Celine Lovegood
AutorWiadomość
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Celine od zawsze marzyła - najpierw o pozwoleniu na kolejną noc z rzędu spędzoną razem z Susanne pod opieką jej dziadków, potem o najgłośniejszych owacjach po występach dziecięcego baletu, później o błyszczącej, polerowanej karierze na niebie pełnym gwiazd światowej sztuki, a wreszcie również o prawdziwej miłości, silniejszej od wichrów i gorętszej od ognia. Marzenia bowiem smakowały najmilej i lubiła rozpuszczać je na języku późną porą, wpatrzona w księżyc powoli dryfujący po niebie, jakby zastanawiała się, czy ten przychylał się do jej życzeń, czy może wiedział, że z góry znajdowała się na przegranej pozycji, a słodycz pewnego dnia rozsypie się na podniebieniu jak popiół niedogaszonego papierosa. W gruncie rzeczy to bez znaczenia. Pogoń za marzeniami również była słodka; może nawet bardziej ekscytująca niż to, co czekało po ich spełnieniu. W jej głowie najlepiej obrazował to właśnie balet: długie tygodnie szlifów poprzedzały kilka pojedynczych wieczorów występów, a może jeszcze mniej, kiedy prezentowali sztukę wyłącznie przed innymi uczniami Beauxbatons; tygodnie pełne potu, przekraczania własnych możliwości, tygodnie polerowania umiejętności w lustrzanych salach treningowych, tygodnie łez poczucia niedoskonałości i śmiechów po co bardziej udanej próbie, gdy z radością kładła się spać. Tyle w tym było emocji, tyle prawdy! Ale to jedną z nich zapamiętać miała najlepiej.
Miała zaledwie trzynaście lat, gdy sny o balecie w końcu splotły się z inną szeptaną prośbą, z prawdziwym zauroczeniem, pierwszym tak silnym. Zdarzało się wcześniej, że wodziła oczyma za przystojnymi młodzieńcami przemierzającymi korytarze francuskiej szkoły magii w ich eleganckich, błękitnych mundurkach, rozmawiała z nimi, czarowała słowem, delikatnym gestem tak miękkim jak aksamit, czy pogodnym usposobieniem, by zaraz potem posłać urzeczone spojrzenie przyjaciółce, gdy rozpierała ją duma na widok uwagi kolejnego chłopca. Ale miała wrażenie, że Valentin Trevere był poza zasięgiem. Jego również wychowały Gryfy, co więcej - należeli do jednej grupy tanecznej, chociaż on, w porównaniu do Celine, nigdy nie szczycił się dobrymi względami profesora Archambaulta. Trevere, starszy o trzy lata, o gęstych, lśniących włosach czarniejszych od nocy i oczach błękitnych niczym morze miał tak ognisty temperament, że nie wzdrygał się przed wokalnym obwieszczaniem własnego niezadowolenia przy co ostrzejszym słowie krytyki padającym ze strony tanecznego maestro. Wręcz przeciwnie; gdyby był kobietą, mogłaby pomyśleć, że płynęła w nim wila krew, a z rąk prędzej czy później wydobędą się iskry.
Nie lubiła chłopców takich jak on, gniewnych, zbuntowanych, zbyt głośnych, rozkapryszonych i pyszałkowatych, on z kolei nie lubił dziewcząt takich jak ona i Celine zrozumiała to doskonale w dniu, gdy tuż przed ciszą nocną, wracając ze spotkania z zamkowymi duchami, natknęła się na dziwne odgłosy dobiegające zza niedomkniętych drzwi prowadzących do pustej sali. Nie powinna była spoglądać, w końcu ciekawość była pierwszym stopniem do piekła, jednak zanim zdała sobie z tego sprawę, już patrzyła przez szczelinę pomiędzy drewnem a framugą - na Valentina obściskującego się z wyjątkowo wulgarną dziewczyną starszą od niej o dwa lata, Amaline Richelieu. Trafił swój na swego; uczennica cieszyła się złą reputacją i w mniemaniu półwili zawsze przyciągała same kłopoty, a to, że kiedyś pokusiła się o wyśmianie kwiatów we włosach Lovegood obraziło ją na tyle, by wznieść między nimi mur dozgonnej urazy. Głupia flądra! A teraz jeszcze pozwalała na to, by ktoś o tak doskonałej aparycji jak Trevere badał językiem jej usta i - och, czy on wsuwał jej dłonie pod bluzkę? Policzki Celine zapłonęły wściekłym rumieńcem, jednak nie tylko tam obnażył się gniew, nie tylko w krwi bulgoczącej w żyłach ani boleśnie ściśniętym podbrzuszu czy sercu, które w każdej chwili byłoby gotowe wyskoczyć z jej piersi; dotknięte opuszkami palców drewno framugi, jasne i nieskazitelne, przyjęło na siebie ciężar popielących je emocji z cichym syknięciem.
