Przed domem
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Przed domem
Okruszek położony jest w lesie, kawałek drogi od najbliższego miasta — Tewkesbury. Do domu prowadzi stara, kamienna ścieżka, szczególnie niebezpieczna gdy pada deszcz. Kamienie, z racji wieku, porośnięte są gdzieniegdzie mchem, a w miejscach czystych ich powierzchnia została już wygładzona w sposób ułatwiający poślizgnięcie się. Przed domem rośnie kilka krzewów niewymagających dużej uwagi właścicielki, utrzymujących się przede wszystkim dzięki panującym wokół warunkom pogodowym. Najbliższa okolica jest cicha i spokojna, a kilkadziesiąt metrów dalej znajduje się polana, na którą dostęp, z racji nieogrodzenia terenów, pozostaje swobodny.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
24.06
Maria była płochliwym dziewczęciem i Elvira miała pełną świadomość, że niezapowiedziana wizyta wzbudzi w niej w dużej mierze mieszane, jeśli nie negatywne emocje. Chciała ją taką zobaczyć, zaskoczoną, zestresowaną i spontaniczną, zobaczyć jak sobie z tym wszystkim poradzi na własnym polu, a nie tylko w rezerwacie, w którym musiała być gotowa każdego dnia przyjmować obcych. Znała już miejsce położenia malutkiego domku należącego do Marii, a wyłudzenie od pracowników rezerwatu godzin jej pracy nie było wyczynem, gdy miało się takich przyjaciół jak ona. Mogła się porządnie przygotować do tego kolejnego etapu swojej troskliwej opieki, przywdziewając długą burgundową szatę wyszywaną na podszewkach rękawów w maleńkie róże. Na upięte na karku włosy nasunęła kapelusz z szerokim rondem i nie starała się już o więcej ozdób. Były niewygodne i niepotrzebne, istniała granica do której miała zamiar się zbliżać w próbach zrobienia na Marii wrażenia. I tak wyglądała już co najmniej jak zamężna kobieta, a przede wszystkim - dojrzała i godna autorytetu czarownica. Tak Maria miała ją postrzegać, gdy będą konwersować.
Ciekawe jak szybko rumieniąca się młódka zbierze się do kupy i przyjmie ją porządnie, bez jąkania się. Nie była pewna, czy słowo tęsknota było właściwe do tego, co czuła wobec ich dłuższej rozłąki, ale na pewno była ciekawa jej reakcji po tym jak wydała horrendalną kwotę na miotłę dla niej. Wciąż nie do końca wierzyła w to, ile sobie kazali dawać za coś tak durnego jak wyścigowe narzędzie do latania. Teleportacja była znacznie bezpieczniejsza i tańsza.
Stawiając się po południu przed domem Marii Multon mogła mieć tylko nadzieję, że dziewczyna nie wykorzystała wolnego dnia na wycieczkę ani wizytę u znajomych - to byłoby niefortunne i zapewne ją rozgniewało. Nie lubiła, gdy w jej planach coś się sypało. Nie chciała też wyobrażać sobie przyjaciół Marii, o których ta jeszcze jej nie powiedziała. Ich relacja miała opierać się na zaufaniu i rozwijać powoli, ale Elvira nigdy nie należała do kobiet przesadnie cierpliwych.
Ślizgając się na kamykach w swoich niskich obcasach, podeszła pod drzwi, przypatrując się krytycznie miniaturce leśnej chaty. Nie była zła jak na pierwsze lokum, Elvira w jej wieku żyła w gorszych warunkach, bo praktyki uzdrowicielskie nie pozwalały jej na pracę dorywczą - której i tak by nie podjęła, bo to dużo poniżej jej poziomu.
Mimo wszystko, dziewczyna mogła żyć lepiej, gdyby zechciała. Samodzielność w jej stanie ducha nie była jeszcze konieczna, mogła sobie na nią zasłużyć z czasem, gdy dojrzeje.
Lekko zapukała do drzwi, zmuszając usta do życzliwego uśmiechu. W obleczonych w rękawiczki dłoniach trzymała mały wiklinowy koszyk.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Po co zwlekać, czekać
Gdy się nic nie zmienia
Moja mama, mówiła
Ostatnia umiera nadzieja
Gdy się nic nie zmienia
Moja mama, mówiła
Ostatnia umiera nadzieja
Maria była płochliwym dziewczęciem i Elvira miała pełną świadomość, że niezapowiedziana wizyta wzbudzi w niej w dużej mierze mieszane, jeśli nie negatywne emocje. Chciała ją taką zobaczyć, zaskoczoną, zestresowaną i spontaniczną, zobaczyć jak sobie z tym wszystkim poradzi na własnym polu, a nie tylko w rezerwacie, w którym musiała być gotowa każdego dnia przyjmować obcych. Znała już miejsce położenia malutkiego domku należącego do Marii, a wyłudzenie od pracowników rezerwatu godzin jej pracy nie było wyczynem, gdy miało się takich przyjaciół jak ona. Mogła się porządnie przygotować do tego kolejnego etapu swojej troskliwej opieki, przywdziewając długą burgundową szatę wyszywaną na podszewkach rękawów w maleńkie róże. Na upięte na karku włosy nasunęła kapelusz z szerokim rondem i nie starała się już o więcej ozdób. Były niewygodne i niepotrzebne, istniała granica do której miała zamiar się zbliżać w próbach zrobienia na Marii wrażenia. I tak wyglądała już co najmniej jak zamężna kobieta, a przede wszystkim - dojrzała i godna autorytetu czarownica. Tak Maria miała ją postrzegać, gdy będą konwersować.
Ciekawe jak szybko rumieniąca się młódka zbierze się do kupy i przyjmie ją porządnie, bez jąkania się. Nie była pewna, czy słowo tęsknota było właściwe do tego, co czuła wobec ich dłuższej rozłąki, ale na pewno była ciekawa jej reakcji po tym jak wydała horrendalną kwotę na miotłę dla niej. Wciąż nie do końca wierzyła w to, ile sobie kazali dawać za coś tak durnego jak wyścigowe narzędzie do latania. Teleportacja była znacznie bezpieczniejsza i tańsza.
Stawiając się po południu przed domem Marii Multon mogła mieć tylko nadzieję, że dziewczyna nie wykorzystała wolnego dnia na wycieczkę ani wizytę u znajomych - to byłoby niefortunne i zapewne ją rozgniewało. Nie lubiła, gdy w jej planach coś się sypało. Nie chciała też wyobrażać sobie przyjaciół Marii, o których ta jeszcze jej nie powiedziała. Ich relacja miała opierać się na zaufaniu i rozwijać powoli, ale Elvira nigdy nie należała do kobiet przesadnie cierpliwych.
Ślizgając się na kamykach w swoich niskich obcasach, podeszła pod drzwi, przypatrując się krytycznie miniaturce leśnej chaty. Nie była zła jak na pierwsze lokum, Elvira w jej wieku żyła w gorszych warunkach, bo praktyki uzdrowicielskie nie pozwalały jej na pracę dorywczą - której i tak by nie podjęła, bo to dużo poniżej jej poziomu.
Mimo wszystko, dziewczyna mogła żyć lepiej, gdyby zechciała. Samodzielność w jej stanie ducha nie była jeszcze konieczna, mogła sobie na nią zasłużyć z czasem, gdy dojrzeje.
Lekko zapukała do drzwi, zmuszając usta do życzliwego uśmiechu. W obleczonych w rękawiczki dłoniach trzymała mały wiklinowy koszyk.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ostatnim tygodniom życia Marii ciężko było odmówić intensywności. Wydawało się, że czerwiec porwał ją swą falą jeszcze mocniej, jeszcze żwawiej niż zrobił to kwiecień, ale tego młodsza z panien Multon nie mogła się spodziewać, przynajmniej nie na początku. Poza niesamowitym rozkwitem nowych znajomości towarzyszyło jej wciąż naglące uczucie, że powinna odpisać na list, który z początkiem miesiąca przyniosła jej sowa lady Parkinson. Pomimo drogiego prezentu, wszak odnaleźć kakao w dzisiejszych czasach dla osób jej pochodzenia i statusu majątkowego było niezwykle trudno, a także równie pięknych obietnic wzięcia Marii pod opiekę, dziewczyna nie była pewna, czy ta propozycja była dla niej właściwa. Nie miała przecież wykształcenia koniecznego do bycia służącą damy. Pracowała ze zwierzętami, na świeżym powietrzu, nie potrafiła się nawet odpowiednio ukłonić, musiałaby uszyć sobie o wiele więcej porządnych ubrań, a co chyba najgorsze — wyprowadzić się z Okruszka i zamieszkać w jednej z kwater dla służby w Broadway Tower. Lady Odetta pisała, że nie musiała się decydować od razu, że oczekiwała odpowiedzi do czasu jej zamążpójścia, a także, że w stosownym czasie zajmie się także stanem cywilnym Marii.
Marii, która nigdy nie widziała się jako żony i matki, co dodatkowo potwierdziło majowe spotkanie z tym dziwnym dzieckiem, które pomyliło ją ze swoją mamą. Miała być przecież stracona dla świata, przyszłość związać wyłącznie z rezerwatem, oddać się opiece nad jednorożcami całą swą duszą i ciałem.
Kakao spoglądało na Marię wyczekująco, jakby zapraszało ją do skorzystania ze słodkiego dobrodziejstwa. Nie miała mleka, zdążyła przyzwyczaić się do jego braku, ale wciąż mogła zrobić kakao na wodzie. Nalała do czajniczka odpowiednią jej ilość, po czym zaklęciem odpaliła kuchenkę i umieściła czajniczek na ogniu. Przez czas, w którym woda się gotowała, zasiadła przy stole, wpatrując się w paczkę z ciemnym proszkiem.
— Zobacz, to kakao, kakao, mogę wypić trochę kakao, prawda? Zobacz, boję się, że może jem za dużo, ale to kakao, kakao, chyba mogę trochę, prawda? Tylko trochę, trochę — korzystając z tego, że była w domu sama, zaśpiewała piosenkę, która sama cisnęła się jej na usta. Wysunąwszy palec wskazujący, przesunęła po tej części opakowania, którą oznaczono jako miejsce sugerowanego otworzenia paczki. Drugą dłoń położyła płasko na stole, zaraz opierając o nią podbródek. — Zrobiłam wszystko, co miałam dziś zrobić, wszystko, co mogłam. Więc tylko troszkę, odrobinkę kakao. Tak szybko, że nikt tego nie zobaczy. Tylko trochę, trochę —dodała po chwili, wreszcie przesuwając opakowanie bliżej siebie. — Kakao, kakao, mogę wypić troszkę kakao, prawda? Chyba tak, nie sądzisz? Gdy je wypiję, będę taka szczęśliwa i znów mogę mieć siłę ciężko pracować. Chyba mogę trochę, prawda? Tylko trochę, proszę~ — i tak oto ostatnia "nuta" zbiegła się w czasie z pierwszym piśnięciem czajnika.
Czajnika oraz czegoś jeszcze.
Nie spodziewała się gości, w pierwszej chwili myślała, że niezbyt namolne stukanie było sprawką jednego z dzięciołów, który upodobał sobie jedno z drzew na skraju niedalekiej polany. Gdy podniosła się, aby zdjąć czajniczek z ognia, dźwięk jednak nie minął, ktoś musiał stać u jej drzwi.
Kakao musiało pozostać na stole, czajniczek na przygotowanym miejscu do drobnego wystudzenia wody. W dłoń Marii trafiła jednak jej różdżka. Auror, który pomógł jej w kwietniu, prosił, aby na siebie uważała i nie otwierała drzwi obcym.
Ostrożnie przeszła do drzwi wejściowych. Pamiętała rozkład desek na pamięć, wiedziała, jak stawiać kroki, by nie skrzypnęły pod jej ciężarem. Gdy znalazła się przy nich, skierowała różdżkę na drewniane wrota, szepcząc inkantację zaklęcia.
— Abspectus — gdy wiązka zaklęcia uderzyła w drzwi, te stały się na moment (wyłącznie dla Marii) przezroczyste, ukazując w pełni sylwetkę stojącego przed nimi gościa.
Elvira?
Nie spodziewała się odwiedzin, także tych składanych przez kuzynkę. Zmarszczyła lekko brwi, nie rozumiejąc sytuacji, w której się znalazła. Nie mogła jednak sprawić, by krewniaczka stała przed drzwiami i pocałowała klamkę. Przecież ostatecznie lubiła Elvirę, a zakupiona przez nią miotła, Zmiatacz 5 stała wyeksponowana w przedpokoju Okruszka, dokładnie naprzeciw drzwi.
Otrzepała fartuszek, który miała na sobie z resztek czegokolwiek, co mogło się na nim zebrać. Dopiero po tym, zbierając się na odwagę i uspokojenie wciąż bijącego w przestrachu serca, otworzyła drzwi, wychodząc kuzynce naprzeciw.
— Elvira? Nie spodziewałam się dzisiaj gości...
| i poglądowo na śpiewanie
Marii, która nigdy nie widziała się jako żony i matki, co dodatkowo potwierdziło majowe spotkanie z tym dziwnym dzieckiem, które pomyliło ją ze swoją mamą. Miała być przecież stracona dla świata, przyszłość związać wyłącznie z rezerwatem, oddać się opiece nad jednorożcami całą swą duszą i ciałem.
Kakao spoglądało na Marię wyczekująco, jakby zapraszało ją do skorzystania ze słodkiego dobrodziejstwa. Nie miała mleka, zdążyła przyzwyczaić się do jego braku, ale wciąż mogła zrobić kakao na wodzie. Nalała do czajniczka odpowiednią jej ilość, po czym zaklęciem odpaliła kuchenkę i umieściła czajniczek na ogniu. Przez czas, w którym woda się gotowała, zasiadła przy stole, wpatrując się w paczkę z ciemnym proszkiem.
— Zobacz, to kakao, kakao, mogę wypić trochę kakao, prawda? Zobacz, boję się, że może jem za dużo, ale to kakao, kakao, chyba mogę trochę, prawda? Tylko trochę, trochę — korzystając z tego, że była w domu sama, zaśpiewała piosenkę, która sama cisnęła się jej na usta. Wysunąwszy palec wskazujący, przesunęła po tej części opakowania, którą oznaczono jako miejsce sugerowanego otworzenia paczki. Drugą dłoń położyła płasko na stole, zaraz opierając o nią podbródek. — Zrobiłam wszystko, co miałam dziś zrobić, wszystko, co mogłam. Więc tylko troszkę, odrobinkę kakao. Tak szybko, że nikt tego nie zobaczy. Tylko trochę, trochę —dodała po chwili, wreszcie przesuwając opakowanie bliżej siebie. — Kakao, kakao, mogę wypić troszkę kakao, prawda? Chyba tak, nie sądzisz? Gdy je wypiję, będę taka szczęśliwa i znów mogę mieć siłę ciężko pracować. Chyba mogę trochę, prawda? Tylko trochę, proszę~ — i tak oto ostatnia "nuta" zbiegła się w czasie z pierwszym piśnięciem czajnika.
Czajnika oraz czegoś jeszcze.
Nie spodziewała się gości, w pierwszej chwili myślała, że niezbyt namolne stukanie było sprawką jednego z dzięciołów, który upodobał sobie jedno z drzew na skraju niedalekiej polany. Gdy podniosła się, aby zdjąć czajniczek z ognia, dźwięk jednak nie minął, ktoś musiał stać u jej drzwi.
Kakao musiało pozostać na stole, czajniczek na przygotowanym miejscu do drobnego wystudzenia wody. W dłoń Marii trafiła jednak jej różdżka. Auror, który pomógł jej w kwietniu, prosił, aby na siebie uważała i nie otwierała drzwi obcym.
Ostrożnie przeszła do drzwi wejściowych. Pamiętała rozkład desek na pamięć, wiedziała, jak stawiać kroki, by nie skrzypnęły pod jej ciężarem. Gdy znalazła się przy nich, skierowała różdżkę na drewniane wrota, szepcząc inkantację zaklęcia.
— Abspectus — gdy wiązka zaklęcia uderzyła w drzwi, te stały się na moment (wyłącznie dla Marii) przezroczyste, ukazując w pełni sylwetkę stojącego przed nimi gościa.
Elvira?
Nie spodziewała się odwiedzin, także tych składanych przez kuzynkę. Zmarszczyła lekko brwi, nie rozumiejąc sytuacji, w której się znalazła. Nie mogła jednak sprawić, by krewniaczka stała przed drzwiami i pocałowała klamkę. Przecież ostatecznie lubiła Elvirę, a zakupiona przez nią miotła, Zmiatacz 5 stała wyeksponowana w przedpokoju Okruszka, dokładnie naprzeciw drzwi.
Otrzepała fartuszek, który miała na sobie z resztek czegokolwiek, co mogło się na nim zebrać. Dopiero po tym, zbierając się na odwagę i uspokojenie wciąż bijącego w przestrachu serca, otworzyła drzwi, wychodząc kuzynce naprzeciw.
— Elvira? Nie spodziewałam się dzisiaj gości...
| i poglądowo na śpiewanie
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Chatka Marii była niewielka i nie budząca zbyt dużego wrażenia. Na pewno wyglądała lepiej niż pierwsze mieszkania Elviry w mugolskich dzielnicach Londynu, niemniej jednak w jej przypadku były to tylko trudności na drodze do kariery, wszak jako stażysta-uzdrowiciel biorący swoje obowiązki na poważnie, miała niewielkie szanse na dorabianie. A w przeciwieństwie do nadętych synków polityków, medyków czy handlowców, nie miała możliwości pobierać pieniędzy od rodziny. Nawet od tej jej części, która była obrzydliwie bogata.
