W głębi lasu
AutorWiadomość
W głębi lasu
Wiosną...
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Roselyn & Jayden
14 kwietnia 1958
« Zwycięstwo bez możliwości klęski jest zwycięstwem bez chwały »
Nie wiedział do końca, ile czasu już znajdowali się w tym miejscu. Zaczarowana klepsydra jednak uparcie odmierzała minuty, chociaż była tam bardziej jako atrapa, aniżeli przydatne urządzenie — w końcu Jayden specjalnie na nią nie patrzył. Raz czy dwa jego spojrzenie przemknęło po przedmiocie, lecz nie zatrzymało się na dłużej, pozwalając, by piasek oraz szkło zlało się z otoczeniem. Nie działo się tak dlatego, że profesora nie obchodziła godzina. Nie. Po prostu... Nie chciał wiedzieć? Mimo że przecież powinien był teoretycznie mieć go pod kontrolą. Ale czy nie oznaczało to, że mijające minuty nie więziły go silniej, aniżeli kajdany skuwające więźnia? Że to nie on kontrolował samego siebie, lecz odmierzany czas? Nawet jeżeli astronom postrzegał go w zupełnie innych kategoriach aniżeli większość czarodziejów. Tego konkretnego dnia nie chciał być na jego uwięzi. Nie chciał przestrzegać zasad dyktowanych mu od pokoleń uwięzionych w zegarze. Chciał być obecny tu i teraz, a żeby to osiągnąć, musiał całkowicie wyrzec się przeszłości i przyszłości. Pozwolić, by stały się jednym i stworzyły niekończącą się nigdy teraźniejszość. Pogodzenie się z tym równocześnie pozwalało docenić to, co znajdowało się aktualnie. To, co robił aktualnie. To, na co patrzył aktualnie. Na kogo. A obserwował siedzącą na pieńku naprzeciwko kobietę, która — podobnie jak on sam — jadła przygotowane wcześniej drugie śniadanie. Gorąca woda z sokiem malinowym, chleb i garść pasków suszonego indyka. Do tego kilka mandarynek, by przegonić sól zostawioną w ustach po mięsie. Niezbyt wyrachowane czy zróżnicowane, lecz pożywne i dodające siły. I dające pretekst do zrobienia chwili przerwy. Przerwy, która wypełniona była całkowitą ciszą, podczas której — z policzkiem wyjątkowo kwaśnymi cząstkami mandarynki — Vane obserwował Roselyn. Jej lekko pochyloną sylwetkę, dłonie popękane od mrozu, które obierały owoc z twardej skórki, zmarszczone brwi od natłoku myśli. Lekko odstające uszy, z których w szkole niektóre dzieci lubiły się śmiać. Jeden z butów oparła na wystającym z ziemi korzeniu, podczas gdy chusta wyłożona na spódnicy służyła jej za niewidzialny talerz. Milczeli. Jak wcześniej.Jayden wracał parokrotnie do momentu z tamtego poranka. Jakby się mógł skończyć, gdyby nie Śpioszek? Pojawienie się skrzata domowego, sprawiło, że czarownica odsunęła się, mimo że Vane chciał ją przy sobie zatrzymać. Zignorować swojego małego gospodarza, wygonić go nawet zaklęciem za drzwi, jeżeli byłoby trzeba i wrócić to, co zostało im zabrane. Mógłby, ale przecież wiedział, że nie byłoby to samo — bo ulotność chwili właśnie na tym polegała, że nie dało się do niej tak po prostu wrócić. Zniknęła, a wraz z nią pewność i brak wstydu, jakie widział jeszcze kilka sekund wcześniej w swojej towarzyszce. Wdało się skrępowanie, spłoszenie, duże zawstydzenie, gdy czerwień oblała jej policzki, zupełnie jakby nie uczestniczyła w tym, co się działo. Jayden jednak tego nie czuł — zmieszania. Obserwował ją po prostu, gdy wychodziła z pokoju, by dać przestrzeń jemu i Śpioszkowi, który po prostu stał w progu ze szmatkami do mycia okien. I gdy znikała w dalszej części korytarza, a oni zostali sami ze starym skrzatem.
Ta czarownica to kelpie w ludzkiej skórze.
Zrobiłeś to specjalnie.
Zwiastuje kłopoty. Nie dla profesora.
Nie był zły. Wiedział, że stworek chciał dla niego jak najlepiej, ale nie postrzegał świata tak, jak robili to czarodzieje. Z tego też, co wiedział sam profesor o swoim małym pomagierze, ten, zanim zjawił się w Hogwarcie, znajdował się wcześniej w rodzie Yaxleyów, a to wystarczyło, by zrozumieć, jak patrzył na czarodziejów o statusie krwi innej niż czysta. I dlaczego. Mimo wszystko astronom w żaden sposób go nie potępiał, ale nie zamierzał też tego tolerować, powoli przyzwyczajając skrzata do szacunku. Czy skutecznie? Nie mógł tego wiedzieć. Chciał wierzyć, że kiedyś miało się to udać, bo przecież chodziło nie tylko o Rose i Melanie, ale także Maeve oraz innych. Kogokolwiek. Gdziekolwiek. Od chwili jednak rozstania tamtego dnia z uzdrowicielką nie mieli wielu momentów ani możliwości do okazywania sobie większej czułości. Nie mieli nawet czasu, aby porozmawiać tak, jak sobie obiecali. Nie dlatego jednak, że odgrodzili się od siebie, ale z uwagi na zwyczajny... Brak. Brak wszystkiego. Urwane sploty dłoni w porannym pośpiechu mówiły wystarczająco wiele o pochłonięciu przez dzień powszedni jednego, jak i drugiego. A i tak były ważne. Tak samo jak wymowne spojrzenia, wodzące za znajomą sylwetką. Raz tylko udało mu się przytrzymać ją na dłużej, gdy zasnęła znów przy chłopcach, a on odniósł ją do sypialni. Znowu, ale tym razem to wszystko miało zupełnie inny wydźwięk. Podobnie jak ten sam pocałunek w czoło, tuż przed tym jak otulił ją kołdrą. Składał go wielokrotnie, ale to już nie było to samo. A tak... Nawet wyprowadzka była zmieszana z normalnymi, codziennymi obowiązkami. Wszystko w pośpiechu, wszystko mijało prędzej, niż powinno, grając na ich niekorzyść.
Ten, krótki moment, jaki wyszarpnęli na spotkanie, również nosił te znamiona. Ale Jayden nie chciał, aby tak właśnie się działo. I chociaż wolałby, aby mogli skupić się na samych nawzajem bez dodatkowych nakładów, to, co aktualnie robili, było ważniejsze. Istotniejsze, jeżeli oboje mieli czuć się bezpieczniej — on z wiedzą, że wokół domu uzdrowicielki panowała sfera zabezpieczeń, a ona, że mogła spać spokojnie. - Nie każdemu wychodzi to za pierwszym razem. - Cisza panująca od dłuższego momentu była dość uciążliwa, jeśli nie powiedzieć irytująca. Oczywiście, że nikt nie lubił przegrywać, ale zdawało mu się, że Roselyn będzie miała chociażby nieco więcej cierpliwości do zadania, którego się podjęli. Oczywiście, że nie było ono łatwe, a wiedza, jaka plasowała się przy zabezpieczeniach, jedynie pobieżnie wydawała się prosta. Dla kogoś, kto nie operował regularnie z tego typami zaklęć, wdrożenie się wymagało poświęcenia. Nie tylko tego czasowego, ale także psychicznego. Należało równocześnie znać podstawy procesów magicznych do właściwego nimi operowania i nieważne jak silnie i poważnie był ktoś zaawansowany w magii defensywie — trzeba było pokory, aby poprawnie aktywować mechanizm pułapki. Wiedział to aż za dobrze, gdy parę dni temu praktycznie stracił przytomność przy nakładaniu zabezpieczeń. Do teraz czuł metaliczny posmak krwi na języku. - Spróbuj delikatniej. Czulej - dodał, kończąc jeść i starając się wyłapać kobiece spojrzenie, ale zaraz też uciekł wzrokiem gdzieś w ziemię. - Pomyśl... - zamyślił się na krótki moment, by podjąć temat dalej. - Pomyśl o swoich robótkach. Masz pęczek materiału i z nici tworzysz końcowy efekt. Ten sweter na przykład. - Złapał wystający zza płaszcza gruby i krzywy golf, by w końcu złapać kontakt wzrokowy z czarownicą. - Efekt przychodzi z czasem. Masz w głowie jego końcową formę, lecz aby do tego doszło, musisz odpowiednio połączyć materiały. Tak samo jak z zabezpieczeniami. Tylko tutaj twoimi materiałami nie są igła, nić, tkaniny, druty i pęczek. Tutaj masz magię oraz różdżkę. Ten rodzaj zaklęć tkasz, nie zaś rzucasz. Bardziej skomplikowane wymagają kilkudziesięciu godzin, dlatego też efekt nie będzie widoczny momentalnie. Ale tak jak na końcu nici zobaczysz sweter, tak na końcu procesu będziesz wiedziała, po prostu poczujesz, że magia została spętana.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Minęło siedem dni. Dni, które zdawały się ciągnąć całymi tygodniami. Powrót do rodzimej Szkocji nastał z kolei bardzo szybko. Niemal zbyt szybko. Niepostrzeżenie, zgubiony w natłoku codziennych obowiązków, zmartwień i trudów. Odkryła, że życie swoje i Melanie była w stanie zamknąć w przestrzeni dwóch ciężkich walizek. Tych samych, które przywiodła ze sobą z Londynu. Nieco pełniejszych, bo nie zbieranych w pośpiechu Bezksiężycowej Nocy. Wciąż jednak nie zapełniły pustych półek nowego domu. Domu, który stracił tożsamość porzucony na pastwę wojennych szumowin. Teraz dom stał się niezapisaną kartą. Pusty. Gotowy do zapełnienia przestrzeni całkiem nowymi wspomnieniami. Brakło tu jednak skromnych monumentów historii jego właścicielek. Zakonserwowanych w ramkach szkiców z czasów, gdy miała jeszcze czas na drobne pasję. Przypiętych z czułością do szafek obrazków stworzonych ręką panienki Skamander. Nie było wiecznie kurzących się tomiszczy traktujących o anatomii i magii leczniczej, zbiorów notatek, drobnych wspomnień zaklętych w małych figurkach, klamotach, które trzymała przez wzgląd na sentymenty. Nie było ukrytego w głębinach szuflady pierścionka zaręczynowego czy kopczyka notatek schowanych w szafce nocnej po jego stronie łóżka - tych, których nie pozbyła się - ot, po prostu - bo miała tendencje do zatrzymywania wszystkiego co kiedykolwiek było jej drogie. Pustka nowego domu ziała chłodem, przenikającym wyziębione ściany. Pierwsza noc była zimna. Nie spała wiele. Nie mogła. Frustracja przelała się w pracę. Chociaż ojciec starał się przygotować jak najlepiej dom na ich powrót, to brakło w nim kobiecej ręki. Sprzątała, porządkowała przestrzeń, przemeblowała każde pomieszczenie, by w końcu poczuć to czego wcześniej nie chciała do siebie dopuścić - to wszystko było jej. Jej skromne dziedzictwo po niezbyt majętnych rodzicach, podarunek od ojca, która nie miał służyć na chwilę, a miał stać się częścią jej przyszłości, a pewnego dnia miała go przekazać Melanie. Nie pozwalała sobie na te myśli wcześniej, nie chciała snuć planów, robić sobie nadziei. Nie tak wcześnie, nie gdy wszystko było jeszcze nie dopięte na ostatni guzik. W ciszy pustego domostwa zaakceptowała ową nadzieję, zaakceptowała myśl o przyszłości. Przez ostatnie miesiące zdawało jej się, że jedynie kradła. Każdy kolejny dzień, nieśmiało budowany plan na ten następny. Trwała, zaciskając zęby. Wciąż do przodu. Wciąż bez ustanku. Teraz zezwoliła sobie na śmiałość myślenia o tym co mogło czekać kiedyś. Nie, gdy granice Anglii upadną, nie gdy Ministerstwo Cronosa Malfoya pochłonie całą Wielką Brytanię. Ten strach przychodził z łatwością. Pozwoliła sobie myśleć o przyszłości jaka mogła czekać w innym świecie - w tym, w którym pozostawili tą wojnę za sobą. Puste zagony, wyniszczone budynku gospodarcze mogły wypełnić się życiem. Ten dom mógł się nim stać jeśli tylko odda mu serce, włoży w niego pracę, a tej pozostało wiele.
Serca zdawało się jednak pozostać zamknięte w kleszczach tamtego poranka.
Nie. Nie tylko poranka. Wszystkich dni, które tam spędziła. Niespełna roku. Zwykła zapuszczać korzenie. Rozpamiętywać. Zachowywać to co drogie. W Thaech Fael zostawiła część siebie. Tą, która z niepokojem nasłuchiwała dźwięków domu Vane’ów. Nie lubiła ciszy, w której nie było słychać chłopców, kątów pozbawionych pamiątek rodzinnych starego, irlandzkiego rodu. Kuchni, w której nie leżały notatki właściciela. Nie było go. Nie lubiła niewiedzy, która wypełniła przestrzeń. Teraz nie wiedziała czy Jayden wrócił do domu o zaplanowanej porze, czy jego synowie byli zdrowi. Czuła lęki nawet te tak bardzo niemądre - że Cassian, Arden i Samuel mogliby jej zapomnieć.
Tęsknota żyła w niej, rozciągając czas, czyniąc z siedmiu dni tak wiele. Tak wiele myśli szarżowało pod barierą czaszki. Tych, które należały do Jaydena. Tak wiele słów, na które zdawało się być za późno, gdy przeminęła już chwila. Tych, niewypowiedzianych każdego kolejnego dnia, gdy przestrzeń między nimi mącił czas. Jego brak. Gdy te pozostały zgniecione, porzucone na pergaminie niewysłanych listów. Czas miał być czym mieli się obdarować. Wszakże wiedziała, że go potrzebują. Oboje. Każde przez wzgląd na inne czynniki. Czas na to, aby odpowiedzieć sobie na pytanie zadawane przez własne umysły.
Jakie?
Nie potrafiła ich zmaterializować. Ubrać w powłokę słów. Pozwoliła, aby wyślizgnęły się spomiędzy warg. Dlaczego czas miał być kluczowy. Czego chcieli. Co tak właściwie robili. Do czego dążyli. One wszystkie zgubiły się w nienaturalnym dla nich milczeniu. Nieznośnym. Przecież wiedziała, że nie puścili tamtego poranka w niepamięć. On trwał między nimi, chociaż zdawał się być tak ulotny, pozostawił piętno. Nawet gdy przelotne spojrzenie zatrzymało się na jego dłoniach, skupionych na obieraniu mandarynek. Pamiętała, że te same palce sunęły po skórze szyi. Te same ramiona zamknęły ją w objęciach. Że byli tam. Oboje. Pamiętała co czuła. Jego bliskość. Przynależność. Oparcie. Bezpieczeństwo. Pragnienie.
Dziś jednak zamknęło się w ramach codzienności. Byli znów tymi, których znali na co dzień. Oboje praktyczni, oboje zajęci. Pochłonięci własnymi sprawami na tyle, by nie trwonić czasu, a wykorzystywać go w całej swojej okazałości.
Nie czuła jednak niezadowolenia. Bynajmniej nie z powodu jego obecności. Frustracje rodził przymus, który narzucił jej własny umysł. Nie była dziś cierpliwą uczennicą. Pozwoliła, aby wypełniła ją złość. Nie wymierzona w niego, a w samą siebie, bo od siebie właśnie oczekiwała więcej. Szybciej. Bez większych przeszkód. Skuteczniej. Jej położenie wymagało szybkich postępów, efektywności. Nerwowo przyjęła nawet to, że zarządził przerwę. Chociaż sama czuła, że właśnie tego potrzebował wymęczony magią umysł. Nocą wiła zaklęcia, lecząc grupę przybyłych z Gloucestershire powstańców, rano pozwoliła sobie na krótki, płytki syn. Była zmęczona i niecierpliwa. Była w tym i krztyna pychy - bo nie przywykła do tego, aby nauka sprawiała jej trudności. Sama uczyła Isabelle, pomagała Olliemu. Znała tajniki magii leczniczej niedostępne dla każdego jej użytkownika, a jednak dziś przegrywała raz za razem, mierząc się z myślą że być może nie była taka pojętna, bystra za jaką się uważała. Zdawała sobie sprawę, że przecież nikt nie był alfą i omegą. Nie każdy miał posiąść wiedzę i zadowalające umiejętności w każdej dziedzinie. Dziś nie pozwalała sobie jednak na wymówki.
Cień grymasu przemknął po twarzy uzdrowicielki. Nie odpowiedziała, w porę gryząc się w język. Nie chciała utrudniać tego czego i tak dzisiaj nie ułatwiała.
Pośpiesznie otrzepała spódnicę, gotowa na kolejny etap nauk. Szczupłe palce ponownie zacisnęły się na magnoliowym drewno. Spojrzenie umykało podobnie jak tego jego. Niemal sięgających niebieskich oczu profesora, skupiając się jednak na wszystkim tym co rozpraszało - tańczących na wietrze gałęziach, które prawie zahaczały o policzek i pąkach liści, które nieśmiało oczekiwały cieplejszych dni.
Powietrze ciężko opuściło płuca, próbując uszczknąć odrobinę jego cierpliwości i spokoju. - Gdy rzucam zaklęcia lecznicze znam ich efekt, tworzę go, ale znam też każdy najmniejszy proces, który jest jego częścią. Krok po kroku. Znam go. Czuję go. Jestem jego częścią. Tu widzę tylko przestrzeń. Ciebie. Mnie. Drzewa. Korzenie. Gałęzie. Znam inkantację. Znam ruch różdżki. Nie czuję jednak tego. Nie potrafię spętać tego czego nie widzę - przyznała, opuszczając dłonie wzdłuż ciała. Nie chciała się do tego przyznać, nie przed sobą. Nie potrafiła uzmysłowić sobie jednak istoty tego typu magii. Brwi zmarszczyły się w wyrazie uporu. - Pokaż mi. Jeszcze raz - powiedziała pewniej, nie pozwalając by tym razem spojrzenie znowu uciekło gdzieś w przestrzeń za nim.
Serca zdawało się jednak pozostać zamknięte w kleszczach tamtego poranka.
Nie. Nie tylko poranka. Wszystkich dni, które tam spędziła. Niespełna roku. Zwykła zapuszczać korzenie. Rozpamiętywać. Zachowywać to co drogie. W Thaech Fael zostawiła część siebie. Tą, która z niepokojem nasłuchiwała dźwięków domu Vane’ów. Nie lubiła ciszy, w której nie było słychać chłopców, kątów pozbawionych pamiątek rodzinnych starego, irlandzkiego rodu. Kuchni, w której nie leżały notatki właściciela. Nie było go. Nie lubiła niewiedzy, która wypełniła przestrzeń. Teraz nie wiedziała czy Jayden wrócił do domu o zaplanowanej porze, czy jego synowie byli zdrowi. Czuła lęki nawet te tak bardzo niemądre - że Cassian, Arden i Samuel mogliby jej zapomnieć.
Tęsknota żyła w niej, rozciągając czas, czyniąc z siedmiu dni tak wiele. Tak wiele myśli szarżowało pod barierą czaszki. Tych, które należały do Jaydena. Tak wiele słów, na które zdawało się być za późno, gdy przeminęła już chwila. Tych, niewypowiedzianych każdego kolejnego dnia, gdy przestrzeń między nimi mącił czas. Jego brak. Gdy te pozostały zgniecione, porzucone na pergaminie niewysłanych listów. Czas miał być czym mieli się obdarować. Wszakże wiedziała, że go potrzebują. Oboje. Każde przez wzgląd na inne czynniki. Czas na to, aby odpowiedzieć sobie na pytanie zadawane przez własne umysły.
Jakie?
Nie potrafiła ich zmaterializować. Ubrać w powłokę słów. Pozwoliła, aby wyślizgnęły się spomiędzy warg. Dlaczego czas miał być kluczowy. Czego chcieli. Co tak właściwie robili. Do czego dążyli. One wszystkie zgubiły się w nienaturalnym dla nich milczeniu. Nieznośnym. Przecież wiedziała, że nie puścili tamtego poranka w niepamięć. On trwał między nimi, chociaż zdawał się być tak ulotny, pozostawił piętno. Nawet gdy przelotne spojrzenie zatrzymało się na jego dłoniach, skupionych na obieraniu mandarynek. Pamiętała, że te same palce sunęły po skórze szyi. Te same ramiona zamknęły ją w objęciach. Że byli tam. Oboje. Pamiętała co czuła. Jego bliskość. Przynależność. Oparcie. Bezpieczeństwo. Pragnienie.
Dziś jednak zamknęło się w ramach codzienności. Byli znów tymi, których znali na co dzień. Oboje praktyczni, oboje zajęci. Pochłonięci własnymi sprawami na tyle, by nie trwonić czasu, a wykorzystywać go w całej swojej okazałości.