Gdy wpadła do dormitorium, wciąż czuła w sobie zjełczały smak złości piekącej policzki. Większość dziewcząt zdążyła udać się do sypialenek, więc salon wspólny pozostawał pusty, skąpany w cieniach rozganianych przez wątłe, białe światło zaklętych świec. Półwila opadła na kanapę i skryła twarz w dłoniach, nie miała przecież ochoty na sen, wydawało jej się za to, że cały świat w mgnieniu oka został obrócony w ruinę; Valentin wybrał Amaline, ale czemu? Przecież ona nawet nie potrafiła tańczyć! Pisała tylko podrzędne wierszyki rodem z najgłupszych bajek pozbawionych wzniosłych morałów czy wzruszeń, które dorośli mogliby odnaleźć pomiędzy pozornie niewinnymi wersetami; była kłopotem, po szkole chodziły nawet plotki, że podczas wakacji podkradała papierosy swojej matki i raz próbowała zabrać je ze sobą do Beauxbatons, za co otrzymała naganę. Półwila nie zdziwiłaby się, gdyby tak było. Właściwie nie zdziwiłaby ją teraz żadna wieść na temat reputacji Richelieu i każda niepotwierdzona informacja nagle nabierała przewrotnego sensu, otwierała oczy; westchnęła dramatycznie, cichutko, zastanawiając się mimowolnie, czy nie postąpiła nierozsądnie, że nie poinformowała żadnego profesora o tym, co działo się w pokoju okupowanym przez nastolatków. Tylko jak mogłaby to zrobić? Nigdy nie donosiła na swoich kolegów, a na Valentina... Och, na niego nie potrafiłaby przecież donieść! Dlaczego?
Nagle drzwi prowadzące do korytarza sypialnianych pokoi otworzyły się i stanęła w nich nieco wyższa dziewczynka o ciemnych włosach i miodowych piegach ciągnących się przez całą twarz; miała na sobie alabastrową sukienkę do spania, a pukle zwykle zaplecione w dwa piękne warkocze opadały jej na plecy, zmierzwione, najwyraźniej musiała już leżeć.
- Tak się zastanawiałam, gdzie jesteś - odezwała się Lourdes Lyon, najlepsza przyjaciółka półwili, która od razu dostrzegła teatralne, przerysowane cierpienie, a jeśli tego nie zrobiła, wyrzucone w powietrze ręce, sygnujące katastrofę, z pewnością podkreśliły wagę problemu, który nękał baletnicę.
- Jak on mógł to zrobić? - odparowała Celine, patrząc na Lourdes, gdy ta przemierzyła drogę do kanapy i usiadła obok, gotowa wysłuchać każdej bolączki; nie miały przed sobą tajemnic, nie tak, jak przed innymi dziewczętami, zawsze dopuszczając drugą do swojego serca. - Och, Lou, przecież to koszmar, nie podniosę się z tego, a we wtorek zaczynamy nowe próby... Widziałam, tak wiele widziałam! Dochowasz tajemnicy? - spytała, choć nie musiała, nigdy nie musiała. Żaden sekret powierzany Lyon w zaufaniu nie odnalazł drogi na światło dzienne, co do tego miała pewność - i odwdzięczała się jej tym samym, bezgraniczną wiernością we wspólnym ciężarze problemów rozłożonych równomiernie na ich ramionach, problemów, które dźwigały razem każdego dnia.
- Przecież wiesz, że tak. No mów, co takiego się stało? - Lourdes uśmiechnęła się do niej łagodnie, pocieszająco, i obróciła na siedzisku w ten sposób, by móc uważniej przyjrzeć się przyjaciółce.