Maria już pracowała i chyba nawet chciała pozostać w tej chatce z piernika na najbliższe lata. Rozumiała chęć ucieczki od rodziny, ale nie wątpiła, że wkrótce będzie dziewczynę stać na więcej, jeśli tylko podejmie właściwe decyzje.
Oczekując ciepłego powitania, kołysała koszykiem u ramienia i słuchała melodii umykających przez uchylone okna. Maria chyba lubiła śpiewać, ale Elvira za tym nie przepadała - nie przepadała też za słuchaniem beztalenci i z trudem powstrzymywała krzywienie się, gdy wysokie, fałszywe tony mieszały się z piskami czajnika. Może powinnam kupić jej kredki?
Gdy jednak na progu pojawiła się istotka z rozwianym włosem i kuchennym fartuszkiem, pozbyła się już z ust wyrazu niesmaku i zamiast tego obrzuciła ją długim, oceniającym spojrzeniem.
- Mam nadzieję, że też mam szansę na... kakao - parsknęła lekko, grzecznie, nie dodając, że liczyłaby raczej na mocne i gorzkie niż przesłodzone, które prawdopodobnie piłaby Maria. I w miarę możliwości pozbawione oprawy muzycznej. - Wiem, w ten sposób wyglądają wszak niespodziewane wizyty. Nie mogłam się wprost doczekać, by cię odwiedzić. - Wchodząc do środka bez zaproszenia, zsunęła kapelusz z włosów i odwiesiła go, uśmiechając się na widok miotły. Zadbana i czysta, wyeksponowana. Wygląda na to, że przynęta chwyciła. - Mam dla ciebie kilo cukru, plaster miodu i dwie pomarańcze. Niczego bardziej słodkiego nie udało mi się upolować w Suffolk. Mam tam ostatnio sporo pracy, i tam, i w Sussex, i w Warwick. Och, no i w Durham. - Machnęła ręką, odstawiła koszyk i zatrzymała wzrok na Marii po dłuższej chwili przyglądania się ścianom, podłodze, szafkom i regałom. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w niczym istotnym? Musiałam włożyć dużo wysiłku w to, by znaleźć moment na spacer do Gloucestershire. W rezerwacie natomiast zapewnili mi, że masz dzisiaj wolne. - A to samo przez się sugerowało, że Maria powinna znajdować się tam, gdzie Elvirze będzie łatwo ją znaleźć.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maria już pracowała i chyba nawet chciała pozostać w tej chatce z piernika na najbliższe lata. Rozumiała chęć ucieczki od rodziny, ale nie wątpiła, że wkrótce będzie dziewczynę stać na więcej, jeśli tylko podejmie właściwe decyzje.
Oczekując ciepłego powitania, kołysała koszykiem u ramienia i słuchała melodii umykających przez uchylone okna. Maria chyba lubiła śpiewać, ale Elvira za tym nie przepadała - nie przepadała też za słuchaniem beztalenci i z trudem powstrzymywała krzywienie się, gdy wysokie, fałszywe tony mieszały się z piskami czajnika. Może powinnam kupić jej kredki?
Gdy jednak na progu pojawiła się istotka z rozwianym włosem i kuchennym fartuszkiem, pozbyła się już z ust wyrazu niesmaku i zamiast tego obrzuciła ją długim, oceniającym spojrzeniem.
- Mam nadzieję, że też mam szansę na... kakao - parsknęła lekko, grzecznie, nie dodając, że liczyłaby raczej na mocne i gorzkie niż przesłodzone, które prawdopodobnie piłaby Maria. I w miarę możliwości pozbawione oprawy muzycznej. - Wiem, w ten sposób wyglądają wszak niespodziewane wizyty. Nie mogłam się wprost doczekać, by cię odwiedzić. - Wchodząc do środka bez zaproszenia, zsunęła kapelusz z włosów i odwiesiła go, uśmiechając się na widok miotły. Zadbana i czysta, wyeksponowana. Wygląda na to, że przynęta chwyciła. - Mam dla ciebie kilo cukru, plaster miodu i dwie pomarańcze. Niczego bardziej słodkiego nie udało mi się upolować w Suffolk. Mam tam ostatnio sporo pracy, i tam, i w Sussex, i w Warwick. Och, no i w Durham. - Machnęła ręką, odstawiła koszyk i zatrzymała wzrok na Marii po dłuższej chwili przyglądania się ścianom, podłodze, szafkom i regałom. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w niczym istotnym? Musiałam włożyć dużo wysiłku w to, by znaleźć moment na spacer do Gloucestershire. W rezerwacie natomiast zapewnili mi, że masz dzisiaj wolne. - A to samo przez się sugerowało, że Maria powinna znajdować się tam, gdzie Elvirze będzie łatwo ją znaleźć.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie zawsze chodziło o to, by żyć w luksusach. Bywały przecież osoby, które bardziej od luksusów życzyły sobie spokoju. Ciszy, którą odnaleźć mogły tylko w niewielkich chatkach na skraju lasu. Do takich właśnie ludzi należała mała Maria — wychowana w podobnych warunkach, nigdy nie pragnęła niczego więcej, choć wiedziała, że ludzie mieszkali w innych warunkach, czasami było im pewnie znacznie łatwiej. Powrót z Akademii Beauxbatons do Okruszka nie był dla niej prosty, ale prędko stanęła na nogi, potrafiła zadbać o swoje małe mieszkanko tak, aby pomimo raczej niewielkich środków, jakie mogła na nie przeznaczyć, prezentował się, jak najlepiej tylko mógł. Maria dbała o swoje rzeczy, o swoje miejsca. I nie lubiła, gdy ktoś wpadał w nie niezapowiedziany, zawłaszczał sobie jej przestrzeń.
Dlatego też Elvira mogła zauważyć, że jej mała kuzynka jak zwykle była przynajmniej delikatnie przestraszona i zdziwiona. Najbardziej zdradzały ją oczywiście otwarte szerzej oczy, których szarozielone tęczówki automatycznie zerknęły ponad ramię Elviry, jakby chciała wypatrzeć, czy kuzynka nie przyprowadziła ze sobą kogoś jeszcze. Wydawało się jednak, że były same, a niespodziewana wizyta niosła ze sobą tylko jednego niespodziewanego gościa, który został wpuszczony do środka dość prędko. Maria wydawała się być lepszą gospodynią niż rozmówczynią.
— Oczywiście, zaraz przygotuję dla ciebie kubek... Ale czy coś się stało? — zapytała, dalej próbując ignorować złe przeczucia, które kwitły w klatce piersiowej, ledwo zdolne do opanowania pod klatką żeber. Jeżeli Elvira zjawiała się w jej domu (skąd miała dokładny adres?) niezapowiedziana, musiało przecież wydarzyć się coś szczególnego, czyż nie?
Gdy Elvira weszła do środka, mogła zauważyć, że cały dom, pomimo widocznej na pierwszy rzut oka wiekowości, utrzymany był w nienagannym porządku. Wnętrze było małe, ale czyste, z kuchni pachniało ziołami. Tylko skrzeczące pod każdym krokiem deski lubiły przypominać o swoim istnieniu, choć zdecydowanie rzadziej skrzypiały pod Marią, która wiedziała, jak poruszać się po nich bez większego hałasu.
Po zamknięciu za nimi drzwi ruszyła przodem, chcąc wskazać Elvirze właściwą drogę do kuchniojadalni (nie, żeby Okruszek był na tyle dużym domem, że można było się w nim zgubić). Gdy znalazły się w środku, stanęła na palcach, aby sięgnąć do jednej z wyższych półek zawieszonych na ścianie. Wyciągnęła stamtąd dwa kubki, do których wsypała po dwie łyżeczki kakao. Te zostały później zalane wrzątkiem, a ich zawartość wymieszana.
— Proszę, usiądź, gdzie będzie ci wygodniej — zaproponowała jedno z miejsc przy szczycie stołu, choć tak naprawdę wszystkie drewniane krzesła oferowały ten sam poziom komfortu. Przed postawieniem kubka przed Elvirą zatrzymała się jednak, słysząc, jakież to prezenty jej przywiozła. Kwestię hrabstw pominęła, skupiając się bardziej na jedzeniu — wszak to ono było największym problemem w czasie wojny. — Ojej, to wszystko dla mnie? — spytała jeszcze ciszej, wyraźnie zmieszana. Policzki pokryły się drobnym różem, gdy jeszcze raz prostowała rękoma fartuszek, jakby pragnąc pozbyć się każdego drobnego zagniecenia. — Jeszcze... jeszcze nie zdążyłam podziękować ci za miotłę, a tu kolejne prezenty... — dodała po chwili, niemal na bezdechu, nie wiedząc szczególnie, co powinna ze sobą zrobić. Na całe szczęście Elvira nadeszła z kolejnym pytaniem, na które mogła odpowiedzieć prosto i niewerbalnie. Dlatego też pokręciła przecząco głową, wszak nie miała dziś nic szczególnie ważnego do roboty. Odpoczywała przed kolejnym dniem w rezerwacie. — Jesteś pewna, że wszystko w porządku? — dopytała ostrożnie, zajmując jedno z wolnych krzeseł.
Dlatego też Elvira mogła zauważyć, że jej mała kuzynka jak zwykle była przynajmniej delikatnie przestraszona i zdziwiona. Najbardziej zdradzały ją oczywiście otwarte szerzej oczy, których szarozielone tęczówki automatycznie zerknęły ponad ramię Elviry, jakby chciała wypatrzeć, czy kuzynka nie przyprowadziła ze sobą kogoś jeszcze. Wydawało się jednak, że były same, a niespodziewana wizyta niosła ze sobą tylko jednego niespodziewanego gościa, który został wpuszczony do środka dość prędko. Maria wydawała się być lepszą gospodynią niż rozmówczynią.
— Oczywiście, zaraz przygotuję dla ciebie kubek... Ale czy coś się stało? — zapytała, dalej próbując ignorować złe przeczucia, które kwitły w klatce piersiowej, ledwo zdolne do opanowania pod klatką żeber. Jeżeli Elvira zjawiała się w jej domu (skąd miała dokładny adres?) niezapowiedziana, musiało przecież wydarzyć się coś szczególnego, czyż nie?
Gdy Elvira weszła do środka, mogła zauważyć, że cały dom, pomimo widocznej na pierwszy rzut oka wiekowości, utrzymany był w nienagannym porządku. Wnętrze było małe, ale czyste, z kuchni pachniało ziołami. Tylko skrzeczące pod każdym krokiem deski lubiły przypominać o swoim istnieniu, choć zdecydowanie rzadziej skrzypiały pod Marią, która wiedziała, jak poruszać się po nich bez większego hałasu.
Po zamknięciu za nimi drzwi ruszyła przodem, chcąc wskazać Elvirze właściwą drogę do kuchniojadalni (nie, żeby Okruszek był na tyle dużym domem, że można było się w nim zgubić). Gdy znalazły się w środku, stanęła na palcach, aby sięgnąć do jednej z wyższych półek zawieszonych na ścianie. Wyciągnęła stamtąd dwa kubki, do których wsypała po dwie łyżeczki kakao. Te zostały później zalane wrzątkiem, a ich zawartość wymieszana.
— Proszę, usiądź, gdzie będzie ci wygodniej — zaproponowała jedno z miejsc przy szczycie stołu, choć tak naprawdę wszystkie drewniane krzesła oferowały ten sam poziom komfortu. Przed postawieniem kubka przed Elvirą zatrzymała się jednak, słysząc, jakież to prezenty jej przywiozła. Kwestię hrabstw pominęła, skupiając się bardziej na jedzeniu — wszak to ono było największym problemem w czasie wojny. — Ojej, to wszystko dla mnie? — spytała jeszcze ciszej, wyraźnie zmieszana. Policzki pokryły się drobnym różem, gdy jeszcze raz prostowała rękoma fartuszek, jakby pragnąc pozbyć się każdego drobnego zagniecenia. — Jeszcze... jeszcze nie zdążyłam podziękować ci za miotłę, a tu kolejne prezenty... — dodała po chwili, niemal na bezdechu, nie wiedząc szczególnie, co powinna ze sobą zrobić. Na całe szczęście Elvira nadeszła z kolejnym pytaniem, na które mogła odpowiedzieć prosto i niewerbalnie. Dlatego też pokręciła przecząco głową, wszak nie miała dziś nic szczególnie ważnego do roboty. Odpoczywała przed kolejnym dniem w rezerwacie. — Jesteś pewna, że wszystko w porządku? — dopytała ostrożnie, zajmując jedno z wolnych krzeseł.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Elvira nienawidziła niezapowiedzianych wizyt. Gości przeszkadzających jej w pracy, burzących porządek napiętego harmonogramu jej kolejnych dni, z których każdy niemal zapełniony był obowiązkami. W czasie wolnym badała zwłoki i wtedy była najmniej chętna do rozmów i wymian uprzejmości.
I byłaby pewnie w stanie zrozumieć niechęć Marii, gdyby nie to absolutne i aroganckie przeświadczenie, że w oczach młodszej kuzynki zawsze jest mile widziana. Poczuwała się do prawa śledzenia jej ruchów i wchodzenia na jej teren bez zapowiedzi. Robiła to dla jej dobra, dla świetlanej przyszłości i życia, które mogła wieść. Jako jej podopieczna, jej uczennica. Uczennica wiedźmy.
W istocie, byłaby w stanie bez mrugnięcia okiem uczynić Marii znacznie więcej niż tylko zaskoczyć niezapowiedzianą wizytą, lecz w chwili obecnej nie był to problem, którym miałyby zaprzątać sobie głowy. Maria uczyła się bardzo wolno i miała humorki godne nastolatki, ale jeszcze jej nie zawiodła. Nie dostatecznie, by zasłużyć na prawdziwą lekcję.
- Czy coś musi się stać, żebym zechciała spotkać się ze swoją ulubioną kuzynką? - spytała z pozornym zaskoczeniem, przykładając dłoń do piersi w łagodnie kobiecym geście. Po zdjęciu płaszcza i odwieszeniu go na wieszak rozgościła się w niewielkiej chatce Marii, wędrując wzdłuż ścian i przesuwając palcami po regałach, czytając oprawy książek i oceniając pomniejsze bibeloty. - Proszę, nie dosładzaj. - wspomniała, gdy Maria ruszyła przygotować jej kakao. Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem pozwoliła sobie na kubek czekolady. Kawa była znacznie lepsza, lecz skraść serce kuzynki będzie pewnie łatwiej słodyczą.
Skrzypiąca podłoga drażniła ją w uszy, zapach ziół intrygował, niewielkie, zagracone wnętrze przywoływało niemiłe wspomnienia. Nie była jeszcze pewna co sądzi o tym domku, poza tym, że Marii z pewnością byłoby lepiej gdzie indziej. Usiadła u szczytu stołu, opierając jeden łokieć o blat, by móc wesprzeć brodę na dłoni i uważnie przyglądać się Marii. Próbowała ją rozgryźć, dojrzeć coś więcej poza tym smutno oczywistym lękiem.
- Dla ciebie - przyznała w odpowiedzi na pytanie. - Myślę, że potrzebny był mi w życiu ktoś taki jak ty, Mario. Ktoś... - do kochania? Co za głupie i żałosne kłamstwo. - ...z rodziny, na kogo mogłabym liczyć. I kto mógłby liczyć na mnie. Nie sądzisz? - Wątpiła, by naprawdę mogła liczyć na Marię, ale kto wie, któregoś dnia, gdy już nauczy ją wszystkiego co powinna wiedzieć, wypleni słabe cechy... - Nie przejmuj się tym. Czułam się winna po naszej ostatniej lekcji. Bałam się, że mogłaś całkiem zniechęcić cię do ćwiczeń. Złamałoby mi to serce, gdybyś zraziła się do magii... przeze mnie - Z trudem powstrzymała się od uśmiechu, tak absurdalne było dla niej branie na siebie winy za porażki dziewczyny, wprawa jednak uczyniła jej uśmiech łagodnym. - W większości. A u ciebie? Wydajesz się zestresowana, czy coś cię dręczy? - Odwróciła kota ogonem. Nie zamierzała się zwierzać, nie teraz.
Ze swojej nieoczekiwanej wojny z Cassandrą, z nienawiści, jaką czuła wobec Ramseya za to, że niszczył wszystko nawet wtedy, gdy już myślała, że nie jest w stanie jej zranić. Z głupiej i naiwnej tęsknoty za Lysandrą i równie głupich i naiwnych popędach, które kazały jej wyobrażać ją sobie martwą z nożem do kopert w krtani.
Nie była dobrym człowiekiem.
Ale nie była też potworem. Jeszcze nie.
Nawet jeśli zbliżała ją do tego każda kolejna zdrada.
I byłaby pewnie w stanie zrozumieć niechęć Marii, gdyby nie to absolutne i aroganckie przeświadczenie, że w oczach młodszej kuzynki zawsze jest mile widziana. Poczuwała się do prawa śledzenia jej ruchów i wchodzenia na jej teren bez zapowiedzi. Robiła to dla jej dobra, dla świetlanej przyszłości i życia, które mogła wieść. Jako jej podopieczna, jej uczennica. Uczennica wiedźmy.