Nie czuła jednak niezadowolenia. Bynajmniej nie z powodu jego obecności. Frustracje rodził przymus, który narzucił jej własny umysł. Nie była dziś cierpliwą uczennicą. Pozwoliła, aby wypełniła ją złość. Nie wymierzona w niego, a w samą siebie, bo od siebie właśnie oczekiwała więcej. Szybciej. Bez większych przeszkód. Skuteczniej. Jej położenie wymagało szybkich postępów, efektywności. Nerwowo przyjęła nawet to, że zarządził przerwę. Chociaż sama czuła, że właśnie tego potrzebował wymęczony magią umysł. Nocą wiła zaklęcia, lecząc grupę przybyłych z Gloucestershire powstańców, rano pozwoliła sobie na krótki, płytki syn. Była zmęczona i niecierpliwa. Była w tym i krztyna pychy - bo nie przywykła do tego, aby nauka sprawiała jej trudności. Sama uczyła Isabelle, pomagała Olliemu. Znała tajniki magii leczniczej niedostępne dla każdego jej użytkownika, a jednak dziś przegrywała raz za razem, mierząc się z myślą że być może nie była taka pojętna, bystra za jaką się uważała. Zdawała sobie sprawę, że przecież nikt nie był alfą i omegą. Nie każdy miał posiąść wiedzę i zadowalające umiejętności w każdej dziedzinie. Dziś nie pozwalała sobie jednak na wymówki.
Cień grymasu przemknął po twarzy uzdrowicielki. Nie odpowiedziała, w porę gryząc się w język. Nie chciała utrudniać tego czego i tak dzisiaj nie ułatwiała.
Pośpiesznie otrzepała spódnicę, gotowa na kolejny etap nauk. Szczupłe palce ponownie zacisnęły się na magnoliowym drewno. Spojrzenie umykało podobnie jak tego jego. Niemal sięgających niebieskich oczu profesora, skupiając się jednak na wszystkim tym co rozpraszało - tańczących na wietrze gałęziach, które prawie zahaczały o policzek i pąkach liści, które nieśmiało oczekiwały cieplejszych dni.
Powietrze ciężko opuściło płuca, próbując uszczknąć odrobinę jego cierpliwości i spokoju. - Gdy rzucam zaklęcia lecznicze znam ich efekt, tworzę go, ale znam też każdy najmniejszy proces, który jest jego częścią. Krok po kroku. Znam go. Czuję go. Jestem jego częścią. Tu widzę tylko przestrzeń. Ciebie. Mnie. Drzewa. Korzenie. Gałęzie. Znam inkantację. Znam ruch różdżki. Nie czuję jednak tego. Nie potrafię spętać tego czego nie widzę - przyznała, opuszczając dłonie wzdłuż ciała. Nie chciała się do tego przyznać, nie przed sobą. Nie potrafiła uzmysłowić sobie jednak istoty tego typu magii. Brwi zmarszczyły się w wyrazie uporu. - Pokaż mi. Jeszcze raz - powiedziała pewniej, nie pozwalając by tym razem spojrzenie znowu uciekło gdzieś w przestrzeń za nim.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
« Zwycięstwo bez możliwości klęski jest zwycięstwem bez chwały »
Pokaż mi. Jeszcze raz.Odetchnął. Patrzyła wprost na niego, a on wcale nie spuścił spojrzenia. Odłożył za to trzymaną w dłoni książkę, którą wziął na wsparcie jej starań i wstał, nie zrywając kontaktu wzrokowego z pełną wewnętrznego wyzwania Roselyn. I chociaż przez chwilę ona znajdowała się ponad nim, tak wstając, to profesor górował wzrostem nad czarownicą, pozwalając, by jej podbródek zadarł się wyżej. Z zadziornością małoletniej Melanie, która odgrywała matkę tak idealnie w tym ich małym rytuale buntu. A jednak żadna z panien Wright nie sprawiała wrażenia przytłoczonej, przebywając w towarzystwie astronoma. Tak córka wcześniej, jak i jej matka aktualnie. Nie. Nie była słaba, a każdy, kto jej nie doceniał, był głupcem. W tym drobnym ciele czaiła się wszak determinacja, w ciemnych oczach siedziała lwica, a w dłoniach zaklęta była wprawna uzdrowicielka. Zaciętość tę znał tak dobrze. Obserwował ją wszak od tak wielu lat i nie zmieniła się ani na moment. Zasznurowane usta, lekko drgająca prawa brew, zaciśnięte pięści. Była gotowa. Była gotowa, by walczyć. Ale nie obawiał się jej. W końcu wiedział, że to nie jemu rzucała rękawice, a trudnościom, z jakimi aktualnie musiała się zmagać. Zawsze ambitna, zawsze zdobywająca to, czego pragnęła. Zawsze lubiąca kłopoty. Wszak nie wybierała łatwych ścieżek i chociaż nie zawsze stawały się one jej ostatecznymi, radziła sobie z konsekwencjami własnych decyzji już do końca. Była nie do zdarcia i tak właśnie widział ją Jayden — jako najsilniejszą z osób, jakie znał. Dumna, łatwo ulegająca frustracjom, gdy coś nie szło po jej myśli, lecz równocześnie gotowa do przezwyciężania własnych słabości. Widział to także i teraz. W policzkach ściągniętych mrozem. W połatanym płaszczu. W niezdarnie spełnionym na szybko warkoczu. W grymasie zniesmaczenia samą sobą. Była piękna, gdy to robiła. Wiedział to. Zawsze to wiedział. I zawsze był z niej dumny, że nie dała się zwieść oszustwom tego świata. Że trzymała się rozsądku i wiedzy. Że starała się znaleźć wartości tam, gdzie inni widzieli jedynie proch.
To nie było proste — nawyknąć do jej braku. Szczerze — to wciąż nie przeszedł z tym do porządku dziennego, łapiąc się na poszukiwaniu jej spojrzeniem, na poszukiwaniu jej myślami. Nawet projektując ją w fotelu w dziecięcym pokoju. Na pół uderzenia serca wydawało mu się, że tam była. Że miała skontrolować go spojrzeniem uzdrowiciela, próbującego przeanalizować stan pacjenta. W nocy, wpatrując się w sufit swojej sypialni, zdarzało mu się zastanawiać, czy i ona odczuwała tęsknotę. Czy gdyby przyszedł, przyjęłaby go? Czy byłby w stanie spełnić jej oczekiwania i czy chciałaby tego, by trwali? Nie potrafił wyzbyć się tych myśli, podobnie zresztą jak wspomnień jej dotyku, spojrzenia i uczuć, jakie w nim wywoływała. Czuł się tak dobrze znajomo, będąc przy niej — słaby i silny równocześnie. Czuł się odpowiednio. W końcu pełen. W końcu na miejscu. W końcu... Chciany. I on chciał. Zmienili się. Zmienili się, równocześnie wcale się nie zmieniając. Wcześniej też wypatrywali siebie nawzajem, czekali w korytarzu, sprawdzając, kto wszedł przez drzwi wejściowe. Zdawało się być to tak normalne, że długowieczne. A gdy zostało im odebrane, nic nie było w stanie tego zapełnić. Chociaż w Irlandii wciąż pozostawała Maeve, jej obecność nigdy nie przypominała tej Roselyn. Dawna wiedźmia strażniczka poruszała się niczym kot, chodząc własnymi drogami, podczas gdy Wright po prostu była jego częścią. Domu. Chciała, aby był jak najlepszy. Aby miał duszę, która zdawała się umrzeć wraz ze śmiercią wcześniejszej gospodyni. Pomimo niechęci Śpioszka nie próbowała się go pozbyć, szanowała wszystko, co wiązało się z Theach Fáel. Do tego... Vane tęsknił jeszcze za jedną rzeczą. Każdonocne pohukiwanie Furii w cokole nad drzwiami wejściowymi, gdy profesor wychodził po zmroku do pracy w Hogwarcie, sprawiało, że nawykł do świadomości obecności. Wszak sowa zdawała się być przedłużeniem oczu i opieki swej właścicielki, a Jayden patrząc w te okrągłe, mądre oczy widział ucieleśnie Cailleach. A teraz... Teraz nie było nawet tego.
Tu... Nie potrafię... Nie widzę...
- Więc poczuj to. - Jego głos po raz kolejny rozległ się w przestrzeni między nimi, łącząc w sobie tak wiele sprzeczności. Będąc zarówno łagodnym, jak i wymagającym. Będąc cierpliwym, jak i łaknącym rezultatów. Będącym litościwym, jak i absolutnym. Będąc daleko. Jak i będąc blisko. Zbliżył się powoli do czarownicy i gdy znajdował się jedynie pół kroku od niej, wciąż obserwował z góry tak dobrze znaną sobie twarz. Tylko na moment przeniósł uwagę na jej opuszczoną wzdłuż tułowia dłoń, która nie dzierżyła różdżki, by po nią sięgnąć i na nowo odnaleźć utracone orzechowe tęczówki. Biorąc jej rękę w swoją, skierował ich oboje w dół, nie mówiąc nic, aż ich kolana nie opadły na wychłodzoną ziemię. Jej osnute spódnicą, jego materiałem garniturowych spodni. Nie przejmował się tym jednak — zimnem. Zamiast tego opuścił palce Roselyn, aby ułożyły się na ziemi, a jego własne delikatnie podtrzymywały damski nadgarstek. - Za bardzo skupiasz się na tym, co widoczne - odezwał się na nowo, ale nie pozwolił jej przerwać, chcąc, aby słuchała i skupiła się na tym, co miał jej do przekazania. - Zamknij oczy. - Czekał też cierpliwie, aż wykonała jego zadanie. Wszak na to też się zgodziła — na poddawaniu się jego poleceniom, nawet jeżeli nie było to jej w smak. Jednak nazbyt polegała w swojej pracy, w swoim życiu codziennym na bezpośrednich zmysłach, które teraz oczywiście jej przeszkadzały. Wszak to nie oczy miały patrzeć, to nie dłonie miały leczyć. To nie różdżka miała opatrywać rany. - Poczuj ziemię. Leżące na niej gałęzie, poruszające się po niej zwierzęta, penetrujące ją korzenie. Poczuj, że żyje. - Po dłuższej chwili powoli podniósł jej dłoń i ulokował ją tym razem na swojej klatce piersiowej. Tam, gdzie w rozpięciu płaszcza mogła poczuć miękkość własnoręcznie wykonanego swetra kryjącego bijące, męskie serce. Nie było w tym jednak nic niewłaściwego. Podszytego niewłaściwymi intencjami. Chciał, aby zrozumiała. Aby poczuła. - Mnie. - Oddychał. Mięśnie pracowały, unosiły się i opadały. Żył. - W tym wszystkim jest magia. Nie skupiaj się na efekcie końcowym tak bardzo — zostań w procesie - mówił dalej, nie pozwalając, by otworzyła oczy. Mówiąc spokojnie i instruując ją przy każdym słowie. - Wyczuj życie płynące wokół. W moich i twoich żyłach. Skup się na nim. To wszystko jest ukryte i czeka, żebyś i ty stała się tego częścią. Rozumiesz czemu i jak bije serce. To też jest część magii. Uzbrój się we własną wiedzę i odpuść. - Nie przerywając ponownie ułożył dłoń czarownicy na ziemi, puszczając ją jednak zupełnie. Pozostał obok, lecz ich dłonie już się nie stykały. Z tym elementem musiała poradzić sobie sama. - Nie myśl. Czuj.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Starała się czerpać z nowej codzienności. Ze swego rodzaju odzyskanej wolności. Nie, Jayden nie był kimś kto miałby zakuć ją w kajdany kontroli, ani też jego gościnność nie była jej przykra. Pamiętała jednak o tym, że Thaech Fael niezmiennie należało wyłącznie do niego. Miało być domem dla jego dzieci, nie dla córki Rose - jak bardzo by jej nie kochał. To był dom, w którym on stanowił zasady, a ona jego tymczasowy mieszkaniec winna była się do nich dopasować. Nie, nie była niewdzięczna. Doceniała wszystko co dla niej zrobił. Pozwoliła sobie na to, aby zespolić się z murami starej posiadłości Vane’ów. W jakiś pokrętny sposób pokochać ją, tak jak kochała jego mieszkańców. Pozwoliła sobie poczuć się jego częścią, nawet jeśli nie należała do niego w pełni. Potrzebowała jednak tego, aby stworzyć swoją własną przestrzeń. Taką, która należała do niej. Nie miała nic przeciwko, aby się nią dzielić. By wypełniać ją tymi, którzy byli najbliżsi jej sercu. Od miesięcy jednak brakowało jej właśnie tego. Własnego miejsca. Własnego prawa. Czegoś co mogła nazwać swoim. Odrzucić od siebie widmo niekończącej się ucieczki. Miejsc, które były schronieniem, nie jej domem.
Nie mogła zbiec od stawianych w nocnej ciszy pytań - jak byłoby gdyby mogli się tym dzielić. Gdyby nie istniało twoje i moje, a powstało nasze. Nasza przestrzeń. Nasze zasady. Nasze decyzję. Nasz dom. Nasze dzieci. My. Czy biorąc pod uwagę ich temperamenty, przekonania, przeszłość… To miało jakiekolwiek prawo bytu? Czy znów ulegała iluzjom? Wszakże czasami zdawali się być jak dwa idealnie dopasowane, zsynchronizowane ze sobą tryby. Potrafili współpracować, odciążać się nawzajem w domowych obowiązkach, dawać sobie komfort - po prostu dbać o siebie nawzajem, nie w ten inwazyjny, toksyczny sposób, który odbierał im odrębność. Troszczyli się o siebie. Potrafili się o siebie troszczyć, a wbrew pozorom nie była to łatwa sztuka. Czasami jednak nie była pewna czy to nie była ta część ich, która stanowiła o ich przyjaźni. Te emocje, uczucia, pragnienia… Nie potrafiła im ufać. Tym swoim. Tym jego - nawet jeśli nie znała ich pełni. Bała się popełnienia błędu, który w konsekwencji odebrał by ich sobie. Bała się tego, że być może znów fantazjuje. Że znów nie dostrzega tego co było tuż przed jej nosem. Widoczne - ale nie dla nich.
Wiedziało jedno. To, że chociaż rozłąka była bolesna, to właśnie tego potrzebowali oboje, aby dostrzec wszystko to co niedostrzegalne we wspólnej codzienności. By dostrzec jak i w pełni docenić, to czego im zaczęło braknąć. I… Ona również musiała odnaleźć swój spokój. Swoją tożsamość. Uleczyć rany, które mogła uleczyć tylko ona sama. Jakże piękną ideą było leczenie siebie nawzajem, zabieranie własnego bólu, niesienie sobie spokoju. Burze, które nosiła we własnym sercu, musiała zwalczyć jednak samodzielnie. Tylko wtedy miala poczuć, że jest w stanie coś zaoferować. Nie strach, nie złość, nie wojnę, a stabilny fundament, którego potrzebowała cała ich szóstka.
Dziś tkwili w potrzasku obowiązków i zobowiązań, twardych ramach rzeczywistości. Chociaż momentami, w załamaniach krótkich chwil chciała odrzucić od siebie je wszystkie. Chcieć, mieć, brać. Pozwolić by decydowały emocje, porzucić ciężar zmartwień o konsekwencje. Po prostu być, tak jak tylko tego pragnęli. By wszechświat znów skupił się wyłącznie na ich dwójce, by pozostawili materialny stan rzeczy, unieśli się ponad wszystko. Ramię w ramię w milczeniu, obok siebie czy też dzieląc się bliskością. By znów dać sobie poczuć wszystko to co czuła tamtego poranka i wiedziała, że on również to czuł. Że podobnie jak i ona tego chciał.
To była swojego rodzaju udręka. Być ponad wszystko rozsądnym, trzymać wodzę własnych potrzeb. Nie pozwalać sobie na to, aby nie myśleć o samym sobie.
Nie tacy jednak byli. I to dlatego właśnie jego chciała. Nie dlatego, że miała pewność że zrobiłby dla niej wszystko, zniszczył świat, spalił wszystko co na swojej drodzę… Lecz dlatego, że wiedziała, że nie zrobiłby tego.
Nawet teraz gdy to ona traciła rozsądek. Topiła się we własnych frustracjach, podduszała się własną dumą. Dawał jej to czego potrzebowała - spokój, cierpliwość, ale wciąż wymagał. Słyszała to w barwie jego głosu. I nawet jeśli czuła wewnętrzny opór - ten tak bardzo małostkowy. Wszakże była tylko człowiekiem - małym i pełnym niedoskonałości. Przecież stawiała ich sobie naprzeciw, na równi - trudniej zaś przychodziła pokora. Pozwolenie na przybranie pozycji nauczyciela i ucznia. Bywała zbyt dumna, bywała nielogiczna. Ciężko jednak było jej przybrać stanowisko kilka stopni niżej, podczas gdy chciała być równą. Ciężko było obnażać słabości, defektu umysłu. Bo w istocie - postrzegała świat takim jakim był. Namacalnym - wszystkim tym co mogła zgłębić, dotknąć, zobaczyć, usłyszeć. Badała magię twardych faktów, a istotą jej umiejętności zawsze pozostawała wiedza. Żadne z potężnych zaklęć, które opuszczały czubek jej różdżki, nie nabrałoby mocy twórczej, gdyby nie rozległa świadomość jej efektów, wpływów, znajomości najmniejszych niuansów rządzących ludzką fizjonomią. Swojego rodzaju abstrakcyjność pozostawała jej obca. Mogła wczytywać się w teorię zaklęć, zagłębiać się rachunki przestrzeni i rządzących się nią praw. W starciu z tego rodzaju magią, pozostawała jednak ślepcem. Owe poczuj było wyzwaniem. Bo tak rzadko pozwalała sobie po prostu czuć. Postrzegała to jako swoją własną słabość - czucie było zdominowane przez wiedzieć.
Mimo nieznośnego uporu poddała się jego ruchom. Wiedziała, że chce dobrze. Wiedziała, że potrzebuje usłyszeć te słowa, dać sobie pokazać jeszcze raz, a jeśli to nie wystarczyło to kolejny i kolejny.
Gdy kazał zamknąć jej oczy, spojrzała na niego nie poważnie. Zrobiła minę, gdy poczuła jak kieruje jej dłoń, by palce wyczuły bicie jego serca.
Nieme - nie pomagasz mi się skupić zatańczyło na krańcu języka, pozostało jednak niewypowiedziane, gdy ciemne brwi zmarszczyły się w wyrazie skupienia. Starała się niewystarczająco czy może zbyt bardzo?
W końcu wczuła się w bicie jego serca, pozostawiając za sobą wszystko to chciała zrozumieć. Biło, a ona znała jego rytm. Wiedziała jak napędza cały system krwionośny, jak tworzy jego centrum, ale każdy najmniejszy element całego układu stanowił o tym, że żył, że był zdrowy, jak tętniący w aortach tlen napędza każdą komórkę jego ciała, jak żyły odprowadzają toksyny które miały opuścić system, by nie zakłócać jego działań. To wszystko wiedziała jak i wiedziała czym była przestrzeń. Znacznie bardziej ulotna. Zbudowana ze wszystkiego co materialne i niematerialne. Z roślin tkwiących wciąż w okresie zimowania, jak i żyjących w symbiozie z florą zwierząt. Miały jednak granice i te właśnie wyznaczała, tworząc je magią własnej różdżki. Niewidzialne dla oka mugoli, tak samo niedostrzegalne jak dla niej przedtem. Napędzane tym czym była magia - twórczością. Tak samo jak potrafiła pobudzić tkanki do przyśpieszonego rozwoju, połączyć je ze sobą. Tak też mogła wyznaczyć ową barierę. Tego co widzialne i tego co chciała, aby pozostało widocznym. Nie dom, a niezdatną do zamieszkania ruinę. Sieć korzeni, która dawała miejsce nowym drzewom - życiu, które istniało jedynie na dnie wyobraźni. Tej, którą trzymała w ryzach. Rysowała ich kształt z precyzją z jaką potrafiła naszkicować filary budynków. Malowały obraz widocznego, nie tego czym w istocie było. Czas zdawał się rozbiec w procesie, na którym się skupiła. Zdawała sobie sprawę, że wątłe sieci inkantacji nie były tak silnymi jak te, które mogły być wiązane przez Jaydena. Nie szkodzi.
W końcu napotkała błękitne spojrzenie jego oczu. Z nietypową spolegliwością, doszukując się jakiejkolwiek aprobaty. Była dziś trudna, ale to poczucie - to że może, że jest w stanie. Że pozostało w niej coś więcej niż widzieć, obserwować.
Uśmiech - szczery, niemal pradawny rozszerzył wargi. Nie wstydziła się samozadowolenia. Nie w tym momencie, gdy chciała dzielić je właśnie z nim. Mały triumf. Te beztroskie uczucie, którego zdawało się jej brakować, gdy pierwszy raz zdobyła się na to, by zaklęcie Patronusa zmaterializowało jego postać.
Nieprzyjemne ciśnienie rozniosło się po całym ciele, kumulując się w za płatem czołowym. Poczuła jak wilgotna stróżka, gęstej cieczy spływa po skórze, przecina powierzchnię warg. Dłoń mimowolnie sięgnęła ust, by dostrzec na opuszkach palców szkarłatny ślad krwi. Roztarła go. Znów - nie było jej szkoda tego wysiłku.