- Chodzi o... O Valentina - nie musiała dodawać, że był Gryfem z szóstego roku, ani że tańczył razem z nią pod skrzydłami Archambaulta, przyjaciółka słuchała o nim dość często i na dźwięk samego imienia westchnęła cicho; to było kwestią czasu, że piękny chłopiec złamie Celine serce po raz pierwszy, a ta będzie długo przeżywać pierwszą roztrzaskaną nadzieję. - Widziałam, jak on c-całował się z Richelieu, a jej się to podobało. To okropne! Przecież mogłabym z nim tańczyć, ale teraz... Nie mogłabym już tańczyć z takim chłopcem, to nie wypada, on zachował się... Strasznie, po prostu strasznie, to nawet nie jest jego dziewczyna - opowiadała szeptem, z wypiekami złości i rozpaczy, po czym mocniej opadła na oparcie za plecami i skryła oczy pod przysłaniającymi je dłońmi. To tak paradoksalne, że Lourdes pierwsza zdała sobie sprawę z budzącego się w półwili zauroczenia, choć ta operowała porywami serca na scenie i zmiękczała urokiem każdego przechadzającego się obok niej chłopca; a jednak gdy chodziło o jej własne serce, zbyt młode, wychowujące się bez matczynych doradztw, za to przy babci i garstce tych kilku koleżanek, które nie pałały do niej zawiścią, była naiwna bardziej od dziecka.
- I dlatego jesteś zła? - spytała delikatnie Lyon, jej uśmiech stał się znaczący, podchwytliwy, tylko dzięki temu, że nie miała zwróconych ku sobie różnokolorowych tęczówek Celine. - Bo przez niego ucierpi honor Amal? Przestań, nikt by w to nie uwierzył, poza tym ona już nie ma honoru, Cel. Zamieniła go na tę parę wymion garboroga w ciąży, które nosi przed sobą - widok wystrzeliwujących w górę powiek Lovegood i rzucanego przez palce spojrzenia pełnego zdumionego oburzenia sprawił, że ciemnowłosa dziewczynka wybuchła konspiracyjnym, rozradowanym śmiechem. Bywało, że miała niewyparzony język, ale tylko w specjalnych sytuacjach, a zatem dokładnie takich jak kryzys, z którym dziś się mierzyły. - Nie jesteś aby po prostu zazdrosna, hm?
Oddech znów zamarł w piersi półwili, a potem wypuściła go z siebie ze świstem, przeciągając każdą sekundę wydechu, jakby to mogło podkreślić jej percepcję niedorzeczności sugestii. Zazdrosna, o co? Tam, gdzie spojrzenia innych oczu nie były w stanie pozwolić jej odejść, tam Valentin zdawał się nigdy na nią nie patrzeć, zapewne nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że istniała, a już tym bardziej jakie nosiła imię. Kiedy blondynka otwarła usta, żeby gorąco temu wszystkiemu zaprzeczyć, Lyon uniosła ku górze dłoń i gestem uciszyła przyjaciółkę.
- Tylko ślepiec by nie zauważył, jak wodzisz za nim wzrokiem. Jak wzdychasz, kiedy pojawia się na horyzoncie, i uśmiechasz pod nosem. Nie wiem, co w nim widzisz, dla mnie to tylko łobuz, ale - sięgnęła po dłonie Celine i chwyciła je we własne, ciepło, z przyjacielską miłością, - prawda jest taka, że się zakochałaś i teraz ci źle, bo ten głupek woli brzydsze. A wiesz, że Jacques dziś znów mi o tobie mówił?
Każdego innego dnia ucieszyłaby się z bycia wspomnianą przez bardzo mądrego chłopca, który z zapałem wymyślał nowe gry magiczne, a był starszy od nich zaledwie o kilka miesięcy, ale nie dzisiaj. Zakochała? W Valentinie? Och, Merlinie, jak to bardzo bolało, jak cierpiało jej serce, jak wiło się w konwulsjach... Nigdy nie sądziła, że to odbywa się w ten sposób, zderzenie z rzeczywistością; pierwsza miłość miała być motylami w brzuchu i była, a potem nadeszło rozczarowanie i musiała jakoś przełknąć jego gorzki smak. Ale w duchu zawsze liczyła na pierwszą i ostatnią miłość, trwającą całe życie, szczęśliwą, do wspólnej starości i grobowej deski.