W istocie, byłaby w stanie bez mrugnięcia okiem uczynić Marii znacznie więcej niż tylko zaskoczyć niezapowiedzianą wizytą, lecz w chwili obecnej nie był to problem, którym miałyby zaprzątać sobie głowy. Maria uczyła się bardzo wolno i miała humorki godne nastolatki, ale jeszcze jej nie zawiodła. Nie dostatecznie, by zasłużyć na prawdziwą lekcję.
- Czy coś musi się stać, żebym zechciała spotkać się ze swoją ulubioną kuzynką? - spytała z pozornym zaskoczeniem, przykładając dłoń do piersi w łagodnie kobiecym geście. Po zdjęciu płaszcza i odwieszeniu go na wieszak rozgościła się w niewielkiej chatce Marii, wędrując wzdłuż ścian i przesuwając palcami po regałach, czytając oprawy książek i oceniając pomniejsze bibeloty. - Proszę, nie dosładzaj. - wspomniała, gdy Maria ruszyła przygotować jej kakao. Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem pozwoliła sobie na kubek czekolady. Kawa była znacznie lepsza, lecz skraść serce kuzynki będzie pewnie łatwiej słodyczą.
Skrzypiąca podłoga drażniła ją w uszy, zapach ziół intrygował, niewielkie, zagracone wnętrze przywoływało niemiłe wspomnienia. Nie była jeszcze pewna co sądzi o tym domku, poza tym, że Marii z pewnością byłoby lepiej gdzie indziej. Usiadła u szczytu stołu, opierając jeden łokieć o blat, by móc wesprzeć brodę na dłoni i uważnie przyglądać się Marii. Próbowała ją rozgryźć, dojrzeć coś więcej poza tym smutno oczywistym lękiem.
- Dla ciebie - przyznała w odpowiedzi na pytanie. - Myślę, że potrzebny był mi w życiu ktoś taki jak ty, Mario. Ktoś... - do kochania? Co za głupie i żałosne kłamstwo. - ...z rodziny, na kogo mogłabym liczyć. I kto mógłby liczyć na mnie. Nie sądzisz? - Wątpiła, by naprawdę mogła liczyć na Marię, ale kto wie, któregoś dnia, gdy już nauczy ją wszystkiego co powinna wiedzieć, wypleni słabe cechy... - Nie przejmuj się tym. Czułam się winna po naszej ostatniej lekcji. Bałam się, że mogłaś całkiem zniechęcić cię do ćwiczeń. Złamałoby mi to serce, gdybyś zraziła się do magii... przeze mnie - Z trudem powstrzymała się od uśmiechu, tak absurdalne było dla niej branie na siebie winy za porażki dziewczyny, wprawa jednak uczyniła jej uśmiech łagodnym. - W większości. A u ciebie? Wydajesz się zestresowana, czy coś cię dręczy? - Odwróciła kota ogonem. Nie zamierzała się zwierzać, nie teraz.
Ze swojej nieoczekiwanej wojny z Cassandrą, z nienawiści, jaką czuła wobec Ramseya za to, że niszczył wszystko nawet wtedy, gdy już myślała, że nie jest w stanie jej zranić. Z głupiej i naiwnej tęsknoty za Lysandrą i równie głupich i naiwnych popędach, które kazały jej wyobrażać ją sobie martwą z nożem do kopert w krtani.
Nie była dobrym człowiekiem.
Ale nie była też potworem. Jeszcze nie.
Nawet jeśli zbliżała ją do tego każda kolejna zdrada.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Złe przeczucia nie opuszczały Marii od ponad miesiąca. Niezapowiedziane wizyty zresztą zawsze wiązały się z czymś nagłym, nieprzewidywalnym, a takie niezwykle często było zagrożenie. Ostatnie miesiące zresztą nauczyły jej właśnie tego — uważności, spoglądania na świat i patrzenia na niego, nie tylko udawania, że się cokolwiek widzi. Gdyby nie stało się nic poważnego, logika podpowiadała jej, że kuzynka po prostu sięgnęłaby do pergaminu i pióra, zapowiedziała wizytę. Teraz jednak wydawało się, że wszystko jest w porządku i panikowała chyba... Zupełnie bez powodu.
— Oczywiście, że nie, ale... Nie spodziewałam się — powiedziała na swoje usprawiedliwienie, ledwo chyba ukrywając uśmiech wywołany tym komplementem (nigdy nie była nikogo ulubioną kimkolwiek, może za wyjątkiem Celine, jej potrafiła uwierzyć w tą siostrzaną więź, która je połączyła). Natychmiast jednak postanowiła zabrać się za coś, co pomoże jej sprowadzić myśli na dobry tor. Zrobienie kakao było tylko początkiem. Dwa kubki, odpowiednia ilość przesypana z łyżeczki do kubka, później zalanie wodą. Mleka do tej pory nie mogła nigdzie dostać i zrobiła się z tego powodu nawet odrobinę drażliwa. Do swojego kakao wsypała dodatkową łyżeczkę cukru, to dla Elviry pozostało niedoprawione. Mogła cieszyć się czystym, głębokim aromatem.
Postawiwszy kubek przed kuzynką, sama położyła swój obok, ale nie mogła jeszcze usiąść.
— To kakao, wiesz... — zaczęła odrobinę niezgrabnie, jednakże zaraz skinęła głową w ramach podziękowania i zaczęła przejmować prezenty. Postawiwszy wszystko na blat kuchenny, na moment oparła rękę na biodrze, po czym uśmiechnęła się szerzej. Miała już sposób na wykorzystanie przynajmniej części prezentów. Ale zaczęła mówić, powinna więc dokończyć myśl. Odwróciła się więc na pięcie, spoglądając raz jeszcze na Elvirę. — To od lady Odetty. Wysłała mi list, z propozycją pracy. Chyba... Powinnaś wiedzieć — dodała, podchodząc powoli do leżącego niedaleko stołu koszyka z materiałami. Spomiędzy nich wyjęła kopertę, wciąż miała na sobie lak pieczęci Parkinsonów, ale samo spojrzenie na papeterię dawało pewnie kuzynce wyraźny znak, że Maria nie kłamała. — Przeczytaj, proszę — dodała, podając kuzynce list. — A ja w tym czasie przygotuję nam konfitury, co ty na to? Szkoda, żeby pomarańcze się zmarnowały, a mam jeszcze coś... specjalnego — uśmiechnęła się nieśmiało, mając na myśli zdobyte całkiem niedawno dwie sztuki bananów. Przy odpowiedniej obróbce starczy na dwa słoiczki...
Stanęła przy zlewie, najpierw obmywając obie pomarańcze. Później, przy pomocy niewielkiego nożyka obrała je na cienko. Nie wyrzucała skórek, przełożyła je do rondelka, który zalała wodą, a następnie ustawiła na kuchenkę, aby woda się podgrzała.
W tym czasie podeszła do stołu, przy którym zasiadła. W samą porę, by posłuchać monologu Elviry. Monologu, który w samym swym założeniu był dla Marii niesamowicie miły. Ktoś chciał się nią opiekować, była dla kogoś ważna. Ale nie do końca wiedziała, co powinna o tym myśleć. Ta cała wizyta była bardzo specyficzna, w dodatku ostatnio dowiedziała się kilku... Dość niewygodnych rzeczy. Inne ułożyła sobie w głowie.
— Jesteśmy rodziną — zaczęła uspokajająco (kogo pragnęła uspokoić? Siebie, czy kuzynkę?), biorąc łyk kakao, z którego cieszyła się wcześniej tak mocno, że aż zaśpiewała o tym piosenkę. — Więc zawsze możesz na mnie liczyć — dodała, bo taka właśnie była prawda. Chciała pomóc kuzynce, przynajmniej na tyle, na ile mogła. Nie przynieść wstydu, nie być powodem do pogardy. — I... Też bym chciała na ciebie liczyć, ale... Musiałabym ci zadać jedno pytanie. Tylko proszę, powiedz mi wszystko tak, jak było, dobrze? — nigdy wcześniej nie była Maria aż tak bezpośrednia. Samo to mogło zwiastować, że temat, który zamierza poruszyć, był dla niej ważny. Nie trzeba było nawet patrzeć na dłonie oplecione wokół gorącego kubka, które zaczęły lekko drżeć.
Zmusiła się, by wznieść spojrzenie w oczy kuzynki.
— Słyszałam, co działo się w Londynie. Rok temu w kwietniu. Byłaś tam? — samej Marii wydawało się, że była. Wtedy chyba jeszcze pracowała w Świętym Mungu. I dlatego młodsza z czarownic ułożyła sobie na poczekaniu wersję wydarzeń, która uspokoiłaby jej sumienie. Ale czy... Czy naprawdę mogło tak być? Jak właściwie było?
Nie chciała zamykać oczu. Obraz leżących bez życia na bruku dzieci był zbyt wyraźny, mimo że nie widziała go na własne oczy, poznała tylko z cudzego przekazu.
— Oczywiście, że nie, ale... Nie spodziewałam się — powiedziała na swoje usprawiedliwienie, ledwo chyba ukrywając uśmiech wywołany tym komplementem (nigdy nie była nikogo ulubioną kimkolwiek, może za wyjątkiem Celine, jej potrafiła uwierzyć w tą siostrzaną więź, która je połączyła). Natychmiast jednak postanowiła zabrać się za coś, co pomoże jej sprowadzić myśli na dobry tor. Zrobienie kakao było tylko początkiem. Dwa kubki, odpowiednia ilość przesypana z łyżeczki do kubka, później zalanie wodą. Mleka do tej pory nie mogła nigdzie dostać i zrobiła się z tego powodu nawet odrobinę drażliwa. Do swojego kakao wsypała dodatkową łyżeczkę cukru, to dla Elviry pozostało niedoprawione. Mogła cieszyć się czystym, głębokim aromatem.
Postawiwszy kubek przed kuzynką, sama położyła swój obok, ale nie mogła jeszcze usiąść.
— To kakao, wiesz... — zaczęła odrobinę niezgrabnie, jednakże zaraz skinęła głową w ramach podziękowania i zaczęła przejmować prezenty. Postawiwszy wszystko na blat kuchenny, na moment oparła rękę na biodrze, po czym uśmiechnęła się szerzej. Miała już sposób na wykorzystanie przynajmniej części prezentów. Ale zaczęła mówić, powinna więc dokończyć myśl. Odwróciła się więc na pięcie, spoglądając raz jeszcze na Elvirę. — To od lady Odetty. Wysłała mi list, z propozycją pracy. Chyba... Powinnaś wiedzieć — dodała, podchodząc powoli do leżącego niedaleko stołu koszyka z materiałami. Spomiędzy nich wyjęła kopertę, wciąż miała na sobie lak pieczęci Parkinsonów, ale samo spojrzenie na papeterię dawało pewnie kuzynce wyraźny znak, że Maria nie kłamała. — Przeczytaj, proszę — dodała, podając kuzynce list. — A ja w tym czasie przygotuję nam konfitury, co ty na to? Szkoda, żeby pomarańcze się zmarnowały, a mam jeszcze coś... specjalnego — uśmiechnęła się nieśmiało, mając na myśli zdobyte całkiem niedawno dwie sztuki bananów. Przy odpowiedniej obróbce starczy na dwa słoiczki...
Stanęła przy zlewie, najpierw obmywając obie pomarańcze. Później, przy pomocy niewielkiego nożyka obrała je na cienko. Nie wyrzucała skórek, przełożyła je do rondelka, który zalała wodą, a następnie ustawiła na kuchenkę, aby woda się podgrzała.
W tym czasie podeszła do stołu, przy którym zasiadła. W samą porę, by posłuchać monologu Elviry. Monologu, który w samym swym założeniu był dla Marii niesamowicie miły. Ktoś chciał się nią opiekować, była dla kogoś ważna. Ale nie do końca wiedziała, co powinna o tym myśleć. Ta cała wizyta była bardzo specyficzna, w dodatku ostatnio dowiedziała się kilku... Dość niewygodnych rzeczy. Inne ułożyła sobie w głowie.
— Jesteśmy rodziną — zaczęła uspokajająco (kogo pragnęła uspokoić? Siebie, czy kuzynkę?), biorąc łyk kakao, z którego cieszyła się wcześniej tak mocno, że aż zaśpiewała o tym piosenkę. — Więc zawsze możesz na mnie liczyć — dodała, bo taka właśnie była prawda. Chciała pomóc kuzynce, przynajmniej na tyle, na ile mogła. Nie przynieść wstydu, nie być powodem do pogardy. — I... Też bym chciała na ciebie liczyć, ale... Musiałabym ci zadać jedno pytanie. Tylko proszę, powiedz mi wszystko tak, jak było, dobrze? — nigdy wcześniej nie była Maria aż tak bezpośrednia. Samo to mogło zwiastować, że temat, który zamierza poruszyć, był dla niej ważny. Nie trzeba było nawet patrzeć na dłonie oplecione wokół gorącego kubka, które zaczęły lekko drżeć.
Zmusiła się, by wznieść spojrzenie w oczy kuzynki.
— Słyszałam, co działo się w Londynie. Rok temu w kwietniu. Byłaś tam? — samej Marii wydawało się, że była. Wtedy chyba jeszcze pracowała w Świętym Mungu. I dlatego młodsza z czarownic ułożyła sobie na poczekaniu wersję wydarzeń, która uspokoiłaby jej sumienie. Ale czy... Czy naprawdę mogło tak być? Jak właściwie było?
Nie chciała zamykać oczu. Obraz leżących bez życia na bruku dzieci był zbyt wyraźny, mimo że nie widziała go na własne oczy, poznała tylko z cudzego przekazu.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Widziała w Marii wszystkie cechy swojej rodziny, których najbardziej nienawidziła - malutkiego sobowtóra jej matki - bardziej Multon niż Parkinson - z nieco tylko większymi krągłościami tej dziewczęcej sylwetki aspirującej na przyszłą panią domu. Nie wątpiła, że Maria mogłaby o tym marzyć; o troskliwym mężu, gromadce dzieci i ukrytej chatce podobnej do tej rudery, w której mogłaby skryć się przed wszystkimi trudnościami tego świata, wychowując do życia kolejne pokolenia bezradnych czarodziejek. Elvira nie zamierzała jej tego odbierać, nie całkiem. Dzieci były ich przyszłością, wiedziała o tym nawet ona. Ale chciała też dla kuzynki czegoś więcej, chciała wychować ją na czarownicę, z której sama byłaby dumna, gdyby miała córkę.
Podświadomie przelała na nią skrywane głęboko wyrzuty sumienia i tęsknotę do macierzyństwa, wypaczając je jednak w typowy dla siebie sposób - i czyniąc wyzutym z ciepła projektem.
- To nic złego - uśmiechnęła się kątem ust. Widziała to zadowolenie, satysfakcję, którą Maria próbowała ukryć. Znała dobrze poczucie bycia docenionym. - Masz rację zachowując ostrożność. Mnie jednak obawiać się nie musisz. - Nigdy nie będzie musiała, dopóki pozostawała tą grzeczną, ułożoną dziewczyną, która słuchała poleceń.
Czekała cierpliwie, sącząc swoje gorzkie, rozwodnione kakao - może powinna dziecku przynieść też mleko - i słuchając powoli wypowiadanych słów. Dawała jej czas na przyzwyczajenie się do jej obecności, pole do rozwoju zaufania. Uśmiech na jej twarzy można byłoby nazwać prawdziwie ciepłym, gdy wzięła do ręki zaoferowany list. Nawet jej spojrzenie wydawało się zmięknąć, tak była dumna z tego, że Maria przychodziła do niej po radę.
- To wspaniale, że utrzymujecie kontakt i cieszy mnie, że mogłam was bliżej zapoznać. Taka znajomość przyniesie ci wiele korzyści. - Machnęła dłonią, zachęcając do robienia konfitur, czy do czego tam Maria chciała wykorzystać owoce. Sama uważnie przeczytała list. Nuta irytacji zalęgła się w jej piersi na opiekuńczy wydźwięk, jaki Odetta próbowała w nim narzucić. Maria należy do mnie. Zdusiła go jednak, bo sama przecież nie raz ignorowała irytujące cechy młodej Parkinson dla własnych korzyści. - To bardzo zaszczytna oferta, sugerująca, że lady darzy cię zaufaniem. Sama nie dalej jak rok temu pełniłam przez jakiś czas pracę na dworze Selwynów z Essex. - Jej praca co prawda nie była służbą, bo pełniła obowiązki uzdrowiciela, ale dla dziewczyny tak młodej i niedoświadczonej jak Maria służba na dworze była dobrym startem. - Bliskość Parkinsonów oraz moja z nimi przyjaźń dałyby ci możliwość zaoszczędzenia dobrej ilości pieniędzy na przyszłość oraz zapoznania się z socjetą. Przy takiej pomocy myślę, że mogłabyś liczyć na zamążpójście z porządnym czarodziejem czystej krwi. To naprawdę wspaniała szansa. - Nie chciała wypominać Marii na głos jej osłabionego statusu krwi, gdyż dla niej samej był to temat drażliwy. Multonowie szczycili się czystością, więc decyzja jej ojca, aby tę krew rozwodnić była niczym splunięcie w twarz tradycji. - A co ty o tym myślisz, Mario? To przecież najważniejsze. - Nie było najważniejsze, ale dała młodej dziewczynie się wypowiedzieć, zachęcając ją wciąż i wciąż do wyrażania własnego zdania. Nie zamierzała robić z niej buntowniczki, ale chciała wyplenić tę irytującą rodzinną bezradność.
