Słodkie kłamstewka w goryczy prawdy
AutorWiadomość
Rok pański 1952, Zima
I was a heavy heart to carry
My feet dragged across the ground
And he took me to the river
Where he slowly let me drown
My feet dragged across the ground
And he took me to the river
Where he slowly let me drown
- Patrzcie, kto znów mnie odwiedził? Tak szybko się stęskniłeś? - Żadnego cukiereczku, żadnego kawalerze. Od innych dziwek wyróżniała Kinę bezpośredniość, czasem uderzająca, ale przez większość czasu pożądana, bo mylnie brana za szczerość. Potencjalnym klientom nie przymilała się słodkimi słówkami. Opłaconym klientom mogła nakłamać, jeśli cena była adekwatna do jej własnych mdłości.
Tak jakby większość ich klienteli była młodymi cukiereczkami i kawalerami, a nie starymi zamężnymi tchórzami szukającymi odskoczni od żony i choroby wenerycznej w bonusie. Tacy jak Alfred trafiali się rzadko i byli na wagę złota. Fakt że wracał akurat do niej jej schlebiał. Miała tylko nadzieję, że nie będzie płakał. Była całkiem w porządku słuchaczem, i za pieniądze i za darmo (zwykle za pieniądze), ale kurewską pocieszycielką. Sama nie pozwoliła sobie na żadną łzę od tak dawna - oszałamiało ją to i krępowało. Jak ironicznie, bo przecież nie miało prawa krępować ją prawie nic, no chyba że klient z zamiłowaniem do sznurów. A tym akurat czasem odmawiała, chyba, że naprawdę potrzebowała pieniędzy albo Vi była na rejonie. Vi nie cackała się ze swoimi dziewczynkami, a jeśli Kina czegoś nie chciała ryzykować, to tego, że wyląduje w biznesie sama. Potrzebowała tej odrapanej kamienicy dziwek jak dzieciak rodzinnego domu. Nie miała dokąd pójść. Port byłby dnem dna, a do porządnych burdeli pewnie by jej nie przyjęli.
- Chodź, chodź, tylko zamknij za sobą drzwi na zasuwkę - wypuściła z ust obłok dymu z tarmoszonego w palcach ręcznie skręcanego papierosa. Miała akuratnie przerwę od tułania się po ulicy w poszukiwaniu łatwego łupu i wylegiwała się na śmierdzącej kanapie w swoim pokoju na drugim piętrze kamienicy, ale to nie oznaczało, że nie pracuje. Było przed północą, interes kwitł. Wyciszone ściany oszczędzały im pieprzenia z reszty pokojów na odrapanym korytarzu, ale po prawdzie nie uważała tego nowego pomysłu Vi za słuszny. Teraz dziewczyny musiały sobie radzić same nawet zacieklej niż dawniej. - Za całą godzinę czy konkrety? - zapytała, leniwie strzepując peta do popielniczki na oparciu kanapy i zbierając się na nogi. Czarne podwiązki ładnie sięgały pół uda, ale tak naprawdę głównie zakrywały blizny. Gorset ściskał i opinał, halka ledwo zakrywała pośladki. Ze skrzypiącego wyra zasłanego szarą pościelą zgarnęła i rzuciła na kanapę sukienkę, którą nosiła na ulicy; nijak chroniącą przed chłodem, bo tylko tak długą, żeby nie zostać capniętą i aresztowaną przez Scotland Yard. Ściąganie na siebie uwagi Ministerstwa podnoszeniem różdżki na mugola na ulicy było ostatnim, czego mogła chcieć czarownica prostytutka.
- Jeżeli tak chcesz to nazwać - puste słowa o pustym zabarwieniu, wypowiedziane lakonicznym tonem. Nie oschłym, nie żartobliwym. Pustym. Bez znaczenia, bez żadnego kolorytu. Bo czy słowa w takim przybytku, tak naprawdę miały znaczenie?
Nie płakał - nie potrafił. Trząsł się. Zgrzytał zębami, zaciskał zęby i uderzał pięścią w ścianę. Tracił oddech i gubił się pomiędzy makabrycznymi obrazami z przeszłości nasączonymi krwistym szkarłatem, ale miał wrażenie, że jego oczy były suche, niezdolne już do płaczu. Jego łzy wsiąkły w ziemię, którą ścielił żołnierski trup.
Lubił jej bezpośredniość - w świecie, w którym mało co potrafiło go ruszyć, szarpnąć jakąś strunę, jej bezpardonowość sprawiała, że czul coś. Nie umiał tego nazwać, nie było to intensywne, ale i tak zajmowało jego uwagę, ściągało na siebie całą koncentrację i sprawiło, że chociaż na tę chwilę, na tę godzinę był tu i teraz a nie tam i kiedyś.
W trakcie krótkiej wspinaczki sięgnął do papierośnicy, z której wyjął jednego papierosa. Ten jego stałym rytuałem powędrował od jednego kącika ust do drugiego dwukrotnie, aby w końcu znaleźć dla siebie odpowiednie miejsce. Zanim dotarli do pokoju, który nie był mu obcy, z końca sypał się żar. Bez słowa spełnił jej polecenie. Drzwi zamknęły się z lekkim skrzypieniem zawiasów, przypieczętowane chropowatym dźwiękiem zasuwanej blokady. Tutaj nie myślał - starał się nie myśleć o tym co działo się po drugiej stronie ściany, w pokoju za którego drzwiami zniknął obleśny mężczyzna z młodą, rumianą dziewczyną. Nie mógł. Nie po to tu był. Sprawdzał, czy jeszcze umiał coś poczuć, czy był jedynie pustą powłoką pozbawioną umiejętności odczuwania. Nie wymagał od siebie górnolotnych uczuć, których wspomnieniem karmił się w koszarach. Szukał okruchów, czegokolwiek. Kina sprawiała, że coś się pojawiało. Zarówno wtedy, gdy wzrok bez skrępowania sunął po jej sylwetce, zahaczając o materiał podwiązek opinających uda, wzdłuż jej talii, docierając do ciemnego spojrzenia. Nawet wtedy, gdy szorstkie palce biegły wzdłuż linii jej blizn. Była człowiekiem - prawdziwym i prawdziwie zranionym tak jak on.
