozmawiacie i słyszałam, jak o nim mówisz. O Oscarze. W niczym nie przypominasz własnego ojca. – Dłonią odnalazła jego policzek; subtelnym ruchem zmusiła, by skrzyżował z nią spojrzenia, a na dnie znajomych źrenic ujrzał pewność, której w tej chwili mu brakowało. – Z salonowego lwiska stałeś się lisem, wędrowcem, tułaczem, bo nie potrafiłeś przymknąć oka na niesprawiedliwość, pogodzić ze skostniałym stanem rzeczy, z sączonym do ucha jadem... Chociażby to sprawia, że czuję, wiem, że nigdy nie pójdziesz w jego ślady. – Pogładziła jego lico z czułością, z zamyślonym uśmiechem nieśmiało wstępującym na zaczerwienione od urwanych pocałunków wargi. Od opływającego w luksusy Malfoya do łowcy czarnoksiężników, rebelianta, wyrzutka. Zostawił za sobą wszystko to, co znał, by odnaleźć prawdziwego siebie – i swoje miejsce na świecie. Dlatego właśnie był lepszym, mądrzejszym rodzicem, który chciał dzielić ze swym synem nie tylko troski, ale i radości. Trwać przy nim kiedy tylko mógł, nie zaś oddzielać się murem dystansu i niezliczonych wymagań. A gdyby kiedyś zwątpił, gdyby zapomniał o swych zasługach czy obowiązkach, uginając pod ciężarem goryczy – miała być obok, by mu o nich przypomnieć.
Ledwie chwila wystarczyła, by zmarszczki przecinające czoła wygładziły się, a powagę i bolesne westchnienia zastąpiły dochodzące do głosu pragnienia, do tej pory stale podsycane przez nieznośną, dłużącą się w nieskończoność rozłąkę, teraz zaś – gwałtownie skracany dystans. – Mhmm – mruknęła tylko, gdy niemalże z szelmowskim uśmiechem przyznawał się do zadbania i o ten detal, do zdjęcia z jej barków obawy przed byciem usłyszaną; nie potrafiła wydusić z siebie więcej, nie w chwili, w której rozsądek wciąż ścierał się z palącym trzewia ogniem, walka ta była jednak nierówna, z góry skazana na niepowodzenie. I choć na jej palcu nie pyszniła się jeszcze obrączka, to wiedziała, że są dla siebie, ze sobą, już na zawsze. Dopóki śmierć ich nie rozłączy. Nawet przez mgnienie nie obawiała się, że mógłby ją opuścić, przynajmniej nie z własnej woli, albo wykorzystać i porzucić niczym niechcianą zabawkę. Jedynym, co wciąż nakazywało utrzymywać się na powierzchni, nie pozwalało rzucić się na głębiny, był strach przed konsekwencjami pozwolenia sobie na słodką, mącącą zmysły niestosowność. Nikt nie miałby się przecież o tym dowiedzieć, nie przejmowała się zresztą opinią innych, tych, którzy rzekomo prowadzili się w sposób należyty, a później tępili czarodziejów zrodzonych wśród mugoli niczym karaluchy. Nie chciałaby jednak wychowywać dziecka w czasach bestialskich i przesyconych miedzianym zapachem krwi.
Jednak i ten lęk zelżał pod naporem nagiej skóry, gorących szeptów, urwanych oddechów. Z ufnością oddawała się w jego ręce, oferujące pewność i bezpieczeństwo; on wiedział, co należy robić. I nawet jeśli zwykle myśl ta odzywała się w kobiecej piersi ukłuciem irracjonalnego bólu, tak teraz witała ją z wdzięcznością. Nie powinna roztrząsać tego, co działo się wcześniej, w innym życiu. Liczyło się tylko tu i teraz. A teraz odkryła się przed nim cała, bez reszty, pozwalając ujrzeć każdą niedoskonałość, każdą linię czy szpecącą bok bliznę, pamiątkę po tym przeklętym rozszczepieniu, by usłyszeć, że jest idealna. – Kocham cię – wyszeptała gorączkowo, bez pamięci, nim ich usta złączyły się w kolejnym pocałunku; była jego i dla niego.
Posłusznie poddawała się lisim ruchom, podążając za nim w nieznane; płonąc nie tylko z pożądania, ale i składanego w ofierze wstydu. Uparcie cicha, tłumiąca próbujące wyrywać się spomiędzy warg objawy odczuwanej rozkoszy, przynajmniej do czasu; w końcu uległa w pełni, zatracając w przyjemności, w ekstazie, we wszystkim tym, co zechciał jej pokazać i dać. Drżąca, bezbronna, już nie tak niewinna. W końcu kobieta, nie podlotek. Dłonie wyplątały się z jego włosów, po czym prędko przemknęły na barki, nakazując, a może błagając, by wrócił do niej, by mogła poczuć na sobie ciężar jego ciała, szaleńcze bicie serca, palący oddech. By pozwolił ujrzeć błysk w pociemniałym lubieżnie oku i ten zadowolony uśmiech, który przecież musiał wykrzywiać jego wargi. – Kocham cię – wychrypiała znowu, niczym zaklęcie, nie znajdując innych słów. Nie szukając ich nawet. W tych przecież zamykało się wszystko to, co powinien usłyszeć.