- Myślę, że na dzisiaj wystarczy praktyki - stwierdziła, gdy spojrzenie umknęło w jego kierunku, na nowo starannie omijając granice jego oczu. - To nic - zapewniła. - Jestem zmęczona. Muszę trochę odpocząć. Pokaż mi resztę - zachęciła go.
| nakładam Repello Mugoletum
Nie mogła zbiec od stawianych w nocnej ciszy pytań - jak byłoby gdyby mogli się tym dzielić. Gdyby nie istniało twoje i moje, a powstało nasze. Nasza przestrzeń. Nasze zasady. Nasze decyzję. Nasz dom. Nasze dzieci. My. Czy biorąc pod uwagę ich temperamenty, przekonania, przeszłość… To miało jakiekolwiek prawo bytu? Czy znów ulegała iluzjom? Wszakże czasami zdawali się być jak dwa idealnie dopasowane, zsynchronizowane ze sobą tryby. Potrafili współpracować, odciążać się nawzajem w domowych obowiązkach, dawać sobie komfort - po prostu dbać o siebie nawzajem, nie w ten inwazyjny, toksyczny sposób, który odbierał im odrębność. Troszczyli się o siebie. Potrafili się o siebie troszczyć, a wbrew pozorom nie była to łatwa sztuka. Czasami jednak nie była pewna czy to nie była ta część ich, która stanowiła o ich przyjaźni. Te emocje, uczucia, pragnienia… Nie potrafiła im ufać. Tym swoim. Tym jego - nawet jeśli nie znała ich pełni. Bała się popełnienia błędu, który w konsekwencji odebrał by ich sobie. Bała się tego, że być może znów fantazjuje. Że znów nie dostrzega tego co było tuż przed jej nosem. Widoczne - ale nie dla nich.
Wiedziało jedno. To, że chociaż rozłąka była bolesna, to właśnie tego potrzebowali oboje, aby dostrzec wszystko to co niedostrzegalne we wspólnej codzienności. By dostrzec jak i w pełni docenić, to czego im zaczęło braknąć. I… Ona również musiała odnaleźć swój spokój. Swoją tożsamość. Uleczyć rany, które mogła uleczyć tylko ona sama. Jakże piękną ideą było leczenie siebie nawzajem, zabieranie własnego bólu, niesienie sobie spokoju. Burze, które nosiła we własnym sercu, musiała zwalczyć jednak samodzielnie. Tylko wtedy miala poczuć, że jest w stanie coś zaoferować. Nie strach, nie złość, nie wojnę, a stabilny fundament, którego potrzebowała cała ich szóstka.
Dziś tkwili w potrzasku obowiązków i zobowiązań, twardych ramach rzeczywistości. Chociaż momentami, w załamaniach krótkich chwil chciała odrzucić od siebie je wszystkie. Chcieć, mieć, brać. Pozwolić by decydowały emocje, porzucić ciężar zmartwień o konsekwencje. Po prostu być, tak jak tylko tego pragnęli. By wszechświat znów skupił się wyłącznie na ich dwójce, by pozostawili materialny stan rzeczy, unieśli się ponad wszystko. Ramię w ramię w milczeniu, obok siebie czy też dzieląc się bliskością. By znów dać sobie poczuć wszystko to co czuła tamtego poranka i wiedziała, że on również to czuł. Że podobnie jak i ona tego chciał.
To była swojego rodzaju udręka. Być ponad wszystko rozsądnym, trzymać wodzę własnych potrzeb. Nie pozwalać sobie na to, aby nie myśleć o samym sobie.
Nie tacy jednak byli. I to dlatego właśnie jego chciała. Nie dlatego, że miała pewność że zrobiłby dla niej wszystko, zniszczył świat, spalił wszystko co na swojej drodzę… Lecz dlatego, że wiedziała, że nie zrobiłby tego.
Nawet teraz gdy to ona traciła rozsądek. Topiła się we własnych frustracjach, podduszała się własną dumą. Dawał jej to czego potrzebowała - spokój, cierpliwość, ale wciąż wymagał. Słyszała to w barwie jego głosu. I nawet jeśli czuła wewnętrzny opór - ten tak bardzo małostkowy. Wszakże była tylko człowiekiem - małym i pełnym niedoskonałości. Przecież stawiała ich sobie naprzeciw, na równi - trudniej zaś przychodziła pokora. Pozwolenie na przybranie pozycji nauczyciela i ucznia. Bywała zbyt dumna, bywała nielogiczna. Ciężko jednak było jej przybrać stanowisko kilka stopni niżej, podczas gdy chciała być równą. Ciężko było obnażać słabości, defektu umysłu. Bo w istocie - postrzegała świat takim jakim był. Namacalnym - wszystkim tym co mogła zgłębić, dotknąć, zobaczyć, usłyszeć. Badała magię twardych faktów, a istotą jej umiejętności zawsze pozostawała wiedza. Żadne z potężnych zaklęć, które opuszczały czubek jej różdżki, nie nabrałoby mocy twórczej, gdyby nie rozległa świadomość jej efektów, wpływów, znajomości najmniejszych niuansów rządzących ludzką fizjonomią. Swojego rodzaju abstrakcyjność pozostawała jej obca. Mogła wczytywać się w teorię zaklęć, zagłębiać się rachunki przestrzeni i rządzących się nią praw. W starciu z tego rodzaju magią, pozostawała jednak ślepcem. Owe poczuj było wyzwaniem. Bo tak rzadko pozwalała sobie po prostu czuć. Postrzegała to jako swoją własną słabość - czucie było zdominowane przez wiedzieć.
Mimo nieznośnego uporu poddała się jego ruchom. Wiedziała, że chce dobrze. Wiedziała, że potrzebuje usłyszeć te słowa, dać sobie pokazać jeszcze raz, a jeśli to nie wystarczyło to kolejny i kolejny.
Gdy kazał zamknąć jej oczy, spojrzała na niego nie poważnie. Zrobiła minę, gdy poczuła jak kieruje jej dłoń, by palce wyczuły bicie jego serca.
Nieme - nie pomagasz mi się skupić zatańczyło na krańcu języka, pozostało jednak niewypowiedziane, gdy ciemne brwi zmarszczyły się w wyrazie skupienia. Starała się niewystarczająco czy może zbyt bardzo?
W końcu wczuła się w bicie jego serca, pozostawiając za sobą wszystko to chciała zrozumieć. Biło, a ona znała jego rytm. Wiedziała jak napędza cały system krwionośny, jak tworzy jego centrum, ale każdy najmniejszy element całego układu stanowił o tym, że żył, że był zdrowy, jak tętniący w aortach tlen napędza każdą komórkę jego ciała, jak żyły odprowadzają toksyny które miały opuścić system, by nie zakłócać jego działań. To wszystko wiedziała jak i wiedziała czym była przestrzeń. Znacznie bardziej ulotna. Zbudowana ze wszystkiego co materialne i niematerialne. Z roślin tkwiących wciąż w okresie zimowania, jak i żyjących w symbiozie z florą zwierząt. Miały jednak granice i te właśnie wyznaczała, tworząc je magią własnej różdżki. Niewidzialne dla oka mugoli, tak samo niedostrzegalne jak dla niej przedtem. Napędzane tym czym była magia - twórczością. Tak samo jak potrafiła pobudzić tkanki do przyśpieszonego rozwoju, połączyć je ze sobą. Tak też mogła wyznaczyć ową barierę. Tego co widzialne i tego co chciała, aby pozostało widocznym. Nie dom, a niezdatną do zamieszkania ruinę. Sieć korzeni, która dawała miejsce nowym drzewom - życiu, które istniało jedynie na dnie wyobraźni. Tej, którą trzymała w ryzach. Rysowała ich kształt z precyzją z jaką potrafiła naszkicować filary budynków. Malowały obraz widocznego, nie tego czym w istocie było. Czas zdawał się rozbiec w procesie, na którym się skupiła. Zdawała sobie sprawę, że wątłe sieci inkantacji nie były tak silnymi jak te, które mogły być wiązane przez Jaydena. Nie szkodzi.
W końcu napotkała błękitne spojrzenie jego oczu. Z nietypową spolegliwością, doszukując się jakiejkolwiek aprobaty. Była dziś trudna, ale to poczucie - to że może, że jest w stanie. Że pozostało w niej coś więcej niż widzieć, obserwować.
Uśmiech - szczery, niemal pradawny rozszerzył wargi. Nie wstydziła się samozadowolenia. Nie w tym momencie, gdy chciała dzielić je właśnie z nim. Mały triumf. Te beztroskie uczucie, którego zdawało się jej brakować, gdy pierwszy raz zdobyła się na to, by zaklęcie Patronusa zmaterializowało jego postać.
Nieprzyjemne ciśnienie rozniosło się po całym ciele, kumulując się w za płatem czołowym. Poczuła jak wilgotna stróżka, gęstej cieczy spływa po skórze, przecina powierzchnię warg. Dłoń mimowolnie sięgnęła ust, by dostrzec na opuszkach palców szkarłatny ślad krwi. Roztarła go. Znów - nie było jej szkoda tego wysiłku.
- Myślę, że na dzisiaj wystarczy praktyki - stwierdziła, gdy spojrzenie umknęło w jego kierunku, na nowo starannie omijając granice jego oczu. - To nic - zapewniła. - Jestem zmęczona. Muszę trochę odpocząć. Pokaż mi resztę - zachęciła go.
| nakładam Repello Mugoletum
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
« Zwycięstwo bez możliwości klęski jest zwycięstwem bez chwały »
Powierzchownie mogło to nie mieć większego sensu. Ich wyprowadzka. Ich rozstanie. Ich oddzielne życia. Powierzchownie. W swoim wnętrzu Jayden jednak przeprowadził niejedną analizę wszystkiego, co powinno się wydarzyć, aby stworzyli to, czego pragnęli i czego chcieli. A pierwszym, musiało być naprawienie braku miejsca przynależenia przez Roselyn i Melanie. W końcu nie znalazły się w Irlandii dobrowolnie — gdyby nie wygnanie ich z domu, gdyby nie gwałt na ich wolności oraz własności, wciąż pozostawałaby daleko poza Theach Fáel. Astronom bez względu na to, co miałby robić, poczucia wyboru nie mógł wdrożyć w umysły żadnej z czarownic, które pojawiły się pod jego dachem. Dlatego też musiał odesłać Sheltę, dlatego Maeve nie potrafiła się odnaleźć, dlatego uzdrowicielka wraz z córką musiały znaleźć własną drogę. Podjąć własną decyzję. I miał nadzieję, że Szkocja miała ukoić ich zdruzgotane, wytęsknione za azylem serca. O ich bezpieczeństwo przesadnie się nie zamartwiał — pamiętał morderczy i uważny wzrok pana Wrighta i to wystarczyło, by wiedział, iż ten góral nie zamierzał nikomu sięgnąć swojej córki i wnuczki. Miał jednak w sobie obawę przed ichnią tożsamością i nie chodziło o obcość. Wszak tereny, do których się przeniosły, były rodzinnymi uzdrowicielki. Nie. To nie to wywołało w profesorze strach. Chciał, aby poczuły się tam odpowiednio, ale czy było to możliwe? I wcale nie chodziło o to, że jego zdaniem winny pozostać w Irlandii — co jeśli nigdzie nie miały osiąść tak, jak w mieszkaniu w Londynie? Skrytym, niewielkim, ale bliskim. Do tego... Co jeśli w przyszłości nie mieli także znaleźć wspólnego gruntu? Takiego, na którym obie strony, miały czuć się dobrze? Surrealistyczna wątpliwość co jakiś czas przenikała na powierzchnię innych myśli, jednak Jayden nie łapał się jej bez pamięci. Nie dawał się jej spętać. Miał świadomość jej istnienia, lecz tyczyła się nieznanej przyszłości. W tym momencie rozdzielenie ich od siebie było istotne, bo chociaż ofiarowali sobie samych siebie, nie wiedzieli jeszcze, jak powinni ustawić własne życia. Gdyby mieli jedynie siebie — ją i jego — zapewne decyzja byłaby odmienna, ale aktualnie ani on, ani ona nie byli sami. Mimo wszystko wciąż potrafili się doceniać. Tak, jak i teraz gdy Jayden poczuł rozchodzącą się od kobiety falę energii, a jej oczy odnalazły te jego, szukające słów aprobaty. Grymas zadowolenia rozlał się na jego twarzy. - Dobrze się spisałaś - powiedział zgodnie z prawdą, chowając nie tylko w tembrze głosu, ale również w mimice szczerość i ciepło przekazywanych słów. Nie było w tym nic lakonicznego czy wymuszonego. Takiego, które wskazywało na kłamliwą chęć zaspokojenia potrzeby bycia docenioną. Vane nie szczędził pochwał, jednak był wymagającym nauczycielem — nie rzucał słów na wiatr, a każda motywacja była w pełni zasłużona. Podobnie zresztą jak nagroda.
Gdy ciemna stróżka krwi popłynęła z nosa, a Roselyn roztarła to, nie chcąc nazbytecznie się na tym skupiać, astronom sięgnął do kieszeni płaszcza, wyciągając chusteczkę i podchodząc do czarownicy. Jeden ruch dłoni i już kazał jej unieść głowę, zadrzeć podbródek, pokazać się, gdy z czułością ścierał resztki bordowego śladu, zanim miał zakrzepnąć. Zignorował przy tym całkowicie i z pełną świadomością jej dalsze instrukcje do kontynuowania nakładania pułapek. Przez chwilę milczał, skupiając się na zadaniu i wydawać by się mogło, że już w ogóle się nie odezwie. - Magia zawsze ma cenę - przyznał, zabierając chustkę i przejeżdżając kciukiem po kobiecej brodzie. Zatrzymał przy tym spojrzenie na wysokości jej warg, chociaż tak naprawdę wzrok astronoma zagubił się w nieistniejącym tam punkcie. Na chwilę przywołał nie tak dawne wspomnienie własnych zmagań z bardziej skomplikowanymi, lecz wciąż tymi samymi czarami zabezpieczeń. Czuł zmęczenie i brak wytchnienia w mięśniach, kościach, a gdy krew zetknęła się z językiem, całkowicie opadł z sił. Było to dosłowne rozciąganie swoich możliwości do ich granic i jeszcze dalej poza nie. Reakcja ciała oraz umysłu mogła być więc tylko jedna — wyczerpana. Następnego dnia nie mógł praktycznie chodzić, a poruszanie się sprawiało drżenie. Niestabilność i władza szły ze sobą w parze. Czy można było zapanować nad okaleczeniem się nie tylko fizycznie, ale i mentalnie w drodze ku sile? Wrócił jednak na ziemię. Do niej, odnajdując jej wzrok. - Wspominałem ci o tym, że będę musiał znaleźć opiekę dla chłopców. Jutro mam rozmowę z siostrą Williama Moore'a w tej sprawie. - Nie musiał raczej tłumaczyć, kim był Billy. Szczególnie że Roselyn na pewno znała mężczyznę ze wspólnych spraw, jakie łączyły ich dwójkę ideologicznie. Jayden nie zamierzał tego popierać, ale nie był równocześnie na tyle naiwny, by próbować wyperswadować to kobiecie. Wiedział — lepiej niż ktokolwiek inny — że jeżeli czegoś chciała i coś sobie postanowiła, robiła to. Bez względu na wszystko i wszystkich. Vane chciał wierzyć, że głupio nie ryzykowała, ale nie mógł ufać Zakonowi Feniksa — szczególnie nie po tym, do czego doprowadził jego żonę. Nic więc dziwnego, że był pod tym względem sceptyczny. Sama rozmowa z Aurelią wydawała się mniej niż dobrym pomysłem, a jednak wiedział, że Moore'owie nie mieli nigdy dobrej sytuacji materialnej ani społecznej. W tym aktualnym momencie zapewne było gorzej niż kiedykolwiek... Ale odzywając się, nie wiedział, czy chciał od Roselyn czegokolwiek — potwierdzenia, że dobrze robił? Jakiejś akceptacji? Może zwyczajnego milczenia? A może po prostu chciał jej o tym powiedzieć, nie spodziewając się reakcji, a jedynie przekazania informacji. W końcu... Nieważne co mówiła, co myślała — zdaniem Jaydena jego dom był jej domem i zawsze miał nim być. Chciał, aby wiedziała, co się w nim działo i co działo się po jej wyprowadzce. Równocześnie... - Brakuje mi tam ciebie - powiedział, czując, jak głos pochodził nie z gardła, a z głębi, nadając temu ciemniejszy pomruk. Taki, jaki miał być skierowany jedynie do niej, by przekazać samym tonem wszystko, co było ukryte pod znaczeniem, pod głosem, pod mową ciała. Jego czoło opadło na to należące do niej i niosło za sobą cały jego ciężar. Mogła więc poczuć, trudność, z jaką egzystował. Zapominanie w chwili było łatwiejsze aniżeli zapominanie o nich przy dłuższym wspólnym bytowaniu. Pamiętał przecież. Nie chciał, by myślała, że zapomniał. Nie zapomniał o emocjach, wrażeniach niesionych przez jego ciało, własnym braku rozsądku i fakcie, że wszystko to, mogło mieć całkowicie inny wymiar, gdyby nie zdarzenia, jakie nie pozwalały im zbyt długo cieszyć się samymi sobą. Żałował tego i nie żałował równocześnie. W końcu to byłoby zbyt proste, zbyt trywialne. Zbyt pochopne. Z trudnością więc skierował twarz wyżej i usta dotknęły damskiego czoła, czując otumaniający zapach. Wymieszanego aromatu domowej roboty szamponu z leśnym życiem, jakie ich aktualnie otaczało. Drewnem, torfem, nawet metalicznymi nićmi magii. Dającej znać, że jeszcze tu nie skończyli. Przełamał się więc, sprowadzając się w końcu na ziemię i Roselyn z łatwością mogła to dostrzec w szybkiej reakcji oraz ponownemu odnalezieniu przez męskie oczy tych należących do niej. Ciche westchnięcie wydobyło się z gardła astronoma, a delikatne potrząśnięcie brodą uzdrowicielki sprowadziło zakończenie tej bliższej interakcji. Cofnął się o krok, nadając przestrzeni między nimi oddechu. Rozładowując gromadzące się napięcie. Na nowo znajomy grymas wykrzywił jego usta, które tak wiele czasu pozostawały poważne i srogie. Przypominające o tym, że tak niewiele momentów wartych było uśmiechu. I chociaż pozwolił sobie na dystans, wciąż na nią patrzył i chciał, żeby jeszcze przez chwilę patrzyła na niego. W końcu chciał, aby jeszcze moment skupiła się na nim, a nie na zabezpieczeniach, jakie miał nałożyć. - Gdy tylko się to ustabilizuje, chciałbym zabrać cię do opery. Pierwszy raz od pięciu lat wystawiają Toscę. - Nie musiała wiedzieć dokładnie, z czym łączyć dany tytuł i wcale tego nie wymagał. To jednak wystarczyło, by zrozumiała, że zależało mu właśnie na tym elemencie. I że chciał go przeżyć z nią.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyjęła jego pomoc bez protestów. Uniosła podbródek, poddając się ruchowi jego dłoni. Uśmiech satysfakcji jeszcze przez zaledwie krótką chwilę tańczył na ustach, by kącik warg na nowo opadły obciążone zgiełkiem myśli. Owszem, magia miała swoją cenę. Całymi latami uczyła się rozsądnego korzystania z zasobów własnych sił. Zdawało jej się, że zna już siebie, wiedziała gdzie zmęczenie graniczyło z wyczerpaniem. W lecznicy czy też kiedyś w Mung całymi dniami wiła zaawansowane zaklęcia jak i te znacznie prostsze. Przyzwyczaiła się do szumu sforsowanego umysłu, dzisiaj jednak poszerzenie limitów zdawało się przychodzić znacznie trudniej niż zazwyczaj. Samozadowolenie rozeszło się po kościach, pozostawiając po sobie jedynie słodki posmak zduszony nieznaczoną goryczą. Zdawała sobie sprawę z tego, że nie miała lat. Wojna nie czekała, aż nauczy się o siebie dbać. Aż się nauczy. Aż zbierze w sobie siły. Dziś nie dyktowane było jedynie chęci samorozwoju, czemuś z czego mogłaby czerpać satysfakcję, a może nawet i przyjemność. W umyślę wciąż balansował ciężar słów byłego narzeczonego - szczytem twoich umiejętności jest wciąż zwykłe protego...? Nie, nie robiła tego aby udowodnić coś mu czy przez to też samej sobie. Zapiekło. Wtedy. Nie w miejsce gdzie nosiła w sobie sentymenty, a w samo serce dumy. Miał jednak rację, mimo że nie chciała jej słuchać tamtego dnia. Wtedy jeszcze jedynie wisiało nad nimi widmo konfliktu, teraz byli w stanie otwartej wojny i musiała nauczyć się tak bardzo wiele. I czuła wewnętrzny ucisk ilekroć nie dawała sobie z czymś rady. Narastającą frustrację, które gnieździła się w niej od wielu, wielu miesięcy. W takich chwilach nie czuła się na siłach, aby odpoczywać, aby szukać równowagi. Właśnie wtedy zdawało jej się, że czas na leczenie ran miał przyjść znacznie później. Dopiero gdy miała być pewna bezpieczeństwa Melanie i swoich najbliższych.