- Za godzinę - odparł krótko po kilku sekundach ciszy. Utartym schematem zdjął płaszcz, a swoje kroki skierował w stronę łóżka, na którego krawędzi usiadł. Zaciągnął się papierosem, który zaskwierczał leniwie, po czym powoli wypuścił obłok dymu spomiędzy warg.
Nie płakał - nie potrafił. Trząsł się. Zgrzytał zębami, zaciskał zęby i uderzał pięścią w ścianę. Tracił oddech i gubił się pomiędzy makabrycznymi obrazami z przeszłości nasączonymi krwistym szkarłatem, ale miał wrażenie, że jego oczy były suche, niezdolne już do płaczu. Jego łzy wsiąkły w ziemię, którą ścielił żołnierski trup.
Lubił jej bezpośredniość - w świecie, w którym mało co potrafiło go ruszyć, szarpnąć jakąś strunę, jej bezpardonowość sprawiała, że czul coś. Nie umiał tego nazwać, nie było to intensywne, ale i tak zajmowało jego uwagę, ściągało na siebie całą koncentrację i sprawiło, że chociaż na tę chwilę, na tę godzinę był tu i teraz a nie tam i kiedyś.
W trakcie krótkiej wspinaczki sięgnął do papierośnicy, z której wyjął jednego papierosa. Ten jego stałym rytuałem powędrował od jednego kącika ust do drugiego dwukrotnie, aby w końcu znaleźć dla siebie odpowiednie miejsce. Zanim dotarli do pokoju, który nie był mu obcy, z końca sypał się żar. Bez słowa spełnił jej polecenie. Drzwi zamknęły się z lekkim skrzypieniem zawiasów, przypieczętowane chropowatym dźwiękiem zasuwanej blokady. Tutaj nie myślał - starał się nie myśleć o tym co działo się po drugiej stronie ściany, w pokoju za którego drzwiami zniknął obleśny mężczyzna z młodą, rumianą dziewczyną. Nie mógł. Nie po to tu był. Sprawdzał, czy jeszcze umiał coś poczuć, czy był jedynie pustą powłoką pozbawioną umiejętności odczuwania. Nie wymagał od siebie górnolotnych uczuć, których wspomnieniem karmił się w koszarach. Szukał okruchów, czegokolwiek. Kina sprawiała, że coś się pojawiało. Zarówno wtedy, gdy wzrok bez skrępowania sunął po jej sylwetce, zahaczając o materiał podwiązek opinających uda, wzdłuż jej talii, docierając do ciemnego spojrzenia. Nawet wtedy, gdy szorstkie palce biegły wzdłuż linii jej blizn. Była człowiekiem - prawdziwym i prawdziwie zranionym tak jak on.
- Za godzinę - odparł krótko po kilku sekundach ciszy. Utartym schematem zdjął płaszcz, a swoje kroki skierował w stronę łóżka, na którego krawędzi usiadł. Zaciągnął się papierosem, który zaskwierczał leniwie, po czym powoli wypuścił obłok dymu spomiędzy warg.
Alfred był klientem równie trudnym co niezwykłym. Żadna z wyuczonych ról, tak powszechnych i banalnych, a jednak zawsze tak samo skutecznych, nie miała zastosowania, gdy w drzwiach jej pokoiku pojawiał się on. Wiedziała, że najmniejszego sensu nie ma nachalny flirt, dziewicza uległość, zadziorność, cokolwiek z tego, czym wymiotowała już nad ranem, bo tak nudne i uwłaczające było. Biznes jak biznes. Ale przy nim mogła przynajmniej nie udawać nikogo kim w rzeczywistości nie była i nigdy nie będzie. Szkarłatna sukienka spłynęła z łóżka na wykładzinę, gdy sama zajęła miejsce na skraju pościeli, kołysząc szczupłymi nogami o wyjątkowo jak na dziwkę umięśnionych udach.
- Chcesz milczeć czy gadać? - spytała miękko, poważniej, odrzucając resztki uśmiechu i figlarności. Jej twarz nabierała realności, gdy marszczyła brwi i opuszczała kąciki ust, tak zresztą wyglądała zazwyczaj. On natomiast zawsze był tak samo pochmurny, wyobcowany i wyprany z życia. Za pierwszym razem obawiała się nawet, że pod tą pozorną pustką skrywać się będzie sadysta, myślała, że przyjdzie jej się z nim siłować; ale nic bardziej mylnego.
Palił lepsze fajki niż ona, duszna woń tytoniu i skwierczącej bibuły splotła się w powietrzu ze swądem starych petów, rozlanego wina, perfum i czegoś cięższego, ziemistego. Seksu. Potu.
- No i dobrze - skwitowała jego odpowiedź. Lubiła takich co przychodzili płacić za godzinę. Rzadko który był w stanie równie długo wytrzymać, płacono jej więc za nierobienie niczego. Kto by się na to nie połasił.
Fakt faktem jednak, godzina z Alfiem była dużo bardziej nieprzewidywalna.
Kiedy usiadł na krawędzi łóżka, podwinęła nogi pod siebie i na kolanach zbliżyła do niego przez pościel, bezwstydnie, bez zawahania. Zarzuciła długie ręce wokół jego szyi, przylgnęła do pleców, oparła twarz na ramieniu, racząc go długim pocałunkiem wędrującym za ucho. Na jej dłoniach zakończonych pomalowanymi na czarno pazurami mógł zobaczyć ślady zadrapań i sine obręcze wokół nadgarstków, ale właściwie latało jej to koło dupy. Ile to już razy wyglądała w ten sposób, ile razy kończyła z siniakami? Miała gorsze blizny. I piękniejsze ciało.
