Front
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Front domu
Niewielki dom zakupiony przez Elvirę w rodzinnym hrabstwie Worcestershire należał uprzednio do anonimowego alchemika, który z uwagi na wojnę musiał uciekać za granicę. Kobieta nie czuje najmniejszych wyrzutów sumienia z powodu zaanektowania mieszkania po zbiegu i szlamolubie - ostatecznie zasługuje na tę posiadłość znacznie bardziej i chce rozwinąć ją do wyższych celów. Od frontu dom posiada widok na rzekę Avon oraz znajdujące się za nią wzgórza oddzielające to miejsce od miasteczka Evesham. Ceglany mur porośnięty zielskiem stanowi dobrą podstawę do przyszłego nakładania czarów ochronnych. Gdy Elvira przybyła tu po raz pierwszy, front miał starannie przycięty trawnik i fantazyjne krzewy, lecz uzdrowicielka nie ma ręki do ogrodnictwa i za jakiś zapewne wszystko stanie się tak dzikie jak jej dusza.
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 07.01.23 12:00, w całości zmieniany 2 razy
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
15.04
Piętnastego Elvira wstała nad ranem, zanim słońce na dobre zdążyło rozjaśnić horyzont swoim czerwono-żółtym światłem. Rośliny w ogrodzie wciąż jeszcze były pokryte szronem, temperatura oscylowała w granicach zera, a blond czarodziejka krzątała się od pokoju do pokoju, rozdarta między stresem a uporczywym przekonywaniem samej siebie, że jest zbyt dobrze przygotowana, by na stres sobie pozwolić. Po wszystkich upokorzeniach doświadczonych w przeciągu ostatnich tygodni - brutalnej misji na zamku, która pozostawiła ją ciężko ranną, uroczystości dla bohaterów, na której nie była obecna - upatrywała w przyjęciu szansy na pozyskanie spokoju ducha w towarzystwie bliskich sobie wiedźm. Chciała zrelaksować się, rozeznać w świecie, ale także wywrzeć na przyjaciółkach jak najlepsze wrażenie, które mogłoby powędrować dalej w świat. Biorąc pod uwagę, że nigdy w całym swoim życiu nie była organizatorką spotkania dla grupy większej niż dwie osoby, wiedziała, że jest to zarówno sprawdzian jak i pewien punkt graniczny, który musiała pokonać, by stać się kobietą egzekwującą należny sobie szacunek.
Nie byłaby jednak sobą, gdyby rozkoszne wydarzenie nie miało kilku elementów zakulisowych. Naprawdę była dumna z domu, który udało jej się kupić po atrakcyjnej cenie, fakt, że nie mieszkała już w kawalerce na Pokątnej dodawał jej powagi - chciała więc to zaprezentować. Chciała także dowidzieć się więcej o panience Blythe. Zaproszenie do niej wysłane było taktyczne, bo na rękę było Elvirze, by ich stosunki pozostały przyjazne. Im bardziej przyjazne tym lepiej. Otrząsnęła się już z pierwszego szoku jaki wywołała wieść o tym, że bezimienna kobieta, którą darzyła niezmierzoną nienawiścią, którą od wielu tygodni pragnęła zamordować, jest w rzeczywistości jej znajomą od wielu miesięcy. Znajomą, którą zapraszała do własnego mieszkania, z którą piła wino i wymieniała się poufnymi informacjami o sobie. Cóż, jakakolwiek nie byłaby z niej kurewka, teraz było już pewnym, że Elvira nie dopuści, by ich relacje się oziębiły. Wrogów - tych godnych, nie szlamowatych - zawsze trzymała blisko.
Już przed południem dom zalśnił czystością, dodatkowe fotele dostawione w sali dla gości - nie wszystkie tego samego kształtu i barwy, ale zrzuciła to na karb artystycznej aranżacji - płyty oczyszczone i sprawdzone przed wykorzystaniem ich przy gramofonie. Powitała Marię wciąż jeszcze w szacie dziennej, ale już wykąpana, pachnąca lawendą i starannie uczesana. Pomoc młodszej kuzynki w kuchni była na wagę złota, ponieważ sama Elvira nie miałaby najmniejszych szans nie popełnić błędu. Takimi sprawami zajmowały się wszak gosposie i przyszłe żony, nie... ona.
Przygotowując potrawkę warzywną z wołowiną, rekinie mięso doprawione i nabijane na wykałaczki oraz salaterki suszonych owoców, miały okazję porozmawiać. Elvira głównie przyglądała się pracy młodszej kuzynki, wykładając na blacie kuchennym książki kucharskie i krojąc mięso (co okazało się niewiele trudniejsze od preparowania tkanek ludzkich).
- Claire Fancourt powinna nie być ci obca. To córka najstarszej siostry naszych ojców, choć nie wiem na ile utrzymywaliście kontakt, Nathaniel i Miriam rzadko przyjmowali gości - Z niechęcią wspomniała swoich rodziców. - Cassandra Vablatsky natomiast to moja przyjaciółka, jesteśmy w podobnym wieku i obie zajmujemy się uzdrowicielstwem. Sporo się od niej nauczyłam, gdyż prowadzi ona własną lecznicę. - Na razie zdecydowała się pominąć fakt, że lecznica ta mieści się na Nokturnie. - Możesz zapytać ją o córkę, Lysandra ma siedem lat... albo osiem? - zamyśliła się, a potem potrząsnęła głową. - W każdym razie jest Cassandry oczkiem w głowie, na pewno będzie jej miło. Tatiana Dolohov może cię onieśmielić, gdyż jest z pochodzenia Rosjanką i ma silny charakter. Nie przejmuj się niektórymi jej wtrąceniami, nie będzie mieć nic złego na myśli, ponieważ jesteś moją kuzynką i z tego względu będzie odnosić się do ciebie z szacunkiem - powiedziała z kamienną twarzą, w głowie uzupełniając, że cholera, ma taką nadzieję. - Lady Primrose Burke, jak sugeruje nazwisko, jest szlachcianką. Nie obawiaj się jednak, gdyż jest to kobieta mi bliska, inteligentna i wyrozumiała. Jeżeli sama nie zasugeruje inaczej, zwracaj się do niej tytularnie. Wystarczy "lady Primrose", nie musisz używać nazwiska. - Nalała mleka do małego dzbaneczka i wsypała kawę zbożową przyniesioną przez Marię do swojej najładniejszej zastawy. - Teraz słuchaj uważnie, ale nie panikuj. Przybędzie także lady Odetta Parkinson, gdyż złożyło się, że jest moją pierwszego stopnia kuzynką. Na pewno musisz zwracać się do niej z szacunkiem i tytułem, ale nie klękaj, nie całuj jej po rękach ani nie czyń niczego co jest poniżej twojej godności. Na tym spotkaniu wszystkie odnosimy się do siebie z przyjaźnią, nie jesteś tutaj gosposią ani służącą - podkreśliła twardo, mierząc Marię oceniającym spojrzeniem. - Ale jeśli chcesz możesz jej podziękować za pracę w rezerwacie, choć bladego pojęcia nie mam, jaki był jej wkład w twoje zatrudnienie. Prawdopodobnie żaden - powiedziała dość bezlitośnie, przeczuwała bowiem, że arystokratki nie zajmują się sprawami takiej wagi, zbyt zajęte same sobą, bankietami i pracą społeczną. - No i Belvina Blythe - powiedziała wreszcie, uśmiechając się pod nosem, jakby przypomniała sobie jakąś miłą historię tylko jej znaną. W obnażeniu zębów kryło się jednak coś złowieszczego. - Droga mi uzdrowicielka z czasów, gdy pracowałam w szpitalu świętego Munga. Nieco introwertyczna, ale nie oceniaj jej surowo. Wkrótce odkryjesz, że ma także wiele zalet.
Gdy zbliżała się godzina rozpoczęcia przyjęcia, Elvira udostępniła Marii swoją łazienkę i sypialnię, by dziewczyna mogła odświeżyć się po gotowaniu, sama natomiast bez większego skrępowania przebrała się w jej obecności, przywdziewając na siebie elegancką, ale nieprzesadnie wieczorową burgundową szatę z dekoltem w łódkę, rękawami sięgającymi pół ramienia i długą do ziemi. Czarne pantofle na płaskim obcasie muskały złotawe (choć nieco spłowiałe) wykończenia krawędzi, dla podkreślenia wąskiej talii Elvira wykorzystała także szeroki, czarny pas z ładną klamrą. Jasne włosy związane w warkocz zarzuciła na jedno ramię, uwalniając z drugiej strony urokliwy kosmyk okalający blady policzek. Ostała na skromnym makijażu, lekko różowiąc usta i wydłużając rzęsy. Nawet zapięte w uszach kolczyki z taniego kryształu stanowiły tylko drobną ozdobę w kolorze sukni. Była ostrożna na nieznanym sobie gruncie fatałaszków, obawiając się przesady.
Po dopełnieniu przygotowań, udała się do holu, by witać gości przy drzwiach frontowych. Marię zachęciła do czajenia się w pobliżu, dzięki temu miała ona bowiem dobrą okazję do przedstawienia się nadchodzącym kobietom. Elvira raz na jakiś czas ocierała dłonie o szatę, by pozbyć się potu, sztuczny i nieco zarozumiały uśmiech nie schodził jednak z jej twarzy.
- Odzienie wierzchnie możecie zostawić na wieszakach w holu, spotkanie odbędzie się na piętrze, to pierwsze drzwi po lewej stronie od schodów - informowała przybywających, gdy jednak na progu znalazły się szlachcianki, rzuciła Marii dyskretne spojrzenie; je wypadało zaprowadzić.
Nie miała skrzata, ale chociaż miała kuzynkę.
Witam wszystkie piękne panie na przyjęciu w Worcestershire, zwanym sekretnie zlotem czarownic! Zgodnie z założeniami obowiązuje 96 godzin na odpis, co oznacza, że na wiadomości powitalne czekamy do czwartku 05.04 do godziny 12:00! Wiadomości powitalne piszemy tutaj, a następnie można, ale nie trzeba przejść już do pokoju gościnnego, w którym odbędzie się pierwsza część przyjęcia.
The rabbits running down the ditch
Oh no, must be the season of the witch
Oh no, must be the season of the witch
Piętnastego Elvira wstała nad ranem, zanim słońce na dobre zdążyło rozjaśnić horyzont swoim czerwono-żółtym światłem. Rośliny w ogrodzie wciąż jeszcze były pokryte szronem, temperatura oscylowała w granicach zera, a blond czarodziejka krzątała się od pokoju do pokoju, rozdarta między stresem a uporczywym przekonywaniem samej siebie, że jest zbyt dobrze przygotowana, by na stres sobie pozwolić. Po wszystkich upokorzeniach doświadczonych w przeciągu ostatnich tygodni - brutalnej misji na zamku, która pozostawiła ją ciężko ranną, uroczystości dla bohaterów, na której nie była obecna - upatrywała w przyjęciu szansy na pozyskanie spokoju ducha w towarzystwie bliskich sobie wiedźm. Chciała zrelaksować się, rozeznać w świecie, ale także wywrzeć na przyjaciółkach jak najlepsze wrażenie, które mogłoby powędrować dalej w świat. Biorąc pod uwagę, że nigdy w całym swoim życiu nie była organizatorką spotkania dla grupy większej niż dwie osoby, wiedziała, że jest to zarówno sprawdzian jak i pewien punkt graniczny, który musiała pokonać, by stać się kobietą egzekwującą należny sobie szacunek.
Nie byłaby jednak sobą, gdyby rozkoszne wydarzenie nie miało kilku elementów zakulisowych. Naprawdę była dumna z domu, który udało jej się kupić po atrakcyjnej cenie, fakt, że nie mieszkała już w kawalerce na Pokątnej dodawał jej powagi - chciała więc to zaprezentować. Chciała także dowidzieć się więcej o panience Blythe. Zaproszenie do niej wysłane było taktyczne, bo na rękę było Elvirze, by ich stosunki pozostały przyjazne. Im bardziej przyjazne tym lepiej. Otrząsnęła się już z pierwszego szoku jaki wywołała wieść o tym, że bezimienna kobieta, którą darzyła niezmierzoną nienawiścią, którą od wielu tygodni pragnęła zamordować, jest w rzeczywistości jej znajomą od wielu miesięcy. Znajomą, którą zapraszała do własnego mieszkania, z którą piła wino i wymieniała się poufnymi informacjami o sobie. Cóż, jakakolwiek nie byłaby z niej kurewka, teraz było już pewnym, że Elvira nie dopuści, by ich relacje się oziębiły. Wrogów - tych godnych, nie szlamowatych - zawsze trzymała blisko.
Już przed południem dom zalśnił czystością, dodatkowe fotele dostawione w sali dla gości - nie wszystkie tego samego kształtu i barwy, ale zrzuciła to na karb artystycznej aranżacji - płyty oczyszczone i sprawdzone przed wykorzystaniem ich przy gramofonie. Powitała Marię wciąż jeszcze w szacie dziennej, ale już wykąpana, pachnąca lawendą i starannie uczesana. Pomoc młodszej kuzynki w kuchni była na wagę złota, ponieważ sama Elvira nie miałaby najmniejszych szans nie popełnić błędu. Takimi sprawami zajmowały się wszak gosposie i przyszłe żony, nie... ona.
Przygotowując potrawkę warzywną z wołowiną, rekinie mięso doprawione i nabijane na wykałaczki oraz salaterki suszonych owoców, miały okazję porozmawiać. Elvira głównie przyglądała się pracy młodszej kuzynki, wykładając na blacie kuchennym książki kucharskie i krojąc mięso (co okazało się niewiele trudniejsze od preparowania tkanek ludzkich).
- Claire Fancourt powinna nie być ci obca. To córka najstarszej siostry naszych ojców, choć nie wiem na ile utrzymywaliście kontakt, Nathaniel i Miriam rzadko przyjmowali gości - Z niechęcią wspomniała swoich rodziców. - Cassandra Vablatsky natomiast to moja przyjaciółka, jesteśmy w podobnym wieku i obie zajmujemy się uzdrowicielstwem. Sporo się od niej nauczyłam, gdyż prowadzi ona własną lecznicę. - Na razie zdecydowała się pominąć fakt, że lecznica ta mieści się na Nokturnie. - Możesz zapytać ją o córkę, Lysandra ma siedem lat... albo osiem? - zamyśliła się, a potem potrząsnęła głową. - W każdym razie jest Cassandry oczkiem w głowie, na pewno będzie jej miło. Tatiana Dolohov może cię onieśmielić, gdyż jest z pochodzenia Rosjanką i ma silny charakter. Nie przejmuj się niektórymi jej wtrąceniami, nie będzie mieć nic złego na myśli, ponieważ jesteś moją kuzynką i z tego względu będzie odnosić się do ciebie z szacunkiem - powiedziała z kamienną twarzą, w głowie uzupełniając, że cholera, ma taką nadzieję. - Lady Primrose Burke, jak sugeruje nazwisko, jest szlachcianką. Nie obawiaj się jednak, gdyż jest to kobieta mi bliska, inteligentna i wyrozumiała. Jeżeli sama nie zasugeruje inaczej, zwracaj się do niej tytularnie. Wystarczy "lady Primrose", nie musisz używać nazwiska. - Nalała mleka do małego dzbaneczka i wsypała kawę zbożową przyniesioną przez Marię do swojej najładniejszej zastawy. - Teraz słuchaj uważnie, ale nie panikuj. Przybędzie także lady Odetta Parkinson, gdyż złożyło się, że jest moją pierwszego stopnia kuzynką. Na pewno musisz zwracać się do niej z szacunkiem i tytułem, ale nie klękaj, nie całuj jej po rękach ani nie czyń niczego co jest poniżej twojej godności. Na tym spotkaniu wszystkie odnosimy się do siebie z przyjaźnią, nie jesteś tutaj gosposią ani służącą - podkreśliła twardo, mierząc Marię oceniającym spojrzeniem. - Ale jeśli chcesz możesz jej podziękować za pracę w rezerwacie, choć bladego pojęcia nie mam, jaki był jej wkład w twoje zatrudnienie. Prawdopodobnie żaden - powiedziała dość bezlitośnie, przeczuwała bowiem, że arystokratki nie zajmują się sprawami takiej wagi, zbyt zajęte same sobą, bankietami i pracą społeczną. - No i Belvina Blythe - powiedziała wreszcie, uśmiechając się pod nosem, jakby przypomniała sobie jakąś miłą historię tylko jej znaną. W obnażeniu zębów kryło się jednak coś złowieszczego. - Droga mi uzdrowicielka z czasów, gdy pracowałam w szpitalu świętego Munga. Nieco introwertyczna, ale nie oceniaj jej surowo. Wkrótce odkryjesz, że ma także wiele zalet.