Tutaj, w skrytej przed wzrokiem obcych Norze, byli bezpieczni. I tego poranka należała do nich cała wieczność, gdy tak cieszyli się sobą, skąpani w coraz odważniejszych promieniach wędrującego po nieboskłonie słońca. Poznawała go więc wytrwale, uważnie i czule, w końcu widząc wszystkie szramy, blizny, dowody odwagi, honorując je kolejnymi pocałunkami – delikatnymi jak muśnięcia skrzydeł motyla. A kiedy już zabrakło im tchu, na pół przytomnie osunęła się w jego ramiona, jej Morfeusza, by po raz pierwszy od dawna zasnąć bez choćby cienia trosk.
| 2xzt
Ledwie chwila wystarczyła, by zmarszczki przecinające czoła wygładziły się, a powagę i bolesne westchnienia zastąpiły dochodzące do głosu pragnienia, do tej pory stale podsycane przez nieznośną, dłużącą się w nieskończoność rozłąkę, teraz zaś – gwałtownie skracany dystans. – Mhmm – mruknęła tylko, gdy niemalże z szelmowskim uśmiechem przyznawał się do zadbania i o ten detal, do zdjęcia z jej barków obawy przed byciem usłyszaną; nie potrafiła wydusić z siebie więcej, nie w chwili, w której rozsądek wciąż ścierał się z palącym trzewia ogniem, walka ta była jednak nierówna, z góry skazana na niepowodzenie. I choć na jej palcu nie pyszniła się jeszcze obrączka, to wiedziała, że są dla siebie, ze sobą, już na zawsze. Dopóki śmierć ich nie rozłączy. Nawet przez mgnienie nie obawiała się, że mógłby ją opuścić, przynajmniej nie z własnej woli, albo wykorzystać i porzucić niczym niechcianą zabawkę. Jedynym, co wciąż nakazywało utrzymywać się na powierzchni, nie pozwalało rzucić się na głębiny, był strach przed konsekwencjami pozwolenia sobie na słodką, mącącą zmysły niestosowność. Nikt nie miałby się przecież o tym dowiedzieć, nie przejmowała się zresztą opinią innych, tych, którzy rzekomo prowadzili się w sposób należyty, a później tępili czarodziejów zrodzonych wśród mugoli niczym karaluchy. Nie chciałaby jednak wychowywać dziecka w czasach bestialskich i przesyconych miedzianym zapachem krwi.
Jednak i ten lęk zelżał pod naporem nagiej skóry, gorących szeptów, urwanych oddechów. Z ufnością oddawała się w jego ręce, oferujące pewność i bezpieczeństwo; on wiedział, co należy robić. I nawet jeśli zwykle myśl ta odzywała się w kobiecej piersi ukłuciem irracjonalnego bólu, tak teraz witała ją z wdzięcznością. Nie powinna roztrząsać tego, co działo się wcześniej, w innym życiu. Liczyło się tylko tu i teraz. A teraz odkryła się przed nim cała, bez reszty, pozwalając ujrzeć każdą niedoskonałość, każdą linię czy szpecącą bok bliznę, pamiątkę po tym przeklętym rozszczepieniu, by usłyszeć, że jest idealna. – Kocham cię – wyszeptała gorączkowo, bez pamięci, nim ich usta złączyły się w kolejnym pocałunku; była jego i dla niego.
Posłusznie poddawała się lisim ruchom, podążając za nim w nieznane; płonąc nie tylko z pożądania, ale i składanego w ofierze wstydu. Uparcie cicha, tłumiąca próbujące wyrywać się spomiędzy warg objawy odczuwanej rozkoszy, przynajmniej do czasu; w końcu uległa w pełni, zatracając w przyjemności, w ekstazie, we wszystkim tym, co zechciał jej pokazać i dać. Drżąca, bezbronna, już nie tak niewinna. W końcu kobieta, nie podlotek. Dłonie wyplątały się z jego włosów, po czym prędko przemknęły na barki, nakazując, a może błagając, by wrócił do niej, by mogła poczuć na sobie ciężar jego ciała, szaleńcze bicie serca, palący oddech. By pozwolił ujrzeć błysk w pociemniałym lubieżnie oku i ten zadowolony uśmiech, który przecież musiał wykrzywiać jego wargi. – Kocham cię – wychrypiała znowu, niczym zaklęcie, nie znajdując innych słów. Nie szukając ich nawet. W tych przecież zamykało się wszystko to, co powinien usłyszeć.
Tutaj, w skrytej przed wzrokiem obcych Norze, byli bezpieczni. I tego poranka należała do nich cała wieczność, gdy tak cieszyli się sobą, skąpani w coraz odważniejszych promieniach wędrującego po nieboskłonie słońca. Poznawała go więc wytrwale, uważnie i czule, w końcu widząc wszystkie szramy, blizny, dowody odwagi, honorując je kolejnymi pocałunkami – delikatnymi jak muśnięcia skrzydeł motyla. A kiedy już zabrakło im tchu, na pół przytomnie osunęła się w jego ramiona, jej Morfeusza, by po raz pierwszy od dawna zasnąć bez choćby cienia trosk.
| 2xzt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Salon z paleniskiem
Szybka odpowiedź