Nieznaczny dotyk Jaydena łagodził podburzone, nieskładne myśli. Nieznaczny, a jednak tak bardzo troskliwy. Niemal paraliżującym było jak bardzo pragnęło go więcej. NIe, nie wyłącznie tego nacechowanego namiętnością, a zwykłego ciepła ludzkiego ciała. Oparcia, bo nawet ona czasami zmęczona była byciem silną. Intymności, której się wypierała. Odczuwała nieznaną dotąd tęsknotę za byciem słabymm i silnym na raz. Budowali granicę ubite z rozsądku i nie miała tego za złe ani sobie, ani jemu. Wiedziała, że tak ma być, że tylko w ten sposób mogli oddzielić od siebie to co mogło być jedynie zachcianką, a co czymś prawdziwym. Jej przeszłość nauczyła ją analizować, by emocje nie przejmowały kontroli nad czynami. Więcej myśleć niźli czuć. Odrzucić od siebie fantazję, wizję świata takim jakim chciałaby go widzieć. Przecież właśnie to przyszło by jej tak łatwo - wyobrażenie sobie tego co mogłoby ich czekać. Nie musiała wcale wysilać wyobraźni, by widzieć to co widziała jak na dłoni przez kilka ostatnich lat. Byli dwójką ludzi, którzy na przestrzeni czasu zawsze odnajdywali drogę do siebie nawzajem. Od dawna umieli to czego inni musieli pojąć Czasami przychodziło to naturalnie, czasami i oni musieli się czegoś o sobie nauczyć. Jednak zawsze stali - w pewien sposób nierozłączni, nawet jeśli czasami, zdawać się mogło, dzieliły ich odległe wymiary. Mimo spajającej ich życia więzi, niegdyś tej nienaruszonej emocjami właściwymi dla relacji damsko-męskich, wciąż była w stanie ich zobaczyć.
Pokiwała lekko głową. Wiedziała, że to miało nadejść. W końcu w domu miał pozostać jedynie Jayden i Śpioszek. Dzieci wymagały ciągłej opieki, a rodzice Jaydena mieszkali w Londynie. Mimo wszystko poczuła lekkie ukłucie żalu na myśl o obcej dziewczynie, która miała zająć jej miejsce u boku chłopców. Nawet jeśli była w pełni świadoma tego, że wyprowadzka z Killarney właśnie z tym się wiązała. Że Jayden potrzebuje kogoś kto pomoże mu z chłopcami i że nie było w tym nic nieodpowiedniego. Był samotnym ojcem i musiał mieć obok kogoś na kogo miał liczyć, nawet jeśli ta pomoc miała zostać opłacona mieszkiem galeonów. - Nie, jeszcze nie - pokręciła głową, spoglądając na niego. - Poznałeś już ją wcześniej? - zapytała. Doskonale wiedziała, że rodzina Moore’ów nie była mu obca, tak jak też nie była Wrightom Mimo wszystkim brak zaufania był toczącą ich chorobą i on również nie potrafiła zaufać komuś z miejsca - za nazwisko, za rodzinę, za starą więź, która w obecnym świetle mogła okazać się jedynie wątłą. Nie łatwo było dziś wpuścić kogoś do swojego życia. W świecie gdy każdy zmuszony był do przybrania stron - nie tych zaklętych w dwóch kontrastywnych siłach. To nie była jedynie kwestia wyboru, a w starciu z własnymi przekonaniami. Czy chciał przyjąć obecny system czy też działać na jego obrzeżach. Czy zgadzał się, czy nie zgadzał. Świat nie był jedynie zielenią i błękitem, a mnogością barw które przelewały się tworząc obraz wojennej codzienności.
Mimo wszystko to ciężko było odciąć się od wizji Thaech Fael bez nich. Tęsknota za nim zdawała się nie dobiegać nawet z samego wnętrza Rose, ciągnęła ją w swoim kierunku z głębi samej Irlandii. Z tamtego miejsca gdzie pozostawiła tak wiele emocji, tak wiele miłości. Chociaż próbowała racjonalizować własne decyzję - te swoje i te, na które bez protestów przystał Jayden - wciąż jednak czuła dysonans. Nawet jeśli w serce gnieździła się pewność, że tak ma być, tak będzie lepiej
Brakuje mi tam ciebie
- Wiem - wpłynęło na usta odruchowo. Dłoń sięgnęła jego policzka, z wolna badając jego fakturę. Skrawkami palców sięgając włosów w kolorze ciemnego blondu. Z przedziwną ostrożnością wyczuwając pojedyncze zgrubienia, chcąc wyczuć cień najmniejszej emocji. W tak bardzo krótkim geście, jak mogło się zdawać ukradzionym mu w chwili słabości. - i ty wiesz, że to czuję to samo - odparła, sięgając spojrzeniem jasnych oczu. Zaledwie na momentu. Dość było im tortur. Dość było im niejasnych odpowiedzi. Tęskniła za nim, tak samo jak on tęsknił za nią. Nie pragnęła tego ukrywać. Półprawd i niedopowiedzeń było między nimi aż zanadto.
Z niepokojem odczuła dystans między nimi. Czy już zawsze miało tak być? Mieli tkwić w tym stanie pomiędzy. Nagle poczuła dreszcz niecierpliwości, tęsknotę za tym czego w tym momencie mieć nie mogli. Między wypowiedzianymi w momentach słabości słowami, a tym jak być powinno. Między czasem, który sobie dali i tym co rozdzierało ich od wewnątrz
Uśmiech, zaledwie wyblakły na krótko przeciął wargi. - Od bardzo dawna nie myślałam o tym, żeby gdziekolwiek wyjść - potrząsnęła ramionami, zduszona ciężarem wojny
Teraz nie chciała nawet bywać. W jakiś sposób, odczuwając w tym milcząca zgodę za tych, którzy nie mogli. Tych, którzy zostali wykluczeni ze społeczeństwa. . Nie mogli przedstawiać swoich praw, nie dostali prawa aby żyć. Wyparła się tego świata. Porzuciła szpital Świętego Munga, który miał służyć jedynie tym, którzy posiadali odpowiedni status. Porzuciła Londyn, który miał być jedynie magiczny. I być może wyparcie nie było drogą ku pomocy tym, którzy tam pozostali jednak… jeszcze jedno istnienie było porzucone na barkach jej odpowiedzialności. Przede wszystkim musiała zabrać stamtąd Melanie.
- Miałeś zabrać mnie do teatru - spojrzenie mimowolnie sięgnęło tego jego, nawołując do wspomnienia zaledwie sprzed dwóch lat. - Myślisz, że jeszcze mamy na to szansę? Na to żeby było tak jak wtedy? - zapytała. - Żeby jeszcze było w jakikolwiek sposób normalnie? - krzywy uśmiech, przeciął wargi, Czy znali w ogóle to normalnie? Żyjąc w cieniach terroru Grindelwalda, by ostatecznie poddać się zupełnie nowej władzy. Czy jeszcze kiedyś mogli zaznać tego - po prostu bezpieczeństwa. Tego, którego potrzebowali dla swoich dzieci, dla siebie nawzajem. By ostatecznie wtedy spotkać spokój.
Nieznaczny dotyk Jaydena łagodził podburzone, nieskładne myśli. Nieznaczny, a jednak tak bardzo troskliwy. Niemal paraliżującym było jak bardzo pragnęło go więcej. NIe, nie wyłącznie tego nacechowanego namiętnością, a zwykłego ciepła ludzkiego ciała. Oparcia, bo nawet ona czasami zmęczona była byciem silną. Intymności, której się wypierała. Odczuwała nieznaną dotąd tęsknotę za byciem słabymm i silnym na raz. Budowali granicę ubite z rozsądku i nie miała tego za złe ani sobie, ani jemu. Wiedziała, że tak ma być, że tylko w ten sposób mogli oddzielić od siebie to co mogło być jedynie zachcianką, a co czymś prawdziwym. Jej przeszłość nauczyła ją analizować, by emocje nie przejmowały kontroli nad czynami. Więcej myśleć niźli czuć. Odrzucić od siebie fantazję, wizję świata takim jakim chciałaby go widzieć. Przecież właśnie to przyszło by jej tak łatwo - wyobrażenie sobie tego co mogłoby ich czekać. Nie musiała wcale wysilać wyobraźni, by widzieć to co widziała jak na dłoni przez kilka ostatnich lat. Byli dwójką ludzi, którzy na przestrzeni czasu zawsze odnajdywali drogę do siebie nawzajem. Od dawna umieli to czego inni musieli pojąć Czasami przychodziło to naturalnie, czasami i oni musieli się czegoś o sobie nauczyć. Jednak zawsze stali - w pewien sposób nierozłączni, nawet jeśli czasami, zdawać się mogło, dzieliły ich odległe wymiary. Mimo spajającej ich życia więzi, niegdyś tej nienaruszonej emocjami właściwymi dla relacji damsko-męskich, wciąż była w stanie ich zobaczyć.
Pokiwała lekko głową. Wiedziała, że to miało nadejść. W końcu w domu miał pozostać jedynie Jayden i Śpioszek. Dzieci wymagały ciągłej opieki, a rodzice Jaydena mieszkali w Londynie. Mimo wszystko poczuła lekkie ukłucie żalu na myśl o obcej dziewczynie, która miała zająć jej miejsce u boku chłopców. Nawet jeśli była w pełni świadoma tego, że wyprowadzka z Killarney właśnie z tym się wiązała. Że Jayden potrzebuje kogoś kto pomoże mu z chłopcami i że nie było w tym nic nieodpowiedniego. Był samotnym ojcem i musiał mieć obok kogoś na kogo miał liczyć, nawet jeśli ta pomoc miała zostać opłacona mieszkiem galeonów. - Nie, jeszcze nie - pokręciła głową, spoglądając na niego. - Poznałeś już ją wcześniej? - zapytała. Doskonale wiedziała, że rodzina Moore’ów nie była mu obca, tak jak też nie była Wrightom Mimo wszystkim brak zaufania był toczącą ich chorobą i on również nie potrafiła zaufać komuś z miejsca - za nazwisko, za rodzinę, za starą więź, która w obecnym świetle mogła okazać się jedynie wątłą. Nie łatwo było dziś wpuścić kogoś do swojego życia. W świecie gdy każdy zmuszony był do przybrania stron - nie tych zaklętych w dwóch kontrastywnych siłach. To nie była jedynie kwestia wyboru, a w starciu z własnymi przekonaniami. Czy chciał przyjąć obecny system czy też działać na jego obrzeżach. Czy zgadzał się, czy nie zgadzał. Świat nie był jedynie zielenią i błękitem, a mnogością barw które przelewały się tworząc obraz wojennej codzienności.
Mimo wszystko to ciężko było odciąć się od wizji Thaech Fael bez nich. Tęsknota za nim zdawała się nie dobiegać nawet z samego wnętrza Rose, ciągnęła ją w swoim kierunku z głębi samej Irlandii. Z tamtego miejsca gdzie pozostawiła tak wiele emocji, tak wiele miłości. Chociaż próbowała racjonalizować własne decyzję - te swoje i te, na które bez protestów przystał Jayden - wciąż jednak czuła dysonans. Nawet jeśli w serce gnieździła się pewność, że tak ma być, tak będzie lepiej
Brakuje mi tam ciebie
- Wiem - wpłynęło na usta odruchowo. Dłoń sięgnęła jego policzka, z wolna badając jego fakturę. Skrawkami palców sięgając włosów w kolorze ciemnego blondu. Z przedziwną ostrożnością wyczuwając pojedyncze zgrubienia, chcąc wyczuć cień najmniejszej emocji. W tak bardzo krótkim geście, jak mogło się zdawać ukradzionym mu w chwili słabości. - i ty wiesz, że to czuję to samo - odparła, sięgając spojrzeniem jasnych oczu. Zaledwie na momentu. Dość było im tortur. Dość było im niejasnych odpowiedzi. Tęskniła za nim, tak samo jak on tęsknił za nią. Nie pragnęła tego ukrywać. Półprawd i niedopowiedzeń było między nimi aż zanadto.
Z niepokojem odczuła dystans między nimi. Czy już zawsze miało tak być? Mieli tkwić w tym stanie pomiędzy. Nagle poczuła dreszcz niecierpliwości, tęsknotę za tym czego w tym momencie mieć nie mogli. Między wypowiedzianymi w momentach słabości słowami, a tym jak być powinno. Między czasem, który sobie dali i tym co rozdzierało ich od wewnątrz
Uśmiech, zaledwie wyblakły na krótko przeciął wargi. - Od bardzo dawna nie myślałam o tym, żeby gdziekolwiek wyjść - potrząsnęła ramionami, zduszona ciężarem wojny
Teraz nie chciała nawet bywać. W jakiś sposób, odczuwając w tym milcząca zgodę za tych, którzy nie mogli. Tych, którzy zostali wykluczeni ze społeczeństwa. . Nie mogli przedstawiać swoich praw, nie dostali prawa aby żyć. Wyparła się tego świata. Porzuciła szpital Świętego Munga, który miał służyć jedynie tym, którzy posiadali odpowiedni status. Porzuciła Londyn, który miał być jedynie magiczny. I być może wyparcie nie było drogą ku pomocy tym, którzy tam pozostali jednak… jeszcze jedno istnienie było porzucone na barkach jej odpowiedzialności. Przede wszystkim musiała zabrać stamtąd Melanie.
- Miałeś zabrać mnie do teatru - spojrzenie mimowolnie sięgnęło tego jego, nawołując do wspomnienia zaledwie sprzed dwóch lat. - Myślisz, że jeszcze mamy na to szansę? Na to żeby było tak jak wtedy? - zapytała. - Żeby jeszcze było w jakikolwiek sposób normalnie? - krzywy uśmiech, przeciął wargi, Czy znali w ogóle to normalnie? Żyjąc w cieniach terroru Grindelwalda, by ostatecznie poddać się zupełnie nowej władzy. Czy jeszcze kiedyś mogli zaznać tego - po prostu bezpieczeństwa. Tego, którego potrzebowali dla swoich dzieci, dla siebie nawzajem. By ostatecznie wtedy spotkać spokój.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
« Zwycięstwo bez możliwości klęski jest zwycięstwem bez chwały »
W jakiś sposób fakt, iż nie potrafiła mu odmawiać, zawsze sprawiał, że czuł pewnego rodzaju satysfakcję. I nawet nie chodziło o to, co mieli teraz — w momentach, w których wyraźnie wyczuwał, że z oczywistych względów reagowała inaczej, gdy ją dotykał. Nie. To miało miejsce o wiele wcześniej. Już jako dzieci spletli między sobą ów węzeł zależności i nie rozstawali się z nim ani na moment. Dopiero po całych latach przyjaźń kujona ze Szkotką wydawała się samemu Jaydenowi w swojej strukturze niezwykła. Roselyn była w końcu córką swojego ojca, który twardo stąpał po ziemi i przekazał swoje wartości oraz cechy charakteru potomkini. Gdy jako dwunastoletni chłopiec mały krukon spotkał pana Wrighta na zakończenie roku, obserwował go z wielkim zaintrygowaniem. Marszczenie brwi, nawet tarcie czubka nosa nakładało się z tym, co już poznał u gryfonki. A mimo to ta surowość nie była mu straszna. Jayden posiadał ten przywilej, którego nie posiadali inni. Gdy Roselyn się na kogoś złościła, łagodził sytuacje, wiedząc, iż w starciu z nim nie była w stanie zachować tej emocji. Nie wykorzystywał tego w sposób, jaki byłby niewłaściwy. Nie. Bo nie taki był cel jego działań. Nie zamierzał manipulować czarownicą. Chciał, aby po prostu nie robiła sobie ani nikomu innemu przykrości. Tak samo działo się, gdy zamykała się w sobie i nie chciała powiedzieć, co się działo. Milczeli więc razem, ale gdy siedział obok, oboje wiedzieli, że nie była w tym sama. Był jej oparciem, tak jak ona była jego. Różnili się, ale równocześnie stanowili dobrany duet, któremu w całości niczego nie brakowało. Był rozsądek i serce, był chaos i zrównoważenie. Były silne emocje i dystans. Mądrość i odwaga. Miała go. Wiedział to. Bo nieważne, co się działo, była częścią jego samego i chociaż nie musiała tego mówić, znał prawdę, że i on wrósł w nią tak samo silnie. Przyjęła go jako przyjaciela do swojego życia, wytrzymując z nim przez te wszystkie lata, ufając i dzieląc radościami oraz cierpieniami. Pomagali sobie nawzajem i ten proces nigdy się nie kończył. Chociażby w jej opiece nad nim, jak i jego naukach dla niej.
- Ostatni raz widziałem ją, jak kończyła Hogwart parę lat temu. Była jednak za młoda, żebym mógł ją poznać u Moore'ów. - W końcu gdy jako chłopiec z rodzicami odwiedzał rodziców Billy'ego, Aurelia dopiero się urodziła. Widział wówczas, że już wtedy miała włosy koloru ognia i dużo płakała, a później pojawiła się na korytarzach Hogwartu, gdy zajmował tam posadę profesorską. Jayden czuł się bardziej związany z jej bratem, natomiast młoda czarownica była kimś obcym. - Wiem, że to ryzykowne - odpowiedział na nigdy niewypowiedziane pytanie, które jednak pojawiło się w lekko zmarszczonym czole uzdrowicielki. - Śpioszek jednak będzie nad wszystkim czuwał - dodał, pozwalając sobie na chwilę rozbawienia, bo doskonale zdawał sobie sprawę z konfliktu uzdrowicielki ze skrzatem domowym. Mimo to nie kłamał. Wierzył, że jego mały pomagier posiadał moc silniejszą od kogokolwiek innego i nie pozwoliłby skrzywdzić dzieci profesora. Niesamowita lojalność, jaką odczuwał wobec astronoma, nie była typowa dla wszystkich istot jego gatunku. Owszem — skrzaty były szczęśliwe w swym zniewoleniu, lecz to nie tak, że uwielbiały ludzi, którym służyły. Vane zdecydowanie powtarzał na każdym kroku, że Śpioszek nie był jego sługą, lecz stary skrzat posiadał swoje własne przekonania. Bez względu na wszystko mężczyzna był jednak wdzięczny za pojawienie się w jego życiu tego pokrętnego staruszka. Tak jak wdzięczny był za to, co miał aktualnie.
Wiem.
Gdy poczuł palce Roselyn na policzku, delikatnie przysunął głowę, by wtulić się w damską dłoń i czerpać z tego gestu. Równocześnie ułożył swoją rękę na tej należącej do niej i nieznacznie ścisnął, zupełnie jakby chciał ją tam zachować. Żeby wzmocnić doznanie i swoje własne słowa. Chciał cieszyć się tym urywkiem bliskości, jaką posiadali, a która była niczym zakazany owoc. Narzucony nie przez kogoś z zewnątrz, lecz przez nich samych. Mogło się to wydawać bzdurne, ale wcale takie nie było. Nie dla niego. Jego spojrzenie badało nieprzerwanie jej twarz, gdy mówiła dalej i trwało nawet wówczas, gdy w dobrze znanym jej ruchu ucałował odsłoniętą część nadgarstka, jakby zamykając w tym wszystko, co chciał powiedzieć. Bo chciał powiedzieć tak wiele. Była w końcu kimś, kogo pragnął pod wieloma względami i niecierpliwił się, gdy tylko część z nich była zaspokajana. Razem oznaczało wszak całość. Nie jej fragment, a aktualnie w takim stanie się znajdowali. Rozbicia. Posiadali siebie na poziomie intelektualnym, mentalnym. Nie byli dopełnieni jednak tylko dzięki temu. Aspekt fizyczności wciąż czaił się za nimi, kusił, nawoływał. Nawet teraz. Nawet tutaj. Dlatego też Jayden przerwał to, co mieli, wiedząc, że musieli jeszcze poczekać. Nieważne co do siebie czuli. Gdyby pozwolili na przekroczenie granicy, ciężko byłoby im zawrócić z obranej ścieżki. Czy byłoby warto ryzykować, jeżeli mogli dotrzeć do tego samego celu, ale unikając ofiar? Bo to nie tak, że nie pragnął, by jego dłonie eksplorowały skórę ukrytą pod materiałem spódnicy. By finalnie damskie nogi nie oplotły jego bioder, a ich usta nie odnalazły wspólnego rytmu. To jednak nie pod siebie musieli dostosowywać aktualną rzeczywistość. To nie pod własne pragnienia. Nieważne jak silnie tego chcieli.
Od bardzo dawna nie myślałam o tym, żeby gdziekolwiek wyjść.
- Może powinnaś. Nie chcę widzieć świata tylko przez pryzmat wojny, Rose. Mam dość oglądania, mówienia, myślenia tylko o tym. Narzucono nam taką rzeczywistość, a rzeczywistość nie składa się jedynie z tego. - Tęsknił za pięknem. I nie chodziło o to, że w czymś jej umniejszał. Nie. Nie to miał na myśli. Pragnął piękna sztuki. Estetyki. Architektury. Ludzi. Pór roku. Piękna dnia codziennego. Tęsknił za tym. Za świadomością, że mógł cieszyć się bez wyrzutów sumienia godzinami spędzonymi nad poruszającą książką. Na recitalu, gdzie wybrzmiewające dźwięki wzruszały do łez słuchających. W teatrze, gdzie scenografia współgrała z wypowiadanymi przez aktorów słowami, poruszając wyobraźnię. Potrzebowali tego. Potrzebowali sztuki. Szczególnie teraz. Wywodząc się z domu, w którym muzyka grała tak istotną rolę, rozumiał jej istotność. Potrzebowali jej, żeby przetrwać. Żeby pozostać częścią społeczeństwa, częścią kultury. Sztuka była odbiciem ich świata, była zaproszeniem do wzięcia w niej udziału. Ktoś mógłby zarzucić, że to przedstawienie, odbicie nie było prawdziwe. Ale co było prawdziwe? - Chciałem iść za dwa tygodnie. Uważasz to za zły pomysł?