Gdy zbliżała się godzina rozpoczęcia przyjęcia, Elvira udostępniła Marii swoją łazienkę i sypialnię, by dziewczyna mogła odświeżyć się po gotowaniu, sama natomiast bez większego skrępowania przebrała się w jej obecności, przywdziewając na siebie elegancką, ale nieprzesadnie wieczorową burgundową szatę z dekoltem w łódkę, rękawami sięgającymi pół ramienia i długą do ziemi. Czarne pantofle na płaskim obcasie muskały złotawe (choć nieco spłowiałe) wykończenia krawędzi, dla podkreślenia wąskiej talii Elvira wykorzystała także szeroki, czarny pas z ładną klamrą. Jasne włosy związane w warkocz zarzuciła na jedno ramię, uwalniając z drugiej strony urokliwy kosmyk okalający blady policzek. Ostała na skromnym makijażu, lekko różowiąc usta i wydłużając rzęsy. Nawet zapięte w uszach kolczyki z taniego kryształu stanowiły tylko drobną ozdobę w kolorze sukni. Była ostrożna na nieznanym sobie gruncie fatałaszków, obawiając się przesady.
Po dopełnieniu przygotowań, udała się do holu, by witać gości przy drzwiach frontowych. Marię zachęciła do czajenia się w pobliżu, dzięki temu miała ona bowiem dobrą okazję do przedstawienia się nadchodzącym kobietom. Elvira raz na jakiś czas ocierała dłonie o szatę, by pozbyć się potu, sztuczny i nieco zarozumiały uśmiech nie schodził jednak z jej twarzy.
- Odzienie wierzchnie możecie zostawić na wieszakach w holu, spotkanie odbędzie się na piętrze, to pierwsze drzwi po lewej stronie od schodów - informowała przybywających, gdy jednak na progu znalazły się szlachcianki, rzuciła Marii dyskretne spojrzenie; je wypadało zaprowadzić.
Nie miała skrzata, ale chociaż miała kuzynkę.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zaproszenie od Elviry Multon nie było tym czego się spodziewasz kiedy popijasz popołudniową herbatę czytając rozprawę na temat użycia połączenia miedzi i halitu w sztuce artefaktów. Nieukrywane zdumienie malowało się na twarzy lady Burke kiedy czytała przyniesiony przez Maczka list.
Rzec, że się nie spodziewała nie było nadużyciem. Miała okazję współpracować z panną Multon w ramach działań na rzecz Rycerzy, ale przecież nie były ze sobą aż tak blisko. Choć misja w jaskiniach na pewno zbliżyła je do siebie, pokazała siłę kobiet i niezłomność charakteru.
Wielkim nietaktem byłoby nie pojawienie się na przyjęciu więc tego samego dnia nakreśliła parę słów, że z wielką przyjemnością przybędzie.
W dniu spotkania wybrała z szafy, jak zwykle, gustowną czerń, w której ostatnio się lubowała. Dobrej jakości materiał opływał miękko sylwetkę kobiety aż do ziemi, optycznie ją wydłużając, bo przecież Primrose do wysokich nie należała. Przełamaniem czerni były długie, jasne, zwiewne rękawy z haftem w kolorze równie ciemnym co reszta stroju, swoim motywem przypominające kwiaty. Dekolt w szpic ukazywał czarną perłę w srebrnej oprawie, która mieniła się szlachetnym blaskiem.
Gęste, hebanowe włosy upięte zostały w niski kok tuż nad karkiem, a ciemna grzywka jak zawsze opadała na szarozielone ale bystre oczy lady Burke. W uszach pyszniły się kolczyki pasujące do wisiorka, a na jasnej dłoni lśnił rodowy pierścień z zielonym kamieniem, którego nigdy nie zdejmowała z dłoni.
Choć był już kwiecień, tak pogoda nadal ich nie rozpieszczała więc na ramiona narzuciła pelerynę z ozdobnym zapięciem w kolorze szarym, obszytą czarną lamówką. Na dłonie naciągnęła skórzane rękawiczki. Na sam koniec zabrała mały podarek dla panny Multon zapakowany w eleganckie pudełeczko i przewiązany atłasową wstążeczką.
O zalecanej godzinie pojawiła się przed domem i zapukała do drzwi.
-Panno Multon. - Uśmiechnęła się delikatnie. Nie były teraz na misji, obowiązywały je zupełnie inne zasady. -Dziękuję za zaproszenie.
Odwiesiła pelerynę na wskazane miejsce i korzystając z okazji, że jeszcze nikogo nie było podała Elvirze podarunek.
-Mówi się, że do nowego domu należy zawsze coś wnieść. Mam nadzieję, że ten drobiazg przyniesie trochę radości. - Podarunek był ciężki, a jednak dość drobny. -Dziękuję. - Udała się we wskazanym kierunku gdzie miała odbyć się reszta przyjęcia.
Rzec, że się nie spodziewała nie było nadużyciem. Miała okazję współpracować z panną Multon w ramach działań na rzecz Rycerzy, ale przecież nie były ze sobą aż tak blisko. Choć misja w jaskiniach na pewno zbliżyła je do siebie, pokazała siłę kobiet i niezłomność charakteru.
Wielkim nietaktem byłoby nie pojawienie się na przyjęciu więc tego samego dnia nakreśliła parę słów, że z wielką przyjemnością przybędzie.
W dniu spotkania wybrała z szafy, jak zwykle, gustowną czerń, w której ostatnio się lubowała. Dobrej jakości materiał opływał miękko sylwetkę kobiety aż do ziemi, optycznie ją wydłużając, bo przecież Primrose do wysokich nie należała. Przełamaniem czerni były długie, jasne, zwiewne rękawy z haftem w kolorze równie ciemnym co reszta stroju, swoim motywem przypominające kwiaty. Dekolt w szpic ukazywał czarną perłę w srebrnej oprawie, która mieniła się szlachetnym blaskiem.
Gęste, hebanowe włosy upięte zostały w niski kok tuż nad karkiem, a ciemna grzywka jak zawsze opadała na szarozielone ale bystre oczy lady Burke. W uszach pyszniły się kolczyki pasujące do wisiorka, a na jasnej dłoni lśnił rodowy pierścień z zielonym kamieniem, którego nigdy nie zdejmowała z dłoni.
Choć był już kwiecień, tak pogoda nadal ich nie rozpieszczała więc na ramiona narzuciła pelerynę z ozdobnym zapięciem w kolorze szarym, obszytą czarną lamówką. Na dłonie naciągnęła skórzane rękawiczki. Na sam koniec zabrała mały podarek dla panny Multon zapakowany w eleganckie pudełeczko i przewiązany atłasową wstążeczką.
O zalecanej godzinie pojawiła się przed domem i zapukała do drzwi.
-Panno Multon. - Uśmiechnęła się delikatnie. Nie były teraz na misji, obowiązywały je zupełnie inne zasady. -Dziękuję za zaproszenie.
Odwiesiła pelerynę na wskazane miejsce i korzystając z okazji, że jeszcze nikogo nie było podała Elvirze podarunek.
-Mówi się, że do nowego domu należy zawsze coś wnieść. Mam nadzieję, że ten drobiazg przyniesie trochę radości. - Podarunek był ciężki, a jednak dość drobny. -Dziękuję. - Udała się we wskazanym kierunku gdzie miała odbyć się reszta przyjęcia.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zaproszenie od Elviry przyjęła z zaskoczeniem, choć tliła się w tym zaskoczeniu nuta zadowolenia. Dobrze życzyła czarownicy, a wieść o tym, że urządziła się w nowym domu, wydawała jej się szczególnie niespodziewana. Zdumiewał jednak ton zaproszenia: w kręgach, w których się znały, Elvira uchodziło za dość nieokrzesaną. Zastanawiało ją, kto jeszcze mógł zostać zaproszony, spodziewała spotkać się pozostałe kobiety służące Czarnemu Panu, Deirdre, Belvinę, być może Tatianę? Jakieś było jej zdumienie, gdy po przekroczeniu progu dostrzegła lady Primrose Burke.
- Lady - powitała ją od wejścia skinięciem głowy, zsuwając z głowy purpurową chustę, która chroniła głowę przed zimnem i deszczem, lekki materiał opadł na ramiona czarownicy, odsłaniając gruby kruczy warkocz. - Zaskakujący, choć przyjemny oku widok. - Biała haftowana koszula o szerokich rękawach - którą na ostatnią chwilę musiała przeczyścić zaklęciami, po tym, jak Kocmołuch bezczelnie uwił sobie w jej materialne legowisko - wsunięta w czarną spódnicę o szerokich połach, nie była strojem szczególnie strojnym, jednak wpół oficjalne od Elviry wyraźnie sugerowało, że grono gości miało być ściśle zamknięte. Odsłonięty dekolt zdobiło kilka czarnych rzemieni z ciężkimi pobłyskującymi kryształami. Na miejscu miały być same kobiety, być może dlatego ze szczególną starannością wykonała dziś makijaż, z pieczołowitością maskując pudrem zmęczenie pod oczami. Węgiel podkreślał zielone spojrzenie, lekka pomadka dyskretnie rysowała krój ust. Nie pojawiła się z pustymi rękoma: trzymała w ramionach skórzany dwulitrowy, może nieznacznie większy bukłak, który podczas powitań przekazała na ręce gospodyni.
- Elviro - zwróciła się do niej. - Proszę, rozlej to bardziej adekwatnego naczynia - musiałam to jakoś przenieść. Przygotowałam poncz z dyni. - Nie było łatwo, wszystko, co działo się w kraju, znacząco obniżało codzienne zasoby; rum należał do towarów szczególnie luksusowych, ale zalegał w jej spiżarni jeszcze z dawniejszych czasów i uznała, że to świetny moment na jego wykorzystanie. Pękata dynia z kolei aż prosiła się, by wziąć ją na zlot czarownic, niekoniecznie w pierwotnej formie. - Przeurocza okolica i piękne ogrody. Jestem pewna, że będzie ci się tu dobrze mieszkało. - Kątem oka spostrzegła Marię, spoglądając pytająco na Elvirę, to gospodyni powinna ją przedstawić; gdyby tylko była rzadszym gościem zamku Durham, uznałaby, że ma do czynienia ze służką Primrose. Wydawała się jeszcze młodsza od towarzyszącej im damy.
- Lady - powitała ją od wejścia skinięciem głowy, zsuwając z głowy purpurową chustę, która chroniła głowę przed zimnem i deszczem, lekki materiał opadł na ramiona czarownicy, odsłaniając gruby kruczy warkocz. - Zaskakujący, choć przyjemny oku widok. - Biała haftowana koszula o szerokich rękawach - którą na ostatnią chwilę musiała przeczyścić zaklęciami, po tym, jak Kocmołuch bezczelnie uwił sobie w jej materialne legowisko - wsunięta w czarną spódnicę o szerokich połach, nie była strojem szczególnie strojnym, jednak wpół oficjalne od Elviry wyraźnie sugerowało, że grono gości miało być ściśle zamknięte. Odsłonięty dekolt zdobiło kilka czarnych rzemieni z ciężkimi pobłyskującymi kryształami. Na miejscu miały być same kobiety, być może dlatego ze szczególną starannością wykonała dziś makijaż, z pieczołowitością maskując pudrem zmęczenie pod oczami. Węgiel podkreślał zielone spojrzenie, lekka pomadka dyskretnie rysowała krój ust. Nie pojawiła się z pustymi rękoma: trzymała w ramionach skórzany dwulitrowy, może nieznacznie większy bukłak, który podczas powitań przekazała na ręce gospodyni.
- Elviro - zwróciła się do niej. - Proszę, rozlej to bardziej adekwatnego naczynia - musiałam to jakoś przenieść. Przygotowałam poncz z dyni. - Nie było łatwo, wszystko, co działo się w kraju, znacząco obniżało codzienne zasoby; rum należał do towarów szczególnie luksusowych, ale zalegał w jej spiżarni jeszcze z dawniejszych czasów i uznała, że to świetny moment na jego wykorzystanie. Pękata dynia z kolei aż prosiła się, by wziąć ją na zlot czarownic, niekoniecznie w pierwotnej formie. - Przeurocza okolica i piękne ogrody. Jestem pewna, że będzie ci się tu dobrze mieszkało. - Kątem oka spostrzegła Marię, spoglądając pytająco na Elvirę, to gospodyni powinna ją przedstawić; gdyby tylko była rzadszym gościem zamku Durham, uznałaby, że ma do czynienia ze służką Primrose. Wydawała się jeszcze młodsza od towarzyszącej im damy.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Już rano miała wrażenie, że przyjdzie jej zrobić coś dzisiaj…tylko wyjątkowo zapomniała, co to akurat miało być. Siedziała, w niezwykłym poirytowaniu smarując kromkę masłem, tylko po to, aby uświadomić sobie, ile to miało kalorii i że w sumie w ogóle nie powinna tego jeść. Otrzepała dłonie, służącą posyłając po jej dzisiejsze zapiski, tak aby ostatecznie dowiedzieć się, że to dzisiaj miała umówione spotkanie z Elvirą. Była już dziewiąta, co oznaczało, że miała bardzo mało czasu na przygotowanie się i zorganizowanie do podróży. Cóż, przynajmniej to było na terenie jej hrabstwa, więc oszczędzało jej to ewentualnej podróży gdzieś przez kraj.
Musiała zacząć od kąpieli, w której musiała się moczyć odpowiednią ilość godzin, zwłaszcza że do tego potrzebne były płatki róż oraz olejki. Dopiero potem mogła zabrać się za wybieranie stroju – zaproszenie wskazywało, że nie będzie to formalne przyjęcie, mogła więc wybrać jakąś suknię z kolekcji która nie była na poziomie sabatu tylko nieco niżej. Postawiła ostatecznie na mocno wyprofilowaną suknię z rozkloszowanymi rękawami obszytymi wzorem, a cała suknia mieniła się kolorem ciemnego szmaragdu, pod co podpasowała swój makijaż. W międzyczasie zdecydować się mogła na perłowe kolczyki, dobierając do tego jeszcze elegancką broszkę z profilem przepięknej czarownicy (nie potwierdzała ani nie zaprzeczała, czy nie była to czasem ona), dwie bransolety które lekko zsuwały się w z nadgarstków kiedy nimi poruszała. Służącej pozwoliła ułożyć misternie splecioną fryzurę, na która ostrożnie nałożyła kapelusz zanim nie spryskała się jeszcze perfumami o odpowiednim zapachu.
Wybierając się z domu, zabrała ze sobą prezenty – których oczywiście nie niosła, bo przecież gdzie by to wypadało, aby dama nosiła swoje bagaże które nie są torebką. Spojrzała na dom z zewnątrz, lustrując go najpierw uważnie wzrokiem, czy aby to miejsce wygląda może lepiej od mieszkania na Pokątnej. Wydawało się o wiele ciekawsze, chociaż dalej zastanawiała się, czy nie powinna polecić Elvirze kogoś na służbę. Dopiero kiedy weszła do środka, rozpromieniła się na widok kuzynki i pochyliła się w jej stronę, gotowa przywitać się z nią jak należy.
- Mam tu coś dla ciebie! – Od razu zaświergotała, najpierw jednak zdejmując odzienie wierzchnie, rękawiczki i kapelusz. Miała kontynuować, ale dostrzegła gdzieś jakiś widok odbijającej się powierzchni, dlatego mogła od razu skontrolować, czy wygląda dobrze, poprawiając nawet nieistniejące niedociągnięcia. – A tak, prezenty. – Sięgnęła po torbę którą niósł skrzat i wyciągając jedną po drugiej, wręczyła Elvirze dwie butelki drogiego wina, jedną butelkę Toujour Pour, jedną Zieloną Wróżkę (wyglądała dość śmiesznie ze swoim kolorem), bombonierkę wiśni w czekoladzie i marcepan. Zadowolona, że przyniosła wszystko, posłała jeszcze pannie Multon uśmiech przed odesłaniem skrzata zanim nie przeszła w dalszą część domu.
- Primorse, bardzo miło cię widzieć – uśmiechnęła się do znajomej zanim jej spojrzenie nie spoczęło na Cassandrze. – My się chyba jeszcze nie znamy?
Musiała zacząć od kąpieli, w której musiała się moczyć odpowiednią ilość godzin, zwłaszcza że do tego potrzebne były płatki róż oraz olejki. Dopiero potem mogła zabrać się za wybieranie stroju – zaproszenie wskazywało, że nie będzie to formalne przyjęcie, mogła więc wybrać jakąś suknię z kolekcji która nie była na poziomie sabatu tylko nieco niżej. Postawiła ostatecznie na mocno wyprofilowaną suknię z rozkloszowanymi rękawami obszytymi wzorem, a cała suknia mieniła się kolorem ciemnego szmaragdu, pod co podpasowała swój makijaż. W międzyczasie zdecydować się mogła na perłowe kolczyki, dobierając do tego jeszcze elegancką broszkę z profilem przepięknej czarownicy (nie potwierdzała ani nie zaprzeczała, czy nie była to czasem ona), dwie bransolety które lekko zsuwały się w z nadgarstków kiedy nimi poruszała. Służącej pozwoliła ułożyć misternie splecioną fryzurę, na która ostrożnie nałożyła kapelusz zanim nie spryskała się jeszcze perfumami o odpowiednim zapachu.
