Prosektorium
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Repello Mugoletum, Cave Inimicum, Tenuistis
Prosektorium
To właśnie dla piwnicy domu w okolicy Evesham Elvira zdecydowała się na akurat ten zakup. Alchemik zorganizował pojedyncze podziemne pomieszczenie w swoją pracownię wytwórczą, Elvira natomiast wykorzystała część pozostawionych po nim rzeczy, dodała kilka własnych i przekształciła dawne laboratorium w swoje małe prosektorium domowe, leżące co prawda odlegle od jej miejsca pracy, ale umożliwiające mniej zacne eksperymenty, rozwijanie pasji, a także - jeżeli zajdzie konieczność - badanie zwłok w pełnej dyskrecji za pieniądze.
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 07.01.23 12:03, w całości zmieniany 1 raz
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Chłód na zewnątrz kontrastował z ciepłem, które promieniowało od niej, gdy przyciągałem ją do siebie, a nasze usta spotkały się w intensywnym pocałunku, w podniecającej walce napięcia i rozluźnienia. Elvira odwzajemniała moją namiętność, której przy niej za żadne skarby nie potrafiłem trzymać na wodzy; moje ciało, umysł, nawet resztki duszy chciały za wszelką cenę nadrobić wszystko to, co utraciliśmy. Każda sekunda była cenna, każda miała wartość, każda spędzona bez Elviry czyniła mnie nijakim. Mruknąłem z aprobatą, gdy poczułem jej ugryzienie i zerknąłem na nią lekko przymglonym spojrzeniem, gdy odsuwała się, zaciskając pasek szlafroka.
Uniosłem kpiąco brwi, gdy dostrzegłem jak to robi, jakby chciała się zakryć przede mną. Zakryć. Przede. Mną. Po tym wszystkim, co z nią robiłem przez ostatnie godziny niemal nie było na jej ciele miejsca, w które bym nie dotarł dotykiem i pieszczotą, a na pewno nie było takiego, którego bym nie widział. Z drugiej strony było w tym geście coś uroczego, co momentalnie mnie rozczuliło i co postanowiłem zachować dla siebie. Byliśmy z Elvirą dwoma światami, odrębnymi kosmicznymi bytami, które od lat znajdowały się na kolizyjnym kursie, a jednak jakimś cudem nigdy nie doszło do katastroficznego zderzenia, jakby nasze atmosfery zamiast ze sobą walczyć, postanowiły się przenikać.
To jednak wciąż nie oznaczało, że mogliśmy sobie powiedzieć wszystko i odkryć każdą z kart w życiowych taliach zaledwie po... miesiącu? odnowionej znajomości. Miałem świadomość, że stojąca przede mną kobieta ma swoje sekrety, tak jak ja posiadałem własne. Miałem też świadomość, że każde z nas związane jest niewidzialną nicią strachu przed drugą osobą; nie byliśmy tacy sami jak kilka lat temu. Elvira obawiała się swojej przeszłości i mojej reakcji na nią; ja byłem przerażony swoją wrażliwością, której z wiekiem wcale nie straciłem – d o r o ś l e j ą c – lecz wręcz przeciwnie. Przy kobiecie takiej jak ona, twardej, ukierunkowanej na cel, zdeterminowanej moja miękkość była wręcz groteskowa.
Przesunąłem dłonią po jej wilgotnych włosach, palcami delikatnie dotykając ich końcówek, a potem pogładziłem ją po ramieniu. Prawie umknął mi cień uśmiechu, który pojawił się na jej twarzy, wciąż była doskonała w kamuflowaniu swoich uczuć; nawet przy mnie, nawet po wydarzeniach ostatnich dni wyczuwałem mur pod palcami. Chropowata powierzchnia zaczynała mieć pęknięcia, ale daleko jej było do zburzonych obronnych wałów. Nadal też nie byłem pewien, czy powinienem je burzyć. Były w końcu jej częścią, zbudowane przez lata, dające jej ochronę, poczucie swoistego bezpieczeństwa, barierę przed światem. Sam miałem swój mur, który jednak bez wahania zburzyłbym własnym rękami, aby wpuścić ją do środka. Tylko że ja nie byłem nią. Słuchałem, jak mówiła o archiwizacji danych, raportach sekcyjnych i korespondencji. Tyle rzeczy miała na głowie, trzymała świat w ręku na tyle różnych sposobów, a mimo to zawsze zachowywała pełną kontrolę. To było coś, co mnie w niej fascynowało – jej zdolność do porządkowania chaosu, przekształcania skomplikowanych spraw w coś logicznego i uporządkowanego. Nawet teraz, w tej chwili, kiedy powinniśmy porozmawiać o nas, o tym, co nas czeka, ona wciąż trzymała dystans. Wyczuwałem go mimo muśnięcia jej dłoni na ramieniu.
- Nie jestem głodny – pokręciłem głową, zastępując prawdę tą wygodną wymówką. W rzeczywistości nie byłem w stanie teraz niczego przełknąć. Niepewność i stres, które na chwilę zniknęły, gdy zamknąłem Elvirę w swoich objęciach, wróciły z nagłą gwałtownością. - Ty jednak powinnaś się napić kawy, skoro masz przed sobą tyle zajęć. Najwyżej napiję się z twojego kubka – rzuciłem ze swobodną lekkością, jakby podprowadzanie jej kawy było naszą codzienną poranną rutyną. Chciałem jej też powiedzieć, że tak naprawdę nie potrzebuję kawy ani herbaty, nie potrzebowałem niczego, oprócz niej. Ale zamiast tego, po prostu się uśmiechnąłem. Może to było nieodpowiednie, może to nie był moment na żarty, gdy czekała nas poważna rozmowa, ale w tej chwili czułem, że muszę złamać tę lodowatą barierę, którą wokół siebie zbudowała. - Wiesz, kochanie – zauważyłem, zanim zesłała mnie na dół – też umiem leczyć, chociaż nie wyglądam. - Westchnąłem. - Mogę pomóc z bardziej krnąbrnymi pacjentami albo z nawałem pracy. - Za którą częściowo byłem odpowiedzialny. Niemniej poświęcenie paru ludzkich żyć, które nie otrzymały pomocy na czas, było niską ceną za moje oświadczyny. I czy to moja wina, że ludzie mieli czelność chorować, gdy ja miałem tak ważne plany?
Zastanawiało mnie jednocześnie, czy była to tylko prosta uwaga o zimnie, czy też kryło się za tym coś więcej. Może chciała zyskać trochę czasu? A może była ciekawa mojej reakcji na to, co miało nastąpić, ale wolała, abym najpierw sam zapoznał się z jej królestwem bez świadków na wypadek gdybym miał się rozpłakać ze strachu przed tą częścią jej życia?
Każdy krok w dół wywoływał we mnie narastające zaintrygowanie wymieszane z niepewnością. Wiedziałem, że prędzej czy później tam trafię, w końcu z praktycznego punktu widzenia czeka to większość osób, które umrą w podejrzanych okolicznościach, a powiedzmy sobie szczerze, że dramatyzm mojej przyszłej śmierci z pewnością obejmowałby b a r d z o podejrzane okoliczności; to było wręcz wpisane w moją naturę. Prosektorium było miejscem, którego jeszcze nigdy mi nie pokazała. Elvira była inna niż ktokolwiek, kogo poznałem – jej głód wiedzy, dążenie do przekraczania granic tego, co znane i zrozumiałe, pchało ją dalej niż innych. Łamała schematy, które dla innych były świętością i zdawała się nie oglądać za siebie, choć tylko ona jedna wiedziała, jaką cenę płaciła za to wszystko.
Kiedy wspomniała o kitlu, niemal od razu zacząłem wyobrażać sobie, jak będę wyglądał w bieli. To znaczy było dość oczywiste, że doskonale, jednakże założenie go było jak włożenie zbroi i wejście na nieznany teren. To nie było moje pole walki, lecz Elviry, z jej zasadami i warunkami; mimo że nie zamierzałem walczyć z nią żaden sposób, miałem poczucie wkraczania w miejsce, które w jakiś sposób było dla niej wyjątkowe. I choć mogło to wydawać się groteskowe, ta myśl mnie nie zniechęcała i nie przerażała – wręcz przeciwnie, podsycała ciekawość. Jak będę wyglądał w świecie, który do tej pory należał wyłącznie do niej?
Na dole, tak jak mówiła, na wieszaku wisiał kitel. Kiedy go dotknąłem, materiał był chłodny, co pasowało do atmosfery tego miejsca. Jakie historie ze sobą niósł? Czy jego obecność oznaczała, że nosili go inni mężczyźni, czy był tylko zapobiegawczym elementem wyposażenia? Wciągnąłem go na siebie i spojrzałem w dół. Było coś osobliwego w tym widoku – ja, w zwyczajnej, brutalnej bieli. Żadnej wyjątkowości. Zawsze byłem uzdrowicielem, kimś, kto walczył o życie i zdrowie innych, kto miał w rękach los obcych sobie ludzi, kto szafował bólem i ulgą. A teraz byłem wielką niepewnością. Postanowiłem ją przerwać i wszedłem do środka, licząc się z widokiem rozbebeszonych trupów i lejącej się po posadzce krwi; czymś zupełnie odmiennym od charakteru Elviry, poukładanego porządku, którego brakowało jej w życiu, a który z nawiązką zawsze nadrabiała w pracy.
- Hm – mruknąłem do siebie, gdy w oczy uderzyła mnie sterylność, błysk stali i wypolerowanego drewna. Poukładane książki, narzędzia sekcyjne, słoiki, choć z podejrzaną zawartością, to jednak wszystko wyglądało... normalnie. Żadnych zwłok na stole. Żadnego mugola przywiązanego w kącie pomieszczenia. Nawet nie miała zwierzaka, na którym mogłaby przeprowadzać eksperymenty. Nie wiedziałem, czy odetchnąć z ulgą czy z pewnym rozczarowaniem. Sięgnąłem po jedną z książek, ale po zapoznaniu się z tytułem odłożyłem ją na miejsce, łojąc się w myślach za samo podejrzenie, że mogłaby czytać coś innego niż podręcznik transplantacyjny. Tylko ja trzymałem w swoim gabinecie podręczne romansidła dla matron, Elvira zdecydowanie należała do tych normalniejszych medyków. Pewnie zaśmiałaby mi się w twarz, gdybym to powiedział na głos.
Przesunąłem palcami po powierzchni jednego ze stołów, głównego bohatera wnętrza. Kamień był lodowaty, a mimo to wydawał się parzyć mi dłoń, którą cofnąłem po chwili i schowałem do kieszeni. Zatrzymałem się przy jednej ze stojących szafek, na której leżało kilka pergaminowych strzępków i pochyliłem się, aby odczytać notatki zapisane pismem Elviry, ale odwróciłem się natychmiast, gdy usłyszałem jej kroki.
- Faktycznie tu zimno – palnąłem, bo momentalnie zabrakło mi innych słów, jakby to miejsce wysysało ze mnie całą pewność siebie, szlacheckie obycie i swobodę. Oparłem się o szafkę, zyskując trzy sekundy na doprowadzenie się do porządku przed skokiem na głęboką wodę. Musiałem to z siebie wyrzucić, zanim znów opuści mnie odwaga i zje stres. - Jeśli chcesz zatrzymać dziecko, w świetle prawa i w moich oczach będzie moje. Jeśli chcesz je usunąć, nikt się nie dowie. To jednak musi być twój wybór. Jako twój mąż przyjmę każdą z tych opcji lub inną, jeśli znasz alternatywne wyjście. - Wiedziałem, że ta decyzja należy do niej. Mogłem ją wspierać, mogłem zaoferować każdy możliwy scenariusz, ale to było jej ciało. Jej odpowiedzialność, którą mogłem z nią współdzielić dopiero, gdy sama wyrazi na to zgodę. Starałem się, by mój głos brzmiał spokojnie, choć w środku wrzałem. Moje serce biło szybciej, czułem, jak w głowie kotłują mi się myśli i mogłem jedynie podejrzewać, co dzieje się teraz w jej głowie.
Uniosłem kpiąco brwi, gdy dostrzegłem jak to robi, jakby chciała się zakryć przede mną. Zakryć. Przede. Mną. Po tym wszystkim, co z nią robiłem przez ostatnie godziny niemal nie było na jej ciele miejsca, w które bym nie dotarł dotykiem i pieszczotą, a na pewno nie było takiego, którego bym nie widział. Z drugiej strony było w tym geście coś uroczego, co momentalnie mnie rozczuliło i co postanowiłem zachować dla siebie. Byliśmy z Elvirą dwoma światami, odrębnymi kosmicznymi bytami, które od lat znajdowały się na kolizyjnym kursie, a jednak jakimś cudem nigdy nie doszło do katastroficznego zderzenia, jakby nasze atmosfery zamiast ze sobą walczyć, postanowiły się przenikać.
To jednak wciąż nie oznaczało, że mogliśmy sobie powiedzieć wszystko i odkryć każdą z kart w życiowych taliach zaledwie po... miesiącu? odnowionej znajomości. Miałem świadomość, że stojąca przede mną kobieta ma swoje sekrety, tak jak ja posiadałem własne. Miałem też świadomość, że każde z nas związane jest niewidzialną nicią strachu przed drugą osobą; nie byliśmy tacy sami jak kilka lat temu. Elvira obawiała się swojej przeszłości i mojej reakcji na nią; ja byłem przerażony swoją wrażliwością, której z wiekiem wcale nie straciłem – d o r o ś l e j ą c – lecz wręcz przeciwnie. Przy kobiecie takiej jak ona, twardej, ukierunkowanej na cel, zdeterminowanej moja miękkość była wręcz groteskowa.