Wsuwając palce pod jego koszulę między zapięciami guzików, spytała:
- Będziemy się rżnąć?
Głuche, puste słowa nie kryły w sobie ani odrobiny ironii, co najwyżej najlżejsze ślady zgorzknienia. Ale musiała spytać, nie każdy chciał i nie każdy od razu.
- Chcesz milczeć czy gadać? - spytała miękko, poważniej, odrzucając resztki uśmiechu i figlarności. Jej twarz nabierała realności, gdy marszczyła brwi i opuszczała kąciki ust, tak zresztą wyglądała zazwyczaj. On natomiast zawsze był tak samo pochmurny, wyobcowany i wyprany z życia. Za pierwszym razem obawiała się nawet, że pod tą pozorną pustką skrywać się będzie sadysta, myślała, że przyjdzie jej się z nim siłować; ale nic bardziej mylnego.
Palił lepsze fajki niż ona, duszna woń tytoniu i skwierczącej bibuły splotła się w powietrzu ze swądem starych petów, rozlanego wina, perfum i czegoś cięższego, ziemistego. Seksu. Potu.
- No i dobrze - skwitowała jego odpowiedź. Lubiła takich co przychodzili płacić za godzinę. Rzadko który był w stanie równie długo wytrzymać, płacono jej więc za nierobienie niczego. Kto by się na to nie połasił.
Fakt faktem jednak, godzina z Alfiem była dużo bardziej nieprzewidywalna.
Kiedy usiadł na krawędzi łóżka, podwinęła nogi pod siebie i na kolanach zbliżyła do niego przez pościel, bezwstydnie, bez zawahania. Zarzuciła długie ręce wokół jego szyi, przylgnęła do pleców, oparła twarz na ramieniu, racząc go długim pocałunkiem wędrującym za ucho. Na jej dłoniach zakończonych pomalowanymi na czarno pazurami mógł zobaczyć ślady zadrapań i sine obręcze wokół nadgarstków, ale właściwie latało jej to koło dupy. Ile to już razy wyglądała w ten sposób, ile razy kończyła z siniakami? Miała gorsze blizny. I piękniejsze ciało.
Wsuwając palce pod jego koszulę między zapięciami guzików, spytała:
- Będziemy się rżnąć?
Głuche, puste słowa nie kryły w sobie ani odrobiny ironii, co najwyżej najlżejsze ślady zgorzknienia. Ale musiała spytać, nie każdy chciał i nie każdy od razu.
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
Szukał autentyczności - miał wrażenie, że jedynie to może się przebić przez grubą warstwę otępienia, które szczelnie zamknęło go w swoich ramionach od czasów wojny. I chociaż maski przywdziewane przez Kinę były różne i Summers nie do końca umiał je rozszyfrować, nie do końca wiedział kiedy odgrywa jaką rolę, ale z jakiegoś powodu wiedział, że grała. Bo gdy tylko zrzucała maski i pozwalała sobie na naturalną bezpośredniość, czuł, że w pewien sposób dostawał to, po co tu przychodził.
- Słuchać - zdecydowanie wolał kiedy jej głos mieszał się z ciężkim odorem pokoju, w którym się znajdował, który był teraz sceną dla cichego spektaklu między tą dwójką, jedynym świadkiem dziwnej relacji tworzącej się między tą dwójką. - Chcesz? - zagadnął, oferując samodzielnie skręcone papierosy utknięte w papierośnicy. Położył ją otwartą na stoliku nocnym zaraz obok łóżka, gdyby chciała skorzystać z oferty później.
Sam nie wiedział jeszcze czego chce - czasem faktycznie chciał się oddać całkowicie cielesnemu aspektowi ich spotkania w towarzystwie milczenia oraz unoszącego się dymu z niedogaszonego papierosa. Szarpnięcie - coś powoli zaczynało się dziać, kiedy poczuł jej bliskość, długie pocałunki znaczące jego skórę. Zerknął na jej nadgarstki, przyozdobione w sine bransolety. Gdyby spojrzała teraz w stalowe oczy Alfreda z pewnością dojrzałaby w nich współczucie, ale nieco inne - pełne zrozumienia. Ból nie był mu obcy. Blizny także szpeciły napiętą na mięśniach skórę, każdego dnia przypominając mu ten sam koszmar. Uniósł swoją dłoń i delikatny, nienachalny dotyk szorstkiej dłoni, musnął jej nadgarstek w tym właśnie miejscu. Zapewne, gdyby miał więcej siły to by walczył. O nią. O lepszą przyszłość, taką pozbawioną pętających nadgarstki lin, taką bez kolejnych ran odbijających się kolejną blizną. Problem w tym, że te same młodzieńcze ideały, które kazały mu przywdziać żołnierski mundur, zniknęły. Teraz jedynie istniał z dnia na dzień. Mógł jedynie okazać nieme zrozumienie. I przez drobne gesty będące jedyną oznaką jakiegokolwiek impulsu.
- Rżnąć, pieprzyć, kochać, obojętnie jak wolisz to nazwać - czy był to wyraz jego zgorzkniałej natury, a może próba złożenia żartu, okraszona poważnym, stoickim głosem dudniącym w klatce piersiowej? Trudno powiedzieć. Chyba sam Alfred do końca tego nie wiedział.
- Słuchać - zdecydowanie wolał kiedy jej głos mieszał się z ciężkim odorem pokoju, w którym się znajdował, który był teraz sceną dla cichego spektaklu między tą dwójką, jedynym świadkiem dziwnej relacji tworzącej się między tą dwójką. - Chcesz? - zagadnął, oferując samodzielnie skręcone papierosy utknięte w papierośnicy. Położył ją otwartą na stoliku nocnym zaraz obok łóżka, gdyby chciała skorzystać z oferty później.