Wybierając się z domu, zabrała ze sobą prezenty – których oczywiście nie niosła, bo przecież gdzie by to wypadało, aby dama nosiła swoje bagaże które nie są torebką. Spojrzała na dom z zewnątrz, lustrując go najpierw uważnie wzrokiem, czy aby to miejsce wygląda może lepiej od mieszkania na Pokątnej. Wydawało się o wiele ciekawsze, chociaż dalej zastanawiała się, czy nie powinna polecić Elvirze kogoś na służbę. Dopiero kiedy weszła do środka, rozpromieniła się na widok kuzynki i pochyliła się w jej stronę, gotowa przywitać się z nią jak należy.
- Mam tu coś dla ciebie! – Od razu zaświergotała, najpierw jednak zdejmując odzienie wierzchnie, rękawiczki i kapelusz. Miała kontynuować, ale dostrzegła gdzieś jakiś widok odbijającej się powierzchni, dlatego mogła od razu skontrolować, czy wygląda dobrze, poprawiając nawet nieistniejące niedociągnięcia. – A tak, prezenty. – Sięgnęła po torbę którą niósł skrzat i wyciągając jedną po drugiej, wręczyła Elvirze dwie butelki drogiego wina, jedną butelkę Toujour Pour, jedną Zieloną Wróżkę (wyglądała dość śmiesznie ze swoim kolorem), bombonierkę wiśni w czekoladzie i marcepan. Zadowolona, że przyniosła wszystko, posłała jeszcze pannie Multon uśmiech przed odesłaniem skrzata zanim nie przeszła w dalszą część domu.
- Primorse, bardzo miło cię widzieć – uśmiechnęła się do znajomej zanim jej spojrzenie nie spoczęło na Cassandrze. – My się chyba jeszcze nie znamy?
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dzień — dla obu panien Multon — rozpoczął się zapewne sporo wcześniej niż dla szanownych zaproszonych gości.
Zgodziwszy się na pomoc w przyszykowaniu poczęstunku, Maria miała zamiar wykonać swoje obowiązki z takim samym zaangażowaniem i dbałością o szczegóły, jakby robiła to na uprzejmą prośbę (przecież nie rozkaz, czy polecenie, to było ponad nimi) zarządzających rezerwatem lordów Broadway Tower. Słońce nie zdążyło jeszcze wstać, gdy świece rozświetliły niewielką powierzchnię Okruszka, wspomagając ją w działaniach. Z kufra, w którym trzymała swoje ubrania, wybrała dwa zestawy, które ułożyła wpierw na łóżku, zastanawiając się, czy będą pasować do mocnych, wysokich do połowy łydki, wiązanych butów, które nosiła na co dzień. Rozmyślanie nie trwało jednak długo — prędko pojęła, że butów miała jedynie trzy pary. Tę, którą mordowała przez cały okres jesienno—zimowo—wczesnowiosenny, drugą parę przeznaczoną na okres wiosenno—letni oraz pantofelki na szczególne okazje, błękitne z jasną sprzączką, będące częścią jej szkolnego mundurka. Skoro były na szczególne okazje, należało je ze sobą zabrać. Spoczęły więc w skórzanej, szczerze wysłużonej torbie, wraz z najlepszymi ubraniami, które miała do swojej dyspozycji, książką kucharską, odręcznymi notatkami z przepisami oraz puszką zbożowej kawy, o którą prosiła ją Elvira. Na sam koniec, przed samym wyjściem, Maria wróciła się jeszcze do łazienki, do pakunku dorzucając jedyną posiadaną przez siebie szminkę, w kolorze zgaszonego różu — urodzinowy prezent od najstarszej z sióstr. Tak przygotowana wsiadła na miotłę, by wśród zacinającego, mroźnego mimo wszystko deszczu, skryta przed światem przy pomocy własnoręcznie szytego kożuszka, czapki i szalika, przebyć drogę między Gloucestershire a Worcestershire, ostatecznie lądując przed domem kuzynki, nad rzeką Avon.
— Dzień dobry — odezwała się, choć równie dobrze mogło to być szczęknięcie drzwi, czy szarpnięcie wiatru gdzieś za ich plecami. Maria nie potrafiła wyzbyć się skrępowania, które i tak obecne było w trakcie spotkania kuzynek w rezerwacie. Uwagi Elviry o pewności były czymś miłym tak dla ucha, jak i dla serca, lecz pomiędzy zaakceptowaniem a wdrożeniem ich w życie czekała młode dziewczę dość długa droga. — Przyniosłam kawę — dodała jeszcze, powoli wysuwając puszkę z torby, układając ją ostrożnie — tak, by nie narobić przy tym zbędnego hałasu — na kuchennym blacie, raz tylko wznosząc szarozielone spojrzenie na lico kuzynki, by przekonać się, czy spełnione życzenie spotkało się z odpowiednią reakcją. Zawieść bliską rodzinę w tak ważnym dniu...! Przecież to złamałoby jej serce!
Zaraz jednak oddała się w zupełności pracy — znała się na gotowaniu na tyle, na ile pozwalał jej młody wiek i spędzone w szkole lata. Największą trudność sprawiły jej jednak nie tyle potrawy, które miała przy asyście starszej kuzynki przygotować, a zasobność jej spiżarki. Nie pamiętała ostatniego razu, gdy widziała na miejscu tyle jedzenia. W ich rodzinnym domu nigdy się nie przelewało, ale matka nauczyła ją jak stworzyć coś z niczego. Zakupy, które niedawno poczyniła, wybitnie pokazały, na jak niewiele mogła sobie pozwolić. Możliwość zjedzenia czegoś innego niż zupa dyniowa na kościach wołowych czy śledź z cebulą stanowiła niezwykłą okazję.
Przez większą część czasu pracowała w ciszy, jednakże gdy Elvira postanowiła wprowadzić ją w krąg zaproszonych czarownic, skupiła się najmocniej, jak tylko pozwalało jej wciąż trwające gotowanie, wzbierając w sobie na tyle odwagi, by przemówić kilkukrotnie — z siłą głosu mocniejszą od odgłosów trawiących kuchnię.
— Rodzice nie byli zbyt śmiali — zaczęła od kwestii Claire, zawieszając wzrok na bulgoczącej pomału potrawce. — Ale wiem, że Claire istnieje, ma chyba jeszcze brata i siostrę? — dopytała, pragnąc przypomnieć sobie, czy na pewno myśli o dobrej kuzynce. Matka Marii również miała sporo rodzeństwa, lecz w wyniku różnic światopoglądowych jej córkom nie przyszło poznać się z kuzynostwem. Słyszała tylko historię, czasami w pamięci migały imiona, lecz gdyby postawić ich przed dziewczęciem, nie miałaby szansy ich rozpoznać. Kolejni goście przedstawiali się póki co jako zjawy, wizje, wyobrażenia jeszcze bez twarzy, lecz z imionami i nazwiskami. A każda następna sylwetka równie interesująca swą niecodziennością. Zarówno Cassandra jak i Tatiana brzmiały obco, w sposób inny niż Claire. Przyzwyczajona do brzmień języka francuskiego, wobec nagłych wpływów rosyjskich wydawała się być istotnie przestraszona. Zupełnie tak, jakby zapomniała, że Elvira w jakiś sposób musiała się z nimi komunikować, a o nauce języka rosyjskiego w Worcestershire nie słyszało się w ogóle. Jednakże ostrzeżenie o wtrąceniach wydawało się istotne; istotne na tyle, by Maria pokiwała kilkukrotnie głową, prędko, może zbyt prędko, choć nerwowość zdradzały nie tylko pobladłe policzki, ale też delikatnie drżące ręce. Prawdziwie zadrżały dopiero gdy usłyszała o tym, że w tym oto domu w Evesham zawitać mają dwie szlachcianki.
Dwie damy z prawdziwego zdarzenia!
— Ro...Rozumiem... — i dla opanowania drżenia, ściągnięcia myśli z torów paniki, opuściła wzrok na deskę do krojenia, prędko szatkując warzywa. Lady Burke w tym przedstawieniu brzmiała całkiem spokojnie, spokojnie dla Marii oczywiście. Obecność lady Parkinson wydawała się jednak zupełnie absurdalna, podniesiona do jakiegoś chichotu losu, wystawienia serca biednej panny Multon na próbę, bowiem te pragnęło jak najszybciej przebić się przez klatkę żeber, skruszyć je, wydostać się na zewnątrz i pognać, może znów do Okruszka, do Gloucestershire. Elvira prosiła ją jednak o pomoc, w pewnym sensie potrzebowała, a to wymagało najwyższej próby, wykazania się jeżeli nie siłą charakteru, to chociaż obowiązkowością. Wspomnienie o byciu jednym z gości, nie zaś służącą czy gosposią podniosło ją jednak na duchu, choć serce wciąż miała spętane strachem. Belvina z drugiej strony — przedstawiona jako introwertyczka — wydała się teoretycznie najmniej stresującą i chyba paradoksalnie najbliższą Marii członkinią grupy. Po rewelacji o damach była niczym podmuch świeżego powietrza w zakurzonym pokoju. Jakoś to będzie.
Przy pomocy książek kucharskich i zapisków, a także własnego przeczucia i wyczucia smaku udało im się ostatecznie przygotować poczęstunek. Może nie były to dania z najwyższej półki, lecz Maria czuła, że dała z siebie wszystko i miała szczerą nadzieję, że goszczące u Elviry czarownice nie skrzywią się z niesmakiem, a co gorsza nie zatrują się jedzeniem.
Po zakończonej pracy w kuchni, z wdzięcznością skorzystała z zaoferowanej przez kuzynkę możliwości odświeżenia się i przebrania. Początkowo wyjątkowo zawstydzona tym, iż Elvira poczęła przebierać się w jej obecności, cofnęła się do łazienki, gdzie przy zamkniętych drzwiach sama zrzuciła z siebie dotychczasowe ubranie. Gdy powróciła do kuzynki, miała już na sobie błękitne pantofelki, ledwo widoczne spod długiej, granatowej spódnicy zebranej w talii czarnym paskiem, w którą wcisnęła jasną koszulę o białych, wypukłych guzikach i hafcie w polne kwiaty przy kołnierzu oraz na mankietach. Pod szyją zawiązała błękitną wstążkę w kokardę, niesforne włosy zaś zaplotła w warkocze, próbując znaleźć kompromis między stosownym upięciem a ukryciem odstających uszu. Zabraną z domu szminką potraktowała lekko usta, a jej nadmiar zebrawszy na palcu, wklepała w oba policzki, by nawet w razie ponownego zblednięcia, sprawiać przynajmniej pozory zdrowych rumieńców.
Gdy goście powoli zjawiali się w progach domu Maria pomagała każdemu, kto stosownej asysty — jej zdaniem — potrzebował. Skłoniła się przed Primrose, lecz nie odezwała się, bowiem to do Elviry należało jej przedstawienie. Miast tego wskazała uprzejmie kierunek, w którym dama powinna się udać, po drogiej pelerynie i szacie rozpoznając, że miała oto przyjemność z pierwszą z dam, lady Burke.
Po eskorcie Primrose udało jej się wrócić na front domu akurat w czasie, w którym zjawiła się Cassandra. Jej piękny, ciemny warkocz od razu zwrócił uwagę dziewczęcia, choć nie na długo, bowiem gapić się ani nie wypadało, ani Maria nie była na tyle odważna, by sobie na to pozwolić. Po odpowiednim przywitaniu do pytającego spojrzenia panny Vablatsky dołączyło więc kolejne — Maria spojrzała prędko na Elvirę, w niemej ofercie spełnienia życzenia gościa i zajęcia się przelewaniem tegoż, co znalazło się w bukłaku do odpowiedniejszego naczynia.
Nim polecenie zdążyło się skrystalizować, na przedzie domu panny Multon zrobił się niewielki tłok. Pojawienie się lady Parkinson, zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami sprawiło, że serce Marii przyspieszyło rytm, zaś wzrok wbił się w podłogę, gdy chwytając lekko za poły spódnicy, kłaniała się przed Odettą z wymownym szacunkiem. Wielkość przyniesionego przez nią pakunku sprawiła, że miast zblednąć z przerażenia, zaczerwieniła się chyba bardziej, najgorsze pieczenie czując jednak w uszach, gorących jak przygotowana potrawka. Nie przeszkadzała jednak w wymianie zdań, gotowa na pomoc obu kobietom w przejściu dalej, gdyby tylko wyraziły takie życzenie.
| Marysia przyniosła ze sobą kawę zbożową (300g)
Zgodziwszy się na pomoc w przyszykowaniu poczęstunku, Maria miała zamiar wykonać swoje obowiązki z takim samym zaangażowaniem i dbałością o szczegóły, jakby robiła to na uprzejmą prośbę (przecież nie rozkaz, czy polecenie, to było ponad nimi) zarządzających rezerwatem lordów Broadway Tower. Słońce nie zdążyło jeszcze wstać, gdy świece rozświetliły niewielką powierzchnię Okruszka, wspomagając ją w działaniach. Z kufra, w którym trzymała swoje ubrania, wybrała dwa zestawy, które ułożyła wpierw na łóżku, zastanawiając się, czy będą pasować do mocnych, wysokich do połowy łydki, wiązanych butów, które nosiła na co dzień. Rozmyślanie nie trwało jednak długo — prędko pojęła, że butów miała jedynie trzy pary. Tę, którą mordowała przez cały okres jesienno—zimowo—wczesnowiosenny, drugą parę przeznaczoną na okres wiosenno—letni oraz pantofelki na szczególne okazje, błękitne z jasną sprzączką, będące częścią jej szkolnego mundurka. Skoro były na szczególne okazje, należało je ze sobą zabrać. Spoczęły więc w skórzanej, szczerze wysłużonej torbie, wraz z najlepszymi ubraniami, które miała do swojej dyspozycji, książką kucharską, odręcznymi notatkami z przepisami oraz puszką zbożowej kawy, o którą prosiła ją Elvira. Na sam koniec, przed samym wyjściem, Maria wróciła się jeszcze do łazienki, do pakunku dorzucając jedyną posiadaną przez siebie szminkę, w kolorze zgaszonego różu — urodzinowy prezent od najstarszej z sióstr. Tak przygotowana wsiadła na miotłę, by wśród zacinającego, mroźnego mimo wszystko deszczu, skryta przed światem przy pomocy własnoręcznie szytego kożuszka, czapki i szalika, przebyć drogę między Gloucestershire a Worcestershire, ostatecznie lądując przed domem kuzynki, nad rzeką Avon.
— Dzień dobry — odezwała się, choć równie dobrze mogło to być szczęknięcie drzwi, czy szarpnięcie wiatru gdzieś za ich plecami. Maria nie potrafiła wyzbyć się skrępowania, które i tak obecne było w trakcie spotkania kuzynek w rezerwacie. Uwagi Elviry o pewności były czymś miłym tak dla ucha, jak i dla serca, lecz pomiędzy zaakceptowaniem a wdrożeniem ich w życie czekała młode dziewczę dość długa droga. — Przyniosłam kawę — dodała jeszcze, powoli wysuwając puszkę z torby, układając ją ostrożnie — tak, by nie narobić przy tym zbędnego hałasu — na kuchennym blacie, raz tylko wznosząc szarozielone spojrzenie na lico kuzynki, by przekonać się, czy spełnione życzenie spotkało się z odpowiednią reakcją. Zawieść bliską rodzinę w tak ważnym dniu...! Przecież to złamałoby jej serce!
Zaraz jednak oddała się w zupełności pracy — znała się na gotowaniu na tyle, na ile pozwalał jej młody wiek i spędzone w szkole lata. Największą trudność sprawiły jej jednak nie tyle potrawy, które miała przy asyście starszej kuzynki przygotować, a zasobność jej spiżarki. Nie pamiętała ostatniego razu, gdy widziała na miejscu tyle jedzenia. W ich rodzinnym domu nigdy się nie przelewało, ale matka nauczyła ją jak stworzyć coś z niczego. Zakupy, które niedawno poczyniła, wybitnie pokazały, na jak niewiele mogła sobie pozwolić. Możliwość zjedzenia czegoś innego niż zupa dyniowa na kościach wołowych czy śledź z cebulą stanowiła niezwykłą okazję.