Przesunąłem dłonią po jej wilgotnych włosach, palcami delikatnie dotykając ich końcówek, a potem pogładziłem ją po ramieniu. Prawie umknął mi cień uśmiechu, który pojawił się na jej twarzy, wciąż była doskonała w kamuflowaniu swoich uczuć; nawet przy mnie, nawet po wydarzeniach ostatnich dni wyczuwałem mur pod palcami. Chropowata powierzchnia zaczynała mieć pęknięcia, ale daleko jej było do zburzonych obronnych wałów. Nadal też nie byłem pewien, czy powinienem je burzyć. Były w końcu jej częścią, zbudowane przez lata, dające jej ochronę, poczucie swoistego bezpieczeństwa, barierę przed światem. Sam miałem swój mur, który jednak bez wahania zburzyłbym własnym rękami, aby wpuścić ją do środka. Tylko że ja nie byłem nią. Słuchałem, jak mówiła o archiwizacji danych, raportach sekcyjnych i korespondencji. Tyle rzeczy miała na głowie, trzymała świat w ręku na tyle różnych sposobów, a mimo to zawsze zachowywała pełną kontrolę. To było coś, co mnie w niej fascynowało – jej zdolność do porządkowania chaosu, przekształcania skomplikowanych spraw w coś logicznego i uporządkowanego. Nawet teraz, w tej chwili, kiedy powinniśmy porozmawiać o nas, o tym, co nas czeka, ona wciąż trzymała dystans. Wyczuwałem go mimo muśnięcia jej dłoni na ramieniu.
- Nie jestem głodny – pokręciłem głową, zastępując prawdę tą wygodną wymówką. W rzeczywistości nie byłem w stanie teraz niczego przełknąć. Niepewność i stres, które na chwilę zniknęły, gdy zamknąłem Elvirę w swoich objęciach, wróciły z nagłą gwałtownością. - Ty jednak powinnaś się napić kawy, skoro masz przed sobą tyle zajęć. Najwyżej napiję się z twojego kubka – rzuciłem ze swobodną lekkością, jakby podprowadzanie jej kawy było naszą codzienną poranną rutyną. Chciałem jej też powiedzieć, że tak naprawdę nie potrzebuję kawy ani herbaty, nie potrzebowałem niczego, oprócz niej. Ale zamiast tego, po prostu się uśmiechnąłem. Może to było nieodpowiednie, może to nie był moment na żarty, gdy czekała nas poważna rozmowa, ale w tej chwili czułem, że muszę złamać tę lodowatą barierę, którą wokół siebie zbudowała. - Wiesz, kochanie – zauważyłem, zanim zesłała mnie na dół – też umiem leczyć, chociaż nie wyglądam. - Westchnąłem. - Mogę pomóc z bardziej krnąbrnymi pacjentami albo z nawałem pracy. - Za którą częściowo byłem odpowiedzialny. Niemniej poświęcenie paru ludzkich żyć, które nie otrzymały pomocy na czas, było niską ceną za moje oświadczyny. I czy to moja wina, że ludzie mieli czelność chorować, gdy ja miałem tak ważne plany?
Zastanawiało mnie jednocześnie, czy była to tylko prosta uwaga o zimnie, czy też kryło się za tym coś więcej. Może chciała zyskać trochę czasu? A może była ciekawa mojej reakcji na to, co miało nastąpić, ale wolała, abym najpierw sam zapoznał się z jej królestwem bez świadków na wypadek gdybym miał się rozpłakać ze strachu przed tą częścią jej życia?
Każdy krok w dół wywoływał we mnie narastające zaintrygowanie wymieszane z niepewnością. Wiedziałem, że prędzej czy później tam trafię, w końcu z praktycznego punktu widzenia czeka to większość osób, które umrą w podejrzanych okolicznościach, a powiedzmy sobie szczerze, że dramatyzm mojej przyszłej śmierci z pewnością obejmowałby b a r d z o podejrzane okoliczności; to było wręcz wpisane w moją naturę. Prosektorium było miejscem, którego jeszcze nigdy mi nie pokazała. Elvira była inna niż ktokolwiek, kogo poznałem – jej głód wiedzy, dążenie do przekraczania granic tego, co znane i zrozumiałe, pchało ją dalej niż innych. Łamała schematy, które dla innych były świętością i zdawała się nie oglądać za siebie, choć tylko ona jedna wiedziała, jaką cenę płaciła za to wszystko.
Kiedy wspomniała o kitlu, niemal od razu zacząłem wyobrażać sobie, jak będę wyglądał w bieli. To znaczy było dość oczywiste, że doskonale, jednakże założenie go było jak włożenie zbroi i wejście na nieznany teren. To nie było moje pole walki, lecz Elviry, z jej zasadami i warunkami; mimo że nie zamierzałem walczyć z nią żaden sposób, miałem poczucie wkraczania w miejsce, które w jakiś sposób było dla niej wyjątkowe. I choć mogło to wydawać się groteskowe, ta myśl mnie nie zniechęcała i nie przerażała – wręcz przeciwnie, podsycała ciekawość. Jak będę wyglądał w świecie, który do tej pory należał wyłącznie do niej?
Na dole, tak jak mówiła, na wieszaku wisiał kitel. Kiedy go dotknąłem, materiał był chłodny, co pasowało do atmosfery tego miejsca. Jakie historie ze sobą niósł? Czy jego obecność oznaczała, że nosili go inni mężczyźni, czy był tylko zapobiegawczym elementem wyposażenia? Wciągnąłem go na siebie i spojrzałem w dół. Było coś osobliwego w tym widoku – ja, w zwyczajnej, brutalnej bieli. Żadnej wyjątkowości. Zawsze byłem uzdrowicielem, kimś, kto walczył o życie i zdrowie innych, kto miał w rękach los obcych sobie ludzi, kto szafował bólem i ulgą. A teraz byłem wielką niepewnością. Postanowiłem ją przerwać i wszedłem do środka, licząc się z widokiem rozbebeszonych trupów i lejącej się po posadzce krwi; czymś zupełnie odmiennym od charakteru Elviry, poukładanego porządku, którego brakowało jej w życiu, a który z nawiązką zawsze nadrabiała w pracy.
- Hm – mruknąłem do siebie, gdy w oczy uderzyła mnie sterylność, błysk stali i wypolerowanego drewna. Poukładane książki, narzędzia sekcyjne, słoiki, choć z podejrzaną zawartością, to jednak wszystko wyglądało... normalnie. Żadnych zwłok na stole. Żadnego mugola przywiązanego w kącie pomieszczenia. Nawet nie miała zwierzaka, na którym mogłaby przeprowadzać eksperymenty. Nie wiedziałem, czy odetchnąć z ulgą czy z pewnym rozczarowaniem. Sięgnąłem po jedną z książek, ale po zapoznaniu się z tytułem odłożyłem ją na miejsce, łojąc się w myślach za samo podejrzenie, że mogłaby czytać coś innego niż podręcznik transplantacyjny. Tylko ja trzymałem w swoim gabinecie podręczne romansidła dla matron, Elvira zdecydowanie należała do tych normalniejszych medyków. Pewnie zaśmiałaby mi się w twarz, gdybym to powiedział na głos.
Przesunąłem palcami po powierzchni jednego ze stołów, głównego bohatera wnętrza. Kamień był lodowaty, a mimo to wydawał się parzyć mi dłoń, którą cofnąłem po chwili i schowałem do kieszeni. Zatrzymałem się przy jednej ze stojących szafek, na której leżało kilka pergaminowych strzępków i pochyliłem się, aby odczytać notatki zapisane pismem Elviry, ale odwróciłem się natychmiast, gdy usłyszałem jej kroki.
- Faktycznie tu zimno – palnąłem, bo momentalnie zabrakło mi innych słów, jakby to miejsce wysysało ze mnie całą pewność siebie, szlacheckie obycie i swobodę. Oparłem się o szafkę, zyskując trzy sekundy na doprowadzenie się do porządku przed skokiem na głęboką wodę. Musiałem to z siebie wyrzucić, zanim znów opuści mnie odwaga i zje stres. - Jeśli chcesz zatrzymać dziecko, w świetle prawa i w moich oczach będzie moje. Jeśli chcesz je usunąć, nikt się nie dowie. To jednak musi być twój wybór. Jako twój mąż przyjmę każdą z tych opcji lub inną, jeśli znasz alternatywne wyjście. - Wiedziałem, że ta decyzja należy do niej. Mogłem ją wspierać, mogłem zaoferować każdy możliwy scenariusz, ale to było jej ciało. Jej odpowiedzialność, którą mogłem z nią współdzielić dopiero, gdy sama wyrazi na to zgodę. Starałem się, by mój głos brzmiał spokojnie, choć w środku wrzałem. Moje serce biło szybciej, czułem, jak w głowie kotłują mi się myśli i mogłem jedynie podejrzewać, co dzieje się teraz w jej głowie.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Namiętność Harlanda nie była jej obca, skradzione minuty zakazanej przygody miały do siebie to, że były gwałtowne, nienasycone, obfite. Za każdym razem całował ją tak jakby to miał być ostatni raz; jakby chciał nasycić się jej smakiem, zapamiętać każdy skrawek jej ciała, a ona odpowiadała mu tym samym. Nawet nie dlatego, że obawa o ich przyszłość naprawdę ją nękała - ta pasja była zwyczajnie zaraźliwa. Upajała się istnieniem mężczyzny, który pragnął jej tak szaleńczo; którego nie odrzucała jej agresywna, zaborcza natura.
Zawsze był jej najbardziej oddanym kochankiem, ale nigdy nie próbowała nawet łudzić się, że ich drogi się nie rozejdą. Ten chłód czasem przebijał z niej; przezierał się przez warstwę wściekłej pasji. Być może to te chwile, kiedy go odpychała, pociągały go najbardziej. Mężczyźni lubili zdobywać.
Zastanawiała się, czy teraz, kiedy niemalże ją zdobył, powinna zmienić zdanie. Mroziła ją myśl o tym, że mógłby się nią znudzić. Nie, nie mroziła. Rozwścieczała. Była wszystkim czego mógł pragnąć, ofiarowała mu więcej z siebie niż komukolwiek innemu. Bo również go pragnęła. Jeżeli kiedyś znieważyłby ją odrzuceniem, rozerwałaby go na strzępy. Nie zniosłaby tego... bólu. Ledwie zniosła go przy Drew. A Harland, jej kochany, wspaniały kuzyn nie byłby w stanie się przed nią obronić.
Może to właśnie te myśli - wynikłe z niepokoju, z mdlącej świadomości gwałtownych zmian nadciągających niczym kometa - sprawiły, że go tak zaczepnie ugryzła. A może po prostu chciała. Może pragnęła skosztować go więcej. Może, teraz, gdy już wiedziała do czego jest zdolny, przyjemne echa przyjemności i bólu między udami krzyczały o więcej.
Zmrużyła oczy, gdy przeczesał palcami jej wilgotne włosy, wyłącznie stalową siłą woli powstrzymując się przed mruczeniem.
- Tak, kawa to dobry pomysł - Westchnęła, gdy wreszcie się od siebie odsunęli, racząc jeszcze lekkim i niepozornym dotykiem, muśnięciem dłoni, ramion, spojrzeniem zatrzymującym się na wilgotnych ustach. - Doceniam ofertę pomocy, może nawet z niej skorzystam. Pytanie jednak, czy będziesz miał czas odwiedzać prostych mieszkańców Evesham... nie masz czasem etatu w Mungu? - Uniosła zaczepnie brew, nie wyobrażając sobie Harly'ego w roli pracoholika, który poświęca się medycynie w godzinach wolnych od dyżurów. Zainteresowania jej narzeczonego były mnogie i różnorodne jak sam dom mody, nigdy nie mogła być pewna co tym razem przykuje jego uwagę.
Na schodach oferowała mu ostatnie wejrzenie przez ramię, zdecydowała się nawet na kokieteryjny krok, choć Merlin jeden wiedział, że nie była do tego nawykła i nie wiedziała czy cokolwiek z tego wyszło. Na piętrze wysuszyła włosy zaklęciem i założyła co niesforniejsze kosmyki za uszy. Tknęła usta niewielką ilością krwistej pomadki, świadoma tego, że wkrótce ją straci; a potem wsunęła na ciało prostą i praktyczną bawełnianą sukienkę koloru wina, przewiązaną w pasie srebrnym paskiem. Nie miała ona ani odkrytych ramion ani egzaltowanego dekoltu, ale mieli w końcu rozmawiać, a Harly'ego wyjątkowo łatwo było rozproszyć. Przed zejściem do piwnicy zalała sobie jeszcze w kuchni gorzką, czarną kawę i w aromacie ziaren oraz resztek lawendowych perfum pojawiła się u podnóża schodów, gotowa zmierzyć z czymkolwiek, co stanie im na drodze.
Jej narzeczony okazał się nie mniej nęcący niż zwykle w prostym, szorstkim kitlu koloru brudnej bieli. Sama sięgnęła po podobny, choć mniejszy i węższy w pasie. A potem zamarła.
- Co proszę? - wydusiła, wpierw marszcząc brwi, a potem łagodząc rysy w wyraz zagubienia i zaskoczenia. Ostatecznie zacisnęła zęby i wzięła głębszy oddech przez nos. Miała świadomość, że to o tym będą rozmawiać, ale coś w sposobie, w jaki Harland tak po prostu wyskoczył z tym swoim... zrozumieniem. Respektem. Pragnieniem, by być przy niej, dla niej, niezależnie od kosztów... Z jakiegoś powodu ta troska, ta miłość, sprawiła, że spięła się cała i przez chwilę miała prawdziwą chęć odwrócenia się na pięcie i zatrzaśnięcia za sobą drzwi. - Nie wierzę, że ci to nie przeszkadza - dodała, kąśliwe, niemal z urazą.
Wiedziała, że na policzki wpełzł jej rumieniec, że palce, które zaciskała na kieszeniach własnego kitla pobielały. Nie mogła spojrzeć mu w oczy, nie miała odwagi; łaskoczący ciężar w podbrzuszu, choć niewidoczny, uwierał jej nawet bardziej niż zwykle. Bo czy w ostateczności nie liczyła na to, że Harland zdecyduje za nią? Mogła szczerze nienawidzić, gdy odbierano jej wybór, ale gdyby choć zasugerował, że jej ciąża napawa go zgrozą... to byłoby tym ostatecznym pchnięciem we właściwy kierunek. Mogłaby pozbyć się problemu raz na zawsze, z zupełnie racjonalnym wytłumaczeniem (wymówką) - ostatecznie, chodziło o małżeństwo, o miłość niemalże. Dla Harlanda mogłaby podjąć się takiej ofiary. Mogłaby raz a dobrze przekonać samą siebie, że jej decyzja była słuszna.
Jego słowa, jego oczekiwanie, by wzięła całą tę odpowiedzialność na siebie - a jednak gotowość do niesienia jej razem z nią - to wszystko wybiło ją z rytmu. Powróciła do punktu wyjścia. Do niepewności.