Sam nie wiedział jeszcze czego chce - czasem faktycznie chciał się oddać całkowicie cielesnemu aspektowi ich spotkania w towarzystwie milczenia oraz unoszącego się dymu z niedogaszonego papierosa. Szarpnięcie - coś powoli zaczynało się dziać, kiedy poczuł jej bliskość, długie pocałunki znaczące jego skórę. Zerknął na jej nadgarstki, przyozdobione w sine bransolety. Gdyby spojrzała teraz w stalowe oczy Alfreda z pewnością dojrzałaby w nich współczucie, ale nieco inne - pełne zrozumienia. Ból nie był mu obcy. Blizny także szpeciły napiętą na mięśniach skórę, każdego dnia przypominając mu ten sam koszmar. Uniósł swoją dłoń i delikatny, nienachalny dotyk szorstkiej dłoni, musnął jej nadgarstek w tym właśnie miejscu. Zapewne, gdyby miał więcej siły to by walczył. O nią. O lepszą przyszłość, taką pozbawioną pętających nadgarstki lin, taką bez kolejnych ran odbijających się kolejną blizną. Problem w tym, że te same młodzieńcze ideały, które kazały mu przywdziać żołnierski mundur, zniknęły. Teraz jedynie istniał z dnia na dzień. Mógł jedynie okazać nieme zrozumienie. I przez drobne gesty będące jedyną oznaką jakiegokolwiek impulsu.
- Rżnąć, pieprzyć, kochać, obojętnie jak wolisz to nazwać - czy był to wyraz jego zgorzkniałej natury, a może próba złożenia żartu, okraszona poważnym, stoickim głosem dudniącym w klatce piersiowej? Trudno powiedzieć. Chyba sam Alfred do końca tego nie wiedział.
Nie była przyzwyczajona do gadania, gdy w progu zatęchłego pokoju pojawiał się klient - po prawdzie, nie była przyzwyczajona do gadania w ogóle, rzadko się otwierała i nie mieliła ozorem bez sensu, ciężko więc było znaleźć temat dość autentyczny, by nie zemdliło ją od samej próby wypełnienia ciszy, a przy tym nie boleśnie intymny, zbyt intymny, żeby dało się go podjąć od razu i bez wstępu. Może to ta niechęć do uzewnętrzniania się w połączeniu z faktem, że oboje próbowali robić to tutaj, tak bardzo ich połączyła? Nie żeby odczuwała cieplejsze emocje wobec Alfiego, przynajmniej nie przyznawała się do takowych przed sobą, pragmatycznie przeświadczona, że gdyby przyszło co do czego wbiłaby mu nóż plecy jak każdemu przed nim i po nim. Taka była kolej rzeczy, tak musiało być. W biznesie nie istniało miejsce na sentymenty.
- Dzięki. Zgarnę jednego - wymamrotała z tą specyficzną chrypką, która wkradała się do jej głosu zawsze wtedy, gdy próbowała zniżyć ton, szepnąć, jakby już z przyzwyczajenia dodawała mu erotyczną nutę, choć po prawdzie nie czuła się wcale zmysłowa. Była pewna siebie, ale nie w teatralny sposób, z takim klientem jak Alfie nie musiała udawać bogini seksu, którą nie była i nigdy nie będzie. W jej wydatnych piersiach i żebrach wystających nad skórę zaledwie kilka centymetrów niżej krył się naturalistyczny seksapil właściwy tylko dziwkom z dolnej półki. Nikt nie oczekiwał, że ich skóra będzie lśniąca, a włosy pachnące piżmem, bo musieliby za to więcej płacić. Cały jej urok krył się w tym, że była tania i zawsze dostępna. - Odpal mi - przygryzła krótki filtr papierosa, oparła brodę na jego ramieniu, czekając na ruch różdżki, której nie kazała mu zostawić w pudle obok drzwi, chociaż zazwyczaj nie zbliżała się póki nie spełnili wszystkich żądań. Po części zapomniała, po części czuła się nazbyt swobodnie. - Nic się wielkiego tu od ostatniego czasu nie działo, poza tym że Vi przygarnęła dwie młode, z dziewiętnaście-dwadzieścia lat, mają teraz pokoje na samej górze. Stary Benjamin, który zawsze przychodził do Sophie wykitował ostatnio na serce, dziewczyna będzie mieć spokój. Nie cierpiała go, ale nikogo innego nie chciał, bo lubi blondynki. Mi mówił, że jestem brzydkie kaczątko zawsze jak mnie widział. Ale jeśli wierzyć Sophie, to jedyne kaczątko miał w spodniach... sorry, psuję klimat? - Wypuściła z ust obłok dymu i przytuliła twarz do jego gorącej szyi, kątem oka obserwując jak muska palcami siniaki na jej nadgarstkach. Nie szukała jego twarzy, nie chciała widzieć współczucia.
Chciał się pieprzyć, a ona po to tu była, zresztą sama czuła, że to jest do tego najlepszy moment, że ma prawo choć raz w ciągu gównianego tygodnia poczuć odrobinę przyjemności, którą wiedziała, że Alfred jest jej w stanie zapewnić. Był przystojny i młody, zgorzkniały i ciemny, ale też zmysłowy, kiedy chciał być i dało się przy nim prawie udawać, że to wszystko nie jest tylko biznes.
- Kochać? Na romantyzm cię wzięło? - rzuciła z urwanym, niskim chichotem, nie było w tym jednak żadnej prześmiewczości; jedynie tak samo słaba próba żartu, utrzymania dobrej atmosfery, która w rzeczywistości i tak nie była najgorsza. Ruszyła się zwinnie i usiadła mu na kolanach, oplatając kolanami, wyginając kręgosłup z ponurą wprawą; zaciągnęła się dymem, a potem złączyła ich usta w zaborczym pocałunku, smakującym tytoniem, popiołem i kłamstwem.