Przez większą część czasu pracowała w ciszy, jednakże gdy Elvira postanowiła wprowadzić ją w krąg zaproszonych czarownic, skupiła się najmocniej, jak tylko pozwalało jej wciąż trwające gotowanie, wzbierając w sobie na tyle odwagi, by przemówić kilkukrotnie — z siłą głosu mocniejszą od odgłosów trawiących kuchnię.
— Rodzice nie byli zbyt śmiali — zaczęła od kwestii Claire, zawieszając wzrok na bulgoczącej pomału potrawce. — Ale wiem, że Claire istnieje, ma chyba jeszcze brata i siostrę? — dopytała, pragnąc przypomnieć sobie, czy na pewno myśli o dobrej kuzynce. Matka Marii również miała sporo rodzeństwa, lecz w wyniku różnic światopoglądowych jej córkom nie przyszło poznać się z kuzynostwem. Słyszała tylko historię, czasami w pamięci migały imiona, lecz gdyby postawić ich przed dziewczęciem, nie miałaby szansy ich rozpoznać. Kolejni goście przedstawiali się póki co jako zjawy, wizje, wyobrażenia jeszcze bez twarzy, lecz z imionami i nazwiskami. A każda następna sylwetka równie interesująca swą niecodziennością. Zarówno Cassandra jak i Tatiana brzmiały obco, w sposób inny niż Claire. Przyzwyczajona do brzmień języka francuskiego, wobec nagłych wpływów rosyjskich wydawała się być istotnie przestraszona. Zupełnie tak, jakby zapomniała, że Elvira w jakiś sposób musiała się z nimi komunikować, a o nauce języka rosyjskiego w Worcestershire nie słyszało się w ogóle. Jednakże ostrzeżenie o wtrąceniach wydawało się istotne; istotne na tyle, by Maria pokiwała kilkukrotnie głową, prędko, może zbyt prędko, choć nerwowość zdradzały nie tylko pobladłe policzki, ale też delikatnie drżące ręce. Prawdziwie zadrżały dopiero gdy usłyszała o tym, że w tym oto domu w Evesham zawitać mają dwie szlachcianki.
Dwie damy z prawdziwego zdarzenia!
— Ro...Rozumiem... — i dla opanowania drżenia, ściągnięcia myśli z torów paniki, opuściła wzrok na deskę do krojenia, prędko szatkując warzywa. Lady Burke w tym przedstawieniu brzmiała całkiem spokojnie, spokojnie dla Marii oczywiście. Obecność lady Parkinson wydawała się jednak zupełnie absurdalna, podniesiona do jakiegoś chichotu losu, wystawienia serca biednej panny Multon na próbę, bowiem te pragnęło jak najszybciej przebić się przez klatkę żeber, skruszyć je, wydostać się na zewnątrz i pognać, może znów do Okruszka, do Gloucestershire. Elvira prosiła ją jednak o pomoc, w pewnym sensie potrzebowała, a to wymagało najwyższej próby, wykazania się jeżeli nie siłą charakteru, to chociaż obowiązkowością. Wspomnienie o byciu jednym z gości, nie zaś służącą czy gosposią podniosło ją jednak na duchu, choć serce wciąż miała spętane strachem. Belvina z drugiej strony — przedstawiona jako introwertyczka — wydała się teoretycznie najmniej stresującą i chyba paradoksalnie najbliższą Marii członkinią grupy. Po rewelacji o damach była niczym podmuch świeżego powietrza w zakurzonym pokoju. Jakoś to będzie.
Przy pomocy książek kucharskich i zapisków, a także własnego przeczucia i wyczucia smaku udało im się ostatecznie przygotować poczęstunek. Może nie były to dania z najwyższej półki, lecz Maria czuła, że dała z siebie wszystko i miała szczerą nadzieję, że goszczące u Elviry czarownice nie skrzywią się z niesmakiem, a co gorsza nie zatrują się jedzeniem.
Po zakończonej pracy w kuchni, z wdzięcznością skorzystała z zaoferowanej przez kuzynkę możliwości odświeżenia się i przebrania. Początkowo wyjątkowo zawstydzona tym, iż Elvira poczęła przebierać się w jej obecności, cofnęła się do łazienki, gdzie przy zamkniętych drzwiach sama zrzuciła z siebie dotychczasowe ubranie. Gdy powróciła do kuzynki, miała już na sobie błękitne pantofelki, ledwo widoczne spod długiej, granatowej spódnicy zebranej w talii czarnym paskiem, w którą wcisnęła jasną koszulę o białych, wypukłych guzikach i hafcie w polne kwiaty przy kołnierzu oraz na mankietach. Pod szyją zawiązała błękitną wstążkę w kokardę, niesforne włosy zaś zaplotła w warkocze, próbując znaleźć kompromis między stosownym upięciem a ukryciem odstających uszu. Zabraną z domu szminką potraktowała lekko usta, a jej nadmiar zebrawszy na palcu, wklepała w oba policzki, by nawet w razie ponownego zblednięcia, sprawiać przynajmniej pozory zdrowych rumieńców.
Gdy goście powoli zjawiali się w progach domu Maria pomagała każdemu, kto stosownej asysty — jej zdaniem — potrzebował. Skłoniła się przed Primrose, lecz nie odezwała się, bowiem to do Elviry należało jej przedstawienie. Miast tego wskazała uprzejmie kierunek, w którym dama powinna się udać, po drogiej pelerynie i szacie rozpoznając, że miała oto przyjemność z pierwszą z dam, lady Burke.
Po eskorcie Primrose udało jej się wrócić na front domu akurat w czasie, w którym zjawiła się Cassandra. Jej piękny, ciemny warkocz od razu zwrócił uwagę dziewczęcia, choć nie na długo, bowiem gapić się ani nie wypadało, ani Maria nie była na tyle odważna, by sobie na to pozwolić. Po odpowiednim przywitaniu do pytającego spojrzenia panny Vablatsky dołączyło więc kolejne — Maria spojrzała prędko na Elvirę, w niemej ofercie spełnienia życzenia gościa i zajęcia się przelewaniem tegoż, co znalazło się w bukłaku do odpowiedniejszego naczynia.
Nim polecenie zdążyło się skrystalizować, na przedzie domu panny Multon zrobił się niewielki tłok. Pojawienie się lady Parkinson, zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami sprawiło, że serce Marii przyspieszyło rytm, zaś wzrok wbił się w podłogę, gdy chwytając lekko za poły spódnicy, kłaniała się przed Odettą z wymownym szacunkiem. Wielkość przyniesionego przez nią pakunku sprawiła, że miast zblednąć z przerażenia, zaczerwieniła się chyba bardziej, najgorsze pieczenie czując jednak w uszach, gorących jak przygotowana potrawka. Nie przeszkadzała jednak w wymianie zdań, gotowa na pomoc obu kobietom w przejściu dalej, gdyby tylko wyraziły takie życzenie.
| Marysia przyniosła ze sobą kawę zbożową (300g)
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Otrzymane od kuzynki zaproszenie nie było dla Claire zaskoczeniem. Już podczas ostatniego spotkania z nauką anatomii Elvira zaprosiła ją do swego nowego lokum, w którym miała odnaleźć swoją samotnię. Fancourt pochwaliła ją za chęć poszukiwania samodzielności i niezależności, będąc wszak wielką zwolenniczką spełniania marzeń własną ciężką pracą. Z niemałym oddechem ulgi przyjęła dopisek o braku obowiązku formalnego stroju. Jej własna garderoba w dalszym ciągu przepełniona była ubraniami praktycznymi, a nie widowiskowymi kreacjami godnych szlachcianek, które miała wątpliwą przyjemność oglądać na uroczystości rozdania orderów. Bez cienia zazdrości mrużyła oczy od migoczącego złota licznych ozdób, ciesząc się z możliwości opuszczenia przepełnionego blichtrem placu. Stojąc naprzeciw szeroko otwartej szafy przesuwała wzrokiem po kolejnych wieszakach, by wreszcie zdecydować się na białą koszulę z szerokim, rozkładającym się na ramiona kołnierzem oraz wąskie spodnie z wysokim stanem o barwie ciemnego, nieco zszarzałego brązu. Metalowa sprzączka zapiętego w talii pasa miała bliżej nieokreślony, powtarzalny motyw i wraz z subtelnymi kolczykami były tu jedynymi ozdobami. Narzucony na ramiona krótki sweter został jej podesłany przez młodszą siostrę, która na modzie zna się lepiej od Claire. Wyraźny splot wełnianego materiału w kolorze zgaszonej zieleni rzekomo pasował do jej oczu. Nie widząc w lustrzanym odbiciu nic, co świadczyłoby o słuszności argumentu krewniaczki, wzruszyła tylko ramionami i udała się do Worcestershire.
Przekroczywszy próg domu uśmiechnęła się szeroko do gospodyni. W eleganckiej sukience wyglądała naprawdę dobrze, lecz malujący się na jasnej twarzy cień zdenerwowania nie umknął spostrzegawczości Claire.
- Gratuluję, Elviro, to pierwszy dzień twojej nowej drogi życia. Jak się z tym czujesz? - zapytała bez cienia ironii, składając na jej ręce niewielką doniczkę z zieloną rośliną. Fancourt wychodziła z założenia, że wszelkie prezenty powinny być przede wszystkim praktyczne, więc mierząca siedem cali wysokości dracena marginata mogła zarówno pełnić funkcję ozdobną, jak i służyć swoimi liśćmi przy tworzeniu eliksirów.
- Maria, tak? Aleś wyrosła - zwróciła się do młodszej panny Multon, pamiętając ze spotkania z Elvirą, jak ta wspomniała o planowanej obecności kuzynki. Dzieliła je przepaść wieku i nigdy dotąd nie miały okazji, by dłużej ze sobą mówić - no to o czym rozmawiać z dziećmi? O tym, jakie mają oceny w szkole czy kim chcą zostać w przyszłości? Clare wybitnie nie radziła sobie z młodzieżą, o czym od niedawna przypominał jej młody Deimos. - Już po Beauxbatons? Mam nadzieję, że przyniosłaś Multonom dumę. Potrzebujemy w rodzinie więcej silnych kobiet. - Puściła jej oczko, szczerze wierząc, że u boku Elviry młoda złotowłosa nabierze choć trochę charakteru.
- Dzień dobry wszystkim - przywitała się zbiorczo ze wszystkimi obecnymi w domu panny Multon czarownicami, ledwie kojarząc ich twarze, kiedy podążywszy we wskazanym sobie kierunku znalazła się wśród reszty gości. Opanowała uniesienie brwi w zdziwieniu, kiedy ciemne spojrzenie napotkało lady Odettę, lecz nie dlatego, że ją rozpoznała. Ktoś tu nie wie co znaczy kameralna impreza, pomyślała na widok mieniącej się szmaragdami sukni i dopasowanego doń makijażu. Wiedziała że Elvira jest blisko spokrewniona z Parkinsonami, u których pracowały zarówno matka, jak i siostra Claire, lecz nie sądziła, że ktokolwiek ze szlacheckiego rodu miałby chęć pojawić się na jej przyjęciu. Ciemne brwi drgnęły jednak, kiedy przesuwający się dalej wzrok napotkał lady Primrose, którą miała okazję oglądać na scenie przed dwoma tygodniami, gdy odbierała order z rąk samego Ministra Magii. Młoda dziewczyna wzbudziła w Fancourt pewien podziw, bo choć nie miała pojęcia w jaki sposób ta miała okazję się udzielać, to przez samo wyróżnienie, jak i powiązanie z rodem Burke wywołało w klątwołamaczce sympatię do młodej dziewczyny. Obu szlachciankom uprzejmie skinęła głową na powitanie.
Już chciała przejść dalej, by znaleźć sobie miejsce do siedzenia, kiedy zatrzymała się wpół kroku.
- Cassandra - rzuciła do Vablatsky zaskoczonym tonem, jeszcze nie wiedząc czy bardziej dziwi ją obecność czarownicy w tym miejscu, czy też fakt, że po tylu latach wciąż pamiętała jej imię. - Dobrze cię widzieć, świetnie wyglądasz - ... jak na wariatkę, przemknęło jej przez myśl wiedzioną wspomnieniem ich ostatniego spotkania, jeszcze w hogwarckich murach. Przelotna rozmowa, choć tamtego dnia nie miała żadnego wpływu na życie Fancourt, na długi czas pozostawiła pewien niepokój, i choć nie był on związany ściśle z osobą Vablatsky, to jej widok natychmiast przywołał tamto uczucie. Silenie się na sztuczne uprzejmości nie było w jej stylu, a mimo to po głębszym oddechu uśmiechnęła się lekko w nadziei, że gest ten rozwieje naprędce gromadzące się ponure chmury. Była tu dziś, by bawić się w kameralnym towarzystwie, a nie żeby wyjmować z szafy zakurzone trupy.
Przekroczywszy próg domu uśmiechnęła się szeroko do gospodyni. W eleganckiej sukience wyglądała naprawdę dobrze, lecz malujący się na jasnej twarzy cień zdenerwowania nie umknął spostrzegawczości Claire.
- Gratuluję, Elviro, to pierwszy dzień twojej nowej drogi życia. Jak się z tym czujesz? - zapytała bez cienia ironii, składając na jej ręce niewielką doniczkę z zieloną rośliną. Fancourt wychodziła z założenia, że wszelkie prezenty powinny być przede wszystkim praktyczne, więc mierząca siedem cali wysokości dracena marginata mogła zarówno pełnić funkcję ozdobną, jak i służyć swoimi liśćmi przy tworzeniu eliksirów.
- Maria, tak? Aleś wyrosła - zwróciła się do młodszej panny Multon, pamiętając ze spotkania z Elvirą, jak ta wspomniała o planowanej obecności kuzynki. Dzieliła je przepaść wieku i nigdy dotąd nie miały okazji, by dłużej ze sobą mówić - no to o czym rozmawiać z dziećmi? O tym, jakie mają oceny w szkole czy kim chcą zostać w przyszłości? Clare wybitnie nie radziła sobie z młodzieżą, o czym od niedawna przypominał jej młody Deimos. - Już po Beauxbatons? Mam nadzieję, że przyniosłaś Multonom dumę. Potrzebujemy w rodzinie więcej silnych kobiet. - Puściła jej oczko, szczerze wierząc, że u boku Elviry młoda złotowłosa nabierze choć trochę charakteru.
- Dzień dobry wszystkim - przywitała się zbiorczo ze wszystkimi obecnymi w domu panny Multon czarownicami, ledwie kojarząc ich twarze, kiedy podążywszy we wskazanym sobie kierunku znalazła się wśród reszty gości. Opanowała uniesienie brwi w zdziwieniu, kiedy ciemne spojrzenie napotkało lady Odettę, lecz nie dlatego, że ją rozpoznała. Ktoś tu nie wie co znaczy kameralna impreza, pomyślała na widok mieniącej się szmaragdami sukni i dopasowanego doń makijażu. Wiedziała że Elvira jest blisko spokrewniona z Parkinsonami, u których pracowały zarówno matka, jak i siostra Claire, lecz nie sądziła, że ktokolwiek ze szlacheckiego rodu miałby chęć pojawić się na jej przyjęciu. Ciemne brwi drgnęły jednak, kiedy przesuwający się dalej wzrok napotkał lady Primrose, którą miała okazję oglądać na scenie przed dwoma tygodniami, gdy odbierała order z rąk samego Ministra Magii. Młoda dziewczyna wzbudziła w Fancourt pewien podziw, bo choć nie miała pojęcia w jaki sposób ta miała okazję się udzielać, to przez samo wyróżnienie, jak i powiązanie z rodem Burke wywołało w klątwołamaczce sympatię do młodej dziewczyny. Obu szlachciankom uprzejmie skinęła głową na powitanie.
Już chciała przejść dalej, by znaleźć sobie miejsce do siedzenia, kiedy zatrzymała się wpół kroku.
- Cassandra - rzuciła do Vablatsky zaskoczonym tonem, jeszcze nie wiedząc czy bardziej dziwi ją obecność czarownicy w tym miejscu, czy też fakt, że po tylu latach wciąż pamiętała jej imię. - Dobrze cię widzieć, świetnie wyglądasz - ... jak na wariatkę, przemknęło jej przez myśl wiedzioną wspomnieniem ich ostatniego spotkania, jeszcze w hogwarckich murach. Przelotna rozmowa, choć tamtego dnia nie miała żadnego wpływu na życie Fancourt, na długi czas pozostawiła pewien niepokój, i choć nie był on związany ściśle z osobą Vablatsky, to jej widok natychmiast przywołał tamto uczucie. Silenie się na sztuczne uprzejmości nie było w jej stylu, a mimo to po głębszym oddechu uśmiechnęła się lekko w nadziei, że gest ten rozwieje naprędce gromadzące się ponure chmury. Była tu dziś, by bawić się w kameralnym towarzystwie, a nie żeby wyjmować z szafy zakurzone trupy.