Do pieprzonego szaleństwa.
Zbliżyła się do niego, jeden powolny krok, potem drugi. Prawie położyła dłoń na jego piersi, ale zmieniła zdanie. Zamiast tego skrzyżowała ramiona na własnej, odgradzając się w ten sposób po raz kolejny. Zadarła brodę, żeby spojrzeć mu w oczy, wreszcie. W jej własnych źrenicach błąkał się chaos.
- Jeśli uznasz to dziecko i okaże się być synem, to będzie twoim dziedzicem. Rozumiesz to, prawda? - Sama koncepcja była absurdalna. Który mężczyzna dobrowolnie zgodziłby się na coś takiego? No tak, Harland. Jedyny w swoim rodzaju. Jej Harland. - Jako pierworodny przejmie po tobie wszystko. Jaką mam gwarancję, że z czasem nie zacznie ci to uwierać? Że nie znienawidzisz jego... nie znienawidzisz mnie? - Morgano, naprawdę liczyła na to, że ten bękart okaże się bękarcicą. - Nigdy nie chciałam być matką - przyznała wreszcie coś co wiedział od dawna. - Ale dojrzałam już do tego, by wiedzieć jak cenna jest czysta krew. Chcę urodzić twoje dzieci. Nie sądzę, żeby to czyniło mnie matką, nie w idealistycznym tego słowa znaczeniu, ale przynajmniej będzie to mój wkład w naszą przyszłość. Co do tego... - Machinalnie położyła dłoń na własnym brzuchu. - Nie wiem co chcę z tym zrobić. Kończy mi się czas, a ja wciąż... - Głos jej się urwał, zachrypł, zachwiał. Szybko odwróciła głowę, żeby nie dojrzał cienia prymitywnego strachu, który zmącił jej tęczówki. Pod powiekami ją zapiekło, miała ochotę zawyć. Nie była taka, nigdy nie roniła łez nad własnym losem, a jednak w ostatnich tygodniach... - Ciągle myślę o tym, że każde dziecko, które urodzę będzie doskonałe, bo będzie moje. Pewnie zrezygnowałabym, gdybym była sama, ale z tobą... - Pokręciła głową. Wciąż nie o to chodziło. - Boję się - przyznała marudnie, opryskliwie, ale potem jej głos ścichł, osłabł. W prosektorium było zimno, ale jej wnętrzności płonęły. - Boję się, że jeśli wypiję Rue to się wykrwawię. Że coś pójdzie nie tak i zostanę uszkodzona. Że trucizna i czarna magia sprzysięgną się przeciw mnie, wyżrą mnie i nie będę w stanie zostawić już żadnego dziedzictwa. Że nie będę w stanie urodzić twoich dzieci - Przygryzła wargę. Nie patrzyła na niego, bo czuła się jak idiotka. - Boję się, że igram z losem i to się na mnie zemści. Urodzić też się boję; tego że nigdy mi nie wybaczysz, że zanieczyściłam twój dom bękartem. Tego, że nie czekałam na ciebie wystarczająco długo, choć Salazar mi świadkiem, że nie miałam żadnego powodu, by czekać. - Pokręciła głową, zaśmiała się cicho, chrapliwie; kiedy znowu na niego spojrzała chaos w jej oczach rozprysł się w błękitnym płomieniu, w jakimś pierwotnym szaleństwie czającym się w cieniach za jej plecami. - Kiedyś zabiłam dziecko. Małą dziewczynkę, może ośmioletnią. Przesłuchiwałam podejrzaną o zapewnianie azylu i środków do walki terrorystom, nawet tortury jej nie łamały, więc sięgnęłam po najniższe, najokrutniejsze środki. Tych dzieciaków było tam tak dużo, czym był jeden...? - Nawet nie dostrzegła momentu, w którym się zgarbiła, w którym jej ciałem wstrząsnął suchy szloch. Albo histeria. Coś pomiędzy. - Nie potrafię rzucać zaklęcia zabijającego, a wszystkie klątwy, które znam, są potwornie bolesne, więc po prostu poderżnęłam jej gardło. Kobieta, jak się okazało, i tak nie wiedziała niczego przydatnego. - Instynktownie odsunęła się krok od Harlanda, jakby spodziewała się, że teraz sam ją odepchnie. - Zabrałam magii jedno dziecko. To dlatego mnie ukarała - podsumowała szeptem, tak jakby miało to jakikolwiek sens.
Zawsze był jej najbardziej oddanym kochankiem, ale nigdy nie próbowała nawet łudzić się, że ich drogi się nie rozejdą. Ten chłód czasem przebijał z niej; przezierał się przez warstwę wściekłej pasji. Być może to te chwile, kiedy go odpychała, pociągały go najbardziej. Mężczyźni lubili zdobywać.
Zastanawiała się, czy teraz, kiedy niemalże ją zdobył, powinna zmienić zdanie. Mroziła ją myśl o tym, że mógłby się nią znudzić. Nie, nie mroziła. Rozwścieczała. Była wszystkim czego mógł pragnąć, ofiarowała mu więcej z siebie niż komukolwiek innemu. Bo również go pragnęła. Jeżeli kiedyś znieważyłby ją odrzuceniem, rozerwałaby go na strzępy. Nie zniosłaby tego... bólu. Ledwie zniosła go przy Drew. A Harland, jej kochany, wspaniały kuzyn nie byłby w stanie się przed nią obronić.
Może to właśnie te myśli - wynikłe z niepokoju, z mdlącej świadomości gwałtownych zmian nadciągających niczym kometa - sprawiły, że go tak zaczepnie ugryzła. A może po prostu chciała. Może pragnęła skosztować go więcej. Może, teraz, gdy już wiedziała do czego jest zdolny, przyjemne echa przyjemności i bólu między udami krzyczały o więcej.
Zmrużyła oczy, gdy przeczesał palcami jej wilgotne włosy, wyłącznie stalową siłą woli powstrzymując się przed mruczeniem.
- Tak, kawa to dobry pomysł - Westchnęła, gdy wreszcie się od siebie odsunęli, racząc jeszcze lekkim i niepozornym dotykiem, muśnięciem dłoni, ramion, spojrzeniem zatrzymującym się na wilgotnych ustach. - Doceniam ofertę pomocy, może nawet z niej skorzystam. Pytanie jednak, czy będziesz miał czas odwiedzać prostych mieszkańców Evesham... nie masz czasem etatu w Mungu? - Uniosła zaczepnie brew, nie wyobrażając sobie Harly'ego w roli pracoholika, który poświęca się medycynie w godzinach wolnych od dyżurów. Zainteresowania jej narzeczonego były mnogie i różnorodne jak sam dom mody, nigdy nie mogła być pewna co tym razem przykuje jego uwagę.
Na schodach oferowała mu ostatnie wejrzenie przez ramię, zdecydowała się nawet na kokieteryjny krok, choć Merlin jeden wiedział, że nie była do tego nawykła i nie wiedziała czy cokolwiek z tego wyszło. Na piętrze wysuszyła włosy zaklęciem i założyła co niesforniejsze kosmyki za uszy. Tknęła usta niewielką ilością krwistej pomadki, świadoma tego, że wkrótce ją straci; a potem wsunęła na ciało prostą i praktyczną bawełnianą sukienkę koloru wina, przewiązaną w pasie srebrnym paskiem. Nie miała ona ani odkrytych ramion ani egzaltowanego dekoltu, ale mieli w końcu rozmawiać, a Harly'ego wyjątkowo łatwo było rozproszyć. Przed zejściem do piwnicy zalała sobie jeszcze w kuchni gorzką, czarną kawę i w aromacie ziaren oraz resztek lawendowych perfum pojawiła się u podnóża schodów, gotowa zmierzyć z czymkolwiek, co stanie im na drodze.
Jej narzeczony okazał się nie mniej nęcący niż zwykle w prostym, szorstkim kitlu koloru brudnej bieli. Sama sięgnęła po podobny, choć mniejszy i węższy w pasie. A potem zamarła.
- Co proszę? - wydusiła, wpierw marszcząc brwi, a potem łagodząc rysy w wyraz zagubienia i zaskoczenia. Ostatecznie zacisnęła zęby i wzięła głębszy oddech przez nos. Miała świadomość, że to o tym będą rozmawiać, ale coś w sposobie, w jaki Harland tak po prostu wyskoczył z tym swoim... zrozumieniem. Respektem. Pragnieniem, by być przy niej, dla niej, niezależnie od kosztów... Z jakiegoś powodu ta troska, ta miłość, sprawiła, że spięła się cała i przez chwilę miała prawdziwą chęć odwrócenia się na pięcie i zatrzaśnięcia za sobą drzwi. - Nie wierzę, że ci to nie przeszkadza - dodała, kąśliwe, niemal z urazą.
Wiedziała, że na policzki wpełzł jej rumieniec, że palce, które zaciskała na kieszeniach własnego kitla pobielały. Nie mogła spojrzeć mu w oczy, nie miała odwagi; łaskoczący ciężar w podbrzuszu, choć niewidoczny, uwierał jej nawet bardziej niż zwykle. Bo czy w ostateczności nie liczyła na to, że Harland zdecyduje za nią? Mogła szczerze nienawidzić, gdy odbierano jej wybór, ale gdyby choć zasugerował, że jej ciąża napawa go zgrozą... to byłoby tym ostatecznym pchnięciem we właściwy kierunek. Mogłaby pozbyć się problemu raz na zawsze, z zupełnie racjonalnym wytłumaczeniem (wymówką) - ostatecznie, chodziło o małżeństwo, o miłość niemalże. Dla Harlanda mogłaby podjąć się takiej ofiary. Mogłaby raz a dobrze przekonać samą siebie, że jej decyzja była słuszna.
Jego słowa, jego oczekiwanie, by wzięła całą tę odpowiedzialność na siebie - a jednak gotowość do niesienia jej razem z nią - to wszystko wybiło ją z rytmu. Powróciła do punktu wyjścia. Do niepewności.
Do pieprzonego szaleństwa.
Zbliżyła się do niego, jeden powolny krok, potem drugi. Prawie położyła dłoń na jego piersi, ale zmieniła zdanie. Zamiast tego skrzyżowała ramiona na własnej, odgradzając się w ten sposób po raz kolejny. Zadarła brodę, żeby spojrzeć mu w oczy, wreszcie. W jej własnych źrenicach błąkał się chaos.
- Jeśli uznasz to dziecko i okaże się być synem, to będzie twoim dziedzicem. Rozumiesz to, prawda? - Sama koncepcja była absurdalna. Który mężczyzna dobrowolnie zgodziłby się na coś takiego? No tak, Harland. Jedyny w swoim rodzaju. Jej Harland. - Jako pierworodny przejmie po tobie wszystko. Jaką mam gwarancję, że z czasem nie zacznie ci to uwierać? Że nie znienawidzisz jego... nie znienawidzisz mnie? - Morgano, naprawdę liczyła na to, że ten bękart okaże się bękarcicą. - Nigdy nie chciałam być matką - przyznała wreszcie coś co wiedział od dawna. - Ale dojrzałam już do tego, by wiedzieć jak cenna jest czysta krew. Chcę urodzić twoje dzieci. Nie sądzę, żeby to czyniło mnie matką, nie w idealistycznym tego słowa znaczeniu, ale przynajmniej będzie to mój wkład w naszą przyszłość. Co do tego... - Machinalnie położyła dłoń na własnym brzuchu. - Nie wiem co chcę z tym zrobić. Kończy mi się czas, a ja wciąż... - Głos jej się urwał, zachrypł, zachwiał. Szybko odwróciła głowę, żeby nie dojrzał cienia prymitywnego strachu, który zmącił jej tęczówki. Pod powiekami ją zapiekło, miała ochotę zawyć. Nie była taka, nigdy nie roniła łez nad własnym losem, a jednak w ostatnich tygodniach... - Ciągle myślę o tym, że każde dziecko, które urodzę będzie doskonałe, bo będzie moje. Pewnie zrezygnowałabym, gdybym była sama, ale z tobą... - Pokręciła głową. Wciąż nie o to chodziło. - Boję się - przyznała marudnie, opryskliwie, ale potem jej głos ścichł, osłabł. W prosektorium było zimno, ale jej wnętrzności płonęły. - Boję się, że jeśli wypiję Rue to się wykrwawię. Że coś pójdzie nie tak i zostanę uszkodzona. Że trucizna i czarna magia sprzysięgną się przeciw mnie, wyżrą mnie i nie będę w stanie zostawić już żadnego dziedzictwa. Że nie będę w stanie urodzić twoich dzieci - Przygryzła wargę. Nie patrzyła na niego, bo czuła się jak idiotka. - Boję się, że igram z losem i to się na mnie zemści. Urodzić też się boję; tego że nigdy mi nie wybaczysz, że zanieczyściłam twój dom bękartem. Tego, że nie czekałam na ciebie wystarczająco długo, choć Salazar mi świadkiem, że nie miałam żadnego powodu, by czekać. - Pokręciła głową, zaśmiała się cicho, chrapliwie; kiedy znowu na niego spojrzała chaos w jej oczach rozprysł się w błękitnym płomieniu, w jakimś pierwotnym szaleństwie czającym się w cieniach za jej plecami. - Kiedyś zabiłam dziecko. Małą dziewczynkę, może ośmioletnią. Przesłuchiwałam podejrzaną o zapewnianie azylu i środków do walki terrorystom, nawet tortury jej nie łamały, więc sięgnęłam po najniższe, najokrutniejsze środki. Tych dzieciaków było tam tak dużo, czym był jeden...? - Nawet nie dostrzegła momentu, w którym się zgarbiła, w którym jej ciałem wstrząsnął suchy szloch. Albo histeria. Coś pomiędzy. - Nie potrafię rzucać zaklęcia zabijającego, a wszystkie klątwy, które znam, są potwornie bolesne, więc po prostu poderżnęłam jej gardło. Kobieta, jak się okazało, i tak nie wiedziała niczego przydatnego. - Instynktownie odsunęła się krok od Harlanda, jakby spodziewała się, że teraz sam ją odepchnie. - Zabrałam magii jedno dziecko. To dlatego mnie ukarała - podsumowała szeptem, tak jakby miało to jakikolwiek sens.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Patrzyłem na nią w milczeniu, starając się nadać spojrzeniu błysk zrozumienia, ale i nie ukrywać niepokoju, który narastał, gdy coraz lepiej dostrzegałem, jak różna była od innych kobiet i jak wiele ją to kosztowało. Niedostępna, ostrożna, pełna napięcia, które przyciągało mnie od samego początku i pochłaniało jednocześnie. Nie zniósłbym teraz, gdyby mnie odepchnęła, gdyby tam w Peru powiedziała „nie”. Ta myśl zapuściła we mnie korzenie jak trucizna, przesiąkała do mojej świadomość z każdym spojrzeniem, każdym muśnięciem jej skóry. Gdy wczepiała się we mnie niemal drapieżnie, nie odczuwałem lęku o naszą przyszłość i teraźniejszość, nie wstydziłem się przeszłości, lecz czułem coś bardziej pierwotnego - instynkt posiadania kogoś z miłości, który ujawniał się jedynie przy niej. Pragnąłem kobiecych ciał, pocałunków, uwagi, pragnąłem posiadać ich fizyczność i zawładnąć pożądaniem, którego byłbym początkiem i końcem. Jednak z żadną inną kobietą nie czułem tej brutalnej, niemalże niszczycielskiej potrzeby kochania i bycia kochanym.