- Dzięki. Zgarnę jednego - wymamrotała z tą specyficzną chrypką, która wkradała się do jej głosu zawsze wtedy, gdy próbowała zniżyć ton, szepnąć, jakby już z przyzwyczajenia dodawała mu erotyczną nutę, choć po prawdzie nie czuła się wcale zmysłowa. Była pewna siebie, ale nie w teatralny sposób, z takim klientem jak Alfie nie musiała udawać bogini seksu, którą nie była i nigdy nie będzie. W jej wydatnych piersiach i żebrach wystających nad skórę zaledwie kilka centymetrów niżej krył się naturalistyczny seksapil właściwy tylko dziwkom z dolnej półki. Nikt nie oczekiwał, że ich skóra będzie lśniąca, a włosy pachnące piżmem, bo musieliby za to więcej płacić. Cały jej urok krył się w tym, że była tania i zawsze dostępna. - Odpal mi - przygryzła krótki filtr papierosa, oparła brodę na jego ramieniu, czekając na ruch różdżki, której nie kazała mu zostawić w pudle obok drzwi, chociaż zazwyczaj nie zbliżała się póki nie spełnili wszystkich żądań. Po części zapomniała, po części czuła się nazbyt swobodnie. - Nic się wielkiego tu od ostatniego czasu nie działo, poza tym że Vi przygarnęła dwie młode, z dziewiętnaście-dwadzieścia lat, mają teraz pokoje na samej górze. Stary Benjamin, który zawsze przychodził do Sophie wykitował ostatnio na serce, dziewczyna będzie mieć spokój. Nie cierpiała go, ale nikogo innego nie chciał, bo lubi blondynki. Mi mówił, że jestem brzydkie kaczątko zawsze jak mnie widział. Ale jeśli wierzyć Sophie, to jedyne kaczątko miał w spodniach... sorry, psuję klimat? - Wypuściła z ust obłok dymu i przytuliła twarz do jego gorącej szyi, kątem oka obserwując jak muska palcami siniaki na jej nadgarstkach. Nie szukała jego twarzy, nie chciała widzieć współczucia.
Chciał się pieprzyć, a ona po to tu była, zresztą sama czuła, że to jest do tego najlepszy moment, że ma prawo choć raz w ciągu gównianego tygodnia poczuć odrobinę przyjemności, którą wiedziała, że Alfred jest jej w stanie zapewnić. Był przystojny i młody, zgorzkniały i ciemny, ale też zmysłowy, kiedy chciał być i dało się przy nim prawie udawać, że to wszystko nie jest tylko biznes.
- Kochać? Na romantyzm cię wzięło? - rzuciła z urwanym, niskim chichotem, nie było w tym jednak żadnej prześmiewczości; jedynie tak samo słaba próba żartu, utrzymania dobrej atmosfery, która w rzeczywistości i tak nie była najgorsza. Ruszyła się zwinnie i usiadła mu na kolanach, oplatając kolanami, wyginając kręgosłup z ponurą wprawą; zaciągnęła się dymem, a potem złączyła ich usta w zaborczym pocałunku, smakującym tytoniem, popiołem i kłamstwem.
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
Mamił samego siebie - rzucając wytarte monety po każdym spotkaniu, czasem zostawiając kilka lepszych fajek, chował się za zasłoną dymną. Dopóki przecież ich rozmowy były jedynie usługą, za którą płacił, dopóty nie było mowy o uczuciu jakimkolwiek. W danej chwili, w danej przestrzeni coś czuł. Czuł więcej niż zwykle. Jednakże to wszystko miało zostać za zamkniętymi drzwiami obskurnego pokoju w równie obskurnym burdelu. Łudził się, że póki nie zna jej historii, a ona nie zna jego to nic nie mogło się wydarzyć, to gdy przypadkiem miną się na londyńskiej ulicy nawet na siebie nie spojrzą. A tu? Tu świat wyglądał zupełnie inaczej. Tu bezwstydu pełnym bólu spojrzeniem mierzył ścianę, czekając na chwilę, która nie nadejdzie.
Od powrotu, od rzucenia się w świat magii czuł jakby wszystko było snem. Jakby wciąż spał w okopach i tylko śnił. A zaraz miał obudzić go huk spadających im na głowy bomb, czy też ostry rozkaz przełożonego. Kina była przypomnieniem, że faktycznie uciekł, że otaczająca go przestrzeń była rzeczywista, a ona nie była wytworem jego wyobraźni. W końcu to nie do niej pisał nigdy nie wysłane listy. Była surowa. Słodko-gorzka.
Zgodnie z jej prośbą, różdżka świsnęła, a końcówka papierosa zajęła się ogniem. - Jaki klimat? - rzucił, a kąciki ust drgnęły minimalnie w rozbawieniu. Nawet zachrypnięty od wieloletniego uzależnienia od tytoniu głos zdawał się trochę bardziej rozbawiony. Fakt, że kojarzył dziewczęta wymienioną z imienia dziewczynę, dziwkę. Chociaż trudno byłoby mu z pełną pewnością stwierdzić, że wiedział, który ze starszych klientów odwiedzających przybytek miał na imię Benjamin. Trudno bowiem było nie zauważyć, że wyróżniał się na tle regularnej klienteli jaka przewijała się przez pokój Kiny, czy każde inne pomieszczenie w budynku.
- Pasuje do klimatu nie uważasz? - rzucił. Z jakiegoś powodu narzucony ton nieco osładzał jego naturalną zgorzkniałość. Gdy ta zwinnie wspięła się jego kolana papieros pozostał między wargami, a szorstkie dłonie ułożyły się na jej udach, aby powoli przesunąć się ku górze, tuż pod lekki materiał jej szlafroka. Pierwsze co go uderzyło to nie była specyficzna mieszanka zapachów, która utrzymywała się na jej skórze, to nie faktura jej skóry. To ciepło jej ciała - czyjegoś ciała - które przylegało do jego. To jej oddech na jego skórze. To rozproszenie myśli. Bo nagle nie gubił się w korytarzach własnego umysłu. Skupiał się na niej. Na kobiecie z krwi i kości, która w tej chwili była w stanie sprawić, że nie liczyła się przeszłość i przeszłość. Tylko ta chwila. Trwaj chwilo, trwaj, chciałoby się zawołać. Szczególnie gdy cofnięta dłoń odłożyła niedopalony papieros na popielniczkę na szafce - znał rozkład pomieszczenia niemalże na pamięć. A później szorstkie palce wróciły do wędrówki po jej ciele, jakby chciały znaleźć element, którego jeszcze nie znały. A później już czuł tylko jej usta, spijał z nich dokładnie to kłamstwo, które chciał znaleźć, po które tutaj przyszedł. Skupiał się na chropowatości jej warg, na delikatnym, skąpym materiale, który jeszcze przeszkadzał.