Kiedy na parapecie zjawiła się pozornie obca sowa, była gotowa zignorować nadesłany list, spodziewając się, że to nie do niej był kierowany. Większość korespondencji z oczywistych powodów, zwykle adresowana była dla nazwiska Macnair. Dlatego lekkim zdziwieniem i nieskrywaną ciekawością zareagowała, gdy zobaczyła na kopercie swoje oraz wyciągnęła ze środka zaproszenie. Zaczynała powoli przyzwyczajać się do otrzymywania takowych, chociaż zdecydowanie nie na spęd przeznaczony dla wąskiego grona czarownic. Od zawsze miała neutralny stosunek do Elviry, nigdy nie traktując jej jak kogoś bliższego. Przez pewien czas kojarzyła ją jedynie ze szpitalnych korytarzy, jako wiecznie naburmuszoną uzdrowicielkę, którą sporadycznie mijała w pośpiechu oraz przypadkiem, spotykając na swoim lub obcym oddziale. Ostatnie spotkanie przy winie i plotkach, nie wywoływało w niej cieplejszych odczuć, chociaż nie mogła nie przyznać, że Elvira Multon była interesującym towarzystwem do rozmów na tematy, których zwykle nie poruszało się swobodnie i w byle jakim towarzystwie.
Wyrobionym przez czas odruchem, którego nadal nie potrafiła się pozbyć, wygładziła materiał długiej grafitowej spódnicy i przelotnie rzuciła ostatnie spojrzenie w lustro. Granatową bluzkę z długim, przylegającym rękawem i dekoltem w szpic, przysłoniła płaszczem. Na dworze było jeszcze za zimno, by zrezygnować z czegoś wierzchniego, chociaż nie mogła doczekać się wyższych temperatur. Szykując się do wyjścia, starała się ignorować obecność partnera i jego uważne spojrzenie podążające za nią. Nie wiedziała o co mu chodzi, a gdy nie chciał powiedzieć wprost, zwyczajnie odpuściła drążenie. Nie miała na to czasu, poza tym dobrze wiedziała, że skoro milczał, lepiej było dać za wygraną i poczekać, aż innego dnia temat powróci. Tylko wtedy mogła dowiedzieć się czegokolwiek. Upewniła się, że lżejszy niż zwykła nosić makijaż nie zniknął jeszcze w krzątaninie, jaką sobie zafundowała przed wyjściem i dopiero wtedy opuściła mieszkanie. Wyrwanie się z Nokturny oraz samego Londynu przyjęła z pewną ulgą. Mieszkanie gdzieś z dala od stolicy stało się cichym marzeniem, chociaż nie pędziła do jego realizacji. Wykorzystywała za to każdą okazję, by być gdzieś dalej. Właśnie dlatego w dziwny sposób, cieszyło ją, że Multon sięgnęła po tę szansę, znajdując sobie dom w ładnej okolicy po której chętnie się przeszła.
Uśmiechnęła się ładnie, kiedy chwilę po zapukaniu do drzwi, te otworzyły się.
- Elviro, dopiero początek wieczoru, a wyglądasz na zabieganą.- rzuciła na dzień dobry, ciekawa ile razy już kobieta musiała podejść, by wpuścić kolejną zaproszoną osobę.- Coś na dobry początek i może na dzień później, by ukoić w skutkach dnia kolejnego.- żartobliwy ton wyrwał się na pierwszy plan, kiedy podała jej butelkę magicznego laudanum. Oby właściwości uśmierzające, tego drugiego trunku nie były potrzebne Multon,. Nie wątpiła, że jak każdy znający się na swym fachu uzdrowiciel, tak i Elvira miała lepsze sposoby na wszelkie niedogodności.
Odwiesiła płaszcz na wskazane miejsce, by zaraz zerknąć na nią.- Piękny dom, oby mieszkało ci się tutaj, jak najlepiej i spokojnie.- stwierdziła z czystej grzeczności, którą przywykła okazywać.
Przechodząc nieco dalej, zawiesiła spojrzenie na obecnych już kobietach. Dwóch bez wątpienia lady, co nie było trudne do rozgryzienia, bo chociaż nie były wciśnięte w strojne suknie rodem z sabatu, to specyficzna maniera pozostawała z nimi. Kolejne dwie nieznajome; drobniutka dziewczyna, wydająca się spłoszona, chociaż mogła to mylnie ocenić i druga starsza chyba nawet od niej samej, zdecydowanie pewniejsza siebie na pierwszy rzut oka. Ze wszystkich poza gospodynią, znała tylko jedną czarownicę, również uzdrowicielkę, której widok ucieszył ją w duchu.
- Dzień dobry.- przywitała się z jeszcze obcym towarzystwem, czekając chwilę, aż to Multon przedstawi znajdujące się wewnątrz wiedźmy. Wypadało jej to zrobić, jako prowodyrce dzisiejszego spędu. Odwróciła głowę w kierunku Vablatsky, by skinąć głową i podejść bliżej niej.- Cassandro, jak dobrze Cię znów widzieć.- miała cichą nadzieję, że nie dostanie dziś bury za to, że dawno jej nie odwiedziła. Mieszkała teraz na tyle blisko, że nie wątpiła, że ta krytyka byłaby całkowicie uzasadniona.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wyrobionym przez czas odruchem, którego nadal nie potrafiła się pozbyć, wygładziła materiał długiej grafitowej spódnicy i przelotnie rzuciła ostatnie spojrzenie w lustro. Granatową bluzkę z długim, przylegającym rękawem i dekoltem w szpic, przysłoniła płaszczem. Na dworze było jeszcze za zimno, by zrezygnować z czegoś wierzchniego, chociaż nie mogła doczekać się wyższych temperatur. Szykując się do wyjścia, starała się ignorować obecność partnera i jego uważne spojrzenie podążające za nią. Nie wiedziała o co mu chodzi, a gdy nie chciał powiedzieć wprost, zwyczajnie odpuściła drążenie. Nie miała na to czasu, poza tym dobrze wiedziała, że skoro milczał, lepiej było dać za wygraną i poczekać, aż innego dnia temat powróci. Tylko wtedy mogła dowiedzieć się czegokolwiek. Upewniła się, że lżejszy niż zwykła nosić makijaż nie zniknął jeszcze w krzątaninie, jaką sobie zafundowała przed wyjściem i dopiero wtedy opuściła mieszkanie. Wyrwanie się z Nokturny oraz samego Londynu przyjęła z pewną ulgą. Mieszkanie gdzieś z dala od stolicy stało się cichym marzeniem, chociaż nie pędziła do jego realizacji. Wykorzystywała za to każdą okazję, by być gdzieś dalej. Właśnie dlatego w dziwny sposób, cieszyło ją, że Multon sięgnęła po tę szansę, znajdując sobie dom w ładnej okolicy po której chętnie się przeszła.
Uśmiechnęła się ładnie, kiedy chwilę po zapukaniu do drzwi, te otworzyły się.
- Elviro, dopiero początek wieczoru, a wyglądasz na zabieganą.- rzuciła na dzień dobry, ciekawa ile razy już kobieta musiała podejść, by wpuścić kolejną zaproszoną osobę.- Coś na dobry początek i może na dzień później, by ukoić w skutkach dnia kolejnego.- żartobliwy ton wyrwał się na pierwszy plan, kiedy podała jej butelkę magicznego laudanum. Oby właściwości uśmierzające, tego drugiego trunku nie były potrzebne Multon,. Nie wątpiła, że jak każdy znający się na swym fachu uzdrowiciel, tak i Elvira miała lepsze sposoby na wszelkie niedogodności.
Odwiesiła płaszcz na wskazane miejsce, by zaraz zerknąć na nią.- Piękny dom, oby mieszkało ci się tutaj, jak najlepiej i spokojnie.- stwierdziła z czystej grzeczności, którą przywykła okazywać.
Przechodząc nieco dalej, zawiesiła spojrzenie na obecnych już kobietach. Dwóch bez wątpienia lady, co nie było trudne do rozgryzienia, bo chociaż nie były wciśnięte w strojne suknie rodem z sabatu, to specyficzna maniera pozostawała z nimi. Kolejne dwie nieznajome; drobniutka dziewczyna, wydająca się spłoszona, chociaż mogła to mylnie ocenić i druga starsza chyba nawet od niej samej, zdecydowanie pewniejsza siebie na pierwszy rzut oka. Ze wszystkich poza gospodynią, znała tylko jedną czarownicę, również uzdrowicielkę, której widok ucieszył ją w duchu.
- Dzień dobry.- przywitała się z jeszcze obcym towarzystwem, czekając chwilę, aż to Multon przedstawi znajdujące się wewnątrz wiedźmy. Wypadało jej to zrobić, jako prowodyrce dzisiejszego spędu. Odwróciła głowę w kierunku Vablatsky, by skinąć głową i podejść bliżej niej.- Cassandro, jak dobrze Cię znów widzieć.- miała cichą nadzieję, że nie dostanie dziś bury za to, że dawno jej nie odwiedziła. Mieszkała teraz na tyle blisko, że nie wątpiła, że ta krytyka byłaby całkowicie uzasadniona.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Ostatnio zmieniony przez Belvina Blythe dnia 14.02.23 21:22, w całości zmieniany 1 raz
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Słońce z wolna chyliło się już ku zachodowi, kiedy Fancourt dotarła do Evesham po dniu pracy w Banku Gringotta, zgodnie z wcześniej umówioną z Elvirą datą. W ciągu ostatniego miesiąca widywała się z kuzynką częściej, niż przez ostatnie lata razem wzięte. Czy któraś z nich wierzyła, że uda im się odbudować zakurzoną znajomość? Dla Claire było to pozytywne zaskoczenie, że mimo okrojonych wspomnień sięgających gdzieś lat dzieciństwa i strzępków informacji, jakie na przestrzeni lat otrzymywała od członków rodziny, Multon okazała się być całkiem przyzwoitą czarownicą, z którą można było zamienić kilka słów bez obawy o wysnucie niepotrzebnych czy krzywdzących wniosków. Okazało się nawet, że łączy je znacznie więcej, niż łamaczka klątw dotąd sądziła, podobieństwa nie kończyły się na staropanieństwie.
Dotarłszy na miejsce przystanęła na skraju posesji z jedną ręką wsuniętą głęboko w kieszeń płaszcza, drugą podsuwając sobie do ust drożdżówkę z marmoladą. Obiecała kuzynce, że zajmie się rozstawianiem pułapek w zamian za lekcję anatomii. Wstęp do budowy ludzkiego ciała był dla dalszej pracy Fancourt dość kluczowy, zwłaszcza że w dzisiejszych czasach łatwo było natknąć się na handlarzy krwią czy włóknami serc marnej jakości, które nie nadawały się do tworzenia baz pod efektywne klątwy. To dzięki niej już wczorajszego dnia, gdy w sklepiku pochylała się nad asortymentem, odważnie wdała się w dyskusję ze sprzedawcą, który chciał wcisnąć jej lewy towar. Z łatwością rozpoznała nawet subtelne różnice w odcieniach i grubości włókien, jakie przed miesiącem nie byłyby dlań w ogóle dostrzegalne.
Zapoznawszy się wcześniej z terenem posesji Multon od razu zabrała się do pracy. Wszystkie pułapki obejmować miały całość budynku, jak i przynależnych doń terenów. Mimo iż nakładane zabezpieczenia nie były skomplikowane, Claire traktowała je bardzo poważnie. Skupiła się na zgromadzeniu w sobie mocy. Szeptana inkantacja do Repello Mugoletum ukryć miała dom czarownicy przed widokiem mugoli, jakich w okolicy nie mogło być już wielu, lecz lepiej dmuchać na zimne, niż pluć sobie w brodę, gdy będzie za późno. Po wypuszczeniu magii z należytą starannością, przeszła do kolejnego zabezpieczenia. Cave Inimicum objęło swoją mocą najbliższą okolicę domu, zarówno trawnik przed wejściem, jak i mieszczącą się na tyłach altanę. Fancourt starała się tak przekierować magię, by informację o potencjalnym intruzie otrzymała Elvira. Odchodząc nieco dalej od samego budynku, tak by zamajaczył się on gdzieś między drzewami, skupiła się na kolejnej inkantacji. Tenuistis uniemożliwi teleportację, aportację lub deportację na tym terenie. Wszyscy goście będą musieli zjawiać się tu w pewnej odległości, lecz krótki spacer przydać się mógł każdemu. Kolejnym pułapkom poświęcała odpowiednio wiele czasu, by z pełną starannością wykonać swoje zadanie. W Evesham spędziła łącznie niecałe dwie godziny, kiedy słońce chowało się już z wolna za linią drzew. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie w kierunku posesji oddaliła się o kolejne kilka kroków, by mieć pewność, że teleportacja zadziała. Potrzebowała odpoczynku, we własnym domu.
| nakładam Repello Mugoletum, Cave Inimicum i Tenuistis - obejmują teren całego domu i przynależących do nich terenów.
zt
Odnaleźć drogę do domu panny Multon nie było wcale trudno, miejscowe prosektorium okryło się już niesławą - nie, żeby istniały przesłanki, by uznać ją za niekompetentną, lecz branża nie należała do tych najbardziej chlubnych. Sam fakt trzymania we własnym domu sterty cuchnących trupów wabiących robaki wydało mu się pomysłem cokolwiek ekscentrycznym, należało jednak przyznać, że ekscentryzm pozostawał niezmiennie jedną z wiodących - jeśli nie wiodącą w ogóle - cechą zagubionej rycerki. Nie miał z nią dużo do czynienia, ich pierwsze spotkanie okazało się bardzo felerne, ale ze względu na jej słabą płeć okazał jej łaskę i nie skrócił jej o głowę. Znał zdanie pozostałych Śmierciożerców, znał także zdanie pani Sallow i zdanie swojej żony, obie kobiety poprosił o kontakt, z nadzieją, że ich łagodność i elegancja dotrą do tej pustej głowy, szczerze jednak wątpił, by czarownica wyciągnęła z tego sensowne wnioski. Tak czy inaczej, Elvirze nie dało się odmówić jednego: oddania sprawie. Była pożyteczna, przy tym niezbyt mądra, nierozsądna i niepokorna, pozbawiona manier i ogłady, trochę jak bury kundel rzucony między rasowe psy, ale - z pewnością - oddana i pożyteczna. A pożyteczność należało docenić, gdy jej wkład w rycerską działalność pozostawał niezaprzeczalny. Z kłębów czarnego dymu wyłonił się w okolicy, przez chwilę przyglądając się domostwu zgodnego z opisem miejscowych. Zgodnie z ich referencją, ogród był brzydki. Przyglądał mu się z umiarkowanym zainteresowaniem, zastanawiając się, czy nie przejść się spacerem, lecz najpierw zechciał zapowiedzieć się gospodyni. Uniósł dłoń osłonięta czarną rękawicą i załomotał w drewno, oczekując jej wyjścia.
- Panno Multon - powitał ją, gdy stanęła u progu, sugestywnie spoglądając do wnętrza, jakby nie do końca dowierzał, że samoistnie wpadnie na to, by zaprosić go do środka. Zamierzała to zrobić, prawda? Pojawił się w stroju zwyczajowym dla siebie, czarnej haftowanej szacie z wysokiej jakości materiałów, przepasaną barwionym na ciemny szkarłat pasem. Wpuszczone w cholewy wysokich skórzanych butów spodnie nie odcinały się na tym tle, twarz nie zdradzała żadnych emocji.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Ostatnio zmieniony przez Tristan Rosier dnia 15.08.24 21:18, w całości zmieniany 1 raz
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
16.10
Nie spodziewała się gości, nie miała też tego dnia zaplanowanych żadnych pacjentów ani sekcji, żadnych wycieczek do okolicznych miast, żadnych konsultacji i lekcji. Spędzała więc go tak jak tylko może go spędzać kobieta w młodej ciąży, gdy los ześle jej odżywcze kilka godzin samotności - z pudełkiem pierników od Harlanda, nogami wyciągniętymi na poduchach i traktatem o torturach w siedemnastym wieku. Zaczynała właśnie rozdział o wynalezieniu klątw wyłamujących kości ze stawu oraz ich ewolucji, gdy ostry, ostrzegawczy sygnał barier dał jej znać o obcej osobie na posesji. Przerwała machinalnie rozcieranie blizn na łydkach - coraz bledszych, ale wciąż rwących i wypukłych - i w jednej chwili zerwała się na nogi, odrzucając pożółkłą książeczkę na stos jej podobnych. Różdżkę zawsze miała pod ręką, więc miała czas odesłać ciastka do kuchni, sięgnąć po czarną podomkę i narzucić ją na zupełnie nieformalną szatę w kolorze połyskującej rtęci, która miała pod kołnierzem tylko dwa guziki, była na biodrach przewiązana szarfą i spełniała wszelkie wymogi komfortu leniwego popołudnia. W czarnych, domowych pantoflach i z krótkimi, rozwichrzonymi lokami sprawiała wrażenie przede wszystkim sfrustrowanej.