Obserwowała ze swojego miejsca przy stole pracę kuzynki nad zlewem. W kuchni Maria radziła sobie dużo lepiej niż Elvira i czując słodki zapach gotujących się owoców nie mogłaby nie pomyśleć, że sama chętnie miałaby ją przy sobie. Nie byłaby jednak w stanie zapłacić ani zaoferować jej tyle co Odetta, więc zdecydowała się nie odbierać dziewczynie tej szansy. Gdy Maria usiadła wreszcie naprzeciw, sięgnęła przez stół, by schwycić ją za dłoń. To był gest, który podpatrzyła u innych ludzi w kawiarniach i parkach. Mniejsza, gorąca dłoń kuzynki przyjemnie ogrzała jej własne palce, kościste, żylaste i chłodne od trawiącej krew czarnej magii.
- Oczywiście, kochanie - powiedziała miło, unosząc brew i mimowolnie mocniej zaciskając dłoń. Chciałaby na nią liczyć? O czym też to dziecko mówiło? Ile jeszcze prezentów i ofert miała jej złożyć, by wreszcie zrzuciło klapki z oczu?
Pytanie, które tym razem zadała jej Maria zaskoczyło, niepokoiło i posyłało przyjemne dreszcze wzdłuż kręgosłupa. Wiedziała, że ten moment nadejdzie, oczekiwała go, dlatego dała sobie chwilę czasu, biorąc długi łyk kakao. Drugą dłonią wciąż ściskała palce Marii, a kiedy je puściła, powoli złożyła ręce przed sobą na stole i wychyliła się z powagą, którą niewprawne oko mogłoby pomylić ze smutkiem.
- Byłam, Mario. Mieszkałam tam wówczas, w mieszkaniu na ulicy Pokątnej, pracowałam jako uzdrowiciel. Widziałam ranne dzieci czarodziejów i trupy w Tamizie. - Usta jej zadrżały, może chciała ukryć łzę, a może uśmiech. Ostrożnie sięgnęła dłonią i złapała Marię za brodę, by unieść ją do góry, zmusić, by patrzyła na nią, gdy będzie do niej mówić. Gdy się upewniła, że dziewczyna rozumie, puściła ją znów. - Wojna w istocie trwała już od jakiegoś czasu i konflikt się zaogniał. Na pewno słyszałaś o anomaliach magicznych, które przez długie miesiące nękały cały kraj. Mugolski premier oskarżał nas o to, groził ujawnieniem i odebraniem Ministerstwa, Szpitali, nawet naszych mieszkań. Zostaliśmy zlinczowani, usłyszeliśmy, że anomalie były zamierzonym sabotażem, choć, Merlinie, to była bzdura - Uniosła wzrok do góry, zamrugała, uśmiechnęła się z trudem. - Coraz częściej wybuchały zamieszki, na Pokątnej również. Czarodzieje powiązani z mugolami stawali po stronie swojego premiera i ich Izb, bo liczyli na przejęcie odebranych majątków. Coraz częściej przyjmowałam pod swoją opiekę kobiety zgwałcone, młode panny z dobrych domów, zrujnowane, skazane na bękarty. Zakon Feniksa oskarżył lordów i lady o chaos, podobno to my odpowiadaliśmy za rzezie i mordy, choć w zdecydowanej większości były to prowokacje. Przez anomalie magia się objawiła, Traktat o Tajności zachwiał, ale ci, którzy zapragnęli wreszcie czarować otwarcie, wyjść z ukrycia, bywali aresztowani. Czasem do nich strzelano. Widziałaś kiedyś mugolską broń, Mario? - Elvira przygryzła wargę, położyła rękę na swoim boku, pod prawym łukiem żebrowym, gdzie kiedyś w czasie jakiejś walki ją postrzelono. Wyfiletowała potem tego mugola za jego bezczelność. - Mają takie narzędzia, metalowe, głośne rury, z których lecą ołowiane kule, z taką prędkością, że gdy cię ona dotknie, przeszywa cię na wylot, rozrywając ciało. Wiem, jak to boli, skarbie. Wiem bardzo dobrze. - Docisnęła dłoń do własnego boku, zgarbiła się, a potem usiadła prosto. - Ledwo uszłam z życiem w Bezksiężycową Noc, więc wybacz, że nie zdołam przytoczyć ci wszystkich szczegółów. Ale gdy na ulicach rozpoczęły się walki, nie dało się już określić, kto je rozpoczął. Jedni ci powiedzą, że to czarodzieje wyszli przeciw mugolom, inni, że mugole przeciw czarodziejom. Widziałam co widziałam, więc ja wierzę w drugą wersję. Ich strach i nieznajomość naszej kultury uczyniła z nich szaleńców, a przyjaciele terroryści wykorzystali ich niepewność, by ich podjudzić i zburzyć dotychczasowy porządek. Ile korzyści by im to przyniosło, gdyby taka Odetta została zgwałcona i powieszona. Gdyby wszyscy Malfoyowie zginęli i zostawili skrytki pełne złota. Nie myśl, że ludzie są uczciwi, Mario. Nigdy nie są. - Opuściła głowę, parsknęła niewesoło. - Na koniec to i jedna i druga strona się broniła. Wojna jest brudna i pełna krwi. Ale wygrali czarodzieje, więc mugole musieli się wycofać. Od tamtej pory Londyn jest bardziej czysty i spokojny niż kiedykolwiek. Nikt tam nie musi się bać, nikt nie musi się chować. Choć czasem... jeszcze w grudniu brałam udział w małej akcji niesienia pomocy, zorganizowanej przez różne kobiety z socjety. Lady Burke, Lady Rosier, Lady Black... byłam tam jako uzdrowicielka w obstawie, kiedy damy rozdawały jedzenie na zimę najbardziej potrzebującym. Wtedy z dachów wyskoczyła ta banda obdartych terrorystów i zrzuciła ludziom na głowę śmieci, aby ich wystraszyć i przegonić. - Skrzywiła usta z niesmakiem, a potem złapała znów Marię za brodę, tym razem z dwóch stron, otulając jej policzki zimnymi dłońmi. - Te wspomnienia, te okropności, ten strach, tego się nie zapomina. Nie zamierzałam więcej pozwolić na to, by dzieci czarodziejów żyły w cierpieniu. Dlatego dołączyłam do rewolucji, Mario. Dlatego zostałam Rycerką Walpurgii i działaczką społeczną - powiedziała szeptem, zbliżając do niej swoją twarz, zarumienioną, jasną i pełną pasji.
Och, z jaką łatwością kłamstwa spływały z jej języka. Z jaką łatwością szachowała rzeczywistością, by ubrać ją w szaty, w które przecież gorąco wierzyła. Ledwie pamiętała co dokładnie robiła w Bezksiężycową Noc, ale była niemal pewna, że spędziła tę noc w barze, może na Nokturnie. Gdzieś w piwnicy, pijąc po utracie pracy, śmiejąc się i wychodząc na zewnątrz tylko po to by posłuchać wybuchów i krzyków.
Ale to nie miało żadnego znaczenia dzisiaj - dzisiaj, gdy była rewolucją.
kłamstwo II moją opoką
Podświadomie przelała na nią skrywane głęboko wyrzuty sumienia i tęsknotę do macierzyństwa, wypaczając je jednak w typowy dla siebie sposób - i czyniąc wyzutym z ciepła projektem.
- To nic złego - uśmiechnęła się kątem ust. Widziała to zadowolenie, satysfakcję, którą Maria próbowała ukryć. Znała dobrze poczucie bycia docenionym. - Masz rację zachowując ostrożność. Mnie jednak obawiać się nie musisz. - Nigdy nie będzie musiała, dopóki pozostawała tą grzeczną, ułożoną dziewczyną, która słuchała poleceń.
Czekała cierpliwie, sącząc swoje gorzkie, rozwodnione kakao - może powinna dziecku przynieść też mleko - i słuchając powoli wypowiadanych słów. Dawała jej czas na przyzwyczajenie się do jej obecności, pole do rozwoju zaufania. Uśmiech na jej twarzy można byłoby nazwać prawdziwie ciepłym, gdy wzięła do ręki zaoferowany list. Nawet jej spojrzenie wydawało się zmięknąć, tak była dumna z tego, że Maria przychodziła do niej po radę.
- To wspaniale, że utrzymujecie kontakt i cieszy mnie, że mogłam was bliżej zapoznać. Taka znajomość przyniesie ci wiele korzyści. - Machnęła dłonią, zachęcając do robienia konfitur, czy do czego tam Maria chciała wykorzystać owoce. Sama uważnie przeczytała list. Nuta irytacji zalęgła się w jej piersi na opiekuńczy wydźwięk, jaki Odetta próbowała w nim narzucić. Maria należy do mnie. Zdusiła go jednak, bo sama przecież nie raz ignorowała irytujące cechy młodej Parkinson dla własnych korzyści. - To bardzo zaszczytna oferta, sugerująca, że lady darzy cię zaufaniem. Sama nie dalej jak rok temu pełniłam przez jakiś czas pracę na dworze Selwynów z Essex. - Jej praca co prawda nie była służbą, bo pełniła obowiązki uzdrowiciela, ale dla dziewczyny tak młodej i niedoświadczonej jak Maria służba na dworze była dobrym startem. - Bliskość Parkinsonów oraz moja z nimi przyjaźń dałyby ci możliwość zaoszczędzenia dobrej ilości pieniędzy na przyszłość oraz zapoznania się z socjetą. Przy takiej pomocy myślę, że mogłabyś liczyć na zamążpójście z porządnym czarodziejem czystej krwi. To naprawdę wspaniała szansa. - Nie chciała wypominać Marii na głos jej osłabionego statusu krwi, gdyż dla niej samej był to temat drażliwy. Multonowie szczycili się czystością, więc decyzja jej ojca, aby tę krew rozwodnić była niczym splunięcie w twarz tradycji. - A co ty o tym myślisz, Mario? To przecież najważniejsze. - Nie było najważniejsze, ale dała młodej dziewczynie się wypowiedzieć, zachęcając ją wciąż i wciąż do wyrażania własnego zdania. Nie zamierzała robić z niej buntowniczki, ale chciała wyplenić tę irytującą rodzinną bezradność.
Obserwowała ze swojego miejsca przy stole pracę kuzynki nad zlewem. W kuchni Maria radziła sobie dużo lepiej niż Elvira i czując słodki zapach gotujących się owoców nie mogłaby nie pomyśleć, że sama chętnie miałaby ją przy sobie. Nie byłaby jednak w stanie zapłacić ani zaoferować jej tyle co Odetta, więc zdecydowała się nie odbierać dziewczynie tej szansy. Gdy Maria usiadła wreszcie naprzeciw, sięgnęła przez stół, by schwycić ją za dłoń. To był gest, który podpatrzyła u innych ludzi w kawiarniach i parkach. Mniejsza, gorąca dłoń kuzynki przyjemnie ogrzała jej własne palce, kościste, żylaste i chłodne od trawiącej krew czarnej magii.
- Oczywiście, kochanie - powiedziała miło, unosząc brew i mimowolnie mocniej zaciskając dłoń. Chciałaby na nią liczyć? O czym też to dziecko mówiło? Ile jeszcze prezentów i ofert miała jej złożyć, by wreszcie zrzuciło klapki z oczu?
Pytanie, które tym razem zadała jej Maria zaskoczyło, niepokoiło i posyłało przyjemne dreszcze wzdłuż kręgosłupa. Wiedziała, że ten moment nadejdzie, oczekiwała go, dlatego dała sobie chwilę czasu, biorąc długi łyk kakao. Drugą dłonią wciąż ściskała palce Marii, a kiedy je puściła, powoli złożyła ręce przed sobą na stole i wychyliła się z powagą, którą niewprawne oko mogłoby pomylić ze smutkiem.
- Byłam, Mario. Mieszkałam tam wówczas, w mieszkaniu na ulicy Pokątnej, pracowałam jako uzdrowiciel. Widziałam ranne dzieci czarodziejów i trupy w Tamizie. - Usta jej zadrżały, może chciała ukryć łzę, a może uśmiech. Ostrożnie sięgnęła dłonią i złapała Marię za brodę, by unieść ją do góry, zmusić, by patrzyła na nią, gdy będzie do niej mówić. Gdy się upewniła, że dziewczyna rozumie, puściła ją znów. - Wojna w istocie trwała już od jakiegoś czasu i konflikt się zaogniał. Na pewno słyszałaś o anomaliach magicznych, które przez długie miesiące nękały cały kraj. Mugolski premier oskarżał nas o to, groził ujawnieniem i odebraniem Ministerstwa, Szpitali, nawet naszych mieszkań. Zostaliśmy zlinczowani, usłyszeliśmy, że anomalie były zamierzonym sabotażem, choć, Merlinie, to była bzdura - Uniosła wzrok do góry, zamrugała, uśmiechnęła się z trudem. - Coraz częściej wybuchały zamieszki, na Pokątnej również. Czarodzieje powiązani z mugolami stawali po stronie swojego premiera i ich Izb, bo liczyli na przejęcie odebranych majątków. Coraz częściej przyjmowałam pod swoją opiekę kobiety zgwałcone, młode panny z dobrych domów, zrujnowane, skazane na bękarty. Zakon Feniksa oskarżył lordów i lady o chaos, podobno to my odpowiadaliśmy za rzezie i mordy, choć w zdecydowanej większości były to prowokacje. Przez anomalie magia się objawiła, Traktat o Tajności zachwiał, ale ci, którzy zapragnęli wreszcie czarować otwarcie, wyjść z ukrycia, bywali aresztowani. Czasem do nich strzelano. Widziałaś kiedyś mugolską broń, Mario? - Elvira przygryzła wargę, położyła rękę na swoim boku, pod prawym łukiem żebrowym, gdzie kiedyś w czasie jakiejś walki ją postrzelono. Wyfiletowała potem tego mugola za jego bezczelność. - Mają takie narzędzia, metalowe, głośne rury, z których lecą ołowiane kule, z taką prędkością, że gdy cię ona dotknie, przeszywa cię na wylot, rozrywając ciało. Wiem, jak to boli, skarbie. Wiem bardzo dobrze. - Docisnęła dłoń do własnego boku, zgarbiła się, a potem usiadła prosto. - Ledwo uszłam z życiem w Bezksiężycową Noc, więc wybacz, że nie zdołam przytoczyć ci wszystkich szczegółów. Ale gdy na ulicach rozpoczęły się walki, nie dało się już określić, kto je rozpoczął. Jedni ci powiedzą, że to czarodzieje wyszli przeciw mugolom, inni, że mugole przeciw czarodziejom. Widziałam co widziałam, więc ja wierzę w drugą wersję. Ich strach i nieznajomość naszej kultury uczyniła z nich szaleńców, a przyjaciele terroryści wykorzystali ich niepewność, by ich podjudzić i zburzyć dotychczasowy porządek. Ile korzyści by im to przyniosło, gdyby taka Odetta została zgwałcona i powieszona. Gdyby wszyscy Malfoyowie zginęli i zostawili skrytki pełne złota. Nie myśl, że ludzie są uczciwi, Mario. Nigdy nie są. - Opuściła głowę, parsknęła niewesoło. - Na koniec to i jedna i druga strona się broniła. Wojna jest brudna i pełna krwi. Ale wygrali czarodzieje, więc mugole musieli się wycofać. Od tamtej pory Londyn jest bardziej czysty i spokojny niż kiedykolwiek. Nikt tam nie musi się bać, nikt nie musi się chować. Choć czasem... jeszcze w grudniu brałam udział w małej akcji niesienia pomocy, zorganizowanej przez różne kobiety z socjety. Lady Burke, Lady Rosier, Lady Black... byłam tam jako uzdrowicielka w obstawie, kiedy damy rozdawały jedzenie na zimę najbardziej potrzebującym. Wtedy z dachów wyskoczyła ta banda obdartych terrorystów i zrzuciła ludziom na głowę śmieci, aby ich wystraszyć i przegonić. - Skrzywiła usta z niesmakiem, a potem złapała znów Marię za brodę, tym razem z dwóch stron, otulając jej policzki zimnymi dłońmi. - Te wspomnienia, te okropności, ten strach, tego się nie zapomina. Nie zamierzałam więcej pozwolić na to, by dzieci czarodziejów żyły w cierpieniu. Dlatego dołączyłam do rewolucji, Mario. Dlatego zostałam Rycerką Walpurgii i działaczką społeczną - powiedziała szeptem, zbliżając do niej swoją twarz, zarumienioną, jasną i pełną pasji.
Och, z jaką łatwością kłamstwa spływały z jej języka. Z jaką łatwością szachowała rzeczywistością, by ubrać ją w szaty, w które przecież gorąco wierzyła. Ledwie pamiętała co dokładnie robiła w Bezksiężycową Noc, ale była niemal pewna, że spędziła tę noc w barze, może na Nokturnie. Gdzieś w piwnicy, pijąc po utracie pracy, śmiejąc się i wychodząc na zewnątrz tylko po to by posłuchać wybuchów i krzyków.