Od powrotu, od rzucenia się w świat magii czuł jakby wszystko było snem. Jakby wciąż spał w okopach i tylko śnił. A zaraz miał obudzić go huk spadających im na głowy bomb, czy też ostry rozkaz przełożonego. Kina była przypomnieniem, że faktycznie uciekł, że otaczająca go przestrzeń była rzeczywista, a ona nie była wytworem jego wyobraźni. W końcu to nie do niej pisał nigdy nie wysłane listy. Była surowa. Słodko-gorzka.
Zgodnie z jej prośbą, różdżka świsnęła, a końcówka papierosa zajęła się ogniem. - Jaki klimat? - rzucił, a kąciki ust drgnęły minimalnie w rozbawieniu. Nawet zachrypnięty od wieloletniego uzależnienia od tytoniu głos zdawał się trochę bardziej rozbawiony. Fakt, że kojarzył dziewczęta wymienioną z imienia dziewczynę, dziwkę. Chociaż trudno byłoby mu z pełną pewnością stwierdzić, że wiedział, który ze starszych klientów odwiedzających przybytek miał na imię Benjamin. Trudno bowiem było nie zauważyć, że wyróżniał się na tle regularnej klienteli jaka przewijała się przez pokój Kiny, czy każde inne pomieszczenie w budynku.
- Pasuje do klimatu nie uważasz? - rzucił. Z jakiegoś powodu narzucony ton nieco osładzał jego naturalną zgorzkniałość. Gdy ta zwinnie wspięła się jego kolana papieros pozostał między wargami, a szorstkie dłonie ułożyły się na jej udach, aby powoli przesunąć się ku górze, tuż pod lekki materiał jej szlafroka. Pierwsze co go uderzyło to nie była specyficzna mieszanka zapachów, która utrzymywała się na jej skórze, to nie faktura jej skóry. To ciepło jej ciała - czyjegoś ciała - które przylegało do jego. To jej oddech na jego skórze. To rozproszenie myśli. Bo nagle nie gubił się w korytarzach własnego umysłu. Skupiał się na niej. Na kobiecie z krwi i kości, która w tej chwili była w stanie sprawić, że nie liczyła się przeszłość i przeszłość. Tylko ta chwila. Trwaj chwilo, trwaj, chciałoby się zawołać. Szczególnie gdy cofnięta dłoń odłożyła niedopalony papieros na popielniczkę na szafce - znał rozkład pomieszczenia niemalże na pamięć. A później szorstkie palce wróciły do wędrówki po jej ciele, jakby chciały znaleźć element, którego jeszcze nie znały. A później już czuł tylko jej usta, spijał z nich dokładnie to kłamstwo, które chciał znaleźć, po które tutaj przyszedł. Skupiał się na chropowatości jej warg, na delikatnym, skąpym materiale, który jeszcze przeszkadzał.
Nawet nie myślała o tym jakby to było, gdyby przyszło im się spotkać poza odrapaną, cuchnącą kamienicą na Crimson Street. Była przecież tylko dziwką, a on... właściwie sama nie była pewna co obecnie robił. Choć zdradził jej sporo, nigdy nie były to fakty, które mogłyby na niego naprowadzić poza tymi murami, i vice versa. Nie po to tu przychodził, by zawierać trwałe znajomości, a ona znała dobrze niepisane reguły swojego zawodu i wiedziała, że z takich przyjaźni (czy innych rzeczy) z klientem nigdy nie wychodziło nic dobrego. Rozmawiali o innych rzeczach, tych zwykle niewypowiedzianych. Emocjach, które normalnie nie istniały, wspomnieniach, tych złych i tych dobrych. Choć głównie złych, dobre można byłoby wyliczać na palcach jednej ręki. Rozumieli się. Ale Kina była tylko zwyczajną dawczynią usług, dla niego i dla wielu innych poza nim, o czym dobrze wiedział. Dbała tylko o własne przetrwanie, więc żaden z niej by był materiał na przyjaciółkę a co dopiero dziewczynę. Nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby kogoś tak zużytego. Wracał tu ciągle dlatego, że była dobra w tym co robiła - umiała dotrzymać towarzystwa, zaoferować dotyk. W ten sposób zarabiała na życie. Myśl o tym, co mógłby myśleć o niej tak poza tym co działo się za zamkniętymi drzwiami, była nieznośna, więc sobie na nią nie pozwalała. Inni ludzie nie mogli jej zranić, już nie. Jeśli nie miało się wobec siebie żadnych wymagań, nie było czego łamać. Brak szacunku chronił przed jego utratą. Niżej niż upadła nie upadnie. Ale dawała sobie radę.
A on wracał.
Parzący dym drażnił gardło, wirował w oskrzelach, wyciskając z nich to co nadal śmierdziało poprzednim klientem. Dobrze było zapalić coś, co nie smakowało zawilgłym tytoniem i zakurzonymi bibułkami. Czuć znajomy smak, wgryzać się w prawdziwy filtr. Choć te niewielkie prezenciki, gesty sympatii, których normalnie by nie przyjęła, gdyby tak dobrze nie trafiały w jej gusta, były jedynie preludium do reszty. Czy żałowała? W życiu.