Nie wiedziała, czego może się spodziewać, więc nie chowała różdżki dopóki nie otworzyła drzwi - była gotowa się bronić, ale była też gotowa odprawić z kwitkiem każdego, kto zakłócał jej tak skąpe zasoby wolnego czasu.
Tak w każdym razie sądziła, dopóki w progu nie była zmuszona zadrzeć głowy, by spojrzeć na imponującą, ciemną sylwetkę... Tristana Rosiera. Potrafiła nad sobą panować, więc zamiast rozchylać usta jak idiotka po prostu zaczerpnęła głębiej tchu, zbladła wyraźnie i błyskawicznie opuściła różdżkę, zwieszając ją martwo przy boku. Nie schowała jej jednak do kieszeni podomki; tak na wszelki wypadek, gdyby był to jednak podstęp.
Bo to była abstrakcja, czyż nie?
Lord nestor, pierwszy wśród śmierciożerców na progu jej co nie bądź skromnego domu na odludziu w Worcestershire. Mniej zaskoczyłby ją widok Mulcibera. Merlinie, pewnie mniej zaskoczyłby ją zdrajca Longbottom. Milczała przez chwilę, może zbyt długą, ale gdy się odezwał, niezaprzeczalnie własnym głosem, otrząsnęła się. Jeżeli z jakiegoś powodu - a ostatnio nasyciła się krwią niejednej przypadkowej ofiary - ktoś chciałby wywabić ją z domu, z pewnością nie użyłby jego. Wystarczyłaby Maria. A Marię, w przeciwieństwie do Tristana Rosiera, łatwo było złapać.
Odtrąciła więc wątpliwości i - jakkolwiek nie była na to przygotowana - pochyliła z respektem głowę, bez zająknięcia wpuszczając go do domu. Serce może biło jej prędko, może nieco drżały jej dłonie - czy przybyłby tu przez Evandrę? Czy nie podobały mu się ich spotkania? Czy to wina Valerie? Czy jej własna? Czy znowu popełniła błąd? Czy zamierzali zupełnie się jej pozbyć? Czy dowiedział się, że jest w ciąży i chciał ją za to zabić, ot, dla zasady? - ale gdy się odezwała, głos miała spokojny, cichy i ostrożny.
- Lordzie Rosier, dobry wieczór. Co za niespodziewana okoliczność. Gdybym wiedziała, byłabym lepiej przygotowana - Powstrzymała chęć owinięcia się ciaśniej czarną podomką; brzucha i tak nie było jeszcze widać pod luźnymi sukienkami, nie wyglądała też nieskromnie, większość jej codziennych szat kończyła się za kolanami. Krótsze były niepraktyczne. - Proszę... czy mogłabym coś lordowi zaoferować? Wino? Kawę?
Ruszyła pierwsza do salonu, mogąc dziękować tylko sobie, że nigdy nie była niechlujna; w jej domu wszystko miało swoje miejsce, więc mogła bez wstydu przyjąć każdego, jakkolwiek dla arystokraty zapewne nie było tu niczego interesującego. Ściany pokrywały ryty ludzkiego szkieletu, układu krążenia i nerwowego, kilka pejzaży, z których każdy był ciemny, burzliwy i niepokojący oraz bardzo, bardzo nieliczne zdjęcia, które pozwoliła sobie zrobić z Marią; na jednym plotła jej warkocza w altanie. Jedynymi kwiatami w całym domu była lawenda, a jedynym szczegółem zdającym się być w nieporządku - porzucony na fotelu koc ręcznej roboty oraz stos książek, z których każda jedna niegdyś uznana by była za zakazaną.
Niemniej jednak, była dumna z tej ostoi, którą zdołała stworzyć sama dla siebie, choć wątpiła, aby podobnego rodzaju podziw przejawiał Rosier.
Przygryzła wargę stając w progu salonu i zapytała cicho;
- Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? - Przyszedł tu osobiście i sam, oczekiwanie wypalało ją od środka.
Stała, bo wiedziała, że nie usiądzie, dopóki on tego nie zrobi, może nawet nie wtedy. Po prawdzie, rozważała nawet, czy powinna klęknąć.
Deer in the chase
There as I flew
Forgot all prayers of joining you
There as I flew
Forgot all prayers of joining you
Nie spodziewała się gości, nie miała też tego dnia zaplanowanych żadnych pacjentów ani sekcji, żadnych wycieczek do okolicznych miast, żadnych konsultacji i lekcji. Spędzała więc go tak jak tylko może go spędzać kobieta w młodej ciąży, gdy los ześle jej odżywcze kilka godzin samotności - z pudełkiem pierników od Harlanda, nogami wyciągniętymi na poduchach i traktatem o torturach w siedemnastym wieku. Zaczynała właśnie rozdział o wynalezieniu klątw wyłamujących kości ze stawu oraz ich ewolucji, gdy ostry, ostrzegawczy sygnał barier dał jej znać o obcej osobie na posesji. Przerwała machinalnie rozcieranie blizn na łydkach - coraz bledszych, ale wciąż rwących i wypukłych - i w jednej chwili zerwała się na nogi, odrzucając pożółkłą książeczkę na stos jej podobnych. Różdżkę zawsze miała pod ręką, więc miała czas odesłać ciastka do kuchni, sięgnąć po czarną podomkę i narzucić ją na zupełnie nieformalną szatę w kolorze połyskującej rtęci, która miała pod kołnierzem tylko dwa guziki, była na biodrach przewiązana szarfą i spełniała wszelkie wymogi komfortu leniwego popołudnia. W czarnych, domowych pantoflach i z krótkimi, rozwichrzonymi lokami sprawiała wrażenie przede wszystkim sfrustrowanej.
Nie wiedziała, czego może się spodziewać, więc nie chowała różdżki dopóki nie otworzyła drzwi - była gotowa się bronić, ale była też gotowa odprawić z kwitkiem każdego, kto zakłócał jej tak skąpe zasoby wolnego czasu.
Tak w każdym razie sądziła, dopóki w progu nie była zmuszona zadrzeć głowy, by spojrzeć na imponującą, ciemną sylwetkę... Tristana Rosiera. Potrafiła nad sobą panować, więc zamiast rozchylać usta jak idiotka po prostu zaczerpnęła głębiej tchu, zbladła wyraźnie i błyskawicznie opuściła różdżkę, zwieszając ją martwo przy boku. Nie schowała jej jednak do kieszeni podomki; tak na wszelki wypadek, gdyby był to jednak podstęp.
Bo to była abstrakcja, czyż nie?
Lord nestor, pierwszy wśród śmierciożerców na progu jej co nie bądź skromnego domu na odludziu w Worcestershire. Mniej zaskoczyłby ją widok Mulcibera. Merlinie, pewnie mniej zaskoczyłby ją zdrajca Longbottom. Milczała przez chwilę, może zbyt długą, ale gdy się odezwał, niezaprzeczalnie własnym głosem, otrząsnęła się. Jeżeli z jakiegoś powodu - a ostatnio nasyciła się krwią niejednej przypadkowej ofiary - ktoś chciałby wywabić ją z domu, z pewnością nie użyłby jego. Wystarczyłaby Maria. A Marię, w przeciwieństwie do Tristana Rosiera, łatwo było złapać.
Odtrąciła więc wątpliwości i - jakkolwiek nie była na to przygotowana - pochyliła z respektem głowę, bez zająknięcia wpuszczając go do domu. Serce może biło jej prędko, może nieco drżały jej dłonie - czy przybyłby tu przez Evandrę? Czy nie podobały mu się ich spotkania? Czy to wina Valerie? Czy jej własna? Czy znowu popełniła błąd? Czy zamierzali zupełnie się jej pozbyć? Czy dowiedział się, że jest w ciąży i chciał ją za to zabić, ot, dla zasady? - ale gdy się odezwała, głos miała spokojny, cichy i ostrożny.
- Lordzie Rosier, dobry wieczór. Co za niespodziewana okoliczność. Gdybym wiedziała, byłabym lepiej przygotowana - Powstrzymała chęć owinięcia się ciaśniej czarną podomką; brzucha i tak nie było jeszcze widać pod luźnymi sukienkami, nie wyglądała też nieskromnie, większość jej codziennych szat kończyła się za kolanami. Krótsze były niepraktyczne. - Proszę... czy mogłabym coś lordowi zaoferować? Wino? Kawę?
Ruszyła pierwsza do salonu, mogąc dziękować tylko sobie, że nigdy nie była niechlujna; w jej domu wszystko miało swoje miejsce, więc mogła bez wstydu przyjąć każdego, jakkolwiek dla arystokraty zapewne nie było tu niczego interesującego. Ściany pokrywały ryty ludzkiego szkieletu, układu krążenia i nerwowego, kilka pejzaży, z których każdy był ciemny, burzliwy i niepokojący oraz bardzo, bardzo nieliczne zdjęcia, które pozwoliła sobie zrobić z Marią; na jednym plotła jej warkocza w altanie. Jedynymi kwiatami w całym domu była lawenda, a jedynym szczegółem zdającym się być w nieporządku - porzucony na fotelu koc ręcznej roboty oraz stos książek, z których każda jedna niegdyś uznana by była za zakazaną.
Niemniej jednak, była dumna z tej ostoi, którą zdołała stworzyć sama dla siebie, choć wątpiła, aby podobnego rodzaju podziw przejawiał Rosier.
Przygryzła wargę stając w progu salonu i zapytała cicho;
- Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? - Przyszedł tu osobiście i sam, oczekiwanie wypalało ją od środka.
Stała, bo wiedziała, że nie usiądzie, dopóki on tego nie zrobi, może nawet nie wtedy. Po prawdzie, rozważała nawet, czy powinna klęknąć.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Gdy ona chyliła głowę, broda Tristana zadarła się w górę, oceniająco przyglądał się jej otulonej w podomkę sylwetce, nieładnie ułożonym włosom, domowym kapciom, nie był to znany mu stan, w Chateau Rose kobietom towarzyszyła odpowiednia elegancja także za dnia.
- Tak, z pewnością - odparł, gdy zapewniła, że przygotowałaby się lepiej. Nie warto było płakać nad rozlanym mlekiem, wszak pojawił się bez zapowiedzi. Wszedł do środka, dość ostentacyjnie rozglądając się po pomieszczeniu, wnętrze wydawało się nieco bardziej zadbane od ogrodu. - Nie spędza panna zbyt wiele czasu na zewnątrz, panno Multon - pozwolił sobie zauważyć, wspominając niezadbane krzewy, przybierając ku temu ton luźnej pogawędki. Poprowadzony przeszedł do salonu, przyglądając się odrapanym meblom z dezaprobatą. Nawet mało uzdolniony skrzat odrestaurowałby ten lakier w kilka chwil, ot pstryknięciem palca. Do ważniejszych antyków warto było wziąć artystę, ale te... na takie nie wyglądały. - Ciekawe wnętrze - skomplementował, ostrożnie dobierając przymiotnik. Zaskoczył go brak zapachu charakterystycznego dla rozkładającego się trupa, prosektorium musiało znajdować się gdzieś tutaj, ale nie był aż tak ciekawy, żeby o to spytać. - To... nowa posiadłość, prawda? - zapytał, na zaproszenie zajmując miejsce przy stole; wsparł się o oparcie krzesła wygodnie, równie sceptycznie obserwując nakrycie stołu, co wątpliwe względem artystycznej wartości ozdoby ścian. Przynajmniej panował tu porządek, względny. - Wina, dziękuję. - Jakie wino mogła mieć w swojej kuchni Elvira? Nie wiedział, ale zamierzał się o tym przekonać. - Ach, panna Maria - zauważył, ogniskując spojrzenie na jednej z fotografii, usta wygięły się w lekkim uśmiechu. Prosił, żeby ją od niego pozdrowiła, pewien, że wywoła tym u niej niepokój. Ciekaw był, czy to zrobiła. - Bardzo urocza młoda dama - skwitował, jakby w istocie przyszedł do niej po to tylko, by pomówić o złotowłosej kuzynce lub wyposażeniu nowego domu, nie do końca tak było. Spytała wprost, uśmiechnął się szerzej, choć uśmiech ten nie sięgnął oczu.
- Nie usiądzie panna ze mną, panno Multon? - zapytał z zawodem, kiwając głową na krzesło naprzeciw siebie, być może popracowała nad pokorą, jeszcze nie rzuciła się na niego z pazurami za zakłócenie codziennego miru. - Ranią mnie te słowa, czy to takie zaskakujące, przyjść w odwiedziny ze szczerze zmartwionego serca? Doszły mnie słuchy, że nie najlepiej zniosła panna wydarzenia w z trzynastego sierpnia, ciekaw byłem zdrowia, a przesłanie z listu wydało mi się za mało bezpośrednie. Skłamałbym, mówiąc, że wydaje się dziś panna pełna życia, ale pozostańmy przy tym, że wydaje się panna przynajmniej dostatecznie zdrowa. Gratuluję, ta przeprawa nie mogła być łatwa. Ale tak, rzeczywiście jest coś jeszcze - przyznał po chwili, sięgając do kieszeni szaty, z którego wyjął drobne drewniane puzderko, ozdobne, cenne, bo kryło coś w istocie niezwykle wartościowego. Położył je na stole, przesuwając w jej kierunku - wyraźnie dając jej do zrozumienia, że chce, aby je zabrała. Kryło order, który miała otrzymać na ceremonii, do której jej - karnie - nie dopuszczono. Z jego powodu. - Przyniosłem z tej okazji prezent - oznajmił, wpatrując się nie w szkatułkę, a w jej oczy, spojrzeniem ostrym, nieustępliwym i ostrzegawczym.
- Tak, z pewnością - odparł, gdy zapewniła, że przygotowałaby się lepiej. Nie warto było płakać nad rozlanym mlekiem, wszak pojawił się bez zapowiedzi. Wszedł do środka, dość ostentacyjnie rozglądając się po pomieszczeniu, wnętrze wydawało się nieco bardziej zadbane od ogrodu. - Nie spędza panna zbyt wiele czasu na zewnątrz, panno Multon - pozwolił sobie zauważyć, wspominając niezadbane krzewy, przybierając ku temu ton luźnej pogawędki. Poprowadzony przeszedł do salonu, przyglądając się odrapanym meblom z dezaprobatą. Nawet mało uzdolniony skrzat odrestaurowałby ten lakier w kilka chwil, ot pstryknięciem palca. Do ważniejszych antyków warto było wziąć artystę, ale te... na takie nie wyglądały. - Ciekawe wnętrze - skomplementował, ostrożnie dobierając przymiotnik. Zaskoczył go brak zapachu charakterystycznego dla rozkładającego się trupa, prosektorium musiało znajdować się gdzieś tutaj, ale nie był aż tak ciekawy, żeby o to spytać. - To... nowa posiadłość, prawda? - zapytał, na zaproszenie zajmując miejsce przy stole; wsparł się o oparcie krzesła wygodnie, równie sceptycznie obserwując nakrycie stołu, co wątpliwe względem artystycznej wartości ozdoby ścian. Przynajmniej panował tu porządek, względny. - Wina, dziękuję. - Jakie wino mogła mieć w swojej kuchni Elvira? Nie wiedział, ale zamierzał się o tym przekonać. - Ach, panna Maria - zauważył, ogniskując spojrzenie na jednej z fotografii, usta wygięły się w lekkim uśmiechu. Prosił, żeby ją od niego pozdrowiła, pewien, że wywoła tym u niej niepokój. Ciekaw był, czy to zrobiła. - Bardzo urocza młoda dama - skwitował, jakby w istocie przyszedł do niej po to tylko, by pomówić o złotowłosej kuzynce lub wyposażeniu nowego domu, nie do końca tak było. Spytała wprost, uśmiechnął się szerzej, choć uśmiech ten nie sięgnął oczu.