Ale to nie miało żadnego znaczenia dzisiaj - dzisiaj, gdy była rewolucją.
kłamstwo II moją opoką
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Marzenia Marii były daleko różne od tych, których istnienie pod burzą pszenicznych loków zakładała jej kuzynka. Marzenia Marii były przede wszystkim samotne — brak w nich było drugiego człowieka, zdarzały się tam za to obecności zwierząt. Przede wszystkim jednorożców, które trzymała tak blisko swojego serca, ale także puszków pigmejskich (dzisiaj Iskierka i Łuna szczególnie stroniły od gościa, odpoczywały w sypialni Marii na piętrze domku, w sypialni zamkniętej na klucz), z dodatkiem każdej znajdy, na którą by natrafiła w trakcie swojego krótkiego życia. Może w jej sercu znalazłoby się miejsce na dzieci — prawie na pewno, ale na męża? Ojciec nakładł jej do głowy wystarczająco dużo przestróg przed chłopcami, przed ich wpływem na dziewczęta, przed krzywdami, które mogli jej wyrządzić (jej i jej cnocie przede wszystkim, bo nierozumiejąca zupełnie praktyki uczuć kwitnących między dziewczęciem a chłopcem Maria nie rozumiała, o jakie dokładnie zagrożenie mogło chodzić, czuła je podświadomie i mocno), aby szczerze pragnęła towarzystwa kogoś takiego.
Było jej dobrze w Okruszku, dobrze w małym, skromnym domku. Nie potrzebowała więcej.
Tylko swojej małej samotni.
— Nie jestem tego pewna — przyznała szczerze, zagryzając przy tym niepewnie dolną wargę. Oferta może i owszem — mogła być ofertą intratną, ale nie dla kogoś takiego jak Maria. Nie dla nieśmiałego, często przerażonego dziewczęcia, które nie miało najmniejszego pojęcia o tym, jak się sprawy mają u arystokratów, u ludzi wysokourodzonych, do którego grona nigdy nie dołączy. Nawet obietnica posagu nie mogła ją skusić. Dawno temu postanowiła, że nie będzie mieć męża, że odda się pracy z jednorożcami całą sobą. — Na ile zapoznania się z socjetą może liczyć służąca? — spytała wreszcie, chociaż podejmowała ten temat niezwykle wręcz niechętnie. Sama mowa ciała młodej czarownicy ukazywała jak na dłoni, że niezręcznie jest jej z tą propozycją, dlatego też odeszła wreszcie od stołu, aby zająć się swoją konfiturą.
Skórkom pomarańczowym wystarczyło gotowania. Chwyciła za cedzak, który wstawiła do zlewu i przy jego pomocy odlała wodę z rondelka. Następnie przepłukała skórki zimną wodą, a gdy te ostygły nieco, ułożyła je na desce do krojenia i zaczęła przekrajać w cienkie paski za pomocą ostrego noża.
— Sądzę, że to miłe ze strony milady — odparła wreszcie, gdy skończyła pierwszą część z krojenia, następnie przechodząc do filetowania miąższu pomarańczy. Z precyzją pozbywała się białej skórki i błonek, pozostawiając wyłącznie sam miąższ. Następnie odcisnęła sok powstałych w ten sposób resztek do miski, zaś cząstki miąższu zostały pokrojone w mniejsze części. Po tym znów zalała rondelek wodą, do której dodała część podarowanego przez Elvirę cukru. Gdy ta się zagotowała, dodała do środka części miąższu i przykryła rondelek, zmniejszając pod nim ogień. Następnie wróciła do Elviry, miały czas, nim pomarańcze dojdą do odpowiedniego stanu. — Ale jednocześnie wiem, że służącymi w takich majątkach są albo charłacy, albo mało mądrzy czarodzieje. Majorie mi mówiła. Bycie taką służącą to co innego niż leczenie lorda czy lady i nie ma nic wspólnego ani z nauką, ani pochwałą — wyszeptała wreszcie, opierając łokcie o blat stołu, a dłonie na własnych policzkach. Długo wpatrywała się w blat właśnie, nie w oczy kuzynki, wyglądając przy tym przeraźliwie wręcz smutno. Tak, jakby cały smutek tej części hrabstwa w jednej chwili skumulował się w jej osobie właśnie. Choć nie płakała, krańce rzęs drżały, podobnie jak podbródek i czubki palców. Cisza przed burzą, ostrzeżenie.
Dopiero gdy złapała ją za dłoń, uniosła wreszcie szarozielone oczy, szkliste od łez, na spotkanie jej spojrzenia. Chwycona za brodę wstrzymała oddech, źrenice rozszerzyły się momentalnie, dreszcz, który przebiegł przez jej ciało, był wyraźnie wyczuwalny, podobnie jak napięcie mięśni.
— Siostry pisały mi w listach... — wydusiła z siebie niepewnie; gdy anomalie pustoszyły kraj dalej uczyła się w Beauxbatons. Nie wiedziała wiele, nie widziała nic. Ale słuchała Elviry, słuchała, a jej wyobraźnia, przecież tak wrażliwa na wszelkie obrazy, wariowała. Podsuwała jej wyobrażenia wszystkiego, o czym mówiła kuzynka, a która — gdyby tylko wciąż trzymała ją za dłoń — czułaby, jak prędko uszło z niej całe ciepło, jak palce zupełnie zesztywniały, a oddech zamarł gdzieś w piersi, jakby została trafiona spojrzeniem bazyliszka, petryfikując się do czasu podania wywaru z mandragory. Łzy płynęły już po jej policzkach niekontrolowanie, w pewnym momencie słowa zaczęły się ze sobą zlewać; wiedziała, że słyszy głos Elviry, ale umysł chyba pragnął wyrzucić z siebie te informacje, a przynajmniej zablokować ich napływ.
— Dosyć! — pisnęła wreszcie, a to, jakby zaklęcie, uruchomiło dalsze reakcje. Najpierw drobne drżenie palców, później szarpnięcie ułożoną na blacie ręką. Objęła się ciasno, próbując dać sobie choć odrobinę komfortu, ułudę bezpieczeństwa. Wiedziała, że dziś nie uśnie, na pewno nie prosto, ale gdy ta sztuka się uda, nie odnajdzie odpoczynku w snach zbroczonych krwią, w ofiarach z każdej strony. Co było prawdą, co było kłamstwem? Obie strony mówiły przecież o tym tak zaciekle, tak obrazowo, że nie mogły kłamać, a jednak przedstawiały obrazy przeciwstawne, które nie mogły chyba współistnieć.
Dała podnieść swoją brodę raz jeszcze, lecz zimne dłonie ścierające łzy z policzków nie dawały otuchy, a spojrzenie nie szukało tego drugiego. Maria skuliła się, jakby pragnęła zajmować jak najwięcej miejsca, a wreszcie także zniknąć zupełnie. Ale nie mogła, wiedziała, że Elvira jej nie pozwoli, że nie zostawi już samej, choć tego chyba Maria potrzebowała najbardziej. Zaryglowania się w Okruszku na tydzień lub dwa, powrotu do względnego spokoju na własnych warunkach.
Ciszy, potrzebowała ciszy.
Ale ta przerywana była wyobrażeniami agonalnych krzyków, które rozlegały się w jej głowie, dźwięczały w uszach, odbijały się echem od ścian czaszki. Jeszcze gorszy od tego był szloch.
Kto szlochał? Dziecko, w ostatnich próbach złapania oddechu, jego matka, której wyrwano je z rąk, niezależnie od pochodzenia, czy może Maria?
— I... Ile jeszcze to będzie trwać...?
Elvira musiała wiedzieć. Skoro była wtedy, widziała to wszystko, przeżyła, co przeżyła, musiała wiedzieć. Jeżeli naprawdę próbowała to wszystko powstrzymać, odpowie jej na pytanie.
Było jej dobrze w Okruszku, dobrze w małym, skromnym domku. Nie potrzebowała więcej.
Tylko swojej małej samotni.
— Nie jestem tego pewna — przyznała szczerze, zagryzając przy tym niepewnie dolną wargę. Oferta może i owszem — mogła być ofertą intratną, ale nie dla kogoś takiego jak Maria. Nie dla nieśmiałego, często przerażonego dziewczęcia, które nie miało najmniejszego pojęcia o tym, jak się sprawy mają u arystokratów, u ludzi wysokourodzonych, do którego grona nigdy nie dołączy. Nawet obietnica posagu nie mogła ją skusić. Dawno temu postanowiła, że nie będzie mieć męża, że odda się pracy z jednorożcami całą sobą. — Na ile zapoznania się z socjetą może liczyć służąca? — spytała wreszcie, chociaż podejmowała ten temat niezwykle wręcz niechętnie. Sama mowa ciała młodej czarownicy ukazywała jak na dłoni, że niezręcznie jest jej z tą propozycją, dlatego też odeszła wreszcie od stołu, aby zająć się swoją konfiturą.
Skórkom pomarańczowym wystarczyło gotowania. Chwyciła za cedzak, który wstawiła do zlewu i przy jego pomocy odlała wodę z rondelka. Następnie przepłukała skórki zimną wodą, a gdy te ostygły nieco, ułożyła je na desce do krojenia i zaczęła przekrajać w cienkie paski za pomocą ostrego noża.
— Sądzę, że to miłe ze strony milady — odparła wreszcie, gdy skończyła pierwszą część z krojenia, następnie przechodząc do filetowania miąższu pomarańczy. Z precyzją pozbywała się białej skórki i błonek, pozostawiając wyłącznie sam miąższ. Następnie odcisnęła sok powstałych w ten sposób resztek do miski, zaś cząstki miąższu zostały pokrojone w mniejsze części. Po tym znów zalała rondelek wodą, do której dodała część podarowanego przez Elvirę cukru. Gdy ta się zagotowała, dodała do środka części miąższu i przykryła rondelek, zmniejszając pod nim ogień. Następnie wróciła do Elviry, miały czas, nim pomarańcze dojdą do odpowiedniego stanu. — Ale jednocześnie wiem, że służącymi w takich majątkach są albo charłacy, albo mało mądrzy czarodzieje. Majorie mi mówiła. Bycie taką służącą to co innego niż leczenie lorda czy lady i nie ma nic wspólnego ani z nauką, ani pochwałą — wyszeptała wreszcie, opierając łokcie o blat stołu, a dłonie na własnych policzkach. Długo wpatrywała się w blat właśnie, nie w oczy kuzynki, wyglądając przy tym przeraźliwie wręcz smutno. Tak, jakby cały smutek tej części hrabstwa w jednej chwili skumulował się w jej osobie właśnie. Choć nie płakała, krańce rzęs drżały, podobnie jak podbródek i czubki palców. Cisza przed burzą, ostrzeżenie.
Dopiero gdy złapała ją za dłoń, uniosła wreszcie szarozielone oczy, szkliste od łez, na spotkanie jej spojrzenia. Chwycona za brodę wstrzymała oddech, źrenice rozszerzyły się momentalnie, dreszcz, który przebiegł przez jej ciało, był wyraźnie wyczuwalny, podobnie jak napięcie mięśni.
— Siostry pisały mi w listach... — wydusiła z siebie niepewnie; gdy anomalie pustoszyły kraj dalej uczyła się w Beauxbatons. Nie wiedziała wiele, nie widziała nic. Ale słuchała Elviry, słuchała, a jej wyobraźnia, przecież tak wrażliwa na wszelkie obrazy, wariowała. Podsuwała jej wyobrażenia wszystkiego, o czym mówiła kuzynka, a która — gdyby tylko wciąż trzymała ją za dłoń — czułaby, jak prędko uszło z niej całe ciepło, jak palce zupełnie zesztywniały, a oddech zamarł gdzieś w piersi, jakby została trafiona spojrzeniem bazyliszka, petryfikując się do czasu podania wywaru z mandragory. Łzy płynęły już po jej policzkach niekontrolowanie, w pewnym momencie słowa zaczęły się ze sobą zlewać; wiedziała, że słyszy głos Elviry, ale umysł chyba pragnął wyrzucić z siebie te informacje, a przynajmniej zablokować ich napływ.
— Dosyć! — pisnęła wreszcie, a to, jakby zaklęcie, uruchomiło dalsze reakcje. Najpierw drobne drżenie palców, później szarpnięcie ułożoną na blacie ręką. Objęła się ciasno, próbując dać sobie choć odrobinę komfortu, ułudę bezpieczeństwa. Wiedziała, że dziś nie uśnie, na pewno nie prosto, ale gdy ta sztuka się uda, nie odnajdzie odpoczynku w snach zbroczonych krwią, w ofiarach z każdej strony. Co było prawdą, co było kłamstwem? Obie strony mówiły przecież o tym tak zaciekle, tak obrazowo, że nie mogły kłamać, a jednak przedstawiały obrazy przeciwstawne, które nie mogły chyba współistnieć.
Dała podnieść swoją brodę raz jeszcze, lecz zimne dłonie ścierające łzy z policzków nie dawały otuchy, a spojrzenie nie szukało tego drugiego. Maria skuliła się, jakby pragnęła zajmować jak najwięcej miejsca, a wreszcie także zniknąć zupełnie. Ale nie mogła, wiedziała, że Elvira jej nie pozwoli, że nie zostawi już samej, choć tego chyba Maria potrzebowała najbardziej. Zaryglowania się w Okruszku na tydzień lub dwa, powrotu do względnego spokoju na własnych warunkach.
Ciszy, potrzebowała ciszy.
Ale ta przerywana była wyobrażeniami agonalnych krzyków, które rozlegały się w jej głowie, dźwięczały w uszach, odbijały się echem od ścian czaszki. Jeszcze gorszy od tego był szloch.
Kto szlochał? Dziecko, w ostatnich próbach złapania oddechu, jego matka, której wyrwano je z rąk, niezależnie od pochodzenia, czy może Maria?
— I... Ile jeszcze to będzie trwać...?
Elvira musiała wiedzieć. Skoro była wtedy, widziała to wszystko, przeżyła, co przeżyła, musiała wiedzieć. Jeżeli naprawdę próbowała to wszystko powstrzymać, odpowie jej na pytanie.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie miała złudzeń, że w momencie zapoznania się ze swoją starszą kuzynką, Maria była niczym więcej jak tylko z krwi i kości Multonem. Nudną dziewuchą bez większych perspektyw, zakochaną w samotności i podążającą za czczymi marzeniami, z których każde jedno na końcu drogi miało bezduszną perspektywę nic nie znaczącej śmierci. Choć wątpiła w to, by kiedykolwiek udało jej się objawić przed Marią wszystkie zalety i czar potęgi idące za czarną magią, chciała chociaż, by dziewczyna była w stanie zrozumieć własny potencjał, sięgnąć najwyżej jak pozwalały jej na to zdolności i okoliczności. Gdyby była choć trochę mniej egoistyczna, dostrzegłaby pewnie, że dla Marii szczytem samodzielności, spełnieniem marzeń, były rzeczy, które dla niej były zaledwie przystankiem na dłuższej trasie. Ale Elvira Multon nie potrafiła postawić się w czyjejś skórze; świat był poukładany tylko wówczas, gdy ona go za taki uznała, przyjmując i odrzucając wartości według własnego widzimisię.
- Przy odpowiednim podejściu, pracowita i skłonna do wyrzeczeń, może zapoznać się z nią znacznie. Od czegoś się zaczyna, a z naszej pozycji często wymaga to przejścia przez proces dla nas niewygodny. - Wzruszyła ramieniem. Wiedziała, że bycie służką jest uwłaczające, sama miałaby problem się na to zgodzić; dlatego została uzdrowicielem z uprawnieniami i mogła być zatrudniania przez szlachtę ze stopy wyższej niż tylko pokorna podręczna. - Ty i tak masz łatwiej. Parkinsonowie to moja rodzina i z czasem byłabym być może w stanie ułatwić ci awans. - Pozwoliła kuzynce odejść, zająć się gotowaniem, czy cokolwiek tam robiła ze skórkami pomarańczy. Miły zapach rozniósł się po kuchni, wygładzając zalążki frustracji. Czymkolwiek Maria się zajmowała, Elvira miała nadzieję, że podzieli się z nią efektem.
Gdy usiadła do stołu ponownie i podzieliła się z nią w końcu szczerymi wątpliwościami, długo zastanawiała się nad odpowiedzią. Ciężko było znaleźć słowo zachęty, bo wiedziała wszak, że dziewczę ma rację.
- Ty nie jesteś charłakiem ani mało mądrą dziewczynką. To natychmiast stawia cię w lepszej pozycji. Jeśli kiedykolwiek trafiłoby ci się pracować na dworze, z pewnością przydzielono by ci zadania ważniejsze, więcej szacunku, który należy się młodym i zdolnym czarownicom - powiedziała cicho, przygryzając z niezadowoleniem wargę. Nagle odczuła złość na Odettę i jej głupią propozycję. A jeszcze większą złość czuła na Marię, że ta pogrążyła się w smutku, zamiast znaleźć lepsze rozwiązanie dla siebie, podjąć jakąś decyzję. Nie bez powodu złapała ją za rękę, chciała, by ta przestała wpatrywać się w stół i uwierzyła jej w sprawach, które musiała jej wyjaśnić. - To tylko propozycja, nie musisz się na nią zgadzać. Tylko ty zdecydujesz o tym kim chcesz być. A choć dostrzegam jej niepodważalne zalety, ma ona też wady, co zauważasz. To przejaw mądrości. Zastanów się, co innego chciałabyś robić po rezerwacie. Albo kim chciałabyś zostać w jego obrębie. Wiesz, że we wszystkim ci pomogę. Możesz na mnie liczyć - skończyła szeptem z fałszywą łagodnością, która nie sięgała oczu ani krańców chłodnych, łaskoczących palców. Było wiele rzeczy, które byłaby w stanie zrobić dla swojej kuzynki, ale wątpiła, czy o którejkolwiek z nich Maria chciałaby usłyszeć. - Jesteś czarownicą, nie charłakiem i nie mugolem. Urodziłaś się po to, żeby spełniać swoje marzenia, nie by pozwolić innym się uciskać. - Czy to pracą, która jej nie odpowiadała, czy w jakikolwiek gorszy sposób. Jeśli ona się za siebie nie weźmie, Elvira nie wzbudzi w niej poczucia własnej wartości siłą. Potrafiłaby jedynie ją utemperować, gdyby zrobiła się zbyt rozbrykana - nie umiała radzić sobie z wrażliwością.