Gdy wspomniała o ich wyjściu do tamtego zamku, cień uśmiechu przeciął męskie usta. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak dawno to było, ale szalone przygody z perspektywy czasu nabierały jakiegoś dziwnego uroku. Ale tylko na chwilę. Jak wszystko wokół, przemykało szybciej, aniżeli się pojawiło.
Myślisz, że jeszcze mamy na to szansę? Na to, żeby było tak jak wtedy?
Jayden odetchnął głęboko, a na jego twarzy pojawiła się powaga, w której nie było śladu nieszczerości. Nie odpowiedział od razu. Wyciągnął za to różdżkę i skierował się twarzą do domu. Ruchem dłoni dał znać, by uzdrowicielka podeszła bliżej i wskazał jej na leżącą na kamieniu książkę. - Szklane domy - poinstruował krótko, by odszukała odpowiednich zapisków spojrzeniem i obserwowała, jak należało nałożyć to konkretne zaklęcie. Należało do tych łatwiejszych i na pewno sama miała wkrótce być zdolna do jego wytworzenia. Jayden przez chwilę milczał, ale wprawiony w ruchach nie musiał skupiać się aż nadto przesadnie na tym, co robił. - Pamiętasz, jak kiedyś w Hogwarcie rozmawialiśmy o idealnej starości? - spytał, przywołując wspomnienie, którego miejsca nie mógł dokładnie znaleźć w odmętach myśli. Wiedział jedynie, że była to Szkoła Magii i Czarodziejstwa, ale gdzie dokładnie — nie pamiętał. Ale nie to było najważniejsze. - Ty i ja na ganku jakiegoś starego domu — siwi i wiekowi. - Przeszedł kilka kroków bliżej, czując, jak zaklęcie zaczynało gęstnieć. Gdy powoli zaczynał zamykać je w odpowiednim miejscu. Utrwalać. - Ciągle tego chcę. Chcę, żeby odwiedzała nas Melanie. Chłopcy. Chcę pilnować naszych ciekawskich wszystkiego wnuków. - Nie spojrzał na towarzyszącą mu kobietę ani przez chwilę. Po prostu mówił i czarował. Pozwalając na to, by splot uroku, zacisnął się finalnie, a rozproszenie oraz ustąpienie oporu oznajmiło, iż zabezpieczenie zostało nałożone. - Dlatego chcę wierzyć, że tak będzie. - Nie czekał jednak na więcej. Przykucnął i narysował różdżką na ziemi sieć znaków układających się w numerologiczno-ochronną całość. - Strach na gremliny - oznajmił, rozkładając czar na części tak, jak umiał najlepiej. - Wiesz, że możesz mnie spytać o wszystko, prawda? - Jego słowa pojawiły się dość niespodziewanie, ale nie były nacechowane złością, agresją czy nie były wypowiedziane szybko. Spokój, jaki bił od czarodzieja, musiał być wyczuwalny. I chociaż wciąż zajęty był rozkładaniem na czynniki pierwsze zaklęcia zabezpieczającego, a jego spojrzenie nie musnęło nawet czarownicy, był z nią. Wpatrywał się przed siebie, ale nie musiał jej obserwować, by wiedzieć, że usłyszała i zrozumiała. Wiedział, że wtedy — przy fortepianie — nie było jej łatwo słuchać jego słów o Pomonie, ale zielarka była zawsze część jego historii i nieważne, jak bardzo Rose starałaby się unikać jej tematu, nie usunęłaby jej z życia profesora. Nie. Nie oczekiwał pytań już teraz. Nie chciał także wywoływać właśnie w tym momencie dyskusji. Chciał po prostu, żeby wiedziała. Żeby to usłyszała. Bo nawet jeżeli podskórnie zdawała sobie z tego sprawę, wypowiedzenie czegoś na głos, bywało silniejszym i pewniejszym czynnikiem. Szczególnie że Jayden pragnął, aby zrozumiała, że nie miał przed nią nic do ukrycia. Chciał i musiał być transparentny, by nie powtarzać tego samego błędu, który pojawił się po zawiązaniu węzła małżeńskiego. Chciał móc powiedzieć jej o wszystkim.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Tak, to ryzykowne - zgodziła się z nim - ale nie da się przejść przez to, nie pokładając w nikomu zaufania, nie pokładając w nikim wiary - odparła. Łatwo było rzucać po prostu słowa, ale w jakiś sposób w to wierzyła. Panowała wojna i wielu miało się poddać jej destrukcyjnemu wpływowi, dać się jej wypaczyć. Nie uważała, że należy po prostu naiwnie wierzyć. Zakładać z góry, że każdy napotkany człowiek będzie miał tylko i wyłącznie dobre intencje. Że w żaden sposób nie da się zmienić, zniszczyć, złamać. Ostatecznie byli tylko ludźmi. Musiała jednak wierzyć, że każdy nosił w sobie pierwiastek człowieczeństwa, moralności, wybór, który czasami był ostatnią ostoją wolności. Wybór tego w jaki sposób chce to przetrwać. Sama go podejmowała, decydując użyczając swojej różdżki tym, którzy już nie mogli liczyć na uzdrowicieli, którzy ze strachu o siebie i najbliższych udzielali pomocy tylko tym komu powinni pomagać. Nie robiłaby tego, gdyby nie pozostało w niej odrobinę wiary w to, że aby przetrwać muszą być dla siebie ludźmi. Okazywać sobie empatię, nie być obojętnym w miejscu gdy oziębłość stała się częścią codzienności.
Wiedziała, że Jayden podejmując tą decyzję nie pozwoli zbliżyć się do swoich dzieci komuś kto będzie budził jego wątpliwości. Ostatecznie każde z nich czegoś potrzebowała. On pomocy w opiece nad synami, być może ta dziewczyna - zajęcia, pieniędzy, bezpieczeństwa, które mógł dać starannie chroniona silnymi zaklęciami posiadłość Vane’ów. Nawet jeśli na ten moment myśl o kimś obcym w jego domu budził w niej swojego rodzaju dyskomfort.
Wciąż odczuwała niepokój. On zagnieździł się w jej sercu tak dawno temu, że niemal ciężko było przypomnieć sobie jakim było życie bez niego. Nie tylko spowodowany wojną, nieustającym poczuciem zagrożenia, ale też ten towarzyszący jej codzienności. Lęk przed tym co miało nadejść. Czy miała poradzić sobie z samotnym wychowaniem Melanie. Czy miała poradzić sobie finansowo. Czy miała poradzić sobie z pracą w szpitalu. Czy kolejny dzień nie miał przynieść jej czegoś czemu mogłaby stawić czoła. Zaczęła kwestionować. Siebie i wszystko co ją otaczało. Kwestionować i boleśnie rozkładać wszystko na części pierwsze, analizować, wątpić i zamartwiać się. Nie potrafiła przestać. Wciąż pogrążona w niekończących się liniach czarnych scenariuszów. Świat był i stał się bardziej przytłaczającym, a ona walczyła całą sobą, aby wciąż trzymać gardę. Zachowywać siłę albo przynajmniej jej pozór. Odrzucić od siebie los jaki jej przepowiadano.
Wciąż odczuwała niepokój, wciąż kwestionowała i wątpiła. Z niemym, tępym bólem odbijającym się rytmicznych uderzeniach serca. Kwestionowała zdarzenia, które miały miejsce tamtego poranka. Nie ich prawdziwość czy szczerość. Niepokój budziły reperkusje jakie miały po sobie pozostawić. Niewypowiedziane słowa wciąż balansowały na końcu języka. Nie w tamtym konkretnym momencie, a w każdym dniu, który nadszedł po nim. Chociaż doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że potrzebowali czasu, że oboje zanim mieli przemówić, musieli wiedzieć co mieli sobie do powiedzenia, by wypowiedziane słowa zachowały swoje znaczenie. By nie były dyktowane pragnieniem szybkiej nagrody, rzucone na wiatr - nieprzemyślane i ulotne. Milczenie jednak podsycało niewiedzę, a ta karmiła strach i paranoje. Bała się bólu, zawodu, straty. Bała się zostać zranioną i zranić. Wstąpili na ścieżkę, która wkraczała na terytoria jak dotąd im nieznane. Tam jej niepokój znalazł pożywkę.
Myślała o Pomonie. O tym, że wciąż czuł ból, że wciąż tęsknił, że wciąż nosił żałobę. I był to proces, który pozostawał poza kontrolą Roselyn i w który absolutnie nie mogła ingerować. Pozostawała poza nim. Poza uczuciami jakimi darzył swoją zmarłą żonę i wiedziała, że nie może naciskać, że nie może niczego sugerować, niepewnie czułaby się nawet o tym mówiąc. Bała się o niej mówić, jakby jej imię w ustach Rose miało profanować jej pamięć. Nie mogła o niej mówić bez poczucia winy zrodzonego w burzach, które wciąż trwały w umyśle uzdrowicielki. Nieoczekiwanie zaczęła przybierać formę tej drugiej. Wkroczyła do ich życia, nie nosząc w sobie żadnych zamiarów względem Jaydena, a jednak teraz kochała jej dzieci. Zasiadała przy jej stole. Pragnęła jej męża. Powietrze w płucach dusiła myśl że dla Jaydena również miała pozostać tą drugą. Uczuciem zastępczym. Czymś co przenikło go poza świadomością. Czymś czego nigdy nie powiedziałby na głos, aby nie wyrządzić jej krzywdy. Zdawała sobie sprawę z tego, że to było niesprawiedliwe. Oskarżać go o coś zanim jeszcze zdążył zawinić. Obawiała się jednak życia w cieniu. Życia z tą świadomością. Tego, że oboje mogliby ją w sobie nosić. Bała się zaangażować, by oszczędzić sobie cierpienia, ale i to również pozostawało poza jej kontrolą. Była zaangażowana, czuła wszystkie te emocje, które czasami zdawały się rozpierać jej płuca, miały władzę mącić jej w głowie. Przerażało ją to jak wiele władzy mógł mieć nad nią sam Jayden. A przecież nie powinno, prawda? Mogła mu ufać. Nawet będąc z nią w niezgodzie, nie zrobił niczego co mogłoby narazić ją czy Melanie. Był przy niej latami, gdy tak wiele osób odchodziło i przychodziło. Znał ją lepiej niż ktokolwiek inny. Jednak to wymagało zupełnie innego rodzaju zaufania, którego jeszcze nie wykształcili. Odkrycia miejsc, które jak dotąd były im niedostępne. Pozwolenie sobie na tego rodzaju bezbronność. To budziło w niej pewien dyskomfort i sama musiała odnaleźć w tym swój własny spokój. Nic nie przychodziło za darmo, bez poświęceń, bez kompromisów. I tak długo jak odczuwała ten strach, nie mogła czuć się wolna, nie mogła czuć się gotowa.
Jego wargi pozostawiły na jej skórze ślad, czuła jak cienka skóra rozpływa się pod wpływem tego krótkiego gestu, a jego dotyk wsiąka w jej żyły, napędza pęd szybko bijącego serca. Nie mogła się do tego przyzwyczaić. To wszystko wciąż pozostawało poza sferą tego co znane. Te nieznaczne gesty, wywołujące dotąd obce emocje, reakcję. Nie zdawał sobie sprawy z tego, ile wymagało samokontroli to, aby po prostu wysunąć dłoń z jego objęcia, pozwolić na to, aby się od niej odsunął. A przecież mogła więcej, prawda? Mogła zbliżyć się do niego ponownie, ułożyć dłoń na policzku, przesunąć palcem po linii jego warg. Skusić. Nie czekać. Pozwolić sobie na to, aby przez chwile nie rozsądek dyktował ruch, a czyste emocje. Egoistyczny impuls, aby odczuwać to co ją pociągało bez względu na konsekwencję.
Nawet w tej chwili nie podobała jej się ta myśl. Chciała, aby był pewien każdej kolejnej decyzji. Nie chciała go niezdecydowanego, niepewnego. Nie chciała wciągać w coś co miało być niekomfortowe, miało być w jego odczuciu złe. Nie chciała manipulować. Naciskać. Potrzebowała jednak wiedzieć co kryło się w jego umyśle. Potrzebowała jego szczerości i prawdy, a na to musiała czekać, podobnie jak czekać musiał i on. Nawet jeśli niektóre chwile mijały niecierpliwie, nawet jeśli czasami chciała być po prostu wolna. Lekkomyślna. Potrafiąca cieszyć się, doznawać czegoś w całej okazałości bez strachu, bez niepokoju. Nawet jeśli za chwilę miała poczuć to, że to była tylko słodka iluzja.
Spojrzenie na kilka dłuższych chwil zawisło, obserwując wszystko to co znajdowało się przed nią, aby ponownie spotkać się z tym należącym do Jaydena - Myślę, że czułabym się tam nie na miejscu. Wiedząc, że na sali są tylko ci, którzy mogą na niej być. Że wszyscy inni są abominacją, gorszą częścią, której należy się życie jakim teraz żyją. Bo ja czuję się częścią właśnie tej drugiej grupy. I nie czuję z tego powodu wstydu i nie chcę się godzić na to, aby tak właśnie było - pokręciła głową. Wiedziała, że ten protest nic nie znaczył, że odmawiała sobie tego i na jej miejscu stanąć miał ktoś kto nie miał z tym problemu. Było to jednak w niezgodzie z tym co czuła. Być może nie miała głosu, być może nawet jako kobieta nie powinna go zabierać, ale podejmowała te małe decyzję zgodne z jej własną wolą. - Chciałabym móc tam być z tobą i nie myśleć o tym wszystkim co się dzieje, ale nie mogę, Jay. To część mnie - nie potrafiła uformować tej myśli na głos, ale ta wojna była jej częścią. Było czymś co kradło sen z jej powiek. Kradło spokój. Była uzdrowicielem, a jednak nie potrafiła wymazać z umysłu obrazów, które utrwaliły się w nim na przestrzeni ostatnich miesięcy. Znała ból i śmierć. Jednak pod powiekami kryły się obrazy zbrodni. Tak wiele krwi, które wsiąkła w pory jej skóry. Zapach palonej skóry, rozkładu, który towarzyszył jej każdego dnia. Nie mogła go z siebie zmyć. I powinna umieć z sobie z tym radzić i każdego dnia starała się funkcjonować w taki sposób jakby w istocie potrafiła. To jednak pozostawiło po sobie piętno i wiedziała, że je w sobie nosi. Czasami czuła czystą panikę. Czysty ból, gdy zalana potem znów śniła obrazy tego co zdołał zapamiętać jej umysł. Nie potrafiła się od tego zdystansować i Jayden zasługiwał na szczerość. By znać to wszystko co ukrywała pod fasadą spokoju. Mogła dalej kłamać. Dalej udawać, ale jednak winna była mu to, aby mógł to usłyszeć, by zdawał sobie sprawę z tego, że razem z nią ciągnął się tego ciężar. Nie był jak Melanie. Go nie musiała chronić przed wszelkim złem, przed świadomością, na którą nie był jeszcze gotowy. Nie powinna tego robić. - Część mnie, która jest wzywana ilekroć dzieje się coś złego. Część mnie, która widzi jak żyją mugole, którzy uciekli. Jak wyglądają miasta spalone przez ministerstwo. Jak wyglądają ludzie, którzy muszą po prostu funkcjonować w tym świecie, którzy stworzyliśmy. Paleni żywcem, atakowani, wygłodzeni, chorzy. Każdego dnia mam ich krew na rękach i nie mogę jej zmyć. Cały czas widzę ją na swojej skórze. To jest moja rzeczywistość. Chciałabym o niej zapomnieć, ale nie sądzę żebym potrafiła, Jay - pokręciła głową, pozwalając by dłonie opadły wzdłuż tułowia. - Nie mogę się nie bać tego, że ktoś mógłby mnie wylegitymować. Zacząć zadawać pytania. Myślisz, że byłabym w stanie zachować zimną krew? Chciałabym w to wierzyć, ale boję się tego, że nie potrafiłabym. Że ktoś mógłby dowiedzieć się kim jestem. Dowiedzieć się o Mel i jej ojcu. I pomyśleć o tym, że to mogłoby być źródłem nacisku na niego. Nawet jeśli od miesięcy go nie widziałam, a Mel nawet nie rozpoznaje jego twarzy. Że wiem gdzie mieszkają rodzice Hannah. Chciałabym by było inaczej, ale to właśnie jest moja rzeczywistość.
Chciałaby, aby było inaczej. W tym momencie chciała nawet tego, aby trzymać to we własnym miejscu, zachować w milczeniu dokładnie tak jak to robiła dotychczas. Nie mogła go jednak zbywać milczeniem i uśmiechami, bo jeśli chciał jej. Musiał wiedzieć z czym to się wiązało.
- Co my robimy, Jay? - zapytała, gdy spojrzenie na chwilę przestało śledzić ślad jego różdżki. Stanęła obok niego, krzyżując dłonie na piersiach. Musieli zdobyć się na szczerość, a ona potrzebowała tej jego. Chciała wiedzieć gdzie stoją. W jakie rejony uciekają jego myśli. Czym stali się oni. Chociaż spojrzenie z trudem poddawało się jej kontroli, zmusiła się, aby spojrzeć na niego. By móc dostrzec najmniejszy refleks emocji skrzący się w spojrzeniu błękitnych oczu. Każdy grymas. Każdy cień, który miał okryć rysy jego twarzy. Potrzebowała odpowiedzi, aby przestać wariować. By poczuć chociaż namiastkę bezpieczeństwa albo brutalność prawdy, która miała doprowadzić ją do porządku.
Wiedziała, że Jayden podejmując tą decyzję nie pozwoli zbliżyć się do swoich dzieci komuś kto będzie budził jego wątpliwości. Ostatecznie każde z nich czegoś potrzebowała. On pomocy w opiece nad synami, być może ta dziewczyna - zajęcia, pieniędzy, bezpieczeństwa, które mógł dać starannie chroniona silnymi zaklęciami posiadłość Vane’ów. Nawet jeśli na ten moment myśl o kimś obcym w jego domu budził w niej swojego rodzaju dyskomfort.
Wciąż odczuwała niepokój. On zagnieździł się w jej sercu tak dawno temu, że niemal ciężko było przypomnieć sobie jakim było życie bez niego. Nie tylko spowodowany wojną, nieustającym poczuciem zagrożenia, ale też ten towarzyszący jej codzienności. Lęk przed tym co miało nadejść. Czy miała poradzić sobie z samotnym wychowaniem Melanie. Czy miała poradzić sobie finansowo. Czy miała poradzić sobie z pracą w szpitalu. Czy kolejny dzień nie miał przynieść jej czegoś czemu mogłaby stawić czoła. Zaczęła kwestionować. Siebie i wszystko co ją otaczało. Kwestionować i boleśnie rozkładać wszystko na części pierwsze, analizować, wątpić i zamartwiać się. Nie potrafiła przestać. Wciąż pogrążona w niekończących się liniach czarnych scenariuszów. Świat był i stał się bardziej przytłaczającym, a ona walczyła całą sobą, aby wciąż trzymać gardę. Zachowywać siłę albo przynajmniej jej pozór. Odrzucić od siebie los jaki jej przepowiadano.
Wciąż odczuwała niepokój, wciąż kwestionowała i wątpiła. Z niemym, tępym bólem odbijającym się rytmicznych uderzeniach serca. Kwestionowała zdarzenia, które miały miejsce tamtego poranka. Nie ich prawdziwość czy szczerość. Niepokój budziły reperkusje jakie miały po sobie pozostawić. Niewypowiedziane słowa wciąż balansowały na końcu języka. Nie w tamtym konkretnym momencie, a w każdym dniu, który nadszedł po nim. Chociaż doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że potrzebowali czasu, że oboje zanim mieli przemówić, musieli wiedzieć co mieli sobie do powiedzenia, by wypowiedziane słowa zachowały swoje znaczenie. By nie były dyktowane pragnieniem szybkiej nagrody, rzucone na wiatr - nieprzemyślane i ulotne. Milczenie jednak podsycało niewiedzę, a ta karmiła strach i paranoje. Bała się bólu, zawodu, straty. Bała się zostać zranioną i zranić. Wstąpili na ścieżkę, która wkraczała na terytoria jak dotąd im nieznane. Tam jej niepokój znalazł pożywkę.