- Nie usiądzie panna ze mną, panno Multon? - zapytał z zawodem, kiwając głową na krzesło naprzeciw siebie, być może popracowała nad pokorą, jeszcze nie rzuciła się na niego z pazurami za zakłócenie codziennego miru. - Ranią mnie te słowa, czy to takie zaskakujące, przyjść w odwiedziny ze szczerze zmartwionego serca? Doszły mnie słuchy, że nie najlepiej zniosła panna wydarzenia w z trzynastego sierpnia, ciekaw byłem zdrowia, a przesłanie z listu wydało mi się za mało bezpośrednie. Skłamałbym, mówiąc, że wydaje się dziś panna pełna życia, ale pozostańmy przy tym, że wydaje się panna przynajmniej dostatecznie zdrowa. Gratuluję, ta przeprawa nie mogła być łatwa. Ale tak, rzeczywiście jest coś jeszcze - przyznał po chwili, sięgając do kieszeni szaty, z którego wyjął drobne drewniane puzderko, ozdobne, cenne, bo kryło coś w istocie niezwykle wartościowego. Położył je na stole, przesuwając w jej kierunku - wyraźnie dając jej do zrozumienia, że chce, aby je zabrała. Kryło order, który miała otrzymać na ceremonii, do której jej - karnie - nie dopuszczono. Z jego powodu. - Przyniosłem z tej okazji prezent - oznajmił, wpatrując się nie w szkatułkę, a w jej oczy, spojrzeniem ostrym, nieustępliwym i ostrzegawczym.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie mieszkała w pałacu, nie miała jeszcze męża i nie miała żadnych wyrzutów sumienia w związku z faktem, że będąc w domu zupełnie sama stawiała na wygodę. Kiedy pochylała się nad zwłokami w prosektorium zawsze była ubrana w jeden i ten sam uniform wykrochmalonego kitla, kiedy przyjmowała pacjentów w gabinecie pilnowała, aby zachować wizerunek prostej elegancji - ale dzisiaj po raz pierwszy od dawna mogła po prostu czytać książki, wyłożyć przemęczone nogi i pić kawę w spokoju, a lord Tristan - jakkolwiek miał prawo zawezwać ją w każdej chwili - mógł się również zapowiedzieć, a wtedy przyjęłaby go jak króla, którym był. Czy raczej, sługę króla. Król był bowiem tylko Jeden i sama myśl o tym, że mógłby pojawić się w jej domu sprawiała, że drżała.
Wzięła głębszy oddech i zmusiła usta do uprzejmego uśmiechu, mimo złośliwych, a pozornie nonszalanckich komentarzy, które jej nie zaskoczyły.
- Wręcz przeciwnie. Lubię mój ogród; dzika natura sprawia, że jestem spokojniejsza - zawahała się tylko przez chwilę nim dodała miękkim, urokliwym tonem. - Szanowna małżonka, lady doyenne, podzielała moje zauroczenie. Ugościłam ją niegdyś w altanie, tylny ogród jest bardziej różnorodny - I równie niezadbany, ale pomijając brak umiejętności i czasu, dzikie pnącza krzewów wijące się po drewnianym płocie oraz nisko zawieszone gałęzie drzew naprawdę były jej milsze niż wypielęgnowane, sztuczne rabaty.
Mimo jednak prostej do odczytania ironii, sarkazmu, pogardy pochyliła nieco głowę, gdy wspomniał, że jej mały dom jest... interesujący.
- Dziękuję - powiedziała cicho, równie ostrożnie, starając się wyzbyć wszelkich okruchów niezadowolenia. Na dłuższą metę to nie miało znaczenia co Tristan Rosier uważał o jej chacie. Nie będzie mieszkać tu wiecznie, jeżeli w istocie przeprowadzi się do Middlesex. Poza tym, nigdy nie było tajemnicą, nawet gdy była prawdziwą Rycerką Walpurgii, że nie może pochwalić się ani majątkiem ani pałacem. - Owszem, zamieszkałam tu w kwietniu. - Zastanawiała się, czy powinna wchodzić w szczegóły, w historię tego jak korzystny układ zdołała zawrzeć z miastem, które chciało odsprzedawać domy po czarodziejach i mugolach, którzy uciekli na zachód, aby na nowo zaludnić ten teren. Ale zdecydowała, że będzie milczeć. Wątpiła, by go to interesowało. Wątpiła, by przyszedł tu po to.
Kiedy usiadł przy stole ona wciąż stała obok, splatając lekko zimne, kościste palce. Czekała. Oszczędnym gestem różdżki przywołała ze spiżarni butelkę skrzaciego wina; jednego z lepszych, starszych, ale z pewnością nie takiego, do których był przyzwyczajony w Kent. Niemniej jednak nie było jej szkoda oddać mu tego co miała najdroższe, od jakiegoś czasu i tak nie piła już wina. Dla siebie przywołała imbryk, słodko pachnące zioła. Wrzątek był parzący, więc jeszcze po niego nie sięgnęła, gdy zastawa elegancko i miękko znalazła się na stole. Dla dobrej iluzji ściągnęła też misę z owocami; miała dwie pomarańcze, miała jabłka, miała nawet ciemne winogrona. To były wszystkie owoce w jej domu, pewnie ostatnie w tym sezonie, w zimie robiły się absurdalnie drogie. Nie robiło jej to większej różnicy, słodyczy zaznawała u Harlanda.
Zesztywniała, gdy spojrzenie lorda zogniskowało się na niewinnym zdjęciu. Maria wspomniała o tym, że go spotkała, że rozmawiali, że kazał ją pozdrowić... była zawstydzona, ale nie pokrzywdzona, więc nie naciskała na nią, by przywołała to spotkanie słowo w słowo. Domyślała się, że Tristan był przytłaczający, że zapewne chciał, by Maria się go obawiała, aby dać jej coś do zrozumienia. Jej, Elvirze. Ale nie zrobił jej krzywdy. Czy popełniła błąd, że nie próbowała dowiedzieć się więcej?
- Tak - wyszeptała więc tylko, nieco ochryple, bo nie chciała przyznawać się przed nim, że jej na tym dziecku zależy. I tak pewnie się domyślił; nie miała żadnych innych zdjęć. Ani takich, na których była sama, ani ze znajomymi lub rodziną. Nie była sentymentalna, wolała wieszać na ścianach to co naprawdę jej się przydawało. Poza przeźroczami choćby mapę Anglii, która wisiała nad kominkiem za jego plecami.
Kiedy wprost zasugerował, że powinna usiąść, zrobiła to. Znów poprawiając ciemną, śliską podomkę, znów nasuwając ją lepiej na piersi. Siedziała dość sztywno, mimo że była u siebie, ale po jednym i dwóch oddechach w końcu uniosła pochyloną głową, by spojrzeć mu w oczy, by patrzeć w nie przez cały czas, gdy mówił. Nie butnie, ale po prostu dlatego, że strach i lęk nie były cechami, którymi chciała być definiowana. Nie była tchórzem. Nie uciekała. Ciągle robiła co mogła, aby odzyskać ich zaufanie, więc nie zamierzała też teraz błądzić wzrokiem jak zaszczuty pies.
- Nie chciałam ranić, byłam tylko zaskoczona - przyznała głucho, uśmiech spełzł z jej warg, ale wyglądała bardziej na zmęczoną niż sfrustrowaną; mimochodem przesunęła dłonią po własnym kolanie, po bliznach, które skrywała. - Odniosłam pewne rany, ale już się z nich podniosłam. Jestem wytrwała - powiedziała cicho i nie dodała nic więcej, tak jak wcześniej uznając, że szczegóły nie będą go interesować; że zdradziłyby zbyt wiele o jej słabościach. Zamrugała, gdy przesunął w jej stronę puzderko. Prezent. Czy mógł być przeklęty? Czy powinna go dotknąć? Dochodząc prędko do wniosku, że i tak nie ma wyjścia, z sercem gardle wyciągnęła po niego dłonie i ostrożnie uchyliła wieko. Nie wyczuwała wibracji magii, ale nigdy nie była w tym przesadnie skuteczna, więc wcale jej to nie uspokoiło. Dopóki nie zobaczyła co skrywa.
Gdyby była wrażliwsza może napłynęłyby jej łzy do oczu. Może warga by jej zadrżała i by ją przygryzła. Wiedziała, że to przeklęty dzieciak w jej ciele nasuwa jej te tkliwe, puste obrazy, ale na zewnątrz zdołała zachować spokój pobladłego oblicza. Westchnęła tylko z prawdziwym zachwytem i przesunęła lekko palcami po czaszce i wstędze. Czy to był symbol? Czy chcieli ją z powrotem?
Zasługujesz na to, rzekło coś zawistnego w jej duszy, ale na razie ukoiła tego demona bezgłośnym syknięciem.
- Dziękuję - wydusiła. - Dziękuję. - Czy zupełnie się pomyliła, myśląc o jego intencjach? Co powinna teraz zrobić? Co byłoby dość dobre? Właściwie to wiedziała, myślała o tym już od dawna. Jedyna rzecz, która mogłaby na zawsze zadusić wszelkie wątpliwości względem jej oddania. Co sprawiłoby, że sama nie miałaby już żadnych wątpliwości, bo nie mogłaby ich mieć. Cena za potęgę. Chciała ją płacić, bo chciała być najlepsza. Z sercem dudniącym w klatce, z suchym gardłem, ale bez drżenia wstała z krzesła i zsunęła się na jedno kolano przed miejscem, które zajął Tristan. Kiedy uniosła głowę patrzyła na niego tak jak wcześniej; z rozszerzonymi źrenicami, ale bez lęku. - Ja... jeżeli tylko lord pozwoli, pragnę złożyć przysięgę wierności. Wieczystą. Wieczną - Słowa były popiołem w jej ustach, ale także płomieniem, wrzaskiem i przyszłością. Jej przyszłością krwi i dumy.
Wzięła głębszy oddech i zmusiła usta do uprzejmego uśmiechu, mimo złośliwych, a pozornie nonszalanckich komentarzy, które jej nie zaskoczyły.
- Wręcz przeciwnie. Lubię mój ogród; dzika natura sprawia, że jestem spokojniejsza - zawahała się tylko przez chwilę nim dodała miękkim, urokliwym tonem. - Szanowna małżonka, lady doyenne, podzielała moje zauroczenie. Ugościłam ją niegdyś w altanie, tylny ogród jest bardziej różnorodny - I równie niezadbany, ale pomijając brak umiejętności i czasu, dzikie pnącza krzewów wijące się po drewnianym płocie oraz nisko zawieszone gałęzie drzew naprawdę były jej milsze niż wypielęgnowane, sztuczne rabaty.
Mimo jednak prostej do odczytania ironii, sarkazmu, pogardy pochyliła nieco głowę, gdy wspomniał, że jej mały dom jest... interesujący.
- Dziękuję - powiedziała cicho, równie ostrożnie, starając się wyzbyć wszelkich okruchów niezadowolenia. Na dłuższą metę to nie miało znaczenia co Tristan Rosier uważał o jej chacie. Nie będzie mieszkać tu wiecznie, jeżeli w istocie przeprowadzi się do Middlesex. Poza tym, nigdy nie było tajemnicą, nawet gdy była prawdziwą Rycerką Walpurgii, że nie może pochwalić się ani majątkiem ani pałacem. - Owszem, zamieszkałam tu w kwietniu. - Zastanawiała się, czy powinna wchodzić w szczegóły, w historię tego jak korzystny układ zdołała zawrzeć z miastem, które chciało odsprzedawać domy po czarodziejach i mugolach, którzy uciekli na zachód, aby na nowo zaludnić ten teren. Ale zdecydowała, że będzie milczeć. Wątpiła, by go to interesowało. Wątpiła, by przyszedł tu po to.
Kiedy usiadł przy stole ona wciąż stała obok, splatając lekko zimne, kościste palce. Czekała. Oszczędnym gestem różdżki przywołała ze spiżarni butelkę skrzaciego wina; jednego z lepszych, starszych, ale z pewnością nie takiego, do których był przyzwyczajony w Kent. Niemniej jednak nie było jej szkoda oddać mu tego co miała najdroższe, od jakiegoś czasu i tak nie piła już wina. Dla siebie przywołała imbryk, słodko pachnące zioła. Wrzątek był parzący, więc jeszcze po niego nie sięgnęła, gdy zastawa elegancko i miękko znalazła się na stole. Dla dobrej iluzji ściągnęła też misę z owocami; miała dwie pomarańcze, miała jabłka, miała nawet ciemne winogrona. To były wszystkie owoce w jej domu, pewnie ostatnie w tym sezonie, w zimie robiły się absurdalnie drogie. Nie robiło jej to większej różnicy, słodyczy zaznawała u Harlanda.
Zesztywniała, gdy spojrzenie lorda zogniskowało się na niewinnym zdjęciu. Maria wspomniała o tym, że go spotkała, że rozmawiali, że kazał ją pozdrowić... była zawstydzona, ale nie pokrzywdzona, więc nie naciskała na nią, by przywołała to spotkanie słowo w słowo. Domyślała się, że Tristan był przytłaczający, że zapewne chciał, by Maria się go obawiała, aby dać jej coś do zrozumienia. Jej, Elvirze. Ale nie zrobił jej krzywdy. Czy popełniła błąd, że nie próbowała dowiedzieć się więcej?
- Tak - wyszeptała więc tylko, nieco ochryple, bo nie chciała przyznawać się przed nim, że jej na tym dziecku zależy. I tak pewnie się domyślił; nie miała żadnych innych zdjęć. Ani takich, na których była sama, ani ze znajomymi lub rodziną. Nie była sentymentalna, wolała wieszać na ścianach to co naprawdę jej się przydawało. Poza przeźroczami choćby mapę Anglii, która wisiała nad kominkiem za jego plecami.
Kiedy wprost zasugerował, że powinna usiąść, zrobiła to. Znów poprawiając ciemną, śliską podomkę, znów nasuwając ją lepiej na piersi. Siedziała dość sztywno, mimo że była u siebie, ale po jednym i dwóch oddechach w końcu uniosła pochyloną głową, by spojrzeć mu w oczy, by patrzeć w nie przez cały czas, gdy mówił. Nie butnie, ale po prostu dlatego, że strach i lęk nie były cechami, którymi chciała być definiowana. Nie była tchórzem. Nie uciekała. Ciągle robiła co mogła, aby odzyskać ich zaufanie, więc nie zamierzała też teraz błądzić wzrokiem jak zaszczuty pies.
- Nie chciałam ranić, byłam tylko zaskoczona - przyznała głucho, uśmiech spełzł z jej warg, ale wyglądała bardziej na zmęczoną niż sfrustrowaną; mimochodem przesunęła dłonią po własnym kolanie, po bliznach, które skrywała. - Odniosłam pewne rany, ale już się z nich podniosłam. Jestem wytrwała - powiedziała cicho i nie dodała nic więcej, tak jak wcześniej uznając, że szczegóły nie będą go interesować; że zdradziłyby zbyt wiele o jej słabościach. Zamrugała, gdy przesunął w jej stronę puzderko. Prezent. Czy mógł być przeklęty? Czy powinna go dotknąć? Dochodząc prędko do wniosku, że i tak nie ma wyjścia, z sercem gardle wyciągnęła po niego dłonie i ostrożnie uchyliła wieko. Nie wyczuwała wibracji magii, ale nigdy nie była w tym przesadnie skuteczna, więc wcale jej to nie uspokoiło. Dopóki nie zobaczyła co skrywa.
Gdyby była wrażliwsza może napłynęłyby jej łzy do oczu. Może warga by jej zadrżała i by ją przygryzła. Wiedziała, że to przeklęty dzieciak w jej ciele nasuwa jej te tkliwe, puste obrazy, ale na zewnątrz zdołała zachować spokój pobladłego oblicza. Westchnęła tylko z prawdziwym zachwytem i przesunęła lekko palcami po czaszce i wstędze. Czy to był symbol? Czy chcieli ją z powrotem?
Zasługujesz na to, rzekło coś zawistnego w jej duszy, ale na razie ukoiła tego demona bezgłośnym syknięciem.
- Dziękuję - wydusiła. - Dziękuję. - Czy zupełnie się pomyliła, myśląc o jego intencjach? Co powinna teraz zrobić? Co byłoby dość dobre? Właściwie to wiedziała, myślała o tym już od dawna. Jedyna rzecz, która mogłaby na zawsze zadusić wszelkie wątpliwości względem jej oddania. Co sprawiłoby, że sama nie miałaby już żadnych wątpliwości, bo nie mogłaby ich mieć. Cena za potęgę. Chciała ją płacić, bo chciała być najlepsza. Z sercem dudniącym w klatce, z suchym gardłem, ale bez drżenia wstała z krzesła i zsunęła się na jedno kolano przed miejscem, które zajął Tristan. Kiedy uniosła głowę patrzyła na niego tak jak wcześniej; z rozszerzonymi źrenicami, ale bez lęku. - Ja... jeżeli tylko lord pozwoli, pragnę złożyć przysięgę wierności. Wieczystą. Wieczną - Słowa były popiołem w jej ustach, ale także płomieniem, wrzaskiem i przyszłością. Jej przyszłością krwi i dumy.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
- Tak? - zadumał się nad jej słowy, zastanawiając się, czy więcej zieleni w mieście uczyniłoby je bezpieczniejszymi. Elvira była w jego oczach mało obliczalna, ale ostatecznie dobrze się spisywała - warto było zwrócić uwagę na każdy element, który byłby w stanie utrzymać ją w ryzach przynajmniej przyzwoitego zachowania. Kiwnął głową, gdy napomknęła o jego żonie. Turpizm nie był jej obcy, podobnie jak dobre wychowanie. Nawykli do innych standardów, a on nie miał zwyczaju odwiedzać ubogich - dla niego ten był takim - domów. Grzecznościowe pogawędki jednak rzeczywiście nie były tym, po co przyszedł, zagadkowy uśmiech przemknął przez jego twarz, gdy ledwie potaknęła w temacie jej młodszej kuzynki.