Dlatego też nie przestawała mówić nawet gdy powieki Marii najpierw się zmrużyły, a potem skropiły słonymi łzami, nie przestawała, chociaż dziecko drżało i urywanie nabierało powietrza. Nie wierzyła w ukrywanie prawdy ze względu na delikatność serca, miała coś do powiedzenia i zamierzała to powiedzieć do końca.
Dlatego jej paznokcie mocniej i boleśnie zacisnęły się na drżącej brodzie Marii, gdy ta przerwała jej krzykiem. Zostawiła na jasnej skórze odciśnięty ślad.
- Wybacz, wystraszyłaś mnie - wymamrotała, zabierając ręce i wycierając je z wilgoci łez w materiał spódnicy. Dziewczyna w tym czasie się skuliła. Musiała obejść stół, żeby do niej dotrzeć, usiąść obok, otrzeć łzy. Nie wiedziała co jeszcze może zrobić i przez chwilę siedziała z dziwacznie wyciągniętymi ramionami, niepewna jak zacząć. Ale w końcu udało jej się objąć nimi mniejszą, miększą dziewczynę i przycisnąć ją do własnej piersi. Kościstą brodę oparła na czubku jej głowy i kołysała ją tak przez chwilę, szepcząc i mrucząc pozbawione znaczenia frazesy, które słyszała czasem u matek w szpitalu. Już dobrze, nie płacz. Jesteś bezpieczna, kocham cię.
Ostatnie dwa słowa sparzyły ją w język, bo dotąd wypowiedziała je tylko do Drew. Mówiąc, głaskała włosy Marii i wpatrywała się w obraz na ścianie, zaskoczona i zaniepokojona. Czy powinna czuć się tak zwyczajnie, tak pusto? Słowa znaczące niby tak wiele w jej ustach wydawały się tylko zlepkiem sylab i to nie najpiękniejszym, gdy rozbrzmiał ponad szlochami.
- Niedługo. Zbliża się lato, Mario. Nadchodzą lepsze czasy. Wszyscy źli ludzie wyjeżdżają ze strachu przed karą za grzechy. Plony obrodzą, magiczne stworzenia będą bezpieczne. Jednorożce wyjdą z rezerwatu i wrócą do domów, do swoich puszcz, w których żyły od wieków. Nikt im już nie zagrozi - powiedziała cicho, z przekonaniem. - Nikt nam już nie zagrozi, moja mała czarodziejko.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Przy odpowiednim podejściu, pracowita i skłonna do wyrzeczeń, może zapoznać się z nią znacznie. Od czegoś się zaczyna, a z naszej pozycji często wymaga to przejścia przez proces dla nas niewygodny. - Wzruszyła ramieniem. Wiedziała, że bycie służką jest uwłaczające, sama miałaby problem się na to zgodzić; dlatego została uzdrowicielem z uprawnieniami i mogła być zatrudniania przez szlachtę ze stopy wyższej niż tylko pokorna podręczna. - Ty i tak masz łatwiej. Parkinsonowie to moja rodzina i z czasem byłabym być może w stanie ułatwić ci awans. - Pozwoliła kuzynce odejść, zająć się gotowaniem, czy cokolwiek tam robiła ze skórkami pomarańczy. Miły zapach rozniósł się po kuchni, wygładzając zalążki frustracji. Czymkolwiek Maria się zajmowała, Elvira miała nadzieję, że podzieli się z nią efektem.
Gdy usiadła do stołu ponownie i podzieliła się z nią w końcu szczerymi wątpliwościami, długo zastanawiała się nad odpowiedzią. Ciężko było znaleźć słowo zachęty, bo wiedziała wszak, że dziewczę ma rację.
- Ty nie jesteś charłakiem ani mało mądrą dziewczynką. To natychmiast stawia cię w lepszej pozycji. Jeśli kiedykolwiek trafiłoby ci się pracować na dworze, z pewnością przydzielono by ci zadania ważniejsze, więcej szacunku, który należy się młodym i zdolnym czarownicom - powiedziała cicho, przygryzając z niezadowoleniem wargę. Nagle odczuła złość na Odettę i jej głupią propozycję. A jeszcze większą złość czuła na Marię, że ta pogrążyła się w smutku, zamiast znaleźć lepsze rozwiązanie dla siebie, podjąć jakąś decyzję. Nie bez powodu złapała ją za rękę, chciała, by ta przestała wpatrywać się w stół i uwierzyła jej w sprawach, które musiała jej wyjaśnić. - To tylko propozycja, nie musisz się na nią zgadzać. Tylko ty zdecydujesz o tym kim chcesz być. A choć dostrzegam jej niepodważalne zalety, ma ona też wady, co zauważasz. To przejaw mądrości. Zastanów się, co innego chciałabyś robić po rezerwacie. Albo kim chciałabyś zostać w jego obrębie. Wiesz, że we wszystkim ci pomogę. Możesz na mnie liczyć - skończyła szeptem z fałszywą łagodnością, która nie sięgała oczu ani krańców chłodnych, łaskoczących palców. Było wiele rzeczy, które byłaby w stanie zrobić dla swojej kuzynki, ale wątpiła, czy o którejkolwiek z nich Maria chciałaby usłyszeć. - Jesteś czarownicą, nie charłakiem i nie mugolem. Urodziłaś się po to, żeby spełniać swoje marzenia, nie by pozwolić innym się uciskać. - Czy to pracą, która jej nie odpowiadała, czy w jakikolwiek gorszy sposób. Jeśli ona się za siebie nie weźmie, Elvira nie wzbudzi w niej poczucia własnej wartości siłą. Potrafiłaby jedynie ją utemperować, gdyby zrobiła się zbyt rozbrykana - nie umiała radzić sobie z wrażliwością.
Dlatego też nie przestawała mówić nawet gdy powieki Marii najpierw się zmrużyły, a potem skropiły słonymi łzami, nie przestawała, chociaż dziecko drżało i urywanie nabierało powietrza. Nie wierzyła w ukrywanie prawdy ze względu na delikatność serca, miała coś do powiedzenia i zamierzała to powiedzieć do końca.
Dlatego jej paznokcie mocniej i boleśnie zacisnęły się na drżącej brodzie Marii, gdy ta przerwała jej krzykiem. Zostawiła na jasnej skórze odciśnięty ślad.
- Wybacz, wystraszyłaś mnie - wymamrotała, zabierając ręce i wycierając je z wilgoci łez w materiał spódnicy. Dziewczyna w tym czasie się skuliła. Musiała obejść stół, żeby do niej dotrzeć, usiąść obok, otrzeć łzy. Nie wiedziała co jeszcze może zrobić i przez chwilę siedziała z dziwacznie wyciągniętymi ramionami, niepewna jak zacząć. Ale w końcu udało jej się objąć nimi mniejszą, miększą dziewczynę i przycisnąć ją do własnej piersi. Kościstą brodę oparła na czubku jej głowy i kołysała ją tak przez chwilę, szepcząc i mrucząc pozbawione znaczenia frazesy, które słyszała czasem u matek w szpitalu. Już dobrze, nie płacz. Jesteś bezpieczna, kocham cię.
Ostatnie dwa słowa sparzyły ją w język, bo dotąd wypowiedziała je tylko do Drew. Mówiąc, głaskała włosy Marii i wpatrywała się w obraz na ścianie, zaskoczona i zaniepokojona. Czy powinna czuć się tak zwyczajnie, tak pusto? Słowa znaczące niby tak wiele w jej ustach wydawały się tylko zlepkiem sylab i to nie najpiękniejszym, gdy rozbrzmiał ponad szlochami.
- Niedługo. Zbliża się lato, Mario. Nadchodzą lepsze czasy. Wszyscy źli ludzie wyjeżdżają ze strachu przed karą za grzechy. Plony obrodzą, magiczne stworzenia będą bezpieczne. Jednorożce wyjdą z rezerwatu i wrócą do domów, do swoich puszcz, w których żyły od wieków. Nikt im już nie zagrozi - powiedziała cicho, z przekonaniem. - Nikt nam już nie zagrozi, moja mała czarodziejko.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
— Chcę robić coś dla siebie — Parkinsonowie to, Parkinsonowie tamto. Maria była niezwykle wdzięczna za wszystkie darowane jej szanse, ale nie była zupełnie głupiutka. Wiedziała, że nie da się przed każdym otworzyć wszystkich drzwi. Gdyby nie była dobra w tym, co robi, nie zostałaby w rezerwacie na tak długo. Wyrzucono by ją przy pierwszej możliwej okazji, może nawet w środku pierwszej jej zimy. Ale pracowała ciężko, na własne nazwisko, na własną reputację, pomagała zwierzętom, bo prawdziwie lubiła to robić, a jednorożce obdarzyła szczególnym rodzajem miłości, której nie można było przyrównać z czymkolwiek innym. Celine sugerowała jej zmianę rezerwatu — inny znajdował się pod auspicjami Ministerstwa Magii, ale znajdował się w Szkocji. Póki co ten w Gloucestershire był idealny. — Sama — dodała po chwili, zagryzając lekko wnętrze policzka, z wyraźną niepewnością zarysowaną na twarzy, jednak podbitą czymś, czego Elvira chyba jeszcze nigdy wcześniej u niej nie widziała. Jakimś zacięciem, śladem istniejącego gdzieś w środku młodszej kuzynki samozaparcia. I klasycznej dla osób w tym wieku chęci emancypacji.
Serce biło — prędko, chętnie, wygrywało melodię wzywającą do ucieczki, jak zawsze. Sama Maria wydawała się pełna wątpliwości. Czy kuzynka była w stanie ją zrozumieć? Zawiesiła nawet na moment głowę, wzrok wbijając w stary, poprzecierany gdzieniegdzie stół, teraz przezornie przykryty jasnym obrusem.
— Ja... Chciałabym zostać w rezerwacie tak długo, jak tylko mogę — odezwała się wreszcie, spoglądając na kuzynkę z dołu, zupełnie niepewna jej reakcji. Czy była kolejną osobą, która pragnęła za wszelką cenę odciągnąć ją od rezerwatu? Co było złego z jej zajęciem? Nigdzie na całym świecie, nawet we własnym domu, nie czuła się tak bezpiecznie, jak w strzeżonych zaklęciami połaciach Forest of Dean, gdy mogła współdzielić przestrzeń z najpiękniejszymi, najbardziej delikatnymi i dobrymi stworzeniami, jakie kiedykolwiek postawiły nogę na ziemi. Czemu wszyscy odbierali ich — jej — dobroć za słabość? — A jeżeli nie to... Mam jeszcze krawiectwo... — zaproponowała, jedną z dłoni ściągając z blatu stołu i układając na swoim udzie. Z krawiectwa też dało się wyżyć, ale większość czasu musiałaby spędzać w domu, może za wyjątkiem podróży do klientów i po materiały. Lubiła swój aktywny tryb życia. Uważała, że był zdrowy dla rozwoju jej wciąż jeszcze młodego ciała, że jeżeli nie wykorzysta tej szansy, może kiedyś nie będzie już okazji do nadgonienia tej zaległości. — I gdy byłam w Warwick, u pani Cassandry... To... Ona mówiła, że naszym obowiązkiem jest pomagać bohaterom, wiesz? I ja też tak myślę, to chwała czynić dobro i leczyć ludzi. Może jakbym była mądrzejsza, to też bym coś potrafiła...? Jak myślisz? — Elvira była już uzdolnioną uzdrowicielką. Może brakło jej czasem empatii i nawet ktoś tak w nią wpatrzony i ufny jak Maria potrafił to zauważyć (co prawda kierowana głównie własnymi przeczuciami, tymi czasami zabawnymi, a czasami niekomfortowymi łaskotkami gdzieś w dole brzucha), ale leczyła kiedyś w Mungu i nawet u samej lady Selwyn... Musiała być niezwykle mądra i potrafić chyba odsiać ziarna od plewu, przynajmniej w formie potencjalnego adepta sztuki uzdrowicielskiej.
Głośny pisk przeciął powietrze Okruszka raz jeszcze — tym razem obie zimne, drżące dłonie Marii przylgnęły do poznaczonej śladami paznokci skóry. Ta pulsowała ostrzegawczo, nosząc na sobie ślady wcześniejszej agresji. Szarozielone oczy otworzyły się szeroko, wciąż zeszklone od łez, ale z czymś w rodzaju oskarżenia błyskającym w nieokreślonym jeszcze kierunku. Nie trwało to długo, może sekundę, może półtorej — zaraz skuliła się przecież w miejscu, zupełnie już wystraszona. I taką wystraszoną, zupełnie bezbronną wobec sytuacji, w której się znalazła, zastała ją — znów — Elvira, najdroższa kuzynka. Objęła ją, zamknęła na moment w klatce kościstych ramion, ale te — choć zimne, choć Maria czuła podskórnie, że coś jest niezwykle nie tak, zdołały stłumić huragan emocji. Czy bliskością, czy słowami, które szeptała w wyuczonej w kontakcie z pacjentami sztucznej cierpliwości? Tego nie była pewna. Po dłuższej chwili jednak cienki woal spokoju spoczął na całej sylwetce Marii, która powoli wysupłała się z objęć kuzynki, drżącymi dłońmi sięgnęła policzków, które wytarła z łez.
— N—nikt nie zagrozi... — szepnęła, powtarzając słowa Elviry. Oby miała rację. Pragnęła, by tak właśnie było. By wszystko zakończyło się już niedługo. Może jutro. Może za miesiąc. Ale niedługo. Niedługo to dobry miernik czasu. — Damy radę... — dodała po chwili, po czym wyprostowała się, pozornie nagle. I tak samo pozornie znikąd jej usta znów wygięły się w drobnym, drżącym uśmiechu. Szarozielone oczy napotkały spojrzenie tych niebieskich, dłonie oparły się na moment na kościstych ramionach Elviry. — Poczekaj chwilę, już prawie koniec — oznajmiła, choć wciąż jeszcze drżącym głosem. Przy podnoszeniu się z miejsca nie było już miejsca na słabość. W kilku krokach powróciła do kuchenki, zmniejszając ogień pod gotującymi się pomarańczami. Chwyciła prędko dwa słoiczki, od razu przechodząc do ich dokładnego mycia. Po tym wstawiła je do rozgrzanego pieca, musiała je przecież odpowiednio przygotować do przeniesienia do środka konfitury, którą przygotowywała.
W tym czasie sięgnęła po banany, które miała wyjęte już wcześniej. Po ich obraniu i prędkim pokrojeniu w plastry przeniosła je na patelnię, którą na koniec zalała wodą. W czasie, gdy wyparzała słoiczki doprowadziła zawartość patelni do podgrzania i połączenia, tworząc jedyną w swoim rodzaju konfiturę bananową. Gdy i ta była gotowa, wyciągnęła ostrożnie (żeby się nie poparzyć) oba słoiczki ze środka pieca. Te dwie porcje miały być prezentem dla Elviry, swoje przeniesie do podobnie przygotowanych słoiczków później, gdy będzie już sama.
Po kilkunastu minutach spędzonych na pracy, odwróciła się wreszcie do Elviry, kładąc dwa słoiczki przed nią, na blacie stołu.
— To niewiele, ale... Chciałam ci podziękować — szepnęła, wskazując ręką na słoiczki. — To konfitury. Ja... Nie mogłabym zjeść pomarańczy sama. No i bananów. Ale mam nadzieję, że będą ci smakować. I że chociaż tak mogę Ci się odwdzięczyć za... Za to wszystko... — Maria nie mówiła wiele, wolała przekazywać swoje emocje przy pomocy gestów, pokazywać, że jej na kimś zależy przede wszystkim przy pomocy kuchni i ubrań. Miała nadzieję, że kuzynka zrozumie jej intencje i może prezent nie był bardzo wyszukany, to zostanie doceniony, jako mający swe źródło w głębi serca małej Marii Multon.
Serce biło — prędko, chętnie, wygrywało melodię wzywającą do ucieczki, jak zawsze. Sama Maria wydawała się pełna wątpliwości. Czy kuzynka była w stanie ją zrozumieć? Zawiesiła nawet na moment głowę, wzrok wbijając w stary, poprzecierany gdzieniegdzie stół, teraz przezornie przykryty jasnym obrusem.