Myślała o Pomonie. O tym, że wciąż czuł ból, że wciąż tęsknił, że wciąż nosił żałobę. I był to proces, który pozostawał poza kontrolą Roselyn i w który absolutnie nie mogła ingerować. Pozostawała poza nim. Poza uczuciami jakimi darzył swoją zmarłą żonę i wiedziała, że nie może naciskać, że nie może niczego sugerować, niepewnie czułaby się nawet o tym mówiąc. Bała się o niej mówić, jakby jej imię w ustach Rose miało profanować jej pamięć. Nie mogła o niej mówić bez poczucia winy zrodzonego w burzach, które wciąż trwały w umyśle uzdrowicielki. Nieoczekiwanie zaczęła przybierać formę tej drugiej. Wkroczyła do ich życia, nie nosząc w sobie żadnych zamiarów względem Jaydena, a jednak teraz kochała jej dzieci. Zasiadała przy jej stole. Pragnęła jej męża. Powietrze w płucach dusiła myśl że dla Jaydena również miała pozostać tą drugą. Uczuciem zastępczym. Czymś co przenikło go poza świadomością. Czymś czego nigdy nie powiedziałby na głos, aby nie wyrządzić jej krzywdy. Zdawała sobie sprawę z tego, że to było niesprawiedliwe. Oskarżać go o coś zanim jeszcze zdążył zawinić. Obawiała się jednak życia w cieniu. Życia z tą świadomością. Tego, że oboje mogliby ją w sobie nosić. Bała się zaangażować, by oszczędzić sobie cierpienia, ale i to również pozostawało poza jej kontrolą. Była zaangażowana, czuła wszystkie te emocje, które czasami zdawały się rozpierać jej płuca, miały władzę mącić jej w głowie. Przerażało ją to jak wiele władzy mógł mieć nad nią sam Jayden. A przecież nie powinno, prawda? Mogła mu ufać. Nawet będąc z nią w niezgodzie, nie zrobił niczego co mogłoby narazić ją czy Melanie. Był przy niej latami, gdy tak wiele osób odchodziło i przychodziło. Znał ją lepiej niż ktokolwiek inny. Jednak to wymagało zupełnie innego rodzaju zaufania, którego jeszcze nie wykształcili. Odkrycia miejsc, które jak dotąd były im niedostępne. Pozwolenie sobie na tego rodzaju bezbronność. To budziło w niej pewien dyskomfort i sama musiała odnaleźć w tym swój własny spokój. Nic nie przychodziło za darmo, bez poświęceń, bez kompromisów. I tak długo jak odczuwała ten strach, nie mogła czuć się wolna, nie mogła czuć się gotowa.
Jego wargi pozostawiły na jej skórze ślad, czuła jak cienka skóra rozpływa się pod wpływem tego krótkiego gestu, a jego dotyk wsiąka w jej żyły, napędza pęd szybko bijącego serca. Nie mogła się do tego przyzwyczaić. To wszystko wciąż pozostawało poza sferą tego co znane. Te nieznaczne gesty, wywołujące dotąd obce emocje, reakcję. Nie zdawał sobie sprawy z tego, ile wymagało samokontroli to, aby po prostu wysunąć dłoń z jego objęcia, pozwolić na to, aby się od niej odsunął. A przecież mogła więcej, prawda? Mogła zbliżyć się do niego ponownie, ułożyć dłoń na policzku, przesunąć palcem po linii jego warg. Skusić. Nie czekać. Pozwolić sobie na to, aby przez chwile nie rozsądek dyktował ruch, a czyste emocje. Egoistyczny impuls, aby odczuwać to co ją pociągało bez względu na konsekwencję.
Nawet w tej chwili nie podobała jej się ta myśl. Chciała, aby był pewien każdej kolejnej decyzji. Nie chciała go niezdecydowanego, niepewnego. Nie chciała wciągać w coś co miało być niekomfortowe, miało być w jego odczuciu złe. Nie chciała manipulować. Naciskać. Potrzebowała jednak wiedzieć co kryło się w jego umyśle. Potrzebowała jego szczerości i prawdy, a na to musiała czekać, podobnie jak czekać musiał i on. Nawet jeśli niektóre chwile mijały niecierpliwie, nawet jeśli czasami chciała być po prostu wolna. Lekkomyślna. Potrafiąca cieszyć się, doznawać czegoś w całej okazałości bez strachu, bez niepokoju. Nawet jeśli za chwilę miała poczuć to, że to była tylko słodka iluzja.
Spojrzenie na kilka dłuższych chwil zawisło, obserwując wszystko to co znajdowało się przed nią, aby ponownie spotkać się z tym należącym do Jaydena - Myślę, że czułabym się tam nie na miejscu. Wiedząc, że na sali są tylko ci, którzy mogą na niej być. Że wszyscy inni są abominacją, gorszą częścią, której należy się życie jakim teraz żyją. Bo ja czuję się częścią właśnie tej drugiej grupy. I nie czuję z tego powodu wstydu i nie chcę się godzić na to, aby tak właśnie było - pokręciła głową. Wiedziała, że ten protest nic nie znaczył, że odmawiała sobie tego i na jej miejscu stanąć miał ktoś kto nie miał z tym problemu. Było to jednak w niezgodzie z tym co czuła. Być może nie miała głosu, być może nawet jako kobieta nie powinna go zabierać, ale podejmowała te małe decyzję zgodne z jej własną wolą. - Chciałabym móc tam być z tobą i nie myśleć o tym wszystkim co się dzieje, ale nie mogę, Jay. To część mnie - nie potrafiła uformować tej myśli na głos, ale ta wojna była jej częścią. Było czymś co kradło sen z jej powiek. Kradło spokój. Była uzdrowicielem, a jednak nie potrafiła wymazać z umysłu obrazów, które utrwaliły się w nim na przestrzeni ostatnich miesięcy. Znała ból i śmierć. Jednak pod powiekami kryły się obrazy zbrodni. Tak wiele krwi, które wsiąkła w pory jej skóry. Zapach palonej skóry, rozkładu, który towarzyszył jej każdego dnia. Nie mogła go z siebie zmyć. I powinna umieć z sobie z tym radzić i każdego dnia starała się funkcjonować w taki sposób jakby w istocie potrafiła. To jednak pozostawiło po sobie piętno i wiedziała, że je w sobie nosi. Czasami czuła czystą panikę. Czysty ból, gdy zalana potem znów śniła obrazy tego co zdołał zapamiętać jej umysł. Nie potrafiła się od tego zdystansować i Jayden zasługiwał na szczerość. By znać to wszystko co ukrywała pod fasadą spokoju. Mogła dalej kłamać. Dalej udawać, ale jednak winna była mu to, aby mógł to usłyszeć, by zdawał sobie sprawę z tego, że razem z nią ciągnął się tego ciężar. Nie był jak Melanie. Go nie musiała chronić przed wszelkim złem, przed świadomością, na którą nie był jeszcze gotowy. Nie powinna tego robić. - Część mnie, która jest wzywana ilekroć dzieje się coś złego. Część mnie, która widzi jak żyją mugole, którzy uciekli. Jak wyglądają miasta spalone przez ministerstwo. Jak wyglądają ludzie, którzy muszą po prostu funkcjonować w tym świecie, którzy stworzyliśmy. Paleni żywcem, atakowani, wygłodzeni, chorzy. Każdego dnia mam ich krew na rękach i nie mogę jej zmyć. Cały czas widzę ją na swojej skórze. To jest moja rzeczywistość. Chciałabym o niej zapomnieć, ale nie sądzę żebym potrafiła, Jay - pokręciła głową, pozwalając by dłonie opadły wzdłuż tułowia. - Nie mogę się nie bać tego, że ktoś mógłby mnie wylegitymować. Zacząć zadawać pytania. Myślisz, że byłabym w stanie zachować zimną krew? Chciałabym w to wierzyć, ale boję się tego, że nie potrafiłabym. Że ktoś mógłby dowiedzieć się kim jestem. Dowiedzieć się o Mel i jej ojcu. I pomyśleć o tym, że to mogłoby być źródłem nacisku na niego. Nawet jeśli od miesięcy go nie widziałam, a Mel nawet nie rozpoznaje jego twarzy. Że wiem gdzie mieszkają rodzice Hannah. Chciałabym by było inaczej, ale to właśnie jest moja rzeczywistość.
Chciałaby, aby było inaczej. W tym momencie chciała nawet tego, aby trzymać to we własnym miejscu, zachować w milczeniu dokładnie tak jak to robiła dotychczas. Nie mogła go jednak zbywać milczeniem i uśmiechami, bo jeśli chciał jej. Musiał wiedzieć z czym to się wiązało.
- Co my robimy, Jay? - zapytała, gdy spojrzenie na chwilę przestało śledzić ślad jego różdżki. Stanęła obok niego, krzyżując dłonie na piersiach. Musieli zdobyć się na szczerość, a ona potrzebowała tej jego. Chciała wiedzieć gdzie stoją. W jakie rejony uciekają jego myśli. Czym stali się oni. Chociaż spojrzenie z trudem poddawało się jej kontroli, zmusiła się, aby spojrzeć na niego. By móc dostrzec najmniejszy refleks emocji skrzący się w spojrzeniu błękitnych oczu. Każdy grymas. Każdy cień, który miał okryć rysy jego twarzy. Potrzebowała odpowiedzi, aby przestać wariować. By poczuć chociaż namiastkę bezpieczeństwa albo brutalność prawdy, która miała doprowadzić ją do porządku.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
« Zwycięstwo bez możliwości klęski jest zwycięstwem bez chwały »
Cisza towarzyszyła im tego poranka. Cisza również pozwalała, by magia snuła się między korzeniami, okalając teren wokół przycupniętego w roślinności domostwa. Cisza zalęgła się także w mężczyźnie, gdy pozwolił na to, aby myśli przepływały bez zakłóceń przez jego umysł. A przynajmniej początkowo. Wszak pomoc w rozpatrywaniu zabezpieczeń ochronnych nie przyduszała powodu, dla którego się pojawił w Szkocji. Wiedział, co miał robić i dlaczego to robił. Nie musiał wątpić w fakt, iż to, czym się zajmował, było dobre. Wspomagało wszak. Budowało bezpieczny azyl, spokojną przystań, dla tych których kochał. Wzmacniało drżącą w posadach świadomość, że nic nie mogło dosięgnąć jego bliskich, gdy znajdowali się za barierą uplecioną przez silne porozumienie rzucanego czaru. Była to jednak ta ludzka natura, która trzymała się nadziei i naiwności. Była również ta druga. Bestialska świadomość tego, jak wyglądała rzeczywistość. Jak okrutna była i nieprzewidywalna. Jak łatwo ograbiała z wszelkiej wiary w to, co uznawało się za niepodważalne. System był złamany, podobnie jak ludzie, którzy w nim żyli. Jaydenowi robiło się niedobrze, gdy tylko myślał o tym, co działo się poza granicami jego — pozornie — bezpiecznego otoczenia. To wszak przestało być takie już jakiś czas temu. Gdy dostrzegł twarz swojej żony na plakatach ogłaszających ją poszukiwaną zbrodniarką. Później nadeszła jej brutalna śmierć, a z każdym kolejnym krokiem próbowano i jemu zarzucić na szyję smycz przez tych, którzy chcieli go kontrolować. A on musiał się opierać. Chciał się opierać. Jak długo jednak? Widząc to, co działo się na ulicach? To, co słyszał? To, co nocami prześladowało go bardziej niż najgorsze z koszmarów, jakie pamiętał. Czy słysząc o obdzieranych ze skóry niemowlętach, można było w ogóle wierzyć w to, że cokolwiek jeszcze miało dotrzeć do normy? Że zostało cokolwiek do ratowania? Zawsze docierał w swych rozmyślaniach do czerni i finalnie ciszy. Ta cisza biła jednak. Krzyczała i była donośniejsza od huku armatniego. A on słyszał ich wszystkich. Namnażających się i wyciągających ku niemu swoje dłonie. Nie da się przejść przez to, nie pokładając w nikomu zaufania. Nie pokładając w nikim wiary.
Cisza. Jayden nie odezwał się, pozwalając, by kobiece słowa uniosły się i zostały rozwiane w powietrzu wokół nich. Przemilczał to, co powiedziała, bo nie chciał... Nie mógł powiedzieć jej, jak bardzo się myliła. I nie w aspekcie istoty posiadania kogoś, komu można było zawierzyć, lecz w aspekcie tego, jak on widział tę konkretną sytuację. Bo nie robił tego, bo ufał. Nie robił tego, bo wierzył. W końcu... Jak mógł zaufać komuś obcemu, jak nawet najbliższym ciężko było zawierzyć? Jak wymykali się spomiędzy jego palców oraz umysłu prędzej i łatwiej aniżeli kiedykolwiek mógłby podejrzewać. Nie. Od długiego czasu nie potrafił zaufać tak jak dawniej. Nie potrafił pokładać w kimś wiary, widząc jak łatwo jedno i drugie rozsypywało się mu w dłoniach, ilekroć kolejny z kroków prowadził go ku zrozumieniu, że bliscy mieli okrutne tajemnice. Pomona była jedynie początkiem. Roselyn rozwinięciem. Maeve otwarciem dalej ku temu co niemożliwe. Ku temu, co kryło się w otchłani po zrobieniu kroku. Drżał na myśl o tym, do czego były zdolne. Od kłamstw do chęci mordu. Do wyznania prawdy o łaknieniu zemsty. O tym jak chory był ten świat. Nie dbam o to, co się stało. Gnida. Ten pozbawiony skrupułów potwór. Już nigdy więcej nikogo nie skrzywdzi. Ktoś musiał go powstrzymać. Są rzeczy, o których nie mogę z tobą rozmawiać. Przerażało go to. Pomona. Rose. Maeve. To, gdzie tak naprawdę znajdowała się granica ludzi zagonionych w kozi róg. Ludzi, którzy byli zalęknieni. Zdesperowani. Jak więc mógł patrzeć na kogoś całkowicie mu nieznanego i nie czuć lęku? Nie miał wyboru. Nie miał wyboru, dlatego też ignorował krzyk we własnej głowie, żeby uważał. Żeby nie podejmował decyzji, których mógł żałować. Wierzył jednak w Alannah. W zgryźliwego, ale niezwykle lojalnego skrzata domowego. W magię własnego rodu. Wierzył w to, że nieważne co miało się dziać, mieli zrobić wszystko, co w swojej mocy, aby nie dopuścić do zła. Że mieli ochronić trójkę niemowląt tak, jak już dawno pouczył ich pan domu. Nieważne, co miało się dziać z nim samym, chłopcy musieli przeżyć.
Ona też musiała. Z drobną blondyneczką tak bardzo niepodobną do niej samej. Ta, której zapach sprawiał, że przestawał racjonalnie myśleć. Rozsądek kazałby mu wszak odejść. Porzucić wszystko, co wiązało się z krzywdą i przeszłością. Zabrać synów tam, gdzie ich przetrwanie oraz gwarancja na lepsze życie były znacznie większe aniżeli na Wyspach. Szukać nowego początku właśnie tam — gdzie zatopiony w wewnętrznym konflikcie kraj nie miałby wpływu na ich codzienność. Gdzie nie było żadnego Zakonu Feniksa, Czarnego Pana, smutku i rozpaczy. Być może gdyby był kimś innym; gdyby nie czuł tak silnej więzi odpowiedzialności, zrobiłby to. Wyjechał, nie odwracając się za siebie. Mógł to zrobić nawet i teraz. Miał pieniądze, umiejętności, kapitał intelektualny, który zapewniłby mu solidną pozycję naukową, dokądkolwiek by się nie wybrał. Na co więc czekał? Czemu zwlekał? Co było tak wartego zostania? Ryzykowania życiem swojego i dzieci? Wyjechać... Gdyby był rozsądny, wyjechałby. Już dawno. Wyjechałby nawet tej nocy... Nie mógł jednak. Nie chciał. Patrząc na ciemne oczy przed sobą i czując kobiecy dotyk na policzku, kochał i nienawidził. Swojego przywiązania i poczucia obowiązku. Mogłoby się wszak wydawać, że to dla niej zostawał — dla Roselyn, która nie wyjechałaby nawet gdyby jej to zaproponował. Nawet gdyby błagał. Gdyby obiecał... Nie chciał i nie zamierzał jednak błagać, obiecywać, rozkazywać. Brać wbrew woli, bo nieważne jak na nią patrzył, to nie ona trzymała go w miejscu. Nie wyjeżdżał, bo kim by był, gdyby porzucił ojczyznę w największej potrzebie? Kto miał uratować resztę rozsądku, oświaty, gdy wszystko upadało? Jak patrzyliby jego synowie na ojca, gdyby w dorosłości zrozumieli, co zrobił? Czy śmierć Pomony i innych miała być bezcelowa? Licząca się jako statystyka? Jedna z setek, jeżeli nie tysięcy? Do wpisania do podręcznika historii? I owszem. Chciał być z nią, czarownicą stojącą przed nim i chciał, aby mogli żyć w spokoju. Aby mogli dotrwać do starości i śmierci z powodu długiego wieku. Powinni. Powinni móc, ale gdzie? Na wygnaniu?
Część mnie...
Jak miałoby wyglądać jej bycie matką jeżeli nic się nie zmieni w przeciągu najbliższych miesięcy, kilku lub kilkunastu lat...?
Część mnie...
Jak miałoby wyglądać dorastanie tych dzieci? Miałyby żyć pod kamieniem razem z nią...?
Część mnie...
A tak, jak najgorszy scenariusz się ziści, a ty je wychowasz na swój obraz i podobieństwo, być może będą miały szansę przeżyć, a nawet być może jakoś funkcjonować w społeczeństwie "czystej krwi".
Chciałabym, by było inaczej, ale to właśnie jest moja rzeczywistość.
- A ja odmawiam życia w strachu. - Jego głos znów się zmienił. Stwardniał. Wyostrzył się, gdy przy słowach wypowiadanych przez uzdrowicielkę, pojawiły się słowa Anthonyego. Niespodziewanie i okrutnie. Te same, które zaciskały brutalnie palce na gardle profesora. Prześladujące go, mimo iż obiecał sobie, że nigdy się im nie podda. Nigdy nie pozwoli na to, by nad nim zapanowały. Nie. Nie walczył i nie odpowiadał teraz samej Roselyn — walczył i odpowiadał Skamanderowi, który niczym wirus zalągł się w umyśle astronoma i czekał, aby uderzyć. Nie. Nie akceptował tego, co słyszał. Nie zgadzał się z jej odejściem ani z wizją świata składającą się w jedno przez członków Zakonu Feniksa. Ukrytych pod kamieniem. Nie. Nie mógł kontrolować niczyjego strachu poza swoim własnym. A temu nie zamierzał puszczać wodzy fantazji. Nie zamierzał pozwalać sobie na fantazjowanie, popadać w paranoję i absurd. Strach paraliżował. Strach odbierał możliwość trzeźwego myślenia. Strach powodował, że dobrzy ludzie popełniali błędy, których nie byli w stanie cofnąć. Nie. Nie zamierzał pozwolić na to, aby ten przejął władzę nad jego umysłem i życiem. A przecież rozumiał to, o czym mówiła. Jego rzeczywistość tak samo napełniona była niebezpieczeństwami jak ta jej. Lepiej niż ktokolwiek wiedział, co oznaczało wystawienie się na widok publiczny. Co oznaczało wypowiadanie swoich przekonań na głos przed wrogimi mu ideowcami. Co oznaczało pozostawienie permanentnego śladu. Mało było tych, którzy nie znali jego twarzy. I lubili to wykorzystywać. Groźby osnute słowami kurtuazją, którymi darzył go Sallow w liście, głosiły, że jego czas miał nadejść. Dogłębne przesłuchania w Ministerstwie Magii przez Jednostkę Opieki nad Edukacją. Wstawienie się za pojmanymi dzieciakami. Był mężem zbrodniarki wojennej poszukiwanej listem gończym. Był ojcem jej trójki dzieci. Pozwalał, by w jego domu osiadły członkinie zakazanego przez rząd zgrupowania. Zakładał coś, co miało być buntem przeciwko aktualnie rządzącym. Miał powody, by się bać. Miał powody, by ukrywać się przed wzrokiem nieprzyjaciela, ale tego nie robił. Nie zamierzał także pogrążać się w przerażeniu przed tymi, którzy znajdowali się po drugiej stronie. I nie zamierzał też pozwalać, by pochłaniała go rozpacz. Nie. Już nie. Chciał żyć, a żeby móc to robić, potrzebował przypomnienia, jak piękne było to, co mógł stworzyć ludzki umysł. Bo nic nie oddawało piękna tak, jak sztuka i wrażliwość, jaką dzięki niemu mogli nabywać. Przypominając sobie, że jeszcze cokolwiek czuli...
Co my robimy, Jay?
Ton głosu, pytanie samo w sobie - wiedział, że nie dotyczyły tego, co aktualnie robili. Pułapek, zabezpieczeń. To nie dotyczyło niczego z tych rzeczy. Podniósł spojrzenie — które wciąż było utkwione w szeregu znaków rozpisywanych na ziemi — by odszukać stojącą obok kobietę i zauważył, że wpatrywała się w niego uważnie. I nie było to zwykłe spojrzenie. Żadne z tych, które znał. To było wyjątkowe. Świdrujące. Żebrające. Zdesperowane. Łaknące. Wyczekujące. Bezbronne. Tak bardzo pokładające coś w nim. Jakby od niego zależało to, czy miała wziąć następny oddech, czy całkowicie pogrążyć się w chaosie. Patrzył więc na nią wciąż kucając, ale w pewnym momencie powstał. A gdy podnosił się ku górze, nie odwracał spojrzenia od tego, należącego od niej. Tak dobrze znanego i równocześnie obcego. Czy przerażonego? Nie wiedział. Nie dlatego że nie dostrzegał tych emocji w ciemnych oczach, szklących się — od zimna, od czekania, a może od wiatru — ale dlatego, że pierwszy raz widział ją taką. Chcącą wiedzieć od niego i tylko od niego...
Co my robimy, Jay?