- Wszystko jakiś ma - żachnęła się bez realnej irytacji, nadal rozbawiona w sposób zupełnie jej obcy. - Klimat, w sensie. Może mój jest obskurny, brudny i nijaki, ale jest. Nie słyszałam jeszcze, żebyś narzekał - droczyła się, trochę prowokując go do tego, by powiedział coś przeciwnego, wiedząc doskonale, że jeśli nawet by zechciał, byłoby to kłamstwo. Co za różnica? Życie składało się z samych kłamstw. - Może i pasuje. - Kłamała więc dalej, w duchu śmiejąc się perfidnie z wyobrażeń romantyzmu. Zamiast róż mieli uschłe trawy w słoiku na parapecie, truskawki maczane w czekoladzie zastępowali papierosami. I tak wolała ten smak; był prawdziwszy. Co za paradoks.
Na bladą skórę wstąpiła gęsia skórka, gdy poczuła dotyk szorstkich, gorących dłoni. Zawsze był taki ciepły, taki żywy; na ciele, nie w duszy. W przeciwieństwie do niej, do kobiety, której dłonie były zimne dopóki nie rozgrzała ich cudzymi ramionami, a której wnętrze płonęło pożogą latami pielęgnowanej nienawiści. Musiała mu się jednak wydawać inna niż jest, tak lgnął do jej ciała. Ciekawe kogo sobie wyobrażał, kiedy się całowali? Za czyim imieniem wzdychał, gdy zostawiała pocałunki i ugryzienia na jego gardle, masowała mięśnie, posapywała cicho we wcale nie zakłamanych odczuciach. To nawet nie były pełne emocje, tylko prymitywna, prosta potrzeba. Co jednak z tego, skoro tyle jej to dawało?
Wkrótce papierosy znalazły się poza zasięgiem, nic nie ograniczało nieprzyzwoitych pocałunków pełnych języków, zębów i posmaku dymu. Nic nie stało na przeszkodzie wędrującym dłoniom, rosnącemu ciepłu, które potem zdawało się parzyć. Zwykle była niecierpliwa, bo czekała, aż wszystko się skończy, ale tym razem niespiesznie zsunęła ostatnie skrawki ubrań, sięgając do niego, pomagając w zdarciu koszuli i przylegając do ciała, które było tak młode a tak doświadczone. Przez los?
Prychnęłaby, gdyby jej usta nie były zajęte czym innym.
Czym był los, jeśli nie wymówką?
- Powinieneś przychodzić częściej - wyszeptała gorąco wprost do męskiego ucha, gdy w końcu natrafiła na tę jego część, której od początku szukała, której gdzieś, kiedyś, musiała zacząć pragnąć. Dobrze do niej pasował. W końcu miała porównanie. - Lubię to. - Bo przecież nie jego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
A on wracał.
Parzący dym drażnił gardło, wirował w oskrzelach, wyciskając z nich to co nadal śmierdziało poprzednim klientem. Dobrze było zapalić coś, co nie smakowało zawilgłym tytoniem i zakurzonymi bibułkami. Czuć znajomy smak, wgryzać się w prawdziwy filtr. Choć te niewielkie prezenciki, gesty sympatii, których normalnie by nie przyjęła, gdyby tak dobrze nie trafiały w jej gusta, były jedynie preludium do reszty. Czy żałowała? W życiu.
- Wszystko jakiś ma - żachnęła się bez realnej irytacji, nadal rozbawiona w sposób zupełnie jej obcy. - Klimat, w sensie. Może mój jest obskurny, brudny i nijaki, ale jest. Nie słyszałam jeszcze, żebyś narzekał - droczyła się, trochę prowokując go do tego, by powiedział coś przeciwnego, wiedząc doskonale, że jeśli nawet by zechciał, byłoby to kłamstwo. Co za różnica? Życie składało się z samych kłamstw. - Może i pasuje. - Kłamała więc dalej, w duchu śmiejąc się perfidnie z wyobrażeń romantyzmu. Zamiast róż mieli uschłe trawy w słoiku na parapecie, truskawki maczane w czekoladzie zastępowali papierosami. I tak wolała ten smak; był prawdziwszy. Co za paradoks.
Na bladą skórę wstąpiła gęsia skórka, gdy poczuła dotyk szorstkich, gorących dłoni. Zawsze był taki ciepły, taki żywy; na ciele, nie w duszy. W przeciwieństwie do niej, do kobiety, której dłonie były zimne dopóki nie rozgrzała ich cudzymi ramionami, a której wnętrze płonęło pożogą latami pielęgnowanej nienawiści. Musiała mu się jednak wydawać inna niż jest, tak lgnął do jej ciała. Ciekawe kogo sobie wyobrażał, kiedy się całowali? Za czyim imieniem wzdychał, gdy zostawiała pocałunki i ugryzienia na jego gardle, masowała mięśnie, posapywała cicho we wcale nie zakłamanych odczuciach. To nawet nie były pełne emocje, tylko prymitywna, prosta potrzeba. Co jednak z tego, skoro tyle jej to dawało?
Wkrótce papierosy znalazły się poza zasięgiem, nic nie ograniczało nieprzyzwoitych pocałunków pełnych języków, zębów i posmaku dymu. Nic nie stało na przeszkodzie wędrującym dłoniom, rosnącemu ciepłu, które potem zdawało się parzyć. Zwykle była niecierpliwa, bo czekała, aż wszystko się skończy, ale tym razem niespiesznie zsunęła ostatnie skrawki ubrań, sięgając do niego, pomagając w zdarciu koszuli i przylegając do ciała, które było tak młode a tak doświadczone. Przez los?
Prychnęłaby, gdyby jej usta nie były zajęte czym innym.
Czym był los, jeśli nie wymówką?