- Poza tym - zaczęła na nowo Lou, - naprawdę chciałabyś całować się, albo chociaż chodzić za rękę z kimś, kogo oplotły oślizgłe macki Amaline Richelieu? - klikający język przyjaciółki i jej komiczne skrzywienie mięśni mimicznych prędko podążyły za wypowiedzianym imieniem. Celine parsknęła cicho, mimowolnie, rozbawiona pomimo wciąż druzgocącego ją smutku - i pozwoliła Lourdes poderwać się na równe nogi. - Chodź, odeśpisz tę zadrę i jutro zrobi ci się lepiej. A jeśli nie, to zaplotę ci na głowie najpiękniejszy warkocz, jaki potrafię, i Trevere połknie żabocika z żalu na widok tego, co przeszło mu koło nosa!
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Rurguk należał do grona niższych goblinów, lecz jego nos niemal dwukrotnie przewyższał długością średnią jego rasy i przynosił mu niewymowną chlubę. W świetle bankowych lamp wydawał się migotać jak wypolerowana na błysk porcelana, u trójkątnej nasady podtrzymując ciężkie, okrągłe okulary o prawie niewidocznych oprawkach, niechybnie złotych, gdyby przyjrzeć im się z bliższa; zaczesane do tyłu włosy już dawno temu wyzbyły się ostatniej plamy koloru, zastąpionej czcigodną siwizną sędziwego wieku. W Gringotcie pracował, jak sam mówił, od zawsze. Prawdopodobnie nie postrzegał swojego życia inaczej niż przez pryzmat pracy, dodającej mu poczucia misji, a gdy kilka lat temu złapał się na drobnym drżeniu dłoni, które nie obracały pieniądzem tak skutecznie jak w czasach młodości i wieku średniego, z dumnie uniesioną głową przeszedł do innego wydziału, przyjmując na ramiona nowe obowiązki; mało kto wiedział jednak, że w gruncie rzeczy za decyzją stała chłodna kalkulacja. Tam, właśnie tam, w swoim wieku mógł zarobić więcej i szybciej - łasy na gromadzenie w prywatnej skrytce kopców błyszczących monet, których sam widok napawał go ukontentowanym poczuciem spełnienia. Niegdysiejszy bankier spełniał się dziś w tańcu z dokumentami, wypraktykowana latami metodologia archiwizacji i organizacji własnej pracy szybko pomogła mu przejąć dominację nad młodszymi goblinami i już niedługo stał się rozdającym karty wyjadaczem w swojej działalności, z mentorską cierpliwością służąc radami tym mniej nieomylnym, wspinającym się na kolejne szczeble własnych kompetencji; na tym polu także odnalazł zadowolenie, bo choć dłonie mogły go zawodzić, umysł tego jeszcze nie robił i los podpowiadał, że nie zrobi nigdy. Obecnie Rurguk zajmował się nieruchomościami należącymi do czarodziejów, tym zajętym z ramienia zadłużeń czy śmierci lokatorów odnajdywał nowe przeznaczenie, pieczętował także umowy nowych nabywców i ściśle współpracował z posłańcami z Ministerstwa, przynoszącymi wieści na temat prawnych wyroków w wyjątkowych sprawach. Zazwyczaj nie ingerowano w kwestie bankowe, lecz w przypadku kryminalistów skazanych wyrokiem Wizengamotu czasem czyniono wyjątki.
A kto roztoczyłby nad nimi pieczę sprawniej niż właśnie on?
Gdy pewnego dnia na progu jego gabinetu pojawiła się blondwłosa młódka o ściśniętym desperacją spojrzeniu, mogłoby się wydawać, że nawet nie podniósł na nią wzroku - lecz on to zrobił, tyle że wyłącznie na krótką sekundę, z jej twarzy, bladej jak świeży pergamin, wyczytawszy wszystko, czego potrzebował wiedzieć. Petentka licząca na to, że coś ugra, kolejna wichrzycielka próbująca uzyskać korzyść na parę ślicznych oczu i rumiane policzki; gobliny jednak były na to odporne, co gwarantowało chłodne osądy i pełen profesjonalizm tam, gdzie zawodzili magiczni ludzie.