— Ja... Chciałabym zostać w rezerwacie tak długo, jak tylko mogę — odezwała się wreszcie, spoglądając na kuzynkę z dołu, zupełnie niepewna jej reakcji. Czy była kolejną osobą, która pragnęła za wszelką cenę odciągnąć ją od rezerwatu? Co było złego z jej zajęciem? Nigdzie na całym świecie, nawet we własnym domu, nie czuła się tak bezpiecznie, jak w strzeżonych zaklęciami połaciach Forest of Dean, gdy mogła współdzielić przestrzeń z najpiękniejszymi, najbardziej delikatnymi i dobrymi stworzeniami, jakie kiedykolwiek postawiły nogę na ziemi. Czemu wszyscy odbierali ich — jej — dobroć za słabość? — A jeżeli nie to... Mam jeszcze krawiectwo... — zaproponowała, jedną z dłoni ściągając z blatu stołu i układając na swoim udzie. Z krawiectwa też dało się wyżyć, ale większość czasu musiałaby spędzać w domu, może za wyjątkiem podróży do klientów i po materiały. Lubiła swój aktywny tryb życia. Uważała, że był zdrowy dla rozwoju jej wciąż jeszcze młodego ciała, że jeżeli nie wykorzysta tej szansy, może kiedyś nie będzie już okazji do nadgonienia tej zaległości. — I gdy byłam w Warwick, u pani Cassandry... To... Ona mówiła, że naszym obowiązkiem jest pomagać bohaterom, wiesz? I ja też tak myślę, to chwała czynić dobro i leczyć ludzi. Może jakbym była mądrzejsza, to też bym coś potrafiła...? Jak myślisz? — Elvira była już uzdolnioną uzdrowicielką. Może brakło jej czasem empatii i nawet ktoś tak w nią wpatrzony i ufny jak Maria potrafił to zauważyć (co prawda kierowana głównie własnymi przeczuciami, tymi czasami zabawnymi, a czasami niekomfortowymi łaskotkami gdzieś w dole brzucha), ale leczyła kiedyś w Mungu i nawet u samej lady Selwyn... Musiała być niezwykle mądra i potrafić chyba odsiać ziarna od plewu, przynajmniej w formie potencjalnego adepta sztuki uzdrowicielskiej.
Głośny pisk przeciął powietrze Okruszka raz jeszcze — tym razem obie zimne, drżące dłonie Marii przylgnęły do poznaczonej śladami paznokci skóry. Ta pulsowała ostrzegawczo, nosząc na sobie ślady wcześniejszej agresji. Szarozielone oczy otworzyły się szeroko, wciąż zeszklone od łez, ale z czymś w rodzaju oskarżenia błyskającym w nieokreślonym jeszcze kierunku. Nie trwało to długo, może sekundę, może półtorej — zaraz skuliła się przecież w miejscu, zupełnie już wystraszona. I taką wystraszoną, zupełnie bezbronną wobec sytuacji, w której się znalazła, zastała ją — znów — Elvira, najdroższa kuzynka. Objęła ją, zamknęła na moment w klatce kościstych ramion, ale te — choć zimne, choć Maria czuła podskórnie, że coś jest niezwykle nie tak, zdołały stłumić huragan emocji. Czy bliskością, czy słowami, które szeptała w wyuczonej w kontakcie z pacjentami sztucznej cierpliwości? Tego nie była pewna. Po dłuższej chwili jednak cienki woal spokoju spoczął na całej sylwetce Marii, która powoli wysupłała się z objęć kuzynki, drżącymi dłońmi sięgnęła policzków, które wytarła z łez.
— N—nikt nie zagrozi... — szepnęła, powtarzając słowa Elviry. Oby miała rację. Pragnęła, by tak właśnie było. By wszystko zakończyło się już niedługo. Może jutro. Może za miesiąc. Ale niedługo. Niedługo to dobry miernik czasu. — Damy radę... — dodała po chwili, po czym wyprostowała się, pozornie nagle. I tak samo pozornie znikąd jej usta znów wygięły się w drobnym, drżącym uśmiechu. Szarozielone oczy napotkały spojrzenie tych niebieskich, dłonie oparły się na moment na kościstych ramionach Elviry. — Poczekaj chwilę, już prawie koniec — oznajmiła, choć wciąż jeszcze drżącym głosem. Przy podnoszeniu się z miejsca nie było już miejsca na słabość. W kilku krokach powróciła do kuchenki, zmniejszając ogień pod gotującymi się pomarańczami. Chwyciła prędko dwa słoiczki, od razu przechodząc do ich dokładnego mycia. Po tym wstawiła je do rozgrzanego pieca, musiała je przecież odpowiednio przygotować do przeniesienia do środka konfitury, którą przygotowywała.
W tym czasie sięgnęła po banany, które miała wyjęte już wcześniej. Po ich obraniu i prędkim pokrojeniu w plastry przeniosła je na patelnię, którą na koniec zalała wodą. W czasie, gdy wyparzała słoiczki doprowadziła zawartość patelni do podgrzania i połączenia, tworząc jedyną w swoim rodzaju konfiturę bananową. Gdy i ta była gotowa, wyciągnęła ostrożnie (żeby się nie poparzyć) oba słoiczki ze środka pieca. Te dwie porcje miały być prezentem dla Elviry, swoje przeniesie do podobnie przygotowanych słoiczków później, gdy będzie już sama.
Po kilkunastu minutach spędzonych na pracy, odwróciła się wreszcie do Elviry, kładąc dwa słoiczki przed nią, na blacie stołu.
— To niewiele, ale... Chciałam ci podziękować — szepnęła, wskazując ręką na słoiczki. — To konfitury. Ja... Nie mogłabym zjeść pomarańczy sama. No i bananów. Ale mam nadzieję, że będą ci smakować. I że chociaż tak mogę Ci się odwdzięczyć za... Za to wszystko... — Maria nie mówiła wiele, wolała przekazywać swoje emocje przy pomocy gestów, pokazywać, że jej na kimś zależy przede wszystkim przy pomocy kuchni i ubrań. Miała nadzieję, że kuzynka zrozumie jej intencje i może prezent nie był bardzo wyszukany, to zostanie doceniony, jako mający swe źródło w głębi serca małej Marii Multon.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zachowywała zwodniczy spokój, choć olbrzymi upór Marii, by zaznaczać swój indywidualizm niezmiernie ją mierził. Najgorsza w tym wszystkim była chyba świadomość, że na jej miejscu postąpiłaby dokładnie tak samo; nie dałaby nikomu z rodziny dyktować warunków własnego dobrobytu i przyszłości, którą chciała budować. Jej rodzice nie byli wszak od razu przekonani do pracy uzdrowicielki, uznawali, że sobie nie poradzi, że to nie jest zadanie dla kobiety. I choć podobieństwa między nią a młodą dziewczynką były uderzające, samozaparcie i chęć przygarnięcia Marii pod opiekuńcze skrzydła zamknęły wnętrze Elviry na tę refleksję, uspokajając ją poczuciem, że jest i była od dziewczyny mądrzejsza, podejmowała mądrzejsze decyzje i miała lepsze plany dla siebie. A jakże.
Niemniej jednak, nie mogła dać tego po sobie poznać, jeszcze nie, bo prędko by ją do siebie zraziła. Widziała to teraz wyraźniej niż wcześniej; to kociątko miało pazury, nawet jeśli bało się je pokazać pod miękkim futerkiem.
- Dobrze - przyznała z cieniem zmęczenia, złagodzonym jednak matczynym niemal uśmiechem, jakby chciała dodać; ach ci młodzi. Nie była jednak typem człowieka, który mówił takie rzeczy na głos. - Wiesz przecież, że nigdy nie stanę ci na drodze. Chciałam cię wspomóc, ale tylko w zakresie, który uznasz za ważny dla ciebie. Nigdy do niczego cię nie zmuszę - zaznaczyła z obrzydłą miłością, która przeciekała fałszem tak ciężkim, że aż dziw, że jeszcze z kącika ust nie spłynęła jej krew.
Krawiectwo zabrzmiałoby kiedyś dla Elviry paskudnie, ale oswoiła się już z istnieniem magicznej dziedziny, w której piękne suknie przynosiły wielkie dochody, a starannie wplatane w ścieg zaklęcia chroniły na froncie wojny.
- To mądre, że mimo marzeń masz alternatywy. - Serce zabiło jej jednak szybciej, gdy usłyszała o uzdrawianiu. Uśmiech tym razem był szczery, nachyliła się i musiała mocno postarać, by zamaskować ekscytację. I choć czuła mrowienie we wszystkich kościach, nadzieję przysłaniała wrażliwość i nieśmiałość dziewczęcia, nieprzystosowanego do widoku krwi, ran. Do podejmowania odważnych decyzji, od których zależało cudze życie. - To nie kwestia mądrości, Mario, mówiłam zresztą, byś przestała mówić, że nie jesteś mądra, bo nie jest to prawdą. Uzdrawianie to dziedzina, w której najwięcej zależy od upartości w nabywaniu wiedzy. Doświadczenie zdobywa się pracą, nikt się z nim nie rodzi. Gdybyś chciała podjąć się tego kursu i podeszła do tego z należytą skrupulatnością, z czasem zostałabyś dobrą uzdrowicielką. Mogłabym ci w tym pomóc... jeżeli kiedyś zechcesz - Przełknęła ślinę, odsunęła się nieco. Uczucie, którą ją zdominowało, niebezpiecznie przypominało rozrzewnioną dumę. Z trudem przypomniała sobie, że Maria nie była jej dzieckiem. I nie była wcale tak zdolna i mądra, jak Elvira chciałaby sobie wyobrażać.
Powróciła do siebie dopiero wówczas, gdy jej chłodne dłonie zostawiły na pyzatych policzkach kuzynki czerwone ślady w kształcie półksiężyców. Odetchnęła głębiej i przygarnęła do siebie dziewczę szybko, by zatrzeć wrażenie utraty kontroli.
To chwała czynić dobro. Leczyć ludzi.
Co jednak, gdy równocześnie się ich zabijało?
Gdy Maria przestała szlochać i trząść się, gdy przestała już patrzeć na nią z wyrzutem, pozwoliła sobie zostawić na jej czole krótki, suchy pocałunek, dziwacznie przywodzący Elvirze na myśl naznaczenie.
- Zawsze będziesz bezpieczna. Rozprawię się z każdym kto spróbuje cię skrzywdzić - powiedziała czułym szeptem, zanim kuzynka wyślizgnęła się z jej ramion w kierunku kuchni. Została sama na długie minuty, podczas których uśmiech spełzł z jej ust, zastąpiony wyrazem zaciętości i zimnego zastanowienia. Z brodą podpartą na dłoni oczekiwała Marii, by we właściwym momencie na powrót się rozpromienić.
Słodki zapach poprawił Elvirze nastrój, z lekkim uśmiechem przyjęła dary, uważając, by nie poparzyć się wciąż gorącymi słoikami. Jej skórę trawił ból i blizny już nazbyt wiele razy.
- Dziękuję ci. Sama nie potrafię dobrze gotować, z pewnością na tym skorzystam. - Żadnym spojrzeniem ani gestem nie dała poznać, że to zbyt mało. Przez kobiecy głos przebrzmiewała jedynie wdzięczność.
Miały wszak czas na to, by oczekiwać od siebie więcej. Znacznie więcej.
/zt x2 <3
Niemniej jednak, nie mogła dać tego po sobie poznać, jeszcze nie, bo prędko by ją do siebie zraziła. Widziała to teraz wyraźniej niż wcześniej; to kociątko miało pazury, nawet jeśli bało się je pokazać pod miękkim futerkiem.
- Dobrze - przyznała z cieniem zmęczenia, złagodzonym jednak matczynym niemal uśmiechem, jakby chciała dodać; ach ci młodzi. Nie była jednak typem człowieka, który mówił takie rzeczy na głos. - Wiesz przecież, że nigdy nie stanę ci na drodze. Chciałam cię wspomóc, ale tylko w zakresie, który uznasz za ważny dla ciebie. Nigdy do niczego cię nie zmuszę - zaznaczyła z obrzydłą miłością, która przeciekała fałszem tak ciężkim, że aż dziw, że jeszcze z kącika ust nie spłynęła jej krew.
Krawiectwo zabrzmiałoby kiedyś dla Elviry paskudnie, ale oswoiła się już z istnieniem magicznej dziedziny, w której piękne suknie przynosiły wielkie dochody, a starannie wplatane w ścieg zaklęcia chroniły na froncie wojny.
- To mądre, że mimo marzeń masz alternatywy. - Serce zabiło jej jednak szybciej, gdy usłyszała o uzdrawianiu. Uśmiech tym razem był szczery, nachyliła się i musiała mocno postarać, by zamaskować ekscytację. I choć czuła mrowienie we wszystkich kościach, nadzieję przysłaniała wrażliwość i nieśmiałość dziewczęcia, nieprzystosowanego do widoku krwi, ran. Do podejmowania odważnych decyzji, od których zależało cudze życie. - To nie kwestia mądrości, Mario, mówiłam zresztą, byś przestała mówić, że nie jesteś mądra, bo nie jest to prawdą. Uzdrawianie to dziedzina, w której najwięcej zależy od upartości w nabywaniu wiedzy. Doświadczenie zdobywa się pracą, nikt się z nim nie rodzi. Gdybyś chciała podjąć się tego kursu i podeszła do tego z należytą skrupulatnością, z czasem zostałabyś dobrą uzdrowicielką. Mogłabym ci w tym pomóc... jeżeli kiedyś zechcesz - Przełknęła ślinę, odsunęła się nieco. Uczucie, którą ją zdominowało, niebezpiecznie przypominało rozrzewnioną dumę. Z trudem przypomniała sobie, że Maria nie była jej dzieckiem. I nie była wcale tak zdolna i mądra, jak Elvira chciałaby sobie wyobrażać.
Powróciła do siebie dopiero wówczas, gdy jej chłodne dłonie zostawiły na pyzatych policzkach kuzynki czerwone ślady w kształcie półksiężyców. Odetchnęła głębiej i przygarnęła do siebie dziewczę szybko, by zatrzeć wrażenie utraty kontroli.
To chwała czynić dobro. Leczyć ludzi.
Co jednak, gdy równocześnie się ich zabijało?
Gdy Maria przestała szlochać i trząść się, gdy przestała już patrzeć na nią z wyrzutem, pozwoliła sobie zostawić na jej czole krótki, suchy pocałunek, dziwacznie przywodzący Elvirze na myśl naznaczenie.
- Zawsze będziesz bezpieczna. Rozprawię się z każdym kto spróbuje cię skrzywdzić - powiedziała czułym szeptem, zanim kuzynka wyślizgnęła się z jej ramion w kierunku kuchni. Została sama na długie minuty, podczas których uśmiech spełzł z jej ust, zastąpiony wyrazem zaciętości i zimnego zastanowienia. Z brodą podpartą na dłoni oczekiwała Marii, by we właściwym momencie na powrót się rozpromienić.
Słodki zapach poprawił Elvirze nastrój, z lekkim uśmiechem przyjęła dary, uważając, by nie poparzyć się wciąż gorącymi słoikami. Jej skórę trawił ból i blizny już nazbyt wiele razy.
- Dziękuję ci. Sama nie potrafię dobrze gotować, z pewnością na tym skorzystam. - Żadnym spojrzeniem ani gestem nie dała poznać, że to zbyt mało. Przez kobiecy głos przebrzmiewała jedynie wdzięczność.
Miały wszak czas na to, by oczekiwać od siebie więcej. Znacznie więcej.
/zt x2 <3
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
->
Nie była już nastolatką upojoną czarem pierwszej teleportacji, wiedziała, że jej gniewne zniknięcie będzie miało jakieś konsekwencje. Niewinne otarcie przedramienia po podróży do Warwick uśpiło jej czujność - a gdyby nawet tak nie było, przeważyła chęć zniknięcia Drew sprzed nosa. Tego od niej chciał, tego sobie życzył; on albo Ecne. Złość i zadra nie wyparowały całkiem z jej głowy, choć tak sobie obiecywała, że nie będzie ich czuła, nie wobec niego. Po raz pierwszy od samego początku ich spotkania, wtedy, w śmierdzącym porcie, robiło jej się niedobrze na samo wyobrażenie jego twarzy.
To był mężczyzna, któremu, głupia, próbowała oddać serce.
Nigdy więcej.
Teleportowała się z tym samym złowróżbnym trzaskiem z jakim wcześniej się tam pojawiła. Obraz jej się zamazał, na ciało natarła próżnia, ale to, rzecz jasna, byłoby zbyt mało. Ból sparaliżował ją jeszcze zanim wrócił zapach trawy i letniego powietrza, zanim wzięła w usta haust tlenu i wbiła kolana w miękką ziemię. Nie zdołała utrzymać się na nogach, choć próbowała, mogła tylko klęczeć, podpierając się lewą ręką i walczyć z kolejną falą mdłości. Ból był tak przeszywający, tak okropny, że w pierwszej chwili myślała, że znów straciła rękę - tak okropne wspomnienia wywołał.
Splunęła na trawę żółcią i resztkami krwi, i spróbowała usiąść wśród krzewów, żeby przyjrzeć się bezwładnej ręce; całe szczęście nie miała płaszcza, nie musiała się szarpać, by dostrzec rosnącą opuchliznę, siwe wybroczyny na zarysach kości, które zupełnie wykraczały poza swoje zwyczajowe położenie. Przesunęła po łokciu palcami najdelikatniej jak potrafiła, ale i tak wyrwał jej się syk bólu. Na próbę poruszała palcami dłoni, ale każdy jeden ruch wywoływał więcej i więcej cierpienia, aż w końcu po policzkach pociekły jej łzy, które wściekle otarła pięścią lewej ręki.
Odszukała różdżkę w trawie i schowała do kieszeni. Nie przyda jej się, nie teraz. Ze ściśniętym gardłem zdała sobie sprawę, że jej aroganckie przeświadczenie, że sama poradzi sobie z każdą swoją raną nie obejmowało myśli o uszkodzeniu ręki wiodącej.