- To zapewne prawda - przyznał, gdy podkreśliła własną wytrwałość, nie było w jej oczach buty - czy minione miesiące zdołały ją czegoś nauczyć? Nie mógł tego wiedzieć, tak jak nie mógł tego ocenić po jednej rozmowie, tamtego dnia potraktował ja jak dziecko, które zbyt mocno tupnęło nogą, bo tak się właśnie zachowała. Mógł skrócić ją za to o głowę, bo nie była już od dawna dzieckiem, ale tego nie uczynił, bo była przydatna, w a swojej przydatności w istocie wytrwała. Nie darzył jej nigdy brakiem zaufania, swojego oddania sprawie dowiodła już nie raz. Wygłosiła, co prawda, w jego kierunku kilka niezobowiązujących pogróżek, ale traktował je z lekceważeniem od samego początku, nie zdrady obawiał się z jej strony, a braku dyscypliny. Teraz, siedząc przed nim, nie miała w sobie wiele z tamtej bezczelnej kobiety. Nie wyglądała jak ktoś, kto miałby chęć publicznie upokarzać własnego dowódcę - lecz czy była kimś, kto zrozumiał, dlaczego podobne zachowanie szkodziło ich nadrzędnej sprawie? Może to niewieścia słabość, nie był zwolennikiem dopuszczania na podobne stanowiska, pozycje, słabszej i bardziej rozchwianej płci. Przyglądał się jej z uwagą, gdy sięgała po puzderko i odnalazła finalnie jego zawartość, dał jej chwilę, obserwując opuszki palców sięgające cennego odznaczenia. Tak, powinna się napatrzeć. Dziękowała, początkowo nie odpowiadał, lecz nim zdołał rozchylić własne usta i pociągnąć tę kwestię dalej, ona wstała z miejsca i przeszła w jego stronę - obserwował każdy jej jeden ruch, gdy gięła przed nim kolana. Kolano, jedno. Po męsku, ciekawe. Wyznania, które padło, nie spodziewał się z jej strony, wieczysta przysięga była najwyższym wyrazem oddania, obietnicą silniejszą od życia. Złożył taką przed Czarnym Panem. Ślubował służyć mu wiernie, po grób i po ostatnie tchnienie. Ujął w dłoń kieliszek wina, upijając z naczynia łyk wina i spojrzał na nią z zaciekawieniem i skrzącą w źrenicy blaskiem przekory. Odsunął się - wraz z krzesłem - od stołu, tak, by zwrócić się przodem ku niej, z krzesła jednak nie zszedł.
- Jak wybrzmi treść tej przysięgi, panno Multon? - Wypowiedzenie jej tu i teraz nie będzie mieć szczególnego efektu, bo przysięga wieczysta wymagała obecności gwaranta, którego między nimi nie było. Nie napomknął o nim, wpierw wszak należało ustalić odpowiednią treść - a ona miała zapewne dostatecznie dużo czasu, aby ją przemyśleć. Nie wyglądało to na ruch spontaniczny, zdecydował się zatem zepchnąć na bok to, co sam miał do powiedzenia - i oddać ten ruch jej.
- To zapewne prawda - przyznał, gdy podkreśliła własną wytrwałość, nie było w jej oczach buty - czy minione miesiące zdołały ją czegoś nauczyć? Nie mógł tego wiedzieć, tak jak nie mógł tego ocenić po jednej rozmowie, tamtego dnia potraktował ja jak dziecko, które zbyt mocno tupnęło nogą, bo tak się właśnie zachowała. Mógł skrócić ją za to o głowę, bo nie była już od dawna dzieckiem, ale tego nie uczynił, bo była przydatna, w a swojej przydatności w istocie wytrwała. Nie darzył jej nigdy brakiem zaufania, swojego oddania sprawie dowiodła już nie raz. Wygłosiła, co prawda, w jego kierunku kilka niezobowiązujących pogróżek, ale traktował je z lekceważeniem od samego początku, nie zdrady obawiał się z jej strony, a braku dyscypliny. Teraz, siedząc przed nim, nie miała w sobie wiele z tamtej bezczelnej kobiety. Nie wyglądała jak ktoś, kto miałby chęć publicznie upokarzać własnego dowódcę - lecz czy była kimś, kto zrozumiał, dlaczego podobne zachowanie szkodziło ich nadrzędnej sprawie? Może to niewieścia słabość, nie był zwolennikiem dopuszczania na podobne stanowiska, pozycje, słabszej i bardziej rozchwianej płci. Przyglądał się jej z uwagą, gdy sięgała po puzderko i odnalazła finalnie jego zawartość, dał jej chwilę, obserwując opuszki palców sięgające cennego odznaczenia. Tak, powinna się napatrzeć. Dziękowała, początkowo nie odpowiadał, lecz nim zdołał rozchylić własne usta i pociągnąć tę kwestię dalej, ona wstała z miejsca i przeszła w jego stronę - obserwował każdy jej jeden ruch, gdy gięła przed nim kolana. Kolano, jedno. Po męsku, ciekawe. Wyznania, które padło, nie spodziewał się z jej strony, wieczysta przysięga była najwyższym wyrazem oddania, obietnicą silniejszą od życia. Złożył taką przed Czarnym Panem. Ślubował służyć mu wiernie, po grób i po ostatnie tchnienie. Ujął w dłoń kieliszek wina, upijając z naczynia łyk wina i spojrzał na nią z zaciekawieniem i skrzącą w źrenicy blaskiem przekory. Odsunął się - wraz z krzesłem - od stołu, tak, by zwrócić się przodem ku niej, z krzesła jednak nie zszedł.
- Jak wybrzmi treść tej przysięgi, panno Multon? - Wypowiedzenie jej tu i teraz nie będzie mieć szczególnego efektu, bo przysięga wieczysta wymagała obecności gwaranta, którego między nimi nie było. Nie napomknął o nim, wpierw wszak należało ustalić odpowiednią treść - a ona miała zapewne dostatecznie dużo czasu, aby ją przemyśleć. Nie wyglądało to na ruch spontaniczny, zdecydował się zatem zepchnąć na bok to, co sam miał do powiedzenia - i oddać ten ruch jej.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Starała się usilnie odpychać od siebie rozważania na temat tego co Tristan Rosier mógł myśleć na jej temat - naiwnie przekonywać samą siebie, że tak długo jak uznawał jej rolę i wkład w tę wojnę, nie miało to najmniejszego znaczenia. Zbyt długo już zależało jej na tym, by robić wrażenie na każdym, jeżeli tylko mogła wyciągnąć z tego jakąś korzyść. Zmieniała się, dopasowywała i oddawała część siebie za każdym razem, a i tak nie wychodziło jej to wystarczająco - byli w stanie przejrzeć jej blef, jej sztuczność. Kiedy wstępowała w szeregi Rycerzy ofiarowała samą siebie dokładnie taką jaka była - gdzieś na przestrzeni tych miesięcy poiła się ułudą, że zyska sobie sympatię i szacunek każdego, ale podchodziła do tego zupełnie błędnie. Nie mogła stać się lalką przebieraną w inne szaty w zależności od tego kto akurat ściskał ją w rękach. Była sobą - uzdrowicielką, wojowniczką, wiedźmą - i jeżeli Tristan Rosier nie będzie szanował jej w takiej formie, nie zrobi tego, gdy będzie udawać lady lub kobietę, która mogłaby zaspokoić jego wygórowane pragnienia.
Nie chciała też więcej z tym walczyć - z nim, z Valerie, z samą sobą. Wiedziała, że się różnili i że nie zmieni tego ani wojna ani pokój. Łączył ich jednak wspólny władca, wspólny cel i misja. Mogła go szanować jako dowódcę w szeregach armii, do której aspirowała, mogła też szanować go jako czarnoksiężnika, którego potęga ją pociągała - nawet jeżeli równocześnie nie szanowała go jako mężczyzny.
Nie musiał też zresztą o tym wiedzieć, bo to nie miało znaczenia; ani dla niego, ani dla niej. Miał wobec niej oczekiwania, które mogła spełnić. Sympatię, przyjaźń i przyjemność odnajdywała gdzie indziej.
Odepchnęła od siebie drażniącą myśl, że jego tajemniczy uśmiech oznacza, iż sprawia dziś wrażenie pokonanej. Nie była pokonana i wcale się taka nie czuła. Zmęczona, jak najbardziej. Ale wciąż zdeterminowana, wystarczająco, by do wielu spraw podchodzić z chłodem. Być może dlatego, że część jej emocji, jej strachu, spłonęła razem z włosami i trawami Waltham Forest. Może przez dziecko, którego nie chciała. A może bo ktoś, mimo wszystko - naiwnie - jej pragnął.
Odznaczenie było ostatnią rzeczą, której mogłaby spodziewać się z rąk tego śmierciożercy - bo czy osiągnęła w ostatnim czasie coś wyjątkowo spektakularnego? A może chodziło o całokształt? O długie miesiące kształtowania siebie na nowo, upadków i podnoszenia się z odrapanych kolan? Albo o to - tak, ta myśl była najbliższa prawdy - że zawsze na ten order zasługiwała, nawet wtedy, gdy w ramach upomnienia zdecydowali się go zatrzymać? Nie próbowała pytać. Była wdzięczna. Czuła ulgę, częściowo przez to, że supeł w jej żołądku zelżał po potwierdzeniu, że Tristan w istocie nie zamierzał jej dziś ukarać ani zabić - a częściowo, bo ta gra być może dobiegała już końca.
Powinna dopilnować, by dobiegła końca.
Jak mogłaby zacząć nowy rozdział w życiu i kontynuować walkę w najtrudniejszych dotąd czasach, jeżeli nie jako Rycerz Walpurgii?
Upadnięcie przed Rosierem na jedno kolano nie było przypadkowe - kojarzyło jej się właśnie z tym, z podległością żołnierza przed dowódcą, z deklaracją wierności. Na oba kolana padała w zupełnie innych okolicznościach. Robiła to nie raz. O tym też nie musiał - nie powinien - wiedzieć.
Zamarła, zesztywniała pod ostrzałem jego spojrzenia i pytania. Nieświadomie być może liczyła, że to on zaproponuje brzmienie tej przysięgi - dawał jej jednak wybór. Powinna uznać to za dobry omen. Zastanowiła się dłuższą chwilę, patrząc mu w oczy, tak przebiegłe, wyczekujące. Zwilżyła wargi zanim wypowiedziała to, o czym myślała do tej pory.
- Zamierzam przysiąc nigdy nie odmówić bezpośredniemu rozkazowi Czarnego Pana oraz śmierciożercy - tak długo, dopóki sama nim nie zostanę - Tą część dodała teraz. Kamienna pewność nie przygasła na jej twarzy, nie uśmiechnęła się z arogancją ani nie zadrżała, choć rozbawienie spodziewała się dostrzec u niego. - Nigdy nie przydać Rycerzom Walpurgii upokorzenia ani uszczerbku własnymi, dobrowolnymi działaniami. Nigdy nie zdradzić słowem ani czynem. To jest przysięga, której pragnę, z gwarantem, którego wybierzesz, panie - Powoli wypuściła powietrze. Nie pozwoliła sobie na uśmiech ani na opuszczenie wzroku. - Nie jestem w stanie przeobrazić się w kogoś zupełnie innego niż jestem, nie mogę też przysiąc tego na własne życie - ale mogę przysiąc, że nigdy więcej nie zaszkodzę w ten sposób naszej organizacji i temu co chcemy reprezentować. Czarnemu Panu, śmierciożercom, pozostałym Rycerzom ani czystej krwi.
Kolano jej ścierpło, blizny wciąż bolały głuchym, drętwiejącym bólem uszkodzonych nerwów, ale nie dała po sobie niczego poznać.
Nie chciała też więcej z tym walczyć - z nim, z Valerie, z samą sobą. Wiedziała, że się różnili i że nie zmieni tego ani wojna ani pokój. Łączył ich jednak wspólny władca, wspólny cel i misja. Mogła go szanować jako dowódcę w szeregach armii, do której aspirowała, mogła też szanować go jako czarnoksiężnika, którego potęga ją pociągała - nawet jeżeli równocześnie nie szanowała go jako mężczyzny.
Nie musiał też zresztą o tym wiedzieć, bo to nie miało znaczenia; ani dla niego, ani dla niej. Miał wobec niej oczekiwania, które mogła spełnić. Sympatię, przyjaźń i przyjemność odnajdywała gdzie indziej.
Odepchnęła od siebie drażniącą myśl, że jego tajemniczy uśmiech oznacza, iż sprawia dziś wrażenie pokonanej. Nie była pokonana i wcale się taka nie czuła. Zmęczona, jak najbardziej. Ale wciąż zdeterminowana, wystarczająco, by do wielu spraw podchodzić z chłodem. Być może dlatego, że część jej emocji, jej strachu, spłonęła razem z włosami i trawami Waltham Forest. Może przez dziecko, którego nie chciała. A może bo ktoś, mimo wszystko - naiwnie - jej pragnął.
Odznaczenie było ostatnią rzeczą, której mogłaby spodziewać się z rąk tego śmierciożercy - bo czy osiągnęła w ostatnim czasie coś wyjątkowo spektakularnego? A może chodziło o całokształt? O długie miesiące kształtowania siebie na nowo, upadków i podnoszenia się z odrapanych kolan? Albo o to - tak, ta myśl była najbliższa prawdy - że zawsze na ten order zasługiwała, nawet wtedy, gdy w ramach upomnienia zdecydowali się go zatrzymać? Nie próbowała pytać. Była wdzięczna. Czuła ulgę, częściowo przez to, że supeł w jej żołądku zelżał po potwierdzeniu, że Tristan w istocie nie zamierzał jej dziś ukarać ani zabić - a częściowo, bo ta gra być może dobiegała już końca.
Powinna dopilnować, by dobiegła końca.
Jak mogłaby zacząć nowy rozdział w życiu i kontynuować walkę w najtrudniejszych dotąd czasach, jeżeli nie jako Rycerz Walpurgii?
Upadnięcie przed Rosierem na jedno kolano nie było przypadkowe - kojarzyło jej się właśnie z tym, z podległością żołnierza przed dowódcą, z deklaracją wierności. Na oba kolana padała w zupełnie innych okolicznościach. Robiła to nie raz. O tym też nie musiał - nie powinien - wiedzieć.
Zamarła, zesztywniała pod ostrzałem jego spojrzenia i pytania. Nieświadomie być może liczyła, że to on zaproponuje brzmienie tej przysięgi - dawał jej jednak wybór. Powinna uznać to za dobry omen. Zastanowiła się dłuższą chwilę, patrząc mu w oczy, tak przebiegłe, wyczekujące. Zwilżyła wargi zanim wypowiedziała to, o czym myślała do tej pory.
- Zamierzam przysiąc nigdy nie odmówić bezpośredniemu rozkazowi Czarnego Pana oraz śmierciożercy - tak długo, dopóki sama nim nie zostanę - Tą część dodała teraz. Kamienna pewność nie przygasła na jej twarzy, nie uśmiechnęła się z arogancją ani nie zadrżała, choć rozbawienie spodziewała się dostrzec u niego. - Nigdy nie przydać Rycerzom Walpurgii upokorzenia ani uszczerbku własnymi, dobrowolnymi działaniami. Nigdy nie zdradzić słowem ani czynem. To jest przysięga, której pragnę, z gwarantem, którego wybierzesz, panie - Powoli wypuściła powietrze. Nie pozwoliła sobie na uśmiech ani na opuszczenie wzroku. - Nie jestem w stanie przeobrazić się w kogoś zupełnie innego niż jestem, nie mogę też przysiąc tego na własne życie - ale mogę przysiąc, że nigdy więcej nie zaszkodzę w ten sposób naszej organizacji i temu co chcemy reprezentować. Czarnemu Panu, śmierciożercom, pozostałym Rycerzom ani czystej krwi.
Kolano jej ścierpło, blizny wciąż bolały głuchym, drętwiejącym bólem uszkodzonych nerwów, ale nie dała po sobie niczego poznać.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 1 z 2 • 1, 2
Front
Szybka odpowiedź