Celine zjawiła się w jego gabinecie po tym, jak Ministerstwo odesłało ją z kwitkiem. Nikt nawet nie raczył poinformować jej listownie o tym, co się działo, a gdyby nie zjawiła się w Dolinie pchnięta koniecznością, dalej żyłaby w niewiedzy na temat zajęcia domu przez bank. Z początku sądziła, że to pomyłka. Bo jakim prawem, z jakiego powodu, ktoś, ktokolwiek, mógł wyciągać dłonie po ich rodzinny dom, tym bardziej z okrutnym pragnieniem wymiany zamków w drzwiach frontowych i wywieszeniu znaku o niedługo planowanej aukcji? Ojciec nigdy nie opowiadał jej o długach, ba, z żalem i współczuciem wypowiadał się za to o krewnym, który w podobnych okolicznościach utracił wszystko i do końca swoich dni wałęsał się po wyspach Zjednoczonego Królestwa w poszukiwaniu nowego gniazda oferującego mu podobną radość - gniazda, którego nie znalazł, w końcu padłszy od złamanego serca tęskniącego do familijnych pokoi i pamiątek po kochanych rodzicach. Egerton nie mógłby więc zaciągnąć pożyczek, których by nie spłacił. Tam, w Ministerstwie, nakazano jej wszystkiego dowiadywać się u goblinów, a człowiek, który warkliwymi półsłówkami wyprosił ją ze swojego departamentu, od początku nawet nie starał się ukryć faktu, że problem półwili za nic w świecie go nie interesował. Coraz bardziej załamana powłóczyła więc nogami po ulicy Pokątnej, u swojego boku wciąż taszcząc nieduży bagaż z przygotowanymi na kilka dni ubraniami. Zamierzała zatrzymać się w Dolinie, posortować rzeczy tatka, zamieść podłogę, na której z pewnością opadł już kurz po jego aresztowaniu...
Los nigdy wcześniej nie rzucał jej pod nogi takich kłód i, szczerze powiedziawszy, nie była pewna jak należało postępować w podobnych sytuacjach; u kogo szukać pomocy, wsparcia, podczas gdy odbijała się od drzwi do drzwi, skazana na nieprzychylne spojrzenia i znudzone komentarze ucinające problem w zarodku. Ojciec kryminalista - ludzie patrzyli na nią przez ten stygmat jakby była trędowata, a przecież, na Merlina, nie miała z tym nic wspólnego! I choć trudno było jej uwierzyć w winę ojca, przedstawiciel, z którym rozmawiała w Tower przed pierwszym widzeniem wydawał się być absolutnie o niej przekonanym, zapewniał, że w toku postępowania zgromadzono niezaprzeczalne dowody, z którymi niebawem zapoznają się najtęższe umysły ich czasów...
Gdy stawała przed masywnym biurkiem Rurguka, pełnym plików dokumentów umieszczonych jeden na drugim w pedantycznych kopach, nie była pewna na co liczyła, czego oczekiwała, jakiego rezultatu pragnęła w rozerwanym na strzępy sercu - nikt przecież nie cofnie ciernistej decyzji i nie zwróci jej domu, wspomnień, znajomych kątów, tego zegara, którego wskazówki stanęły przed laty, a którego mechanizm nigdy więcej nie ożył, mimo starań wprawnych złotych rączek; nie otworzy się balkonowe okno prowadzące do ogrodów, po których trawie przejdą się kolorowe dirikraki. To przepadło, choć niechętnie, zdawała sobie z tego sprawę. Tylko dlaczego? Jakim prawem, za sprawą czyjej decyzji?
I co mogła zrobić, jeśli cokolwiek, by temu zapobiec?
Widok magicznego stworzenia o dumnie wyprostowanych plecach i piórze w pomarszczonych dłoniach, którego stalówka tarła o pergamin w zadziwiającym tempie, zadrżała; dreszcz przebiegł wzdłuż całego kręgosłupa, dzwonił o każdy kręg napotkany po drodze i przez chwilę miała wrażenie, że goblin również będzie w stanie dosłyszeć ten dźwięk, a już na pewno nie umknie jego uwadze spłoszone serce obijające się o klatkę podtrzymujących je żeber. On jednak ani drgnął. Niezmącona jej wizytą praca trwała nadal, precyzyjna, ostra, wręcz hermetyczna w zawodowej czystości, chociaż w mniemaniu Celine było w niej mnóstwo brudu i krzywd wyrządzanych dobrym ludziom. Głos zawiódł ją jeszcze na moment; najpierw odchrząknęła, a potem zdołała się przedstawić, z trudem i wstydem podała mu szczegóły swojej sytuacji po krótkim, wręcz lakonicznym pytaniu o powód wizyty (i sprawieniu przy tym nieodpartego wrażenia, że czas to pieniądz, a on nie miał go dla niej wiele); ucieknąwszy w bok spojrzeniem opowiedziała o oskarżonym o morderstwo ojcu, któremu jeszcze nie udowodniono winy, a który już dziś widział świat zza grubych, żelaznych krat więziennej celi, marznąc w samotności, pozostawiwszy po sobie tylko pytania, czy aby na pewno życie nie pchnęło go do ostateczności. Mówiła o pięknym domu w Dolinie Godryka, w którym przyszła na świat, zajętym z ramienia decyzji przekraczającej jej zrozumienie - i w końcu również prosiła, by właśnie to jej wyjaśnił, by doradził, czy cokolwiek jeszcze dało się zrobić. Gdzie bowiem miała się podziać? Pokój w szkole baletowej miała zarezerwowany tak długo, jak długo mogła go opłacać, natomiast instytucja nie płaciła jeszcze tak wiele, by mogła pozwolić sobie na niego wyłącznie z dobroci własnej kieszeni; bez ojca wszystko obracało się w popiół, wszystko waliło jak domek z kart. Czy pomyślałaby kiedyś, że, spełniając marzenia, dopadnie ją tak daleko rzucany cień?