- Oczywiście że mi przeszkadza - odpowiedziałem z gniewnym wzburzeniem samą myślą o tym, co to oznaczało. Nie fakt obcego dziecka, lecz świadomości, że kiedyś innych mężczyzna... - Ale to nie jest przeszkoda warta kolejnych lat bez ciebie. Zbyt wiele czasu już straciliśmy. - Cień obcego mężczyzn już na zawsze w moim domu? Mogłem to przeżyć. Mogłem schować dumę do kieszeni, z trudem i nie wiem na jak długo, ale w tej chwili wierzyłem, że to jak najbardziej możliwe. Dzieci nigdy nie były dla mnie priorytetem; traktowałem je jak obowiązek do spełnienia, niezbyt przejmując się koniecznością utrzymania ciągłości rodu i budowania potęgi opartej na krwi. Tym, co było dla mnie ważne, pozostawała magia, kwestia szlachectwa i czystości ginęła na dalszym planie, o ile nie była plamiona mugolskimi domieszkami.
- To nie mi zależy na dziedzicu, tylko mojej rodzinie. - Wypowiedzenie tej prawdy okazało się łatwiejsze, niż przypuszczałem. - Moja córka nie zrodziła się z dobrych uczuć, lecz z niechęci i obowiązku... może dlatego nie mogę powiedzieć, że jestem dla niej dobrym ojcem, Elviro. I nie wiem, jaki będę dla innych dzieci. - Odwróciłem lekko głowę, aby przesunąć spojrzeniem po ścianach, szafkach, skupić się na czymkolwiek innym; by nie patrzeć na kobietę, która z dziwną dla siebie obawą mówiła o znienawidzeniu jej i dziecka. - Wiem tylko jedno, że dla mnie znaczenie ma to, że będzie twoje. W jego żyłach będzie płynęła gorąca i lodowata krew matki. Wszystko inne... - nie dokończyłem, lecz pokręciłem głową, biorąc się w garść i znów na nią spojrzałem.
Nie umknęły mojej uwadze skrzyżowane ramiona Elviry, chaos w jej oczach odzwierciedlający duszę, te resztki, które zachowała w sobie do dzisiaj mimo tego wszystkiego, co wydarzyło się w jej życiu. Dzieliło nas tyle samo lat samotności, lecz przeżywanej na tak różne sposoby; fragmentów razem, posklejanych wspólnych chwil, skradzionych momentów i ślepych zaułków wypełnionych światłem skierowanym na naszą dwójkę, które przez ten cały czas ignorowałem, nie umiejąc dostrzec tego co oczywiste. Nadal nie potrafiłem zrozumieć, jak to możliwe. Byłem chodzącym wzorem zakochania w samej idei miłości. Encyklopedycznym przykładem romantycznej wrażliwości na wszystko i wszystkich. Dostrzegałem miłość w spadającym płatku róży, w spojrzeniu rzucanym z daleka, widziałem ją w cichym przełknięciu śliny będącym jedynym znakiem oszołomienia, a nie umiałem jej zobaczyć we własnym życiu, gdy przez tyle lat kopała mnie w dupę i bebeszyła wnętrzności. Może dlatego dzisiaj, teraz nie byłem w stanie jej się oprzeć, nie potrafiłem nasycić się miłością, która w końcu złapałem w swoje dłonie. Ze strachu, że była mi dana tylko na moment? Z obawy, że jeśli nie udowodnię swojego uczucia natychmiast i bezwarunkowo, zostanie mi odebrane? Pogrążałem się w szaleństwie nie mniejszym niż własne demony Elviry, ale cóż za rozkoszne było to szaleństwo!
- Jak mam ci udowodnić, że prędzej znienawidzę cały świat niż ciebie? - szepnąłem bardziej do siebie samego, jakbym naprawdę szukał odpowiedzi wśród ścian zimnej kostnicy. Zimnej, pozornie niedostępnej, lecz palącej teraz piekielnym ogniem buzujących wokół nas uczuć i emocji, których nawet ja nie potrafiłem w pełni nazwać. - Niszczycielskie pożogi biorą się z dwóch potężnych mocy, z nienawiści i miłości. - Bezwiednie wyciągnąłem dłonie, szukając palcami jej ciała i nie mogłem uwierzyć, że kilkanaście godzin temu to właśnie ono tak miękko roztapiało się w pościeli pod moim dotykiem, dzisiaj pozostając spięte, twarde i odległe. Przytulając ją udawałem, że nie dostrzegam jak walczy z pierwszymi łzami, pozwoliłem jej odwrócić głowę i zachować dumę w nierównej walce człowieka z hormonami.
- Tak często ignorujemy tę drugą uważając ją za słabość, że kiedy wybucha, na ratunek jest za późno. Miłość doprowadzona do desperacji potrafi spalić wszystko na swojej drodze. - Nigdy nie byłem przesadnie racjonalny; największym jej przejawem było podjęcie pracy w Mungu jako gwarancji szacunku i pewnych dochodów, które i tak stały na drugim miejscu, skoro mogłem korzystać z rodowej fortuny. To ten brak racjonalności trzymał mnie z dala od rodzinnego biznesu, choć wygodniej było mówić o braku talentu do szycia, co nadrabiałem pomysłami samych projektów. Nikt nigdy nie oczekiwał ode mnie więcej, nie wymagał sięgania do gwiazd i pokonywania słabości. Pogodzono się z moją rolą młodszego brata, bardziej nieopierzonego, rozchwianego, bawiącego się życiem i dano mi spokój, póki posłusznie wypełniałem rodowe obowiązki. Ożeniłem się, spłodziłem dziecko, nie wplątałem się w żadną aferę. Nijakość skutecznie chroniła mnie przed zaangażowaniem, tłumiła nieracjonalność i wrażliwość, na które nie było miejsca w szlacheckim domu. Aż do teraz, gdy przeciętność i stanie w cieniu zostały wyparte przez uczucie, którego tak bardzo pragnąłem w swoim życiu.
Kolejne słowa Elviry uderzyły mnie jak lodowaty prąd. Poczułem, jak moje serce gdzieś głęboko zaczyna walić jak oszalałe, choć twarz starałem się zachować niewzruszoną. Jej wyznanie przeszło przeze mnie falą; dławiące uczucie dezorientacji tym nagłym wyznaniem stłumiłem natychmiast, jednak nie umiałem ukryć zaskoczenia swoimi myślami. Bo nie czułem nic poza smutkiem, że musiała przejść przez to sama. Jakby ludzkie życie nie miało dla mnie znaczenia, jeśli nie było j e j życiem. Widząc jej krok w tył, poczułem napięcie, a obejmująca ją dłoń lekko drgnęła, wypuszczając ją z uścisku. Zrozumiałem, że czekała, aż ją odrzucę. W oczach miała coś, co było niemal jak obojętne szaleństwo wyprane z nadziei, jakby oswajała się z tym, że zasłużyła na moją pogardę. Ten widok - widok Elviry z opuszczoną gardą, prawie wstrząsaną głuchym szlochem – bolał najbardziej.
- To wojna, a ty mimo to potrafiłaś okazać miłosierdzie. - Powiedziałem, nie potrafiąc znaleźć innych słów. Cokolwiek bym nie powiedział, wyszedłbym na litującego się nad nią mężczyznę, który nie ma pojęcia, co musiała przeżyć i czuć. Nie przerażało mnie odbieranie życia, wojna miała własne prawo bezprawia; żyj albo zgiń. Przerażało mnie to, że na miejscu tego dziecka mogła być ona. Umieranie dla idei brzmiało pięknie w gazetach i pieśniach, ale czerwień krwi chrapliwie wypluwanej w ostatnich panicznych oddechach nie miała nic wspólnego w pięknem. - Powiedz mi jedno, Elviro – zażądałem nagle tonem, w który włożyłem cały swój życiowy autorytet, pewność siebie, władczość i sprawczość, którą miałem w ręku jako uzdrowiciel. Złapałem ją z ramię i przyciągnąłem z powrotem do siebie; mocny uścisk, z którego mogłaby się wyrwać tylko potężnym szarpnięciem. - Czy chcesz tego dziecka dla samej siebie? Zapomnij o przyszłości, o dostępnych opcjach, o konsekwencjach wypicia Rue lub wychowywania przeze mnie bękarta. Pomyśl o tu i teraz. Pomyśl o sobie i o niczym innym. Czy chcesz tego dziecka? - powtórzyłem ostrzej, niż zamierzałem, ale nie złagodziłem swojego tonu; musiała wiedzieć, że pora na podjęcie decyzji.
- Oczywiście że mi przeszkadza - odpowiedziałem z gniewnym wzburzeniem samą myślą o tym, co to oznaczało. Nie fakt obcego dziecka, lecz świadomości, że kiedyś innych mężczyzna... - Ale to nie jest przeszkoda warta kolejnych lat bez ciebie. Zbyt wiele czasu już straciliśmy. - Cień obcego mężczyzn już na zawsze w moim domu? Mogłem to przeżyć. Mogłem schować dumę do kieszeni, z trudem i nie wiem na jak długo, ale w tej chwili wierzyłem, że to jak najbardziej możliwe. Dzieci nigdy nie były dla mnie priorytetem; traktowałem je jak obowiązek do spełnienia, niezbyt przejmując się koniecznością utrzymania ciągłości rodu i budowania potęgi opartej na krwi. Tym, co było dla mnie ważne, pozostawała magia, kwestia szlachectwa i czystości ginęła na dalszym planie, o ile nie była plamiona mugolskimi domieszkami.
- To nie mi zależy na dziedzicu, tylko mojej rodzinie. - Wypowiedzenie tej prawdy okazało się łatwiejsze, niż przypuszczałem. - Moja córka nie zrodziła się z dobrych uczuć, lecz z niechęci i obowiązku... może dlatego nie mogę powiedzieć, że jestem dla niej dobrym ojcem, Elviro. I nie wiem, jaki będę dla innych dzieci. - Odwróciłem lekko głowę, aby przesunąć spojrzeniem po ścianach, szafkach, skupić się na czymkolwiek innym; by nie patrzeć na kobietę, która z dziwną dla siebie obawą mówiła o znienawidzeniu jej i dziecka. - Wiem tylko jedno, że dla mnie znaczenie ma to, że będzie twoje. W jego żyłach będzie płynęła gorąca i lodowata krew matki. Wszystko inne... - nie dokończyłem, lecz pokręciłem głową, biorąc się w garść i znów na nią spojrzałem.
Nie umknęły mojej uwadze skrzyżowane ramiona Elviry, chaos w jej oczach odzwierciedlający duszę, te resztki, które zachowała w sobie do dzisiaj mimo tego wszystkiego, co wydarzyło się w jej życiu. Dzieliło nas tyle samo lat samotności, lecz przeżywanej na tak różne sposoby; fragmentów razem, posklejanych wspólnych chwil, skradzionych momentów i ślepych zaułków wypełnionych światłem skierowanym na naszą dwójkę, które przez ten cały czas ignorowałem, nie umiejąc dostrzec tego co oczywiste. Nadal nie potrafiłem zrozumieć, jak to możliwe. Byłem chodzącym wzorem zakochania w samej idei miłości. Encyklopedycznym przykładem romantycznej wrażliwości na wszystko i wszystkich. Dostrzegałem miłość w spadającym płatku róży, w spojrzeniu rzucanym z daleka, widziałem ją w cichym przełknięciu śliny będącym jedynym znakiem oszołomienia, a nie umiałem jej zobaczyć we własnym życiu, gdy przez tyle lat kopała mnie w dupę i bebeszyła wnętrzności. Może dlatego dzisiaj, teraz nie byłem w stanie jej się oprzeć, nie potrafiłem nasycić się miłością, która w końcu złapałem w swoje dłonie. Ze strachu, że była mi dana tylko na moment? Z obawy, że jeśli nie udowodnię swojego uczucia natychmiast i bezwarunkowo, zostanie mi odebrane? Pogrążałem się w szaleństwie nie mniejszym niż własne demony Elviry, ale cóż za rozkoszne było to szaleństwo!
- Jak mam ci udowodnić, że prędzej znienawidzę cały świat niż ciebie? - szepnąłem bardziej do siebie samego, jakbym naprawdę szukał odpowiedzi wśród ścian zimnej kostnicy. Zimnej, pozornie niedostępnej, lecz palącej teraz piekielnym ogniem buzujących wokół nas uczuć i emocji, których nawet ja nie potrafiłem w pełni nazwać. - Niszczycielskie pożogi biorą się z dwóch potężnych mocy, z nienawiści i miłości. - Bezwiednie wyciągnąłem dłonie, szukając palcami jej ciała i nie mogłem uwierzyć, że kilkanaście godzin temu to właśnie ono tak miękko roztapiało się w pościeli pod moim dotykiem, dzisiaj pozostając spięte, twarde i odległe. Przytulając ją udawałem, że nie dostrzegam jak walczy z pierwszymi łzami, pozwoliłem jej odwrócić głowę i zachować dumę w nierównej walce człowieka z hormonami.