- Żyjemy. Bo jutro możemy być martwi - powiedział, nie odsuwając wzroku od tego należącego do niej, nie mając wątpliwości w to, co mówił. I nie twierdził niczego, by pozwolić jej się złapać; by dać jej wsparcie, lecz dlatego, że właśnie w to wierzył. Nie zamierzał jej szokować, potrząsać nią. Oświecać. Nie chciał jej pouczać. Nie miał nawet pojęcia, czy miało to na nią wpłynąć. Usatysfakcjonować. Nie. Dość miał patrzenia na to, co było. Musieli patrzeć na to, co mieli i na to, co było warte życia. Wcześniej nie wiedział, czy powinien był w ogóle pozwalać sobie na uczucia względem uzdrowicielki. Czy nie było to odrzucenie w kąt tego, co miał z Pomoną, ale w tej chwili nie żałował tego, że tak właśnie się stało. Że mógł na nowo odetchnąć z nadzieją na coś, co utrzymywało go przy życiu. Ich rzeczywistość była zbyt okrutna, zbyt tłamszcząca, aby pozwalali sobie na rozpatrywanie bolesnej przeszłości, na rozdrapywanie ran. Musieli trzymać się tego, co pozwalało im oddychać teraz i w przyszłości. Bo właśnie tego teraz potrzebowali — życia, nie jego imitacji. Nawet tam, gdzie wydawało się to niemożliwe. Jayden patrzył więc na kobietę naprzeciw, czekając. Badając spojrzeniem zagięcia brwi, policzki, brodę. Oczy. W końcu... A ty? - Czego ode mnie oczekujesz, Rose?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Masz do tego prawo - odpowiedziała lakonicznie, nie miała zamiaru jednak osądzać. Nie miała krytykować, wymuszać na nim przybrania postawy, której - jak mogło się zdawać - oczekiwała od niego. Mierzyć skalę lęków, ważyć argumenty. Pozwalać sobie na to, aby i oni w tym momencie zatopili się zażartym konflikcie udowadnianie własnej, świętej racji. Konflikcie, który nie był odpowiedzią, a jedynie wciąż dzielił nie tylko ich, ale całe ich społeczeństwo. Podjudzał do tworzenia nowych frontów, nowych stronnictw. Budowania nowych sporów, nowych barier. Nie chciała pozwolić na to, aby i to wkradło się do jej życia. Wpuściła już do niego strach i terror. Pozwoliła, aby tak wiele złości wypełniło klatkę piersiową, tak wiele gniewnych myśli nawiedzało jej myśli. Oddychała owym strachem i dawała się mu porwać, godziła się na to, aby ten miał udział w podejmowanych decyzjach i w powziętych przez nią planach. Nie mogła jednak pozwolić na to, by oślepiła ją złość. Ciężar emocji z jakimi musiała się mierzyć każdego dnia. Ten sam ciężar, który czasami dominował jej codzienność. Gdy ze zmęczenia rodziło się rozdrażnienie, gdy myślami wciąż pozostawała zamknięta w czterech ścianach lecznicy - w świecie bólu, chorób, historii przepełnionych przemocą, świadomości konsekwencji skrywanego w ludziach zła. Nie, nie mogła pozwolić na to, aby i dziś to trzymało ją w pętach, by zamiast poszukiwać wspólnego gruntu, pozwalać sobie na to by ta wojna wciąż miała dzielić ich bardziej i bardziej. By obdzierała jej z tego co było w jej życiu najdroższe. I nie mogła mierzyć się z tym sama. Unikać stawiania czoła Jaydenowi w obawie przed jego potępieniem. Pracować nad naruszonym zaufaniem, jednocześnie wciąż wybierając milczenie. Nie prosić o nic, zakładając to czego potrzebowała nie będzie jej dane. Robiła to całymi latami. Wciąż milczała, rozpamiętując chwilę, które ją zawiodły. Odnajdując w ciszy ucieczkę przed konfrontacją, bo wciąż bała się odtrącenia. Pozostawała zawieszona w próżni między domysłem, a działaniem. Nigdy nie robiąc następnego kroku.
- Ale ja mam prawo oczekiwać od ciebie, aby znalazł dla mnie zrozumienie. Cokolwiek dla ciebie znaczę, abyś chociaż próbował mnie zrozumieć. Nie chcę się wciąż od ciebie dystansować, nie móc powiedzieć tego co czuję, w obawie przed tym jak na mnie zareagujesz. Potrzebuje czuć, że stajesz przy mnie, nie na przeciw mnie - wyrzuciła z siebie, pozwalając przy ciężar jej własnych słów opuścił w końcu wargi. Nie uniosła głosu, nie chciała się domagać czy też pozwolić na to, aby w jej prośbie rozbrzmiała nuta desperacji. Miesiące temu, przemoczeni do suchej nitki, obiecali sobie, że będą naprawiać swoją relację, że będą uczyć się siebie na nowo. Pozwolili sobie na czas i chociaż po drodze odkryli, że narodziło się między nimi coś innego niż dotychczas, to niezmiennie potrzebowała, aby pozwolił jej właśnie na to - by mogła poczuć się bezpiecznie, opuszczając gardę. Nie potrafiła tego zrobić, wciąż częściowo czując się jako jego przeciwnik. Nie chciała nim być i nie chciała go postrzegać w taki sposób. I wiedziała, że musi się przełamać, aby powiedzieć to na głos i stawić czoła jego odpowiedzi. Ponieść jej konsekwencję. Uciec z próżni.
Żyjemy. Bo jutro możemy być martwi.
Nie, jego słowa nie przyniosły ulgi. Prawdopodobnie nie miały jej przynieść. Rozbudziły frustrację, bo było przed nią tak wiele niewiadomych, które pozostawiały ją poza kontrolą. Potrzebującą. Nie do końca samodzielną. Domagającą się cząstki siebie jaką posiadał. Cząstki jego jaką chciała mieć. Chciała móc to zbadać, bo chociaż budziło to w niej konflikt, poczucie winy, to również sprawiało, że czasami czuła się po prostu dobrze. Jakby mogła być jeszcze kiedyś szczęśliwa. Nie tylko dla Melanie, ale i również dla samej siebie. Chciała móc pozwolić sobie na te wszystkie emocje i być na swój sposób wolną od ciężaru, który ją dominował. Oddychać. Żyć. Odkryć piękno w nadziei budowania czegoś co mogłoby tworzyć jej przyszłość. Budować wspomnienia, które miały wypełnić siłą. Pierwszy raz od tak długiego czasu poczuła tą potrzebę. Przed latami zduszoną zawodem, poczuciem porażki wrażeniem że straciła swoją szansę. Nie mogła jednak udawać, że to wszystko nie miało miejsca. Że przed Jaydenem nie było kogoś kto po prostu zawiódł. Mężczyzna, na którego czekała zbyt długo. Od którego oczekiwała zbyt niewiele. Ostatkiem jego władzy nad nią było to jak miała postrzegać przyszłość. Nie bez obaw. Nie z pewnością siebie. To właśnie to malowało desperacją, okryte cieniem spojrzenie ciemnych oczu.
Oparła się o pień drzewa, przymknęła oczy próbując odnaleźć w sobie odpowiednie łowa. Oddech ciężko opuścił płuca, równie trudno było złapać jej kolejny oddech. - Wiem czego nie mogę od ciebie oczekiwać - gorzki uśmiech zatańczył na wargach jedynie przez chwilę, by jej rysy nabrały powagi - Wiem, że nie mogę oczekiwać od ciebie żadnych obietnic, ani żadnych deklaracji. Nie wiem czego właściwie mogę od ciebie oczekiwać. Do czego mam prawo - kolejny uśmiech przeciął wargi, kolejny równie niewesoły jak poprzedni. Nie podobało jej się jak brzmiało to w jej ustach - mówienia o prawach. Oczekiwaniach. - Nie wiem co myślisz i co czujesz. Wiem, że w jednej chwili wszystko jest pozornie normalnie. W drugiej…. Jest inaczej. Dotykasz mnie inaczej. Patrzysz na mnie inaczej. My zachowujemy się inaczej. Wiem, że nie powinnam cię naciskać. I wiem, że właśnie to robię, ale nie mogę… Nie jestem beztroska. Jeśli dotykasz mnie, chce wiedzieć co to dla ciebie znaczy - czuła, że kolejne słowa przychodzą jej z coraz większym trudem. - Chcę, żebyś zdawał sobie sprawę z tego, że mąci mi to w głowie. I dla mnie to trudne. Po prostu. Wiesz dlaczego i nie potrafię zmienić tego, że nie jestem kobietą, która będzie spokojna z myślą, że po prostu kradniemy chwile.
- Ale ja mam prawo oczekiwać od ciebie, aby znalazł dla mnie zrozumienie. Cokolwiek dla ciebie znaczę, abyś chociaż próbował mnie zrozumieć. Nie chcę się wciąż od ciebie dystansować, nie móc powiedzieć tego co czuję, w obawie przed tym jak na mnie zareagujesz. Potrzebuje czuć, że stajesz przy mnie, nie na przeciw mnie - wyrzuciła z siebie, pozwalając przy ciężar jej własnych słów opuścił w końcu wargi. Nie uniosła głosu, nie chciała się domagać czy też pozwolić na to, aby w jej prośbie rozbrzmiała nuta desperacji. Miesiące temu, przemoczeni do suchej nitki, obiecali sobie, że będą naprawiać swoją relację, że będą uczyć się siebie na nowo. Pozwolili sobie na czas i chociaż po drodze odkryli, że narodziło się między nimi coś innego niż dotychczas, to niezmiennie potrzebowała, aby pozwolił jej właśnie na to - by mogła poczuć się bezpiecznie, opuszczając gardę. Nie potrafiła tego zrobić, wciąż częściowo czując się jako jego przeciwnik. Nie chciała nim być i nie chciała go postrzegać w taki sposób. I wiedziała, że musi się przełamać, aby powiedzieć to na głos i stawić czoła jego odpowiedzi. Ponieść jej konsekwencję. Uciec z próżni.
Żyjemy. Bo jutro możemy być martwi.
Nie, jego słowa nie przyniosły ulgi. Prawdopodobnie nie miały jej przynieść. Rozbudziły frustrację, bo było przed nią tak wiele niewiadomych, które pozostawiały ją poza kontrolą. Potrzebującą. Nie do końca samodzielną. Domagającą się cząstki siebie jaką posiadał. Cząstki jego jaką chciała mieć. Chciała móc to zbadać, bo chociaż budziło to w niej konflikt, poczucie winy, to również sprawiało, że czasami czuła się po prostu dobrze. Jakby mogła być jeszcze kiedyś szczęśliwa. Nie tylko dla Melanie, ale i również dla samej siebie. Chciała móc pozwolić sobie na te wszystkie emocje i być na swój sposób wolną od ciężaru, który ją dominował. Oddychać. Żyć. Odkryć piękno w nadziei budowania czegoś co mogłoby tworzyć jej przyszłość. Budować wspomnienia, które miały wypełnić siłą. Pierwszy raz od tak długiego czasu poczuła tą potrzebę. Przed latami zduszoną zawodem, poczuciem porażki wrażeniem że straciła swoją szansę. Nie mogła jednak udawać, że to wszystko nie miało miejsca. Że przed Jaydenem nie było kogoś kto po prostu zawiódł. Mężczyzna, na którego czekała zbyt długo. Od którego oczekiwała zbyt niewiele. Ostatkiem jego władzy nad nią było to jak miała postrzegać przyszłość. Nie bez obaw. Nie z pewnością siebie. To właśnie to malowało desperacją, okryte cieniem spojrzenie ciemnych oczu.
Oparła się o pień drzewa, przymknęła oczy próbując odnaleźć w sobie odpowiednie łowa. Oddech ciężko opuścił płuca, równie trudno było złapać jej kolejny oddech. - Wiem czego nie mogę od ciebie oczekiwać - gorzki uśmiech zatańczył na wargach jedynie przez chwilę, by jej rysy nabrały powagi - Wiem, że nie mogę oczekiwać od ciebie żadnych obietnic, ani żadnych deklaracji. Nie wiem czego właściwie mogę od ciebie oczekiwać. Do czego mam prawo - kolejny uśmiech przeciął wargi, kolejny równie niewesoły jak poprzedni. Nie podobało jej się jak brzmiało to w jej ustach - mówienia o prawach. Oczekiwaniach. - Nie wiem co myślisz i co czujesz. Wiem, że w jednej chwili wszystko jest pozornie normalnie. W drugiej…. Jest inaczej. Dotykasz mnie inaczej. Patrzysz na mnie inaczej. My zachowujemy się inaczej. Wiem, że nie powinnam cię naciskać. I wiem, że właśnie to robię, ale nie mogę… Nie jestem beztroska. Jeśli dotykasz mnie, chce wiedzieć co to dla ciebie znaczy - czuła, że kolejne słowa przychodzą jej z coraz większym trudem. - Chcę, żebyś zdawał sobie sprawę z tego, że mąci mi to w głowie. I dla mnie to trudne. Po prostu. Wiesz dlaczego i nie potrafię zmienić tego, że nie jestem kobietą, która będzie spokojna z myślą, że po prostu kradniemy chwile.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
« Zwycięstwo bez możliwości klęski jest zwycięstwem bez chwały »
Było między nimi coś, czego nie potrafił zidentyfikować. Spopielony posmak gęstej substancji, który pozostawał na języku łącznie ze stalową dozą dławiącej goryczy w dolnych partiach nozdrzy. Wystarczyło jedynie odetchnąć ciężkim powietrzem, a kurz dostawał się do gardła, utrudniając odpowiednią filtrację płuc. Nie było to jednak zjawisko występujące jedynie między nimi. Jayden czuł to także w obecności innych. Jak utrudnione były relacje z ludźmi, których — zdawać by się mogło — tak dobrze znał. I pomimo akceptowania braku korelacji z własnym ojcem czy dyrektorem nie chciał tego akceptować tutaj. Z nią. W końcu miała rację. Nie powinni być naprzeciw siebie, lecz obok. Wspierając i będąc własnymi filarami. Szczególnie że mężczyzna z łatwością wyczuwał w nadchodzących chmurach zwiastującą burzę, od której duchota elektryzowała powietrze. Wyładowania i spięcia szerzyły się już po całej Anglii, pozostawiając ludzi w chaosie i nie zamierzając zwalniać. Liczba ofiar zwiększała się i to nie tylko statystycznie, lecz mentalnie. Na każdym, kto przeżywał, pozostawała skaza. Blizna, której nie było widać, ale która wyraźnie rozszarpywała bezbronne wcześniej ciało. Nieświadome. Niepewne. I oni takie mieli. Nie należeli do rozpieszczonego pokolenia — Roselyn i on. Przeżyli wszak już jedną wojnę, lecz nie taką. Ta sprawiła, że walka podeszła pod ich drzwi. Obudziła nowe lęki, których wcześniej nie mieli. Nie byli już dziećmi ukrytymi w Hogwarcie, wyczekującymi sowy z listem od bliskich. Teraz to oni znajdowali się poza murami i teraz to oni mieli stać na szańcu, ryzykując i chroniąc to, co znajdowało się za ich plecami. Dlaczego więc tak ciężko było im odnaleźć spokój między sobą? Skoro mieli tak naprawdę tylko siebie?Gdy ciężki ton Roselyn uderzył w powietrze między nimi, a niepewność wykrzywiła jej usta, Jayden zaklął na samego siebie, nie wypowiadając słowa. Znów był surowy. Zbyt surowy i rozstrojony. I dopiero uzdrowicielka musiała go sprowadzić na ziemię. Tam, gdzie powinien być. Tam, gdzie miał być delikatny, a tymczasem i dla niej pozostawał ciernisty. Nieprzyjemny. Niewyrazisty. - Przepraszam. - Ciche słowo wydobyło się spomiędzy jego ust, a wcześniejsza postawa odeszła. Jego ramiona osunęły się lekko w dół, spojrzenie umknęło w ziemię, gdy na moment ich właściciel pozwolił powiekom opaść. Nie potrafił się jeszcze odezwać. Chciał spytać, dlaczego uważała, że nie mogła od niego niczego oczekiwać. A na pewno nie deklaracji... Czy właśnie nie to powinno być pierwsze? Czy nie pierwsze powinno być zrozumienie, że chcieli się nawzajem? I nie tylko w formie obecności w swoich życiach, ale także słów i czynów? Przecież chciał być z nią, chciał być dla niej, dlaczego więc... Co robił nie tak? Czy nie mógł być po prostu normalny? Czy nie mógł po prostu dać jej tego, czego chciała? Czy w ogóle był w stanie... - Wiem, że jestem... Inny. Niż kiedyś. Nie umiem już tak dobrze powiedzieć, co czuję, ale nie chcę, żebyś myślała, że cię nie szanuję. Lub że cię nie rozumiem. Lub że stoję naprzeciw. Po prostu... - odetchnął ciężko, a jego dłoń sama odnalazła drogę do włosów i przeczesała je w charakterystycznym dla profesora geście. - Praktycznie cały czas jestem wściekły. Na to, co się dzieje. Na siebie. Że daję od siebie za mało. Każdego dnia zastanawiam się, co mogę ci dać, co mogę dać twojemu dziecku, co mogę dać chłopcom i czy w ogóle jestem dobrym wyborem. Każdego dnia zastanawiam się, co powinienem był zrobić i jak się czujesz z tym, że przed tobą był ktoś inny. - Nie wypowiedział imienia Pomony i oboje wiedzieli dlaczego. Jej widmo unosiło się między nimi, a Jayden był już tym zmęczony. - Dopiero się wyprowadziłyście i z jednej strony wiesz, że to rozumiem, ale z drugiej też chcę cię z powrotem. Chcę was z powrotem. Staram się. Naprawdę staram się złożyć to wszystko w całość, ułożyć to w sensowną dla nas drogę. Dlatego tak jest, że... Waham się. Bo chcę być blisko, ale równocześnie nie chcę niczego pospieszać. Nie chcę cię pospieszać. I chcę jednocześnie. I jestem zmęczony tym, że równocześnie chcę dawać ci przestrzeń, ale też chcę ci ją zabrać. Też nie chcę jedynie kraść chwil - urwał, patrząc na opartą o drzewo kobietę. Chciał, aby wiedziała, że to nie tylko z jej strony było ciężkie. I niewiadome. Nie chciał jej krzywdzić swoim zachowaniem, ale równocześnie — jak widać — właśnie to robił. I nie mogli tego dalej ciągnąć, bo przynosiło to o wiele więcej szkód aniżeli pożytku. A nigdy nie miał zamiaru przyczyniać się i wprowadzać zamętu do jej serca. - Ale może... Może nie mamy na to czasu. Może myślimy za dużo i robimy za mało. - Roselyn miała rację. Jeżeli nie strach, to niepewność czaiła się za każdym zakrętem i nie mogli przewidzieć, co mogła przynieść. Mogli żyć względnie tak samo przez następne dziesięć lat bez żadnego niebezpieczeństwa uderzającego w nich bezpośrednio, a mogli mieć dla siebie jedynie najbliższe dziesięć minut. I tak — powinni żyć, bo wkrótce mogli już nie być w stanie.
Jayden podszedł do kobiety ponownie, ale pozostawił między nimi jeszcze krok różnicy. Nie był daleko, ale nie był także nazbyt blisko, by całkowicie zapomnieli o zdrowym rozsądku, jak przecież doskonale im się już zdarzało. Teraz był ważny trzeźwy umysł, tak samo jak ważne były uczucia. Nie wiedziała, czego mogła po nim oczekiwać? Co jeśli miał dla niej odpowiedzi? I chociaż nie wiedział, co miała zrobić ani jak zareagować, postanowił odsłonić przed nią to, co tak mocno zakryte. To, czego nie widziała. - Co jeśli chcę ci powiedzieć, że chcę zasypiać z tobą, budzić się z tobą. Żyć z tobą. Co jeśli chcę, żebyś i ty tego chciała. - Pierwsze słowa opuściły jego gardło, gdy w międzyczasie profesorska różdżka odnalazła swoje miejsce w specjalnej kieszonce w rękawie mężczyzny. Mając wolne dłonie, Jayden zaczął robić coś, czego się nie spodziewał. A przynajmniej nie wraz z początkiem tego spotkania. Jego prawa ręka powędrowała do lewej, by ta sięgnęła tkwiącej tam obrączki. Oznaki przynależności, symbolu tamtego związku i więzi, którą wzajemnie sobie z Pomoną obiecali. W chwilę później ujął delikatnie dłoń uzdrowicielki i pozwolił, aby jego palce rozmiękczyły zesztywniałe od chłodu, kobiece mięśnie. Nieważne ile krwi znajdowało się na co dzień na jej rękach, był z nią. Na moment uciekł ku nim spojrzeniem. - Co jeśli chcę, abyśmy byli jako jedno... Żebyśmy to zrobili. Razem. - Ich relacja nie była kontynuacją — była niekończącymi się początkami. Zerwanie z dawnym życiem, decyzja o podjęciu nowego. Do tego również zrozumienie — nie było jedno, pełne. Musiało być uzupełniane, pogłębiane, poszerzane. Rozpoczynane gdzieś w niekończącym się kręgu zamkniętej powtarzalności. Musiał nauczyć się wielu nowych rzeczy, odkryć w sobie cechy, które pozwolą na ekspansję własnych granic. I nie ze względu na to, że tak było wygodnie, lecz ze względu na nią. Musiał brać na siebie poświęcenia związane ze związkiem, jakiego z nią chciał. Decydować się na wyrzeczenia, które jednak nie miały być przykre. Jeżeli na końcu drogi znajdowała się ona, czy nie było warto? - Co jeśli, to jest moja deklaracja? - Podniósł z powrotem spojrzenie niebieskich oczu na te czekoladowe należące do Roselyn i pozwolił, aby ciężar jego obrączki pozostał w jej delikatnej dłoni. Co jeśli chciał jej oddać wszystko, co miał? Czy to miało wystarczyć? Nie wiedział, co więcej mógł ofiarować.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Istniała między nimi niewidzialna bariera. Bariera wita z tajemnic i niedomówień - rzeczy, o których nie mogli rozmawiać. Wzmocniona doświadczeniem wojennej rzeczywistości - strachem i stratą. Złością, która osadzała się w ich wnętrzach, trzymana na wodzach zdrowego rozsądku - a może spętana tym, że oboje po prostu nie byli gniewnymi ludźmi. Codziennością, w której nie było nic z normalności. Wszakże mimo przebytych konfliktów w zarówno czarodziejskim, jak i magicznym świecie - nigdy nie dane było im stawić mu temu czoła będąc dorosłym. Nie tylko dorosłym, ale i również odpowiedzialnym za swoje rodziny. Nikt nie niósł już odpowiedzialności za nich. Byli odpowiedzialni za siebie i za tych, których sprowadzili na ten świat. Skupieni na tym, aby przetrwać, dać radę, zachować w sobie - jak się okazywało - tak bardzo kruche człowieczeństwo, by móc zachować je dla swoich dzieci. Oboje żyjący ciężarem wciąż mijających dni, oddzieleni nieuchwytną dla wzroku ścianą. Wyczuwalną. Pod palcami niemal mogła wyczuć jej twardą strukturę - ubitą milczeniem. Ubitą szczerym pragnieniem wzięcia tego ciężaru na barkach, utrzymania go bez zawahania. Samodzielnie.