Rurguk nie ukrywał, że sytuacja Lovegood nie miała dla niego priorytetowego znaczenia, lecz skoro już pojawiła się u niego niemal zapłakana, mógł przynajmniej machnięciem dłoni przyzwać do siebie odpowiednie akta i poinformować ją - tonem chłodnym, rzeczowym, wyzutym ze śladów jakichkolwiek emocji, bez których w rozmówcy Celine wręcz nie potrafiła się obejść, gubiła, traciła wszelki rezon, a tego i tak miała dziś w sobie niewiele, zbyt zrozpaczona - o długach zaciągniętych przez Egertona, które miały zostać uregulowane po sprzedaży domu organizowanej przez bank. Podobno niespłacane od wielu miesięcy odsetki urosły do kuriozalnego, wręcz przerażającego stopnia, z kolei obecnie przebywający w Tower of London mężczyzna nie był w stanie jakkolwiek ustosunkować się do zaordynowanego planu ich spłaty, więc w przyspieszonym postępowaniu przystąpiono do zajęcia mienia, wydziedziczając córkę przestępcy z każdych praw. Miała, podobno, wiele szczęścia; według goblina długi mogły w drugiej kolejności przejść na nią, a suma rosłaby bardziej i bardziej, aż nie podnieśliby się z jej trucizny oboje. Z zimną niewrażliwością Rurguk doradził, by nie podejmowała tematu, nie próbowała domu nijak odzyskać, bo wraz z nim przejmie również rachunki jeszcze nierozliczonych galeonów, które na amen przygwożdżą jej karierę do grobowej deski; to ją złamało - fakt, że nie miała już domu, a stracić mogła znacznie więcej w próbie dotarcia do jakiejś sprawiedliwości. Świat jej nie miał. Wiele razy słuchała o tym od starszych koleżanek z teatru, życiowo bardziej doświadczonych, ale w idealistycznym sercu wmawiała sobie i wszystkim naokoło, że to nieprawda, że mogły się mylić, a nieszczęścia nadchodziły pojedynczo, nigdy dwa razy nie nękając tego samego człowieka. Że wystarczyło chcieć, aby mieć miłe życie. Merlinie, jaka była głupia...
Nie pomogły łzy; nie pomogły ciche prośby ani dramatyczne pociągnięcia nosem; koniec końców nie pomógł także roztaczany dookoła siebie urok w ślicznie wibrującej aurze; goblin pozostał nieugięty, a gdy zbrzydły mu pokazy słabości młodej dziewczyny, oznajmił, że z niczym więcej pomóc jej nie mógł, w gwoli ostatniej uprzejmości radząc, by naprawdę pogodziła się ze stratą posiadłości, im prędzej to zrobi, tym będzie lepiej; być może dostrzegał w dokumentach coś, o czym nie zamierzał mówić głośno, zbyt przyzwyczajony do własnych wygód, nauczony, że życie pozbawione było kryształowej etyczności, szczególnie gry w grę zamieszani byli aresztowani kryminaliści, a być może szkoda było mu czasu na przyglądanie się miałkim próbom chwycenia go za serce i poruszenia sumienia. Tak czy inaczej - Celine musiała odejść z niczym. Na bankowym korytarzu, załamana, zapłakana, przegrana i przerażona, na kilka minut straciła przytomność.
A potem trafiła do portu.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Celine Lovegood
Szybka odpowiedź