- Tak często ignorujemy tę drugą uważając ją za słabość, że kiedy wybucha, na ratunek jest za późno. Miłość doprowadzona do desperacji potrafi spalić wszystko na swojej drodze. - Nigdy nie byłem przesadnie racjonalny; największym jej przejawem było podjęcie pracy w Mungu jako gwarancji szacunku i pewnych dochodów, które i tak stały na drugim miejscu, skoro mogłem korzystać z rodowej fortuny. To ten brak racjonalności trzymał mnie z dala od rodzinnego biznesu, choć wygodniej było mówić o braku talentu do szycia, co nadrabiałem pomysłami samych projektów. Nikt nigdy nie oczekiwał ode mnie więcej, nie wymagał sięgania do gwiazd i pokonywania słabości. Pogodzono się z moją rolą młodszego brata, bardziej nieopierzonego, rozchwianego, bawiącego się życiem i dano mi spokój, póki posłusznie wypełniałem rodowe obowiązki. Ożeniłem się, spłodziłem dziecko, nie wplątałem się w żadną aferę. Nijakość skutecznie chroniła mnie przed zaangażowaniem, tłumiła nieracjonalność i wrażliwość, na które nie było miejsca w szlacheckim domu. Aż do teraz, gdy przeciętność i stanie w cieniu zostały wyparte przez uczucie, którego tak bardzo pragnąłem w swoim życiu.
Kolejne słowa Elviry uderzyły mnie jak lodowaty prąd. Poczułem, jak moje serce gdzieś głęboko zaczyna walić jak oszalałe, choć twarz starałem się zachować niewzruszoną. Jej wyznanie przeszło przeze mnie falą; dławiące uczucie dezorientacji tym nagłym wyznaniem stłumiłem natychmiast, jednak nie umiałem ukryć zaskoczenia swoimi myślami. Bo nie czułem nic poza smutkiem, że musiała przejść przez to sama. Jakby ludzkie życie nie miało dla mnie znaczenia, jeśli nie było j e j życiem. Widząc jej krok w tył, poczułem napięcie, a obejmująca ją dłoń lekko drgnęła, wypuszczając ją z uścisku. Zrozumiałem, że czekała, aż ją odrzucę. W oczach miała coś, co było niemal jak obojętne szaleństwo wyprane z nadziei, jakby oswajała się z tym, że zasłużyła na moją pogardę. Ten widok - widok Elviry z opuszczoną gardą, prawie wstrząsaną głuchym szlochem – bolał najbardziej.
- To wojna, a ty mimo to potrafiłaś okazać miłosierdzie. - Powiedziałem, nie potrafiąc znaleźć innych słów. Cokolwiek bym nie powiedział, wyszedłbym na litującego się nad nią mężczyznę, który nie ma pojęcia, co musiała przeżyć i czuć. Nie przerażało mnie odbieranie życia, wojna miała własne prawo bezprawia; żyj albo zgiń. Przerażało mnie to, że na miejscu tego dziecka mogła być ona. Umieranie dla idei brzmiało pięknie w gazetach i pieśniach, ale czerwień krwi chrapliwie wypluwanej w ostatnich panicznych oddechach nie miała nic wspólnego w pięknem. - Powiedz mi jedno, Elviro – zażądałem nagle tonem, w który włożyłem cały swój życiowy autorytet, pewność siebie, władczość i sprawczość, którą miałem w ręku jako uzdrowiciel. Złapałem ją z ramię i przyciągnąłem z powrotem do siebie; mocny uścisk, z którego mogłaby się wyrwać tylko potężnym szarpnięciem. - Czy chcesz tego dziecka dla samej siebie? Zapomnij o przyszłości, o dostępnych opcjach, o konsekwencjach wypicia Rue lub wychowywania przeze mnie bękarta. Pomyśl o tu i teraz. Pomyśl o sobie i o niczym innym. Czy chcesz tego dziecka? - powtórzyłem ostrzej, niż zamierzałem, ale nie złagodziłem swojego tonu; musiała wiedzieć, że pora na podjęcie decyzji.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie zadrżała, nie skuliła się ani nie opuściła głowy, gdy warknięciem zaprotestował przed jej zuchwałym założeniem. Domyślała się tego, chciała jedynie, by powiedział prawdę na głos - nie była idealną kandydatką na żonę, była splamiona nie tylko przedwieczną czarną magią, ale i nasieniem obcego mężczyzny. Gdyby Harland... gdyby powrócił do jej życia ze swoim aroganckim zaproszeniem choć kilka tygodni wcześniej pewnie oddałaby mu się bez zawahania. Może nawet podpisywała już jego nazwiskiem. Zebrał się na odwagę zbyt późno i choć chciała być z tego powodu wściekła, chciała mieć do niego żal (bo wtedy nie musiałaby mieć żalu do samej siebie) nie była w stanie. Nie mogła go za nic winić, zbyt wielką miał władzę nad tymi najsłabszymi zakątkami w jej duszy, tak wtedy jak i teraz. Mogła tylko prowokować go, kąsać i czekać aż sam zapłonie - bo z furią umiała sobie radzić znacznie lepiej niż z łagodną miłością.
Na podłość i oskarżenia umiałaby odpowiedzieć.
Prawie jej to dał. Prawie. A potem jak to miał w zwyczaju obrócił wszystko w tęsknotę i marzenia. Westchnęła z rezygnacją. Pozwoliła sobie na kilka kroków bliżej, by napawać się bijącym od niego ciepłem. Brakowało jej słów. Brakowało jadu. Harland wieki temu wycisnął z niej wszystko co żrące; nie bał się poparzonych dłoni, jeżeli tylko mógł w nie schwycić jej własne.
- Ze mnie nie będzie dobra matka - przyznała z równie banalną szczerością, z jaką on zdradził się z obojętności wobec dziedzictwa. - Będę w stanie wychować bystrego, nieustraszonego czarodzieja, ale nie sądzę, bym kiedykolwiek zdołała go pokochać. Nie jestem łagodna, nie akceptuję słabości, nie dopuszczam do siebie myśli o porażce, ani swojej ani dziecka, które w mękach wydam na świat. - Uśmiechnęła się ponuro. - Moja matka była wrażliwa i słaba, i pogardzałam nią za to. Nasze dzieci nigdy nie będą nami pogardzać bo im na to nie pozwolę - podkreśliła twardo. - Niezależnie od tego kim się staniemy.
Zsunęła dłoń z jego piersi, nie pozwoliła sobie na komfort jego dotyku, jego uczucia, wiedząc, że dopóki temat nie został zakończony wszystko wciąż mogło wisieć na włosku. Jego jasne słowa o tym, że liczy się dla niego wyłącznie fakt jej genów, jej dziedzictwa poruszył zapomnianą, uwierającą strunę w jej zimnym sercu. Spoważniała, nie chcąc tak prędko opuszczać gardy, choć - rzecz jasna - Harly musiał przejrzeć ją na wylot.
Oddech uciekł jej z piersi, gdy wyznał, że dla niej znienawidzi cały świat. To mogły być wyłącznie poetyckie banały, prawda, ale z jakiegoś powodu była skłonna bezwarunkowo mu wierzyć. Może to całe narzeczeństwo, ta cała miłość jej też uderzała do głowy? Powinna wziąć się w garść, ale zamiast tego odnalazła jego dłoń i ścisnęła ją mocno, surowo, z dystansu.
- Wiem. Wierzę ci. - Jak miała mu przypomnieć, że nie mogli przy tym pozwolić by to cały świat znienawidził ich? Jeszcze nie teraz. - Ja zniszczyłabym każdego, kto próbowałby mi cię odebrać. Metaforycznie i dosłownie. Zabiłabym dla ciebie, jeżeli byś mnie o to poprosił - Czy nie widział, że właśnie to mu teraz proponowała? Okazję do tego, żeby rzucił jej to imię, słowo raczej, bo przecież wcale tego dziecka nie nazwała? On jednak patrzył na nią i nie myślał o tym czego mógłby od niej zażądać. Być może była już wszystkim, czego pragnął. Pozostawiał jej wybór. Wybór. Nie wiedziała co ma zrobić z tym wyborem.
Nadal była spięta i chłodna, gdy pozwalała mu się przytulić, ale z cichym sapnięciem i pieczeniem pod powiekami oparła policzek na jego ramieniu. Na tę krótką chwilę bliskości nim znów - samolubnie - wystawiła go na próbę. Bo musiała mieć pewność, że był na nią gotowy i że nie będzie musiała nigdy się przed nim ukrywać.
- Nie musisz być dłużej zdesperowany. Nie odejdę - powiedziała cicho, nieznaczne tylko zmiękczenie kolejnego ciosu.
Jej oczy błądziły chaotycznie; z jednej strony chciała go obserwować, wybadać każdą, nawet skrywaną reakcję na jej wyznanie, z drugiej jednak dławiły ją wspomnienia i niechęć do samej siebie, ten toksyczny wstyd z powodu chwil, w których zupełnie traciła nad sobą kontrolę. Nie mogła zbyt długo patrzeć mu w twarz, bo gdyby zobaczyła w niej odbicie własnego zawodu pewnie nie powstrzymałaby łez.
Długie lata życia spędziła nie roniąc ani jednej. A potem zdławiła ją ciąża.
- Jeśli tak mówisz - skwitowała jego odpowiedź z parsknięciem gorzkiego rozbawienia. Nie uwierzyła mu, to jasne. Ale odczuła pewną ulgę, bo nie uciekł, nie odwrócił się, nie zmuszał jej do dalszych wyjaśnień. Może naprawdę go to nie przerażało. Zbladła co prawda, gdy jego ton stał się oschły, ale prędko zrozumiała, że znów chodzi mu tylko o nią, nie o jakieś anonimowe dziecko.
Pozwoliła się przyciągnąć, bezwolnie i posłusznie poddała się jego sile, znajomym zapachom.
Czy chciała dziecka? Na usta sama cisnęła się oczywista odpowiedź; nie, oczywiście, że nie, bachory to sam problem, poza tym nigdy nie chciała być matką, nigdy nie chciała przez to przechodzić, nigdy nie chciała, by jej narządy rodne ją zdefiniowały...
I tak pewnie odpowiedziałaby jeszcze z górą dwa lata wcześniej. Teraz, w innym świecie, w innym ciele, wiedząc, że katastrofa czaiła się za każdym rogiem, i było to jedyne dziedzictwo, jakie mogła po sobie pozostawić...
- Nie chcę go zabijać - powiedziała w końcu szeptem przy jego szyi, przymykając powieki ze zmęczeniem, które sięgało głębiej niż śmiałaby przyznać. - Nie chcę go kochać, ale chcę, żeby istniało. Moje dziecko. Dzieci. Czarodzieje, którzy będą rządzić światem i czarownice, które powalą ich na kolana. - Oparła drugą dłoń na jego ramieniu, zsuwając palce na obojczyk. Wmawiając sobie, że to już nie strach przez nią przemawia, lecz pragmatyzm.
Na podłość i oskarżenia umiałaby odpowiedzieć.
Prawie jej to dał. Prawie. A potem jak to miał w zwyczaju obrócił wszystko w tęsknotę i marzenia. Westchnęła z rezygnacją. Pozwoliła sobie na kilka kroków bliżej, by napawać się bijącym od niego ciepłem. Brakowało jej słów. Brakowało jadu. Harland wieki temu wycisnął z niej wszystko co żrące; nie bał się poparzonych dłoni, jeżeli tylko mógł w nie schwycić jej własne.
- Ze mnie nie będzie dobra matka - przyznała z równie banalną szczerością, z jaką on zdradził się z obojętności wobec dziedzictwa. - Będę w stanie wychować bystrego, nieustraszonego czarodzieja, ale nie sądzę, bym kiedykolwiek zdołała go pokochać. Nie jestem łagodna, nie akceptuję słabości, nie dopuszczam do siebie myśli o porażce, ani swojej ani dziecka, które w mękach wydam na świat. - Uśmiechnęła się ponuro. - Moja matka była wrażliwa i słaba, i pogardzałam nią za to. Nasze dzieci nigdy nie będą nami pogardzać bo im na to nie pozwolę - podkreśliła twardo. - Niezależnie od tego kim się staniemy.
Zsunęła dłoń z jego piersi, nie pozwoliła sobie na komfort jego dotyku, jego uczucia, wiedząc, że dopóki temat nie został zakończony wszystko wciąż mogło wisieć na włosku. Jego jasne słowa o tym, że liczy się dla niego wyłącznie fakt jej genów, jej dziedzictwa poruszył zapomnianą, uwierającą strunę w jej zimnym sercu. Spoważniała, nie chcąc tak prędko opuszczać gardy, choć - rzecz jasna - Harly musiał przejrzeć ją na wylot.
Oddech uciekł jej z piersi, gdy wyznał, że dla niej znienawidzi cały świat. To mogły być wyłącznie poetyckie banały, prawda, ale z jakiegoś powodu była skłonna bezwarunkowo mu wierzyć. Może to całe narzeczeństwo, ta cała miłość jej też uderzała do głowy? Powinna wziąć się w garść, ale zamiast tego odnalazła jego dłoń i ścisnęła ją mocno, surowo, z dystansu.
- Wiem. Wierzę ci. - Jak miała mu przypomnieć, że nie mogli przy tym pozwolić by to cały świat znienawidził ich? Jeszcze nie teraz. - Ja zniszczyłabym każdego, kto próbowałby mi cię odebrać. Metaforycznie i dosłownie. Zabiłabym dla ciebie, jeżeli byś mnie o to poprosił - Czy nie widział, że właśnie to mu teraz proponowała? Okazję do tego, żeby rzucił jej to imię, słowo raczej, bo przecież wcale tego dziecka nie nazwała? On jednak patrzył na nią i nie myślał o tym czego mógłby od niej zażądać. Być może była już wszystkim, czego pragnął. Pozostawiał jej wybór. Wybór. Nie wiedziała co ma zrobić z tym wyborem.
Nadal była spięta i chłodna, gdy pozwalała mu się przytulić, ale z cichym sapnięciem i pieczeniem pod powiekami oparła policzek na jego ramieniu. Na tę krótką chwilę bliskości nim znów - samolubnie - wystawiła go na próbę. Bo musiała mieć pewność, że był na nią gotowy i że nie będzie musiała nigdy się przed nim ukrywać.
- Nie musisz być dłużej zdesperowany. Nie odejdę - powiedziała cicho, nieznaczne tylko zmiękczenie kolejnego ciosu.