Sama Rose trwała w tej myśli. Że musi być gotowa. Że musi udowodnić sobie własną siłę, stabilizację zanim wpuści do tego świata Jaydena. Nie chciała dla niego chaosu, nie chciała wnieść w jego codzienność jeszcze więcej mroku, jeszcze więcej strachu. Wypełnić go tym co sama przeżywała, bo przecież sam musiał mierzyć się z potęgą własnych problemów.
Chociaż milczała, żadne z jego słów nie ulatywało w eter. Każde z nich przenikało umysł, i chociaż rysy jej twarzy zastygły w poważnym wyrazie skupienia, to czuła jak serce donośnie uderza o klatkę piersiową. Jak oddech zamiera w płucach, by każdy kolejny zdawał się być znacznie bardziej ulotny, znacznie trudniejszy do złapania. Milczała w oczekiwaniu na odpowiedzi, których tak bardzo się domagała i widziała ich - jakby opuściła własne ciało i obserwowała ich z zewnątrz. Skupionych na tym, aby stworzyć dla siebie przestrzeń - jedno dla drugiego - tak bardzo, że esencja tych zmian ulatywała ze ściśniętej dojrzałością klatki umysłów.
Wściekły. Na to, co się dzieje. Na siebie.
Że daję od siebie za mało.
Co mogę ci dać.
Co mogę dać twojemu dziecku.
Czy w ogóle jestem dobrym wyborem.
Co powinienem był zrobić.
Ściana słów wyrwała z abulicznej otchłani myśli przesyconych egocentryczną frustracją. Myśli, które drążyły labirynt jej własnych emocji, błądząc w ich korytarzach tak bez opamiętania, że nie dostrzegła tego jak bardzo zagubionym, rozchwianym był on.
A przecież nigdy nie chciała tego dla niego.
A przecież właśnie dlatego milczała. Dlatego bała się naciskać, wymagać, narzucać.
Milczała.
Milczeli oboje, a przecież byli winni sobie wyjaśnienia. Było tak wiele słów, które mogły rozproszyć zbierające się nad nimi chmury. Tak wiele rozmów, które mimo wszystko powinni przeprowadzić, aby przestać tonąć w tej dominującej otchłani niewiedzy, która tak bardzo odwodziła ich od tego co w istocie było ważnym. To, że jeśli chcieli tworzyć wspólny świat, jeśli tego właśnie pragnęli, to mieli to robić razem.
W słowach kryły się odpowiedzi duszące ich pytania.
Zbyt wiele myśli, zbyt mało czynów.
Mięśnie zastygły tak dawno temu, nie zdolne do czynienia wielkich kroków. Nawykłe do bezwolnego stanu oczekiwania na coś co nie miało nadejść nigdy, bo przestały być zdolne do działania.
Nie mogła temu zaprzeczyć - tkwiła w wyparciu. Nie, nie wypierała się uczuć. Wypierała się planów, unikała myśli, które miały moc kreować ich przyszłość.
Chociaż jej własne ciało, nieposłusznie reagowało na niego tak jak nigdy dotąd. Chociaż odkryła w sobie, że jest jeszcze w stanie pragnąć. Że jest jeszcze zdolna drżeć pod czyimś dotykiem. To nie tego w istocie pragnęła. Nie pragnęła romansu. Bycia kochanką. Nie tylko ciała, a umysłu, duszy. Przyszłości. Rodziny. Życia.
Jak do tej pory bała się to zwerbalizować. Nawet tego, aby stało to pragnieniem, które nosiło nazwę.
Jego słowa popchnęły ją jednak to tego, aby przyznać się przed samą sobą, że właśnie tego chciała. Że chciała, aby dał jej właśnie to, aby ona mogła to dać mu. Obietnicę przyszłości. Obietnicę tego, że skupią się nad tym, aby nie popełniać wciąż z tych samych błędów.
Oni razem na ganku - siwi i wiekowi. Oni, chłopcy i Melanie.
Dłoń niemal machinalnie zacisnęła, tuląc w objęciach jego ślubną obrączkę. Zdawało jej się, że jej dotyk będzie palić, zamiast tego czuła jedynie dominujące ciepło jakie dawała jego bliskość.
Pochyliła się, by wargi mogły sięgnąć wierzchu jego dłoni, pozostawiając na niej krótki, niemal ulotny pocałunek. Palce zacisnęły się, by skierować jego ruch w miejsce gdzie serce uderzało o ramy wiotkich kości, by mógł poczuć to jak bije szybko i donośnie. By poczuć to na co brakło jej słów.
- Chcę - powiedziała, wydzierając głos z głębi zesztywniałego milczeniem gardła. Palce musnęły skórę jego policzka, starannie badając jego fakturę, nawet jeśli trwało to zaledwie krótką chwilę - Jesteś dobrym wyborem. Jesteś moim wyborem - wyrzekła, sięgając spojrzeniem jasnych oczu Jaydena, nie spuszczając z nich wzroku. Nie kwestionowała go jako mężczyzny. Nie kwestionowała tego jakim człowiekiem był i czy był dla niej odpowiedni. Nawet jeśli - ta ocena należała tylko do niej. I chciała, aby usłyszał to, że nie myśłała o nim w tych kategoriach, że nie jego poddawała wątpliwości, a budowało ją wszystko to co ich otaczało. Był jej wyborem, bo wiedziała, że właśnie jego chce. Była mu winna to, by czuł szczerość i pewność jej słów. By nie kwestionował tego kim się dla niej stał. - Przeraża mnie tylko to co może się z nami stać, jak wiele mógłby kosztować błąd, bo za nic w świecie nie chcę was stracić. I ja się waham. Co powinnam. Czego nie powinnam. Jakbym stąpała po kruchym lodzie, a ta ostrożność doprowadza mnie do szaleństwa. Chciałabym po prostu żyć jakby jutra miało nie być, ale wolę żyć wierząc w to, że co zbuduje dzisiaj przetrwa jutro i będzie trwało.
Sama Rose trwała w tej myśli. Że musi być gotowa. Że musi udowodnić sobie własną siłę, stabilizację zanim wpuści do tego świata Jaydena. Nie chciała dla niego chaosu, nie chciała wnieść w jego codzienność jeszcze więcej mroku, jeszcze więcej strachu. Wypełnić go tym co sama przeżywała, bo przecież sam musiał mierzyć się z potęgą własnych problemów.
Chociaż milczała, żadne z jego słów nie ulatywało w eter. Każde z nich przenikało umysł, i chociaż rysy jej twarzy zastygły w poważnym wyrazie skupienia, to czuła jak serce donośnie uderza o klatkę piersiową. Jak oddech zamiera w płucach, by każdy kolejny zdawał się być znacznie bardziej ulotny, znacznie trudniejszy do złapania. Milczała w oczekiwaniu na odpowiedzi, których tak bardzo się domagała i widziała ich - jakby opuściła własne ciało i obserwowała ich z zewnątrz. Skupionych na tym, aby stworzyć dla siebie przestrzeń - jedno dla drugiego - tak bardzo, że esencja tych zmian ulatywała ze ściśniętej dojrzałością klatki umysłów.
Wściekły. Na to, co się dzieje. Na siebie.
Że daję od siebie za mało.
Co mogę ci dać.
Co mogę dać twojemu dziecku.
Czy w ogóle jestem dobrym wyborem.
Co powinienem był zrobić.
Ściana słów wyrwała z abulicznej otchłani myśli przesyconych egocentryczną frustracją. Myśli, które drążyły labirynt jej własnych emocji, błądząc w ich korytarzach tak bez opamiętania, że nie dostrzegła tego jak bardzo zagubionym, rozchwianym był on.
A przecież nigdy nie chciała tego dla niego.
A przecież właśnie dlatego milczała. Dlatego bała się naciskać, wymagać, narzucać.
Milczała.
Milczeli oboje, a przecież byli winni sobie wyjaśnienia. Było tak wiele słów, które mogły rozproszyć zbierające się nad nimi chmury. Tak wiele rozmów, które mimo wszystko powinni przeprowadzić, aby przestać tonąć w tej dominującej otchłani niewiedzy, która tak bardzo odwodziła ich od tego co w istocie było ważnym. To, że jeśli chcieli tworzyć wspólny świat, jeśli tego właśnie pragnęli, to mieli to robić razem.
W słowach kryły się odpowiedzi duszące ich pytania.
Zbyt wiele myśli, zbyt mało czynów.
Mięśnie zastygły tak dawno temu, nie zdolne do czynienia wielkich kroków. Nawykłe do bezwolnego stanu oczekiwania na coś co nie miało nadejść nigdy, bo przestały być zdolne do działania.
Nie mogła temu zaprzeczyć - tkwiła w wyparciu. Nie, nie wypierała się uczuć. Wypierała się planów, unikała myśli, które miały moc kreować ich przyszłość.
Chociaż jej własne ciało, nieposłusznie reagowało na niego tak jak nigdy dotąd. Chociaż odkryła w sobie, że jest jeszcze w stanie pragnąć. Że jest jeszcze zdolna drżeć pod czyimś dotykiem. To nie tego w istocie pragnęła. Nie pragnęła romansu. Bycia kochanką. Nie tylko ciała, a umysłu, duszy. Przyszłości. Rodziny. Życia.
Jak do tej pory bała się to zwerbalizować. Nawet tego, aby stało to pragnieniem, które nosiło nazwę.
Jego słowa popchnęły ją jednak to tego, aby przyznać się przed samą sobą, że właśnie tego chciała. Że chciała, aby dał jej właśnie to, aby ona mogła to dać mu. Obietnicę przyszłości. Obietnicę tego, że skupią się nad tym, aby nie popełniać wciąż z tych samych błędów.
Oni razem na ganku - siwi i wiekowi. Oni, chłopcy i Melanie.
Dłoń niemal machinalnie zacisnęła, tuląc w objęciach jego ślubną obrączkę. Zdawało jej się, że jej dotyk będzie palić, zamiast tego czuła jedynie dominujące ciepło jakie dawała jego bliskość.
Pochyliła się, by wargi mogły sięgnąć wierzchu jego dłoni, pozostawiając na niej krótki, niemal ulotny pocałunek. Palce zacisnęły się, by skierować jego ruch w miejsce gdzie serce uderzało o ramy wiotkich kości, by mógł poczuć to jak bije szybko i donośnie. By poczuć to na co brakło jej słów.
- Chcę - powiedziała, wydzierając głos z głębi zesztywniałego milczeniem gardła. Palce musnęły skórę jego policzka, starannie badając jego fakturę, nawet jeśli trwało to zaledwie krótką chwilę - Jesteś dobrym wyborem. Jesteś moim wyborem - wyrzekła, sięgając spojrzeniem jasnych oczu Jaydena, nie spuszczając z nich wzroku. Nie kwestionowała go jako mężczyzny. Nie kwestionowała tego jakim człowiekiem był i czy był dla niej odpowiedni. Nawet jeśli - ta ocena należała tylko do niej. I chciała, aby usłyszał to, że nie myśłała o nim w tych kategoriach, że nie jego poddawała wątpliwości, a budowało ją wszystko to co ich otaczało. Był jej wyborem, bo wiedziała, że właśnie jego chce. Była mu winna to, by czuł szczerość i pewność jej słów. By nie kwestionował tego kim się dla niej stał. - Przeraża mnie tylko to co może się z nami stać, jak wiele mógłby kosztować błąd, bo za nic w świecie nie chcę was stracić. I ja się waham. Co powinnam. Czego nie powinnam. Jakbym stąpała po kruchym lodzie, a ta ostrożność doprowadza mnie do szaleństwa. Chciałabym po prostu żyć jakby jutra miało nie być, ale wolę żyć wierząc w to, że co zbuduje dzisiaj przetrwa jutro i będzie trwało.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
« Zwycięstwo bez możliwości klęski jest zwycięstwem bez chwały »
Nie mogli oszukać rzeczywistości. Mogli się jedynie jej poddać i znaleźć swój własny sposób na ujednolicenie się z mijanym czasem. Na stanie się jego częścią. W końcu nie było to coś, co mogli ominąć czy dostosować pod siebie. Ulegali prawom natury, jak wszystko wokół. Zmieniali się, jak zmianom ulegały ich ciała, doświadczenia, odpowiedzialności. W końcu uzdrowicielka miała rację — nie byli już dziećmi czy młodymi dorosłymi, którzy opierali się na starszych od siebie, bardziej dotkniętych przez rzeczywistość ludzi. Teraz to oni byli tymi ludźmi. Oni kształtowali codzienność. Oni kształtować mieli przyszłe pokolenia. Perspektywa była drastycznie inna, chociaż w przypadku Roselyn i Jaydena nie taka obca. Ona szybko została matką, która w samotności musiała kroczyć przez nieznane, on szybko został profesorem, który dostrzegał, jak silnego wsparcia oraz ochrony potrzebowali uczniowie. Czy to przed Grindelwaldem i jego czarną magią, czy to przed zwykłymi realiami. Zarówno on, jak i ona wzrastali do ról, jakie przyszło im pełnić później i chociaż wciąż trwało to w rozchwianiu, byli uformowani. Wiedzieli wszak, czego chcieli i na czym im zależało. Na kim, a im dalej patrzyli, im dłużej to trwało, tym więcej pewności się w nich znajdowało. Bo przecież Vane nie zamierzał się wypierać tego, co czuł i nie chciał. Trójka jego synów rosła z każdym dniem, poznając świat i dostrzegał, jak istotną w tym rolę grała Rose. Gdy pojawiała się w ich okolicy, wędrowali za nią spojrzeniem, rozpoznając damski głos, zapach, w końcu przy bliższej interakcji twarz. Była wszystkim, czym znali. I nie była czysto matczyną figurą. Nie urodziła ich, to prawda, ale gdy tylko Jayden o tym myślał, widział w niej matkę. Nie tylko matkę Melanie, która wspomagała mu zajmować się dziećmi, lecz tę ich. Ardena. Samuela. Cassiana. Tę, która nikogo nie zastępowała. Tę, którą po prostu nią była.Gdy milczała, nie poganiał. Nie domagał się. Wiedział, jak wiele wymagała od niej tak silna ekspozycja samej siebie, która się wydarzyła, ale i jego własne słowa nie były łatwe. Nie ze względu na towarzyszący im ton, lecz przesłanie. Świadomość tego, z czym się łączyły. Do czego się odnosiły. Co za sobą niosły. Z czym się wiązały. Jej odpowiedź przyszła niewerbalnie, a krótki pocałunek pozwolił, aby ciepło rozlało się po jego skórze, przechodząc dalej, aż do ramienia, na którym osiadła finalnie gęsia skórka. A potem przyszła kontynuacja. Nie poczuł od razu — z uwagi na brak skupienia, z uwagi na materiał jej gorsetu oraz sukni — ale gdy pozwolił sobie na chwilę wyciszenia i przeniesienia zmysłów ku dłoni umieszczonej na kobiecej klatce piersiowej, zaczął wyczuwać. Mimo iż trwało to zaledwie moment, zanim uzdrowicielka zabrała głos, dała mu wystarczająco czasu, aby wibracje przyspieszonego rytmu serca przeszły na niego samego. Tak delikatne, tak nieme, a jednak silne i do cna poruszające. Bo nie oznaczało słabości. Znał ten gest. Rozpoznał go. Oznaczał zdecydowanie oraz umotywowanie. Znalezienie swojego powodu, aby wygłuszone dudnienie nabrało znaczenia. Nie tylko dla samego siebie, lecz także dla kogoś innego. W tym przypadku dla niego. Dla niego.
Chcę.
Jesteś moim...
A ty moim.
Palce instynktownie wplotły się w materiał kobiecego ubrania, pod którym wciąż tętniło serce. W innym przypadku tak niestosownie... Jednak jego własne odnajdowało powoli ten sam rytm, równając się z tym należącym do niej. Gdy wyrażała swoje obawy, obserwował ją uważnie, dostrzegając, jak wiele niepewności czaiło się w tych znajomych mu oczach. Ale nie była to niepewność skierowana ku niemu, lecz ku temu, co mogło się stać. Niepewność. Strach przed nieznanym. Tym, co mogło, ale nie musiało nadejść. Tym, co sprawiało, że jego własne obawy nigdy nie odchodziły całkowicie. W końcu kim by był, gdyby tego chciał? Nie odwracał wzroku od jej oczu ani przez chwilę, czując, że to był ten moment. Ich moment, gdzie tak wiele zależało właśnie od tego. Rozluźnił uchwyt na sukni Roselyn i odnalazł damską rękę, ogarniając ją własną. - Nieważne, co wydarzy się po dzisiaj. Jesteśmy w tym razem. - Uścisnął jej dłoń, poprawiając uchwyt na bardziej pewny i silniejszy. Taki, który samym swoim wyrazem wypowiadał porozumienie. Nawet nie to romantyczne, lecz współpracę. Równość i jedność w tym, co nadchodziło. Nie jednostronne wsparcie, lecz sojusz silniejszy niż cokolwiek innego. - Jesteśmy rodziną. Ty. Melanie. Chłopcy. Ja. - Z delikatnym uśmiechem, smutnym, acz równocześnie ciepłym, sięgnął ku kosmykowi, który — jak wiele innych — wyrwał się ze splecionego warkocza i przysłonił część damskiej twarzy. Zapamiętał jej włosy jako delikatniejsze, nie tak twarde i suche, jednak szkocki wiatr i woda wybijająca z ich źródeł różniły się od tych irlandzkich. Tak jak i ona różniła się od niego. - Będę z tobą. Do końca - dodał z mocą, chociaż słowa te niosły w sobie coś więcej niż jedynie zapewnienie. Były obietnicą, którą jej składał i która przekraczała to, co materialne. Oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Wszak ich obecność nie kończyła się jedynie na bliskości, a wychodziła dalej. Ona miała jego część w sobie, a on jej. Elementarność żyła po swojemu, nawet gdy oni sami byli temu przeciwni. Nie mogli zabić swoich wzajemnych jednostek. Nie mogli się ich wyprzeć. Dlatego też — bez względu na wszystko — wracali do siebie. Ich przyjaźń trwała, mimo że w ostatnim czasie była wielokrotnie wystawiana na próbę. Zupełnie jakby los starał się ich rozdzielić i sprawdzić, czy wciąż posiadali w sobie tę decyzyjność, by przeciwstawić się siłom większych od nich samych. Jayden wiedział, że w pojedynkę nie dałby rady. Nie zniósłby ciężaru opadającego na jego barki, a drżące kolana, które odczuwał w przeciągu wielu miesięcy, były tego żywym dowodem. To współdzieląc swoje problemy, swoje troski mógł zrobić kolejny krok. A chciał to robić, mając u boku właśnie ją.
- Roselyn!
Niespodziewane nawoływanie sprzed frontu domu było jeszcze wytłumione, lecz zdecydowanie silnie słyszalne. I momentalnie przywołujące do porządku oraz wieńczące zawieszenie w oddzielnym świecie dwójki czarodziejów. Przypominające o tym, że nie dzielili go jedynie z samymi sobą, lecz wszystkimi innymi ludźmi. Wszak głos należał do nikogo innego jak ojca uzdrowicielki. Mimo to Jayden nie puścił damskiej dłoni. Jeszcze nie. Do tonu pana Wrighta dołączył dziewczęcy oznaczający małą Melanie. Tak radosny i brakujący w Irlandii. Nie musiał powracać spojrzeniem do kobiecych oczu, bo wciąż miał je przed sobą, gdy odezwał się ponownie. - Idź. Dokończę sam - zapewnił, posyłając Roselyn pełen czułości uśmiech.
zt x2
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W głębi lasu
Szybka odpowiedź