To był cholerny koszmar, cały ten dzień, odkąd tylko przeczytała list od Macnaira i pozwoliła by te resztki uczucia w jej sercu podyktowały jej odpowiedź. Powinna była wtedy wypić to piwo, które jej proponował. Jeden Merlin wiedział, że przy wszystkim co wydarzyło się później było jej ono potrzebne.
- Maria? Maria! - zawołała w końcu, zbierając się z trudem na nogi. Najchętniej położyłaby się na trawie i nie wstawała, ale to nie było żadne rozwiązanie. Cała jej ręka od łokcia w dół robiła się sinoczerwona, pulsowała gorącem, nie mogła tego zlekceważyć. - Maria, pomóż mi... - powiedziała cicho sama do siebie, gdy dotarła pod drzwi, w które nie miała siły zapukać. Zamiast tego zawołała raz jeszcze.
Maria nigdy dotąd nie miała okazji zobaczyć jej takiej - z roztrzepaną burzą włosów, w zmatowiałej, wilgotnej spódnicy, bladą ze zmęczenia, z resztkami krwi w kącikach ust. Na całe szczęście zdążyła wcześniej pozbyć się plam juchy tamtej dziewczyny, nie wyglądała już jak rzeźnik, tylko jak ofiara. Miała wrażenie, że cała jest jednym wielkim siniakiem, a na zdeformowaną prawą rękę obawiała się patrzeć.
Nie z obrzydzenia, nie brzydziły ją żadne, nawet najstraszliwsze rany.
Chodziło o porażkę, o karę, o kolejną ofiarę dla pieprzonego Drew Macnaira.
Nie była już nastolatką upojoną czarem pierwszej teleportacji, wiedziała, że jej gniewne zniknięcie będzie miało jakieś konsekwencje. Niewinne otarcie przedramienia po podróży do Warwick uśpiło jej czujność - a gdyby nawet tak nie było, przeważyła chęć zniknięcia Drew sprzed nosa. Tego od niej chciał, tego sobie życzył; on albo Ecne. Złość i zadra nie wyparowały całkiem z jej głowy, choć tak sobie obiecywała, że nie będzie ich czuła, nie wobec niego. Po raz pierwszy od samego początku ich spotkania, wtedy, w śmierdzącym porcie, robiło jej się niedobrze na samo wyobrażenie jego twarzy.
To był mężczyzna, któremu, głupia, próbowała oddać serce.
Nigdy więcej.
Teleportowała się z tym samym złowróżbnym trzaskiem z jakim wcześniej się tam pojawiła. Obraz jej się zamazał, na ciało natarła próżnia, ale to, rzecz jasna, byłoby zbyt mało. Ból sparaliżował ją jeszcze zanim wrócił zapach trawy i letniego powietrza, zanim wzięła w usta haust tlenu i wbiła kolana w miękką ziemię. Nie zdołała utrzymać się na nogach, choć próbowała, mogła tylko klęczeć, podpierając się lewą ręką i walczyć z kolejną falą mdłości. Ból był tak przeszywający, tak okropny, że w pierwszej chwili myślała, że znów straciła rękę - tak okropne wspomnienia wywołał.
Splunęła na trawę żółcią i resztkami krwi, i spróbowała usiąść wśród krzewów, żeby przyjrzeć się bezwładnej ręce; całe szczęście nie miała płaszcza, nie musiała się szarpać, by dostrzec rosnącą opuchliznę, siwe wybroczyny na zarysach kości, które zupełnie wykraczały poza swoje zwyczajowe położenie. Przesunęła po łokciu palcami najdelikatniej jak potrafiła, ale i tak wyrwał jej się syk bólu. Na próbę poruszała palcami dłoni, ale każdy jeden ruch wywoływał więcej i więcej cierpienia, aż w końcu po policzkach pociekły jej łzy, które wściekle otarła pięścią lewej ręki.
Odszukała różdżkę w trawie i schowała do kieszeni. Nie przyda jej się, nie teraz. Ze ściśniętym gardłem zdała sobie sprawę, że jej aroganckie przeświadczenie, że sama poradzi sobie z każdą swoją raną nie obejmowało myśli o uszkodzeniu ręki wiodącej.
To był cholerny koszmar, cały ten dzień, odkąd tylko przeczytała list od Macnaira i pozwoliła by te resztki uczucia w jej sercu podyktowały jej odpowiedź. Powinna była wtedy wypić to piwo, które jej proponował. Jeden Merlin wiedział, że przy wszystkim co wydarzyło się później było jej ono potrzebne.
- Maria? Maria! - zawołała w końcu, zbierając się z trudem na nogi. Najchętniej położyłaby się na trawie i nie wstawała, ale to nie było żadne rozwiązanie. Cała jej ręka od łokcia w dół robiła się sinoczerwona, pulsowała gorącem, nie mogła tego zlekceważyć. - Maria, pomóż mi... - powiedziała cicho sama do siebie, gdy dotarła pod drzwi, w które nie miała siły zapukać. Zamiast tego zawołała raz jeszcze.
Maria nigdy dotąd nie miała okazji zobaczyć jej takiej - z roztrzepaną burzą włosów, w zmatowiałej, wilgotnej spódnicy, bladą ze zmęczenia, z resztkami krwi w kącikach ust. Na całe szczęście zdążyła wcześniej pozbyć się plam juchy tamtej dziewczyny, nie wyglądała już jak rzeźnik, tylko jak ofiara. Miała wrażenie, że cała jest jednym wielkim siniakiem, a na zdeformowaną prawą rękę obawiała się patrzeć.
Nie z obrzydzenia, nie brzydziły ją żadne, nawet najstraszliwsze rany.
Chodziło o porażkę, o karę, o kolejną ofiarę dla pieprzonego Drew Macnaira.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nic nie zapowiadało tego, co stanie się w Okruszku tegoż dnia. Rozpoczął się on przecież względnie leniwie — promienie słońca wlewały się powoli przez niewielkie okna sypialenki na strychu domu, łaskocząc skórę Marii, a przynajmniej część nieschronioną pod cienką kołdrą. Od chwili, gdy otworzyła oczy, jej dwa puszki pigmejskie, Łuna i Iskierka wysunęły radośnie szybkie języczki, przesuwając nimi po jej dłoniach w sposób, w jaki robiły to zawsze, na przywitanie swej właścicielki każdego kolejnego dnia. Maria zebrała je ostrożnie na dłonie, po czym całą trójką zeszli na dół, do łazienki. Dopiero po porannej toalecie przebrała się w swój strój roboczy. Dziś była to jedna z jej letnich sukienek, niebieska jak letnie niebo, nad którym wciąż wisiała ta upiorna kometa. Szczególnym dodatkiem był jednak fartuszek we wzory ze słonecznikami, w którego dużej kieszeni, uszytej na tę okazję właśnie, umieściła Iskierkę i Łunę.
Nie przewidywała żadnych wizyt — ten dzień miał upłynąć jej na porządkach, czynności z pozoru niezbyt istotnej, jednakże dla Marii kluczowej. Cieszyła się z możliwości samotnego mieszkania w Okruszku i nie chciała doprowadzić swojej własności do ruiny. Wywodziła się zresztą z rodziny, w której pieniądze i własność były szczególnie szanowane. Czysty dom był wizytówką każdej szanującej się gospodyni, a do miana takiej aspirowała młodziutka panna Multon.
Zdążyła więc wykorzystać słoneczne przed i popołudnie na mycie okien, także tych znajdujących się wysoko, w jej sypialence. I choć mogła po prostu umyć je z poziomu strychu właśnie, wolała wykorzystać okazję i umyć je w trochę inny sposób. Lubiła w końcu latanie na miotle, dawno nie miała okazji do poćwiczenia równowagi w miarę kontrolowanych warunkach. Podleciała więc pod swoje okno, środki czystości położyła na parapecie i balansując na wysokości pierwszego piętra, pucowała okna. Czy ten widok mógłby wydać się komiczny z perspektywy sąsiada? Pewnie tak. Ale Maria nie miała sąsiadów, przynajmniej nie czarodziejów. Zwierzyna leśna, czająca się między drzewami lasu, z którym graniczył Okruszek nie podchodziła do jej domu zbyt często. Teraz z powodzeniem mogły znaleźć jedzenie w lesie, nie potrzebowały jej pomocy.
Po myciu okien przyszedł czas na wywieszenie prania. Maria wyniosła dużą, żeliwną miskę za dom, wróciła się jeszcze po tarkę i mydliny. Spłoszone ostrym dla siebie zapachem mydlin Iskierka i Łuna wysupłały się z kieszeni, podchodząc do roślin rosnących niedaleko otwartego okna. Wspięły się po łodygach malwy i dziewanny, znikając w środku. Maria nie przejmowała się tym zachowaniem — wiedziała o upodobaniach jej pupilek, znała się na magicznych stworzeniach i wiedziała, że nic im się nie stanie. Nie w jej domu.
Od intensywnego tarcia zaczęły boleć ją ramiona, ale praca musiała zostać skończona. Odetchnęła z ulgą, gdy wszystkie ubrania były już gotowe do opłukania i rozwieszenia. Właśnie w trakcie tej ostatniej czynności, gdy przypinała już ostatni element garderoby klamerkami, usłyszała coś, co sprawiło, że w pierwszej chwili podejrzliwie zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy jej słuch nie splata jej jakiegoś nieprzyjemnego figla. Trzask, podobny do trzasku teleportacji. A może to tylko jakaś sucha gałąź, która pękała pod naporem ciała zwierzęcia przechadzającego się kawałek dalej?
Zwierzę nie wołałoby jej po imieniu.
Na pewno już nie głosem Elviry.
Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. W nawoływaniu nie było nic z (nad)opiekuńczego tonu, którym kuzynka zwracała się do niej zazwyczaj. I nie zwiastowało to niczego dobrego. Pchana złymi przeczuciami nie chciała nawet przyjmować do wiadomości tego, że powinna być ostrożniejsza. Że po świecie chodzili ludzie, którzy chcieli skrzywdzić ją, jej kuzynkę, zmusić je do wejścia w pułapkę. Prędko wytarła mokre jeszcze dłonie o fartuszek, chwyciła leżącą niedaleko różdżkę i pobiegła przed dom. Tam, skąd dochodziło nawoływanie.
— Merlinie! — przestraszony pisk rozdarł chwilową ciszę. Nie wiedziała, czego się spodziewa, ale na pewno nie zobaczenia kuzynki w takim stanie, próbującej się dostać do jej drzwi. Nie znała się na magimedycynie ani trochę, ale widok prawej ręki, która nie wyglądała normalnie, wystarczył, by wzbudzić wzmożone zaniepokojenie dziewczęcia. Pomijając już roztrzepane włosy, bladą twarz, czy to była krew?... Tyle pytań nagromadziło się prędko pod burzą loków młodszej z kuzynek Multon, ale nie było czasu. — Już, już, Elviro, jestem obok, pomogę... — zapewniła, dobiegając do kuzynki w kilku susach. Od razu sięgnęła do klamki, otwierając drzwi na oścież, następnie kucnęła obok kobiety, powoli i ostrożnie układając dłonie na jej ramionach. Próbowała złapać jej wzrok, jakoś ocenić, czy chociaż mogła spróbować się podnieść. — Jak się czujesz? Dasz radę wstać? — spytała, próbując trzymać nerwy na wodzy. Instynkt ucieczki, potrzeba zapewnienia im bezpieczeństwa wzięła górę, gdy poczuła, jak jej własna różdżka, jakby przewidując jej zamiary, zaczyna rozgrzewać się pod jej dłonią. — Wszystko będzie dobrze, nikt nas nie znajdzie — szepnęła pełna niemalże dziecięcego przekonania, unosząc prawą dłoń, wciąż trzymającą różdżkę z ramienia kuzynki. Wycelowała nią przed nimi, w kierunku dróżki prowadzącej do domu, szerokim gestem rysując zakres bariery. — Salvio hexia — kiedy wykorzystać to zaklęcie, jeżeli nie teraz? Potrzebowały każdej ochrony, którą mogły teraz wykorzystać. Jeżeli ktoś szukał Elviry, nie mógł jej zobaczyć. Nie taką... zmęczoną.
Nie przewidywała żadnych wizyt — ten dzień miał upłynąć jej na porządkach, czynności z pozoru niezbyt istotnej, jednakże dla Marii kluczowej. Cieszyła się z możliwości samotnego mieszkania w Okruszku i nie chciała doprowadzić swojej własności do ruiny. Wywodziła się zresztą z rodziny, w której pieniądze i własność były szczególnie szanowane. Czysty dom był wizytówką każdej szanującej się gospodyni, a do miana takiej aspirowała młodziutka panna Multon.
Zdążyła więc wykorzystać słoneczne przed i popołudnie na mycie okien, także tych znajdujących się wysoko, w jej sypialence. I choć mogła po prostu umyć je z poziomu strychu właśnie, wolała wykorzystać okazję i umyć je w trochę inny sposób. Lubiła w końcu latanie na miotle, dawno nie miała okazji do poćwiczenia równowagi w miarę kontrolowanych warunkach. Podleciała więc pod swoje okno, środki czystości położyła na parapecie i balansując na wysokości pierwszego piętra, pucowała okna. Czy ten widok mógłby wydać się komiczny z perspektywy sąsiada? Pewnie tak. Ale Maria nie miała sąsiadów, przynajmniej nie czarodziejów. Zwierzyna leśna, czająca się między drzewami lasu, z którym graniczył Okruszek nie podchodziła do jej domu zbyt często. Teraz z powodzeniem mogły znaleźć jedzenie w lesie, nie potrzebowały jej pomocy.
Po myciu okien przyszedł czas na wywieszenie prania. Maria wyniosła dużą, żeliwną miskę za dom, wróciła się jeszcze po tarkę i mydliny. Spłoszone ostrym dla siebie zapachem mydlin Iskierka i Łuna wysupłały się z kieszeni, podchodząc do roślin rosnących niedaleko otwartego okna. Wspięły się po łodygach malwy i dziewanny, znikając w środku. Maria nie przejmowała się tym zachowaniem — wiedziała o upodobaniach jej pupilek, znała się na magicznych stworzeniach i wiedziała, że nic im się nie stanie. Nie w jej domu.
Od intensywnego tarcia zaczęły boleć ją ramiona, ale praca musiała zostać skończona. Odetchnęła z ulgą, gdy wszystkie ubrania były już gotowe do opłukania i rozwieszenia. Właśnie w trakcie tej ostatniej czynności, gdy przypinała już ostatni element garderoby klamerkami, usłyszała coś, co sprawiło, że w pierwszej chwili podejrzliwie zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy jej słuch nie splata jej jakiegoś nieprzyjemnego figla. Trzask, podobny do trzasku teleportacji. A może to tylko jakaś sucha gałąź, która pękała pod naporem ciała zwierzęcia przechadzającego się kawałek dalej?
Zwierzę nie wołałoby jej po imieniu.
Na pewno już nie głosem Elviry.
Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. W nawoływaniu nie było nic z (nad)opiekuńczego tonu, którym kuzynka zwracała się do niej zazwyczaj. I nie zwiastowało to niczego dobrego. Pchana złymi przeczuciami nie chciała nawet przyjmować do wiadomości tego, że powinna być ostrożniejsza. Że po świecie chodzili ludzie, którzy chcieli skrzywdzić ją, jej kuzynkę, zmusić je do wejścia w pułapkę. Prędko wytarła mokre jeszcze dłonie o fartuszek, chwyciła leżącą niedaleko różdżkę i pobiegła przed dom. Tam, skąd dochodziło nawoływanie.
— Merlinie! — przestraszony pisk rozdarł chwilową ciszę. Nie wiedziała, czego się spodziewa, ale na pewno nie zobaczenia kuzynki w takim stanie, próbującej się dostać do jej drzwi. Nie znała się na magimedycynie ani trochę, ale widok prawej ręki, która nie wyglądała normalnie, wystarczył, by wzbudzić wzmożone zaniepokojenie dziewczęcia. Pomijając już roztrzepane włosy, bladą twarz, czy to była krew?... Tyle pytań nagromadziło się prędko pod burzą loków młodszej z kuzynek Multon, ale nie było czasu. — Już, już, Elviro, jestem obok, pomogę... — zapewniła, dobiegając do kuzynki w kilku susach. Od razu sięgnęła do klamki, otwierając drzwi na oścież, następnie kucnęła obok kobiety, powoli i ostrożnie układając dłonie na jej ramionach. Próbowała złapać jej wzrok, jakoś ocenić, czy chociaż mogła spróbować się podnieść. — Jak się czujesz? Dasz radę wstać? — spytała, próbując trzymać nerwy na wodzy. Instynkt ucieczki, potrzeba zapewnienia im bezpieczeństwa wzięła górę, gdy poczuła, jak jej własna różdżka, jakby przewidując jej zamiary, zaczyna rozgrzewać się pod jej dłonią. — Wszystko będzie dobrze, nikt nas nie znajdzie — szepnęła pełna niemalże dziecięcego przekonania, unosząc prawą dłoń, wciąż trzymającą różdżkę z ramienia kuzynki. Wycelowała nią przed nimi, w kierunku dróżki prowadzącej do domu, szerokim gestem rysując zakres bariery. — Salvio hexia — kiedy wykorzystać to zaklęcie, jeżeli nie teraz? Potrzebowały każdej ochrony, którą mogły teraz wykorzystać. Jeżeli ktoś szukał Elviry, nie mógł jej zobaczyć. Nie taką... zmęczoną.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Przed domem
Szybka odpowiedź