Jej oczy błądziły chaotycznie; z jednej strony chciała go obserwować, wybadać każdą, nawet skrywaną reakcję na jej wyznanie, z drugiej jednak dławiły ją wspomnienia i niechęć do samej siebie, ten toksyczny wstyd z powodu chwil, w których zupełnie traciła nad sobą kontrolę. Nie mogła zbyt długo patrzeć mu w twarz, bo gdyby zobaczyła w niej odbicie własnego zawodu pewnie nie powstrzymałaby łez.
Długie lata życia spędziła nie roniąc ani jednej. A potem zdławiła ją ciąża.
- Jeśli tak mówisz - skwitowała jego odpowiedź z parsknięciem gorzkiego rozbawienia. Nie uwierzyła mu, to jasne. Ale odczuła pewną ulgę, bo nie uciekł, nie odwrócił się, nie zmuszał jej do dalszych wyjaśnień. Może naprawdę go to nie przerażało. Zbladła co prawda, gdy jego ton stał się oschły, ale prędko zrozumiała, że znów chodzi mu tylko o nią, nie o jakieś anonimowe dziecko.
Pozwoliła się przyciągnąć, bezwolnie i posłusznie poddała się jego sile, znajomym zapachom.
Czy chciała dziecka? Na usta sama cisnęła się oczywista odpowiedź; nie, oczywiście, że nie, bachory to sam problem, poza tym nigdy nie chciała być matką, nigdy nie chciała przez to przechodzić, nigdy nie chciała, by jej narządy rodne ją zdefiniowały...
I tak pewnie odpowiedziałaby jeszcze z górą dwa lata wcześniej. Teraz, w innym świecie, w innym ciele, wiedząc, że katastrofa czaiła się za każdym rogiem, i było to jedyne dziedzictwo, jakie mogła po sobie pozostawić...
- Nie chcę go zabijać - powiedziała w końcu szeptem przy jego szyi, przymykając powieki ze zmęczeniem, które sięgało głębiej niż śmiałaby przyznać. - Nie chcę go kochać, ale chcę, żeby istniało. Moje dziecko. Dzieci. Czarodzieje, którzy będą rządzić światem i czarownice, które powalą ich na kolana. - Oparła drugą dłoń na jego ramieniu, zsuwając palce na obojczyk. Wmawiając sobie, że to już nie strach przez nią przemawia, lecz pragmatyzm.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Poczułem, jak moja dłoń staje się coraz bardziej niecierpliwa błądząc po jej ciele, wciąż ściskając ją za ramiona, jakbym próbował ją zatrzymać w tej chwili, w tej przestrzeni, w tej jednej ulotnej sekundzie, gdy jeszcze nie musieliśmy stawić czoła wszystkim niebezpieczeństwom przyszłości; były nadal odległe, mimo że wypowiedziane na głos. Echo słów Elviry brzmiało w moich uszach jak głuche uderzenia bębnów, wwiercając się w świadomość z nieprzyjemnym zgrzytem. Nie widziała w sobie łagodności, lecz ja widziałem w niej czułość, której nigdy wcześniej nie doświadczyłem od żadnej innej kobiety. W hardości jej gestów, stanowczym tonie głosu, zirytowanym spojrzeniu i pełnych rozczarowania westchnieniach dostrzegałem to, czego tak bardzo pragnąłem: żony, przy której czułbym się sobą. Mężczyzną. Czarodziejem.
Odszukiwałem w jej spojrzeniu szybko maskowane błyski niedowierzania, że dała się ujarzmić, że pozwoliła się podejść, że uległa urokowi niepoprawnego romantyka i kobieciarza. Nie umiałem jednak opisać tego uczucia, które narastało we mnie, gdy patrzyłem na nią teraz - taką pełną determinacji, lecz wciąż zagubioną w swoich lękach i wspomnieniach. Niemal taką samą jak lata temu w szkole, gdy zaczynaliśmy odkrywać najgłębsze części siebie; gdy początkowo wszystko było proste, owinięte wokół pragnienia wiedzy, ambicji, zimnej kalkulacji. Pierwsze kroki w świecie magii, pierwsze kroki w świecie wyjątkowości, która połączyła nas tajemnicą. Nasza więź nie miała wtedy własnej nazwy. Kim byliśmy? Rodziną? Przyjaciółmi? Nie-do-końca kochankami?
- Bez wątpienia będziemy więc wspaniałymi rodzicami – mruknąłem, odwzajemniając jej ponury uśmiech i pozwalając sobie na niemrawy żart. - W niczym nie będziemy odbiegać od szlacheckiej normy wychowawczej. - Chłód i dystans były w końcu czymś naturalnym w wielu arystokratycznych rodzinach. Ostatnio często przemykało mi przez myśli, jak odmienne potoczyły się nasze losy mimo dzielenia tej samej krwi; jak bardzo się zmieniliśmy, jak różne ścieżki wybrało dla nas życie, a jednak nie potrafiłem pozbyć się tej pewności, że to, co nas łączy, nie było jeszcze zakończone, lecz stale ewoluowało; oświadczyny, dziecko, ślub były tylko kolejnym krokiem, nie finałem. - Nie musisz być doskonała, bo wtedy nigdy ci nie dorównam – dodałem, nagle uświadamiając sobie, że te wszystkie różnice wykształciły między nami przepaść. Nie czułem się gorszy; wiedziałem, że były dziedziny, w których nie mogła się ze mną mierzyć, ale jednocześnie były takie, w których to ja odkrywałem rolę nieopierzonego amatora.
Stłumiłem cisnące się na usta pytanie, czy zabiłaby też moją żonę, gdybym wyraził takie życzenie. Czy istniała dla niej jakaś granica, której nie przekroczyłyby nawet te pełne zaciekłości i obietnicy słowa? Faktycznie była gotowa zrobić to dla mnie, dla nas? Nie ukrywałem swojego niezadowolenia z małżeństwa; w końcu to ono tak wiele nam odebrało, zniszczyło i rozbroiło nasze dusze na wiele długich lat. Czy mogłem tego uniknąć? Czy zrobiłaby to tych kilka lat temu, jeszcze zanim powiedziałem, że ją kocham? To było wspaniałe i przerażające jednocześnie.
W milczeniu patrzyłem na nią, próbując wyczytać więcej, niż dawała do zrozumienia, przedrzeć się przez zimno, które wyczuwałem nawet w lekkim dotyku jej policzka na ramieniu. Bałem się, że znów się ode mnie oddala, że buduje mury niedostępności, które tak bezczelnie i niefrasobliwie zburzyłem przez ostatnie tygodnie. Chodzenie po ich zgliszczach było przyjemnie, napawało mnie męskim poczuciem zwycięstwa, lecz dla Elviry ta nowa sytuacja musiała być szokiem.
- Nie pozwolę ci odejść – poprawiłem ją z gwałtowną stanowczością w głosie. Byłem gotów oddać jej się cały, duszą, ciałem, lecz w zamian oczekiwałem tego samego. Żadnych ustępstw, wyjątków, żadnych małych druczków na małżeńskiej umowie. Wbiła się we mnie pazurami pozbawiając mnie rozumu i prawie wyszarpując moje serce; nie powinna nawet rozważać opcji odejścia. - Musisz być tego świadoma, Elviro, że desperacja spala wszystko – powtórzyłem – czasami nawet tych, których kochamy. - Widząc, że jej oczy są pełne sprzecznych emocji, zwróciłem swoją uwagę ponownie na otaczające nas wnętrze, szukając czegoś, co mogłoby odciągnąć moje myśli od ciążących na mnie spraw. Zawiesiłem wzrok na prosektorium, tym mrocznym miejscu, które zawsze wzbudzało mieszane uczucia - fascynację, niepokój, obrzydzenie. To tutaj Elvira znajdowała ukojenie, a może i odpowiedzi na pytania, których ja sam nie chciałbym znać. Miałem wrażenie, że tego wszystkiego jest zbyt dużo. Zbyt wiele śmierci, zbyt wiele brutalności, do których nie byłem przyzwyczajony mimo pracy w szpitalu. Te tutaj były w jakiś wyczuwalny sposób inne, intensywniejsze, bardziej... żywe. Musiałem się opanować, bo w tej chwili nie byłem gotów na kolejny krok w tej grze i rozmowę o grzebaniu się w trupach.
- Rozumiem – powiedziałem w końcu po chwili milczenia, jaka zapadła po jej ostatnich słowach, nie przestając przyciskać jej ciała do siebie z nadzieją, że to wystarczy. Że bliskość zatuszuje lawinę uczuć, która naparła na mnie z żywiołową gwałtownością, wyciskając powietrze z płuc i myśli z głowy. - Więc znów zostanę ojcem. - Jej wybór, nawet jeśli w głębi siebie nie umiałem go jeszcze w pełni zaakceptować, wyznaczył nam drogę, którą musieliśmy teraz podążać. A to oznaczało, że nie było czasu do stracenia, bo każdy dzień jej ciąży oznaczał większe ryzyko dla nas obojga. Nawet nie chciałem myśleć, przez jakie piekło musiałaby przejść, gdyby socjeta dowiedziała się o naszych zaręczynach i jej stanie. Plotki wybuchłyby z taką siłą, że nawet nasze wpływy w Czarownicy nie zdołałyby ich ujarzmić. - Musisz zatem jak najszybciej spotkać się z ciotką Matyldą i uzyskać jej aprobatę. - Odsunąłem się na krok od Elviry, przybierając poważny wyraz twarzy i stanowczy ton głosu. Nasza mała chwila tkliwości dobiegła końca.
Odszukiwałem w jej spojrzeniu szybko maskowane błyski niedowierzania, że dała się ujarzmić, że pozwoliła się podejść, że uległa urokowi niepoprawnego romantyka i kobieciarza. Nie umiałem jednak opisać tego uczucia, które narastało we mnie, gdy patrzyłem na nią teraz - taką pełną determinacji, lecz wciąż zagubioną w swoich lękach i wspomnieniach. Niemal taką samą jak lata temu w szkole, gdy zaczynaliśmy odkrywać najgłębsze części siebie; gdy początkowo wszystko było proste, owinięte wokół pragnienia wiedzy, ambicji, zimnej kalkulacji. Pierwsze kroki w świecie magii, pierwsze kroki w świecie wyjątkowości, która połączyła nas tajemnicą. Nasza więź nie miała wtedy własnej nazwy. Kim byliśmy? Rodziną? Przyjaciółmi? Nie-do-końca kochankami?
- Bez wątpienia będziemy więc wspaniałymi rodzicami – mruknąłem, odwzajemniając jej ponury uśmiech i pozwalając sobie na niemrawy żart. - W niczym nie będziemy odbiegać od szlacheckiej normy wychowawczej. - Chłód i dystans były w końcu czymś naturalnym w wielu arystokratycznych rodzinach. Ostatnio często przemykało mi przez myśli, jak odmienne potoczyły się nasze losy mimo dzielenia tej samej krwi; jak bardzo się zmieniliśmy, jak różne ścieżki wybrało dla nas życie, a jednak nie potrafiłem pozbyć się tej pewności, że to, co nas łączy, nie było jeszcze zakończone, lecz stale ewoluowało; oświadczyny, dziecko, ślub były tylko kolejnym krokiem, nie finałem. - Nie musisz być doskonała, bo wtedy nigdy ci nie dorównam – dodałem, nagle uświadamiając sobie, że te wszystkie różnice wykształciły między nami przepaść. Nie czułem się gorszy; wiedziałem, że były dziedziny, w których nie mogła się ze mną mierzyć, ale jednocześnie były takie, w których to ja odkrywałem rolę nieopierzonego amatora.
Stłumiłem cisnące się na usta pytanie, czy zabiłaby też moją żonę, gdybym wyraził takie życzenie. Czy istniała dla niej jakaś granica, której nie przekroczyłyby nawet te pełne zaciekłości i obietnicy słowa? Faktycznie była gotowa zrobić to dla mnie, dla nas? Nie ukrywałem swojego niezadowolenia z małżeństwa; w końcu to ono tak wiele nam odebrało, zniszczyło i rozbroiło nasze dusze na wiele długich lat. Czy mogłem tego uniknąć? Czy zrobiłaby to tych kilka lat temu, jeszcze zanim powiedziałem, że ją kocham? To było wspaniałe i przerażające jednocześnie.
W milczeniu patrzyłem na nią, próbując wyczytać więcej, niż dawała do zrozumienia, przedrzeć się przez zimno, które wyczuwałem nawet w lekkim dotyku jej policzka na ramieniu. Bałem się, że znów się ode mnie oddala, że buduje mury niedostępności, które tak bezczelnie i niefrasobliwie zburzyłem przez ostatnie tygodnie. Chodzenie po ich zgliszczach było przyjemnie, napawało mnie męskim poczuciem zwycięstwa, lecz dla Elviry ta nowa sytuacja musiała być szokiem.
- Nie pozwolę ci odejść – poprawiłem ją z gwałtowną stanowczością w głosie. Byłem gotów oddać jej się cały, duszą, ciałem, lecz w zamian oczekiwałem tego samego. Żadnych ustępstw, wyjątków, żadnych małych druczków na małżeńskiej umowie. Wbiła się we mnie pazurami pozbawiając mnie rozumu i prawie wyszarpując moje serce; nie powinna nawet rozważać opcji odejścia. - Musisz być tego świadoma, Elviro, że desperacja spala wszystko – powtórzyłem – czasami nawet tych, których kochamy. - Widząc, że jej oczy są pełne sprzecznych emocji, zwróciłem swoją uwagę ponownie na otaczające nas wnętrze, szukając czegoś, co mogłoby odciągnąć moje myśli od ciążących na mnie spraw. Zawiesiłem wzrok na prosektorium, tym mrocznym miejscu, które zawsze wzbudzało mieszane uczucia - fascynację, niepokój, obrzydzenie. To tutaj Elvira znajdowała ukojenie, a może i odpowiedzi na pytania, których ja sam nie chciałbym znać. Miałem wrażenie, że tego wszystkiego jest zbyt dużo. Zbyt wiele śmierci, zbyt wiele brutalności, do których nie byłem przyzwyczajony mimo pracy w szpitalu. Te tutaj były w jakiś wyczuwalny sposób inne, intensywniejsze, bardziej... żywe. Musiałem się opanować, bo w tej chwili nie byłem gotów na kolejny krok w tej grze i rozmowę o grzebaniu się w trupach.
- Rozumiem – powiedziałem w końcu po chwili milczenia, jaka zapadła po jej ostatnich słowach, nie przestając przyciskać jej ciała do siebie z nadzieją, że to wystarczy. Że bliskość zatuszuje lawinę uczuć, która naparła na mnie z żywiołową gwałtownością, wyciskając powietrze z płuc i myśli z głowy. - Więc znów zostanę ojcem. - Jej wybór, nawet jeśli w głębi siebie nie umiałem go jeszcze w pełni zaakceptować, wyznaczył nam drogę, którą musieliśmy teraz podążać. A to oznaczało, że nie było czasu do stracenia, bo każdy dzień jej ciąży oznaczał większe ryzyko dla nas obojga. Nawet nie chciałem myśleć, przez jakie piekło musiałaby przejść, gdyby socjeta dowiedziała się o naszych zaręczynach i jej stanie. Plotki wybuchłyby z taką siłą, że nawet nasze wpływy w Czarownicy nie zdołałyby ich ujarzmić. - Musisz zatem jak najszybciej spotkać się z ciotką Matyldą i uzyskać jej aprobatę. - Odsunąłem się na krok od Elviry, przybierając poważny wyraz twarzy i stanowczy ton głosu. Nasza mała chwila tkliwości dobiegła końca.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
We własnym mniemaniu nie była czuła, lecz zaborcza. Pragnienia, które spalały ją od środka, przypominały o sobie każdego dnia, wykrzykując więcej, więcej, więcej. Zawsze było coś jeszcze, co mogła zdobyć, rozwinąć, poznać, podbić. Harland nie stanowił wyjątku. Nawet, gdy przekonał ją już, że nie żartuje i że nigdzie się nie wybiera - że naprawdę cały ten czas, w którym trzymała go na dystans dla własnego spokoju ducha, on od początku należał do niej. Wciąż było jej go mało i nie sądziła, by prędko miało się to zmienić. Chciała go dotykać, chciała oddychać tym samym powietrzem, chciała aby szeptał jej do ucha wszystkie te słowa, które kłębiły się w jego tęsknej, kochającej duszy.
Poruszała się więc instynktownie, gdy błądził dłonią po jej ciele, ułatwiała mu to, odchylała głowę, ramiona, wysuwała biodro, aby mógł schwycić je w garść. W tym tańcu byli już zsynchronizowani. Bez słów. Bez potrzeby próśb i wskazówek.
Wzruszyła obojętnie ręką, gdy zażartował z ich rodzicielstwa. Nie gryzło jej to, nie traciła na to wieczornych rozmyślań; nie tak bardzo jak na konsekwencje ciąży samej w sobie czy krwawy poród.
- Nie chcę, żebyś mi dorównywał - zaoponowała z cieniem rozbawienia, na moment chwytając jego twarz w dłonie i przesuwając opuszkami paznokci po chropowatym, zadbanym zaroście. - Jesteśmy inni, to fakt. Zawsze byliśmy. Kierują nami inne pasje. Ale w tej całej inności jesteś wszystkim, czego potrzebuję. Czego tu i teraz pragnę. Więc możesz spokojnie mówić mi codziennie o tym jak doskonała jestem - dodała z typową sobie zaczepnością, racząc go przez chwilę błyskiem białych zębów. Odrobina oddechu pomiędzy jednym problemem a drugim, rozterkami i wyborami, których nie chciała podejmować. Nie dziś, być może nigdy.
Nie prosił jej o doprecyzowanie tego co byłaby skłonna dla niego zrobić. Granic, które dla Elviry dawno już stały się zatarte. W czasach, w których męczył się w aranżowanym małżeństwie zapewne nie byłaby skłonna do takich deklaracji; ostatecznie pierwsze zimnokrwiste morderstwo miała wówczas jeszcze przed sobą i nie mogłaby wiedzieć jak proste, efektywne i nęcące się stanie. Dziś, teraz, zabiłaby jego ojca, jego brata, gdyby o to poprosił. Może tylko nie córkę. Obiecała sobie po ostatnim razie, że będzie unikać krzywdzenia czystokrwistych dzieci; chyba, że nie będzie miała innego wyjścia.
Nie pozwolę ci odejść. Słysząc to, przygryzła wargę i zadrżała. Zaborczość i siła działały na nią jak najlepszy afrodyzjak, niemal czuła jego gorące, wściekłe spojrzenie jak pieszczotę w najintymniejszych miejscach. Diabli podszept namawiał ją do tego, by go sprawdziła, przetestowała; zobaczyła, na co może sobie pozwolić tylko i wyłącznie po to, by potem napawać się jego furią, szaleństwem i rozkoszą, jaką mógłby jej dać. Zdławiła tę chęć. Na takie gierki było jeszcze zbyt wcześnie. Nie zasługiwał na to, nie teraz, gdy wiara w to, że jego kobieta nie odejdzie wciąż była w nim tak świeża.
- Jestem tego świadoma. I zdaje się, mówiłam ci już, że nie boję się ognia... - szepnęła, powoli przeciągając zgłoski. Palcami wędrowała po jego ramieniu i obojczyku, jej spojrzenie, choć nieprzytomne, odbijało te same pragnienia. - Będę płonąć, jeżeli tego potrzebujesz. Ty natomiast bądź gotów oddać absolutnie wszystko. Nic mniejszego mnie nie zadowoli - Składał jej już takie obietnice, ale gdy przesunęła kciuk na tętniące naczynie na jego szyi, gładząc je z zaczepnym naciskiem, nie mogłaby nie zastanawiać się nad tym, czy go to nie przeraża. Świadomość, że ktoś mógłby pokochać go i pragnąć całego, bez wyjątku, bez żadnych wymówek.
Najtrudniejszy temat mieli za sobą, tak przynajmniej naiwnie uznała. Zsunęła z niego ręce, choć gdy ją objął, ona oparła policzek na jego ciele. Nagle znów było jej zimno, powietrze znów tchnęło szczypiącą formaliną, tak jakby zeszła tu dziś po raz pierwszy. A może dopiero co obudziła się z marazmu?
- Gratulacje - wymamrotała sucho w kołnierz jego koszuli, a potem odsunęła się by na niego spojrzeć. Nie pozwolił jej odejść daleko, ale może to i lepiej. Mógł dzięki temu wyraźniej dostrzec jej rozszerzające się w niepokoju źrenice, zmarszczkę między brwiami i wyraz niesmaku, który wykrzywił jej usta. Przez sekundę wyglądała jakby znów miała trzynaście lat; wtedy, gdy kuzyn chciał zaprosić ją na święta zimowe do pałacu. Do miejsca, do którego tak naprawdę nie miała żadnego zaproszenia i gdzie nie pozwoliła jej udać się matka. - Aprobatę. No tak. - Nie zapomniała o tym, ale słowa i tak smakowały jak popiół. - Czy jest coś, co im powiedziałeś, a o czym powinnam wiedzieć? Na co się przygotować? Mogę przestać przyjmować pacjentów, mogę nawet odroczyć swoje badania, porzucić je na jakiś czas... ale nie oddam tego miejsca, które stworzyłam sama. - Wolną ręką omiotła ciemne prosektorium. - Chcę je zachować. Móc tu wrócić, za rok, za dwa, za pięć. No i, przede wszystkim, nie odejdę od Czarnego Pana. Mogę zejść z linii frontu, na razie, ale nie zostawię sprawy. Mogę zamieszkać w Broadway Tower, świecić przykładem na wszystkich tych mdłych okazjach w naszym Domu Mody, mogę urodzić ci nawet armię dziedziców, jeżeli nestor tak sobie ubzdura. Ale nie przestanę być Rycerzem Walpurgii, Harland - Z trudem przełknęła ślinę, ale nie oderwała od niego wzroku. Była śmiertelnie poważna. Była zdesperowana. Zacisnęła palce obu rąk na jego koszuli i pociągnęła go niżej, by złożyć na jego ustach krótki, smutny pocałunek.
Poruszała się więc instynktownie, gdy błądził dłonią po jej ciele, ułatwiała mu to, odchylała głowę, ramiona, wysuwała biodro, aby mógł schwycić je w garść. W tym tańcu byli już zsynchronizowani. Bez słów. Bez potrzeby próśb i wskazówek.
Wzruszyła obojętnie ręką, gdy zażartował z ich rodzicielstwa. Nie gryzło jej to, nie traciła na to wieczornych rozmyślań; nie tak bardzo jak na konsekwencje ciąży samej w sobie czy krwawy poród.
- Nie chcę, żebyś mi dorównywał - zaoponowała z cieniem rozbawienia, na moment chwytając jego twarz w dłonie i przesuwając opuszkami paznokci po chropowatym, zadbanym zaroście. - Jesteśmy inni, to fakt. Zawsze byliśmy. Kierują nami inne pasje. Ale w tej całej inności jesteś wszystkim, czego potrzebuję. Czego tu i teraz pragnę. Więc możesz spokojnie mówić mi codziennie o tym jak doskonała jestem - dodała z typową sobie zaczepnością, racząc go przez chwilę błyskiem białych zębów. Odrobina oddechu pomiędzy jednym problemem a drugim, rozterkami i wyborami, których nie chciała podejmować. Nie dziś, być może nigdy.
Nie prosił jej o doprecyzowanie tego co byłaby skłonna dla niego zrobić. Granic, które dla Elviry dawno już stały się zatarte. W czasach, w których męczył się w aranżowanym małżeństwie zapewne nie byłaby skłonna do takich deklaracji; ostatecznie pierwsze zimnokrwiste morderstwo miała wówczas jeszcze przed sobą i nie mogłaby wiedzieć jak proste, efektywne i nęcące się stanie. Dziś, teraz, zabiłaby jego ojca, jego brata, gdyby o to poprosił. Może tylko nie córkę. Obiecała sobie po ostatnim razie, że będzie unikać krzywdzenia czystokrwistych dzieci; chyba, że nie będzie miała innego wyjścia.
Nie pozwolę ci odejść. Słysząc to, przygryzła wargę i zadrżała. Zaborczość i siła działały na nią jak najlepszy afrodyzjak, niemal czuła jego gorące, wściekłe spojrzenie jak pieszczotę w najintymniejszych miejscach. Diabli podszept namawiał ją do tego, by go sprawdziła, przetestowała; zobaczyła, na co może sobie pozwolić tylko i wyłącznie po to, by potem napawać się jego furią, szaleństwem i rozkoszą, jaką mógłby jej dać. Zdławiła tę chęć. Na takie gierki było jeszcze zbyt wcześnie. Nie zasługiwał na to, nie teraz, gdy wiara w to, że jego kobieta nie odejdzie wciąż była w nim tak świeża.
- Jestem tego świadoma. I zdaje się, mówiłam ci już, że nie boję się ognia... - szepnęła, powoli przeciągając zgłoski. Palcami wędrowała po jego ramieniu i obojczyku, jej spojrzenie, choć nieprzytomne, odbijało te same pragnienia. - Będę płonąć, jeżeli tego potrzebujesz. Ty natomiast bądź gotów oddać absolutnie wszystko. Nic mniejszego mnie nie zadowoli - Składał jej już takie obietnice, ale gdy przesunęła kciuk na tętniące naczynie na jego szyi, gładząc je z zaczepnym naciskiem, nie mogłaby nie zastanawiać się nad tym, czy go to nie przeraża. Świadomość, że ktoś mógłby pokochać go i pragnąć całego, bez wyjątku, bez żadnych wymówek.
Najtrudniejszy temat mieli za sobą, tak przynajmniej naiwnie uznała. Zsunęła z niego ręce, choć gdy ją objął, ona oparła policzek na jego ciele. Nagle znów było jej zimno, powietrze znów tchnęło szczypiącą formaliną, tak jakby zeszła tu dziś po raz pierwszy. A może dopiero co obudziła się z marazmu?
- Gratulacje - wymamrotała sucho w kołnierz jego koszuli, a potem odsunęła się by na niego spojrzeć. Nie pozwolił jej odejść daleko, ale może to i lepiej. Mógł dzięki temu wyraźniej dostrzec jej rozszerzające się w niepokoju źrenice, zmarszczkę między brwiami i wyraz niesmaku, który wykrzywił jej usta. Przez sekundę wyglądała jakby znów miała trzynaście lat; wtedy, gdy kuzyn chciał zaprosić ją na święta zimowe do pałacu. Do miejsca, do którego tak naprawdę nie miała żadnego zaproszenia i gdzie nie pozwoliła jej udać się matka. - Aprobatę. No tak. - Nie zapomniała o tym, ale słowa i tak smakowały jak popiół. - Czy jest coś, co im powiedziałeś, a o czym powinnam wiedzieć? Na co się przygotować? Mogę przestać przyjmować pacjentów, mogę nawet odroczyć swoje badania, porzucić je na jakiś czas... ale nie oddam tego miejsca, które stworzyłam sama. - Wolną ręką omiotła ciemne prosektorium. - Chcę je zachować. Móc tu wrócić, za rok, za dwa, za pięć. No i, przede wszystkim, nie odejdę od Czarnego Pana. Mogę zejść z linii frontu, na razie, ale nie zostawię sprawy. Mogę zamieszkać w Broadway Tower, świecić przykładem na wszystkich tych mdłych okazjach w naszym Domu Mody, mogę urodzić ci nawet armię dziedziców, jeżeli nestor tak sobie ubzdura. Ale nie przestanę być Rycerzem Walpurgii, Harland - Z trudem przełknęła ślinę, ale nie oderwała od niego wzroku. Była śmiertelnie poważna. Była zdesperowana. Zacisnęła palce obu rąk na jego koszuli i pociągnęła go niżej, by złożyć na jego ustach krótki, smutny pocałunek.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Patrzyłem na nią czując, jak jej wola posiadania dziecka zderza się z moimi własnymi, najgłębszymi oczekiwaniami posiadania jej na własność; w tym planie nie było miejsca na dziecko, które zabrałoby mi choćby sekundę jej uwagi. Patrzyłem na Elvirę, na kobietę, na czarownicę, która była zarówno źródłem moich najgłębszych pragnień, jak i nieustannym wyzwaniem. Słowa, które wypowiedziała, wciąż brzmiały mi w uszach, a ich ciężar sprawiał, że serce zaczynało bić szybciej. Nie tylko dlatego, że widziałem, jak bardzo była zdeterminowana, by pozostać sobą, nawet jeśli oznaczało to wyzwanie dla mnie, dla naszej relacji i przyszłości, którą komplikowało. To było coś głębszego, coś, co dotykało korzeni tego, kim byliśmy. Czułem ją. Wierzyłem, że mógłbym rozpoznać każdy drobny szczegół jej nastroju, nawet najmniejsze drżenie jej dłoni czy oddech, który zdradzałby niepewność. Jednak w tym wszystkim nie było niczego, czego nie chciałbym zrozumieć, przed czym zapragnąłbym uciec, czego nie chciałbym nigdy poznać; wziąłem ją całą, ze wszystkim, czym była, z każdym upadkiem i każdą chwilą triumfu.
- Wszystko to bardzo potężne słowo. - Naprawdę chciała płonąć. Wiedziałem, że nie mówiła tego wyłącznie w sensie dosłownym – nie chodziło tylko o fizyczny ogień, lecz o to co ten ogień symbolizował. Chciała oddać się wszystkiemu, co ją napędzało, choć nie zawsze rozumiałem, co kryje się za tą nieustającą chęcią samodoskonalenia i zdobywania. Jej pragnienia były jak ogień: niepokonane, żywiołowe, wymagające pełnej uwagi i oddania. Ale czy byłem gotów, by dać jej wszystko? Czy byłem w stanie podjąć ryzyko i stawić czoła temu, co wiązałoby się z jej pełnym oddaniem, z mrocznymi aspektami, które nieustannie były obecne w jej życiu? - Chcesz wszystkiego, Elviro? Mnie? Mojego życia? Duszy? Serca? - zapytałem, zastanawiając się, czy to czego ode mnie chciała, leżało w zasięgu moich możliwości. Czy byłem w stanie dać jej siebie, nie pozostawiając sobie żadnej drogi ucieczki? - Dam ci bezwarunkową miłość. Oddanie. Poświęcenie. Dam ci swoją pokorę i czułość. Ale wszystko oznacza też gniew, zazdrość i ból, które ci oddam wraz ze sobą. Zaciśniętą dłoń na nadgarstku, wyprowadzającą cię z przyjęcia, jeśli przyniesiesz mi wstyd. Wściekłe spojrzenie, gdy przypomnę sobie o innych mężczyznach, z którymi byłaś. Brutalność i nieopanowanie, kiedy zatracę się w twoim ciele - głuchy ton mojego głosu nie przejawiał żadnej znaczącej emocji; bezosobowy, beznamiętny, ściśle kontrolowany nic nie obiecywał, nie straszył, nie kusił. - Wszystko oznacza, że godzisz się wziąć ode mnie to, jaki jestem. Nie tylko moją niemęsko łagodną stronę romantyka, ale warstwy mnie, które przy tobie tłumię. Szlachcica, dziedzica, syna Parkinsonów. - Nie będę w stanie zatrzymać jej w miejscu i nie chciałem tego. Mimo całej swojej potrzeby, by ją chronić, by trzymać blisko, wiedziałem, że Elvira nie będzie nigdy kobietą, która mogłaby być tylko czyjąś żoną, czyjąś własnością. Byłem jednak świadomy, że przed rozmową z ciotką musiała nauczyć się skłaniać głowę wystarczająco nisko, by nie tylko stwarzać pozory absolutnego poddania. Sama Elvira musiała uwierzyć, że jest gotowa poddać się wszystkim zmianom, które niewątpliwie ją czekały, a żeby uwierzyła, musiała pojąć, że pod powłoką czułego, zakochanego kuzyna, wciąż skrywa się arystokrata doskonale znający sztuczki i tajniki obycia w socjecie. Złapałem ją za podbródek i uniosłem głowę w górę, patrząc w roziskrzone oczy wpatrujące się we mnie tysiącem emocji.
- Zawsze stanę po twojej stronie, Elviro, ale musisz być gotowa na to, że nawet gdy ja będę stał, ty powinnaś klęczeć. W oczach naszej rodziny, w oczach całej arystokracji będziesz tylko żoną, w dodatku z wątpliwym pochodzeniem. Nawet jeśli spalimy ten świat, nie wyplenimy z nich tego tradycyjnego myślenia. Posłuszeństwo – powiedziałem nagle głośniej i dobitniej – musisz pokazać ciotce, że będziesz mi posłuszna. Pokorna wobec moich oczekiwań. Uległa wobec moich żądań. Musisz jej udowodnić, że wyżej stawiasz mnie, dobro naszej rodziny, niż swoją wygodę i dumę. - Nie chciałem, by Elvira poczuła się zdeptana przez te słowa, ale zdawałem sobie sprawę, że tylko w ten sposób mogła zrozumieć wagę nadchodzących zmian. Życie, a zwłaszcza nasza rodzina, nie dawały jej wiele wyboru. Zrozumienie tej prawdy musiało w nią wrosnąć jak rdza w stal, nie mogła zignorować hierarchii, która rządziła naszym światem. Odciągnąłem jej dłonie od swojej koszuli i ująłem mocno we własne, splatając palce w mocnym uścisku.
- Nie przejmuj się swoją rolą w rycerzach. Prawdopodobnie będziesz musiała ją ograniczyć lub pokierować w nieco... subtelniejszym kierunku jak inne damy, ale postaram się by nikt nie stanął całkowicie na drodze twojej służbie w ich szeregach. Nasza rodzina może być szalona – wuj Rubeus był taki z pewnością – lecz nie jest głupia. Muszą być świadomi, w jakich czasach żyjemy i że budowanie sojuszy politycznych nie opiera się dziś wyłącznie na arystokracji, lecz sięga do tych, którzy mają władzę. Wątpię, by nawet ciotka była gotowa zupełnie zabronić ci tej służby. To tak jakby występowała przeciw Czarnemu Panu. - Nie chciałem, by Elvira traciła dla niego cokolwiek z tego, co sama dla siebie zbudowała. Rozumiałem, że byłaby nie tylko moją żoną, ale jednocześnie nie przestałaby być też Rycerzem Walpurgii, badaczką i niezależną kobietą, której ogień nieustannie rozpalony był w jej własnym tempie, kierowany własnymi, wyższymi celami. - Co do twojego domu - zamyśliłem się, natrafiając na przeszkodę, której pokonanie chwilowo mnie przerosło. Rzeczywiście po ślubie nie mogłaby tu mieszkać, a tym bardziej ja nie mogłem się tu wprowadzić. Dom zapewne zostałby pusty i powoli niszczał niezamieszkały, a na to nie chciałem pozwolić. Nie tylko ze względu na Elvirę, ale też dlatego, że zwyczajnie mi się tu podobało. Cisza, spokój, oddalenie od ludzkich siedzib; byłaby to wspaniała odskocznia od codzienności. - Zatrzymamy go, choć oczywiście przeprowadzisz się do Broadway. Tu będziemy wpadać, jeśli... - zawiesiłem głos, a na ustach pojawił mi się wymowny, drażniący uśmiech, a potem ściszyłem go do niemal gardłowego szeptu - zapragniemy się pieprzyć bez połowy rodziny podsłuchującej za ścianą. - Nie chciałem, by czuła się zdominowana przez tę rozmowę, by pogrążyła ją świadomość, że nie wszystko będzie jej zgodnie z wolą; prowokujące słowa były sposobem, by na moment odwrócić jej myśli. - Z przyjemnością przedstawię ten argument każdemu, kto chciałby położyć rękę na tym domu – zapewniłem, z subtelną lekkością popychając Elvirę w stronę stołu. Znałem też jeszcze jeden sposób, by pokierować jej myślami w innym kierunku.
- Wszystko to bardzo potężne słowo. - Naprawdę chciała płonąć. Wiedziałem, że nie mówiła tego wyłącznie w sensie dosłownym – nie chodziło tylko o fizyczny ogień, lecz o to co ten ogień symbolizował. Chciała oddać się wszystkiemu, co ją napędzało, choć nie zawsze rozumiałem, co kryje się za tą nieustającą chęcią samodoskonalenia i zdobywania. Jej pragnienia były jak ogień: niepokonane, żywiołowe, wymagające pełnej uwagi i oddania. Ale czy byłem gotów, by dać jej wszystko? Czy byłem w stanie podjąć ryzyko i stawić czoła temu, co wiązałoby się z jej pełnym oddaniem, z mrocznymi aspektami, które nieustannie były obecne w jej życiu? - Chcesz wszystkiego, Elviro? Mnie? Mojego życia? Duszy? Serca? - zapytałem, zastanawiając się, czy to czego ode mnie chciała, leżało w zasięgu moich możliwości. Czy byłem w stanie dać jej siebie, nie pozostawiając sobie żadnej drogi ucieczki? - Dam ci bezwarunkową miłość. Oddanie. Poświęcenie. Dam ci swoją pokorę i czułość. Ale wszystko oznacza też gniew, zazdrość i ból, które ci oddam wraz ze sobą. Zaciśniętą dłoń na nadgarstku, wyprowadzającą cię z przyjęcia, jeśli przyniesiesz mi wstyd. Wściekłe spojrzenie, gdy przypomnę sobie o innych mężczyznach, z którymi byłaś. Brutalność i nieopanowanie, kiedy zatracę się w twoim ciele - głuchy ton mojego głosu nie przejawiał żadnej znaczącej emocji; bezosobowy, beznamiętny, ściśle kontrolowany nic nie obiecywał, nie straszył, nie kusił. - Wszystko oznacza, że godzisz się wziąć ode mnie to, jaki jestem. Nie tylko moją niemęsko łagodną stronę romantyka, ale warstwy mnie, które przy tobie tłumię. Szlachcica, dziedzica, syna Parkinsonów. - Nie będę w stanie zatrzymać jej w miejscu i nie chciałem tego. Mimo całej swojej potrzeby, by ją chronić, by trzymać blisko, wiedziałem, że Elvira nie będzie nigdy kobietą, która mogłaby być tylko czyjąś żoną, czyjąś własnością. Byłem jednak świadomy, że przed rozmową z ciotką musiała nauczyć się skłaniać głowę wystarczająco nisko, by nie tylko stwarzać pozory absolutnego poddania. Sama Elvira musiała uwierzyć, że jest gotowa poddać się wszystkim zmianom, które niewątpliwie ją czekały, a żeby uwierzyła, musiała pojąć, że pod powłoką czułego, zakochanego kuzyna, wciąż skrywa się arystokrata doskonale znający sztuczki i tajniki obycia w socjecie. Złapałem ją za podbródek i uniosłem głowę w górę, patrząc w roziskrzone oczy wpatrujące się we mnie tysiącem emocji.
- Zawsze stanę po twojej stronie, Elviro, ale musisz być gotowa na to, że nawet gdy ja będę stał, ty powinnaś klęczeć. W oczach naszej rodziny, w oczach całej arystokracji będziesz tylko żoną, w dodatku z wątpliwym pochodzeniem. Nawet jeśli spalimy ten świat, nie wyplenimy z nich tego tradycyjnego myślenia. Posłuszeństwo – powiedziałem nagle głośniej i dobitniej – musisz pokazać ciotce, że będziesz mi posłuszna. Pokorna wobec moich oczekiwań. Uległa wobec moich żądań. Musisz jej udowodnić, że wyżej stawiasz mnie, dobro naszej rodziny, niż swoją wygodę i dumę. - Nie chciałem, by Elvira poczuła się zdeptana przez te słowa, ale zdawałem sobie sprawę, że tylko w ten sposób mogła zrozumieć wagę nadchodzących zmian. Życie, a zwłaszcza nasza rodzina, nie dawały jej wiele wyboru. Zrozumienie tej prawdy musiało w nią wrosnąć jak rdza w stal, nie mogła zignorować hierarchii, która rządziła naszym światem. Odciągnąłem jej dłonie od swojej koszuli i ująłem mocno we własne, splatając palce w mocnym uścisku.
- Nie przejmuj się swoją rolą w rycerzach. Prawdopodobnie będziesz musiała ją ograniczyć lub pokierować w nieco... subtelniejszym kierunku jak inne damy, ale postaram się by nikt nie stanął całkowicie na drodze twojej służbie w ich szeregach. Nasza rodzina może być szalona – wuj Rubeus był taki z pewnością – lecz nie jest głupia. Muszą być świadomi, w jakich czasach żyjemy i że budowanie sojuszy politycznych nie opiera się dziś wyłącznie na arystokracji, lecz sięga do tych, którzy mają władzę. Wątpię, by nawet ciotka była gotowa zupełnie zabronić ci tej służby. To tak jakby występowała przeciw Czarnemu Panu. - Nie chciałem, by Elvira traciła dla niego cokolwiek z tego, co sama dla siebie zbudowała. Rozumiałem, że byłaby nie tylko moją żoną, ale jednocześnie nie przestałaby być też Rycerzem Walpurgii, badaczką i niezależną kobietą, której ogień nieustannie rozpalony był w jej własnym tempie, kierowany własnymi, wyższymi celami. - Co do twojego domu - zamyśliłem się, natrafiając na przeszkodę, której pokonanie chwilowo mnie przerosło. Rzeczywiście po ślubie nie mogłaby tu mieszkać, a tym bardziej ja nie mogłem się tu wprowadzić. Dom zapewne zostałby pusty i powoli niszczał niezamieszkały, a na to nie chciałem pozwolić. Nie tylko ze względu na Elvirę, ale też dlatego, że zwyczajnie mi się tu podobało. Cisza, spokój, oddalenie od ludzkich siedzib; byłaby to wspaniała odskocznia od codzienności. - Zatrzymamy go, choć oczywiście przeprowadzisz się do Broadway. Tu będziemy wpadać, jeśli... - zawiesiłem głos, a na ustach pojawił mi się wymowny, drażniący uśmiech, a potem ściszyłem go do niemal gardłowego szeptu - zapragniemy się pieprzyć bez połowy rodziny podsłuchującej za ścianą. - Nie chciałem, by czuła się zdominowana przez tę rozmowę, by pogrążyła ją świadomość, że nie wszystko będzie jej zgodnie z wolą; prowokujące słowa były sposobem, by na moment odwrócić jej myśli. - Z przyjemnością przedstawię ten argument każdemu, kto chciałby położyć rękę na tym domu – zapewniłem, z subtelną lekkością popychając Elvirę w stronę stołu. Znałem też jeszcze jeden sposób, by pokierować jej myślami w innym kierunku.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Prosektorium
Szybka odpowiedź