- Powinieneś przychodzić częściej - wyszeptała gorąco wprost do męskiego ucha, gdy w końcu natrafiła na tę jego część, której od początku szukała, której gdzieś, kiedyś, musiała zacząć pragnąć. Dobrze do niej pasował. W końcu miała porównanie. - Lubię to. - Bo przecież nie jego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
Balansowali na granicy definicji określeń, jakie znajdowały się w słowniku języka angielskiego. Poruszali się wśród szarości, które nie pozwalały na przypięcie konkretnej łatki — chociaż wiedzieli o sobie więcej niż nieznajomi to nie na tyle, aby nazwać się kimś więcej niż dwojgiem ludzi, których łączyła usługa. Z kolei Alfie nie był jej zwyczajnym klientem. A ona nie była w jego oczach kolejną dziwką. Gdyby tak było, to nie dbałby o to, aby za każdym razem wracać do tego samego pomieszczenia, w którym każdy kąt był mu znajomy.
Obydwoje byli zużyci , chociaż każde z nich w inny sposób. Wszakże czymże różnił się od niej? Dochodząc do sedna ich przewinień, to dochodzili do tego samego — w celu przetrwania wielokrotnie, z pełną świadomością swoich decyzji dopuszczali się czynów z obiektywnego punktu widzenia niemoralnych. Za sprawą kuli wypuszczonej z jego broni swojego żywota dokonało więcej istnień niż za sprawą różdżki niejednego czarnoksiężnika, który gnił w Azkabanie.
Dlatego nie oceniał — nie interesowało go, ilu przed nim przewinęło się przed tym pomieszczeniem i ilu po nim do niego wejdzie. Liczyła się tylko i wyłącznie ta godzina, podczas której miał jej uwagę tylko dla siebie. Sam uważał, że nie był godzien miłości drugiej osoby. Zbyt zepsuty, aby pozwolić drugiej osoby na naprawę tego, co zostało zniszczone przez lata spędzone w mundurze. Jedynie część Alfreda wróciła zza morza i ciężko było wypełnić pustki — a trudność w odnalezieniu nadziei, która przez tak wiele lat przyświecała jego rodzinie, nie była zapowiedzią lepszej przyszłości. Podobno nadzieja umierała ostatnia, a co działo się, gdy ta faktycznie dokonywała swojego żywota?
Brudny. Obskurny. Nijaki. zupełnie jakby mówiła o nim. O jego brudnych od krwi dłoniach. O nijakim spojrzeniu stalowych oczu, w którym z rzadka można było dojrzeć, chociażby cień jakiejkolwiek emocji.
- Bo może mi odpowiada? - wśród obskurnych ścian brudnego pomieszczenia czuł się czystszy.
Romantyzm adekwatny był do dwojga romantyków zamkniętych w tym pokoju. Dwóch zgorzkniałych, naznaczonych przez życie, romantyków. Kochanków? Nie, to dalej nie ta łatka.
Wbrew pozorom w tym momencie, kiedy jego dłonie sunęły po szczupłym ciele, był obecny niż zazwyczaj. Był z nią w każdej sekundzie, kiedy składał pocałunki, to składał je na jej skórze. W jego życiu nie było już tej innej, tej wymarzonej, tej, za którą poszedłby w ogień, za którą skoczyłby z najwyższej góry. W jego sercu pozostała wyrwa, którą desperacko próbował załatać tymi spotkaniami. Wypierał potrzebę emocjonalnej więzi i zastępował ją cielesną bliskością.
W nim z kolei rodziła się niecierpliwość, ale nie przed końcem, a przed tym, co zapowiadały pocałunki, przed tym co na razie jedynie czuły jego palce, a co skrywało się przed wzrokiem. A gdy ostatnie, skąpe skrawki ubrania zniknęły, opadając gdzieś na podłogę, zatrzymał się na chwilę i chociaż dłonie znieruchomiały na chwilę, za to mogła niemalże namacalnie poczuć na skórze wędrujące spojrzenie. Skóra nieidealna, pokryta bliznami, które nie chciały zniknąć mimo upływu czasu.
- To zaproszenie? - odparł zachrypniętym półszeptem. Czy karmiła go kolejnymi kłamstwami? Jeżeli tak to wolał im się poddać, nie dociekać prawdy, która teraz, w tym momencie, kiedy poszarpana od okrągłych blizn skóra pokryła się dreszczem, a oddech na chwilę ugrzązł na wysokości klatki piersiowej. Usta leniwie rozciągnęły się w uśmiechu.
Lubię to. Kolejne kłamstwo, mające połechtać męskie ego? Kolejne zagranie doświadczonej dziwki? A może okruch szczerości, na który sobie pozwoliła? Jedna dłoń dalej przytrzymywała jej plecy, nie chcąc pozwolić jej — jeszcze — na odsunięcie się, druga zaś zatrzymała się na szyi, gdzie palec wskazujący ułożył się wzdłuż linii żuchwy, a kciuk spoczął na jej brodzie. Zdecydowanym ruchem zrównał ich spojrzenia i usta w jednej linii. - Powinno mi to schlebiać? - odparł jeszcze zaczepnie, ale nie dał jej możliwości udzielenia odpowiedzi, przynajmniej nie słowami, ponieważ jego usta naparły na jej usta. Czuł narastające ciepło, serce wyrywało się z leniwego rytmu, powoli przyśpieszając.
Obydwoje byli zużyci , chociaż każde z nich w inny sposób. Wszakże czymże różnił się od niej? Dochodząc do sedna ich przewinień, to dochodzili do tego samego — w celu przetrwania wielokrotnie, z pełną świadomością swoich decyzji dopuszczali się czynów z obiektywnego punktu widzenia niemoralnych. Za sprawą kuli wypuszczonej z jego broni swojego żywota dokonało więcej istnień niż za sprawą różdżki niejednego czarnoksiężnika, który gnił w Azkabanie.
Dlatego nie oceniał — nie interesowało go, ilu przed nim przewinęło się przed tym pomieszczeniem i ilu po nim do niego wejdzie. Liczyła się tylko i wyłącznie ta godzina, podczas której miał jej uwagę tylko dla siebie. Sam uważał, że nie był godzien miłości drugiej osoby. Zbyt zepsuty, aby pozwolić drugiej osoby na naprawę tego, co zostało zniszczone przez lata spędzone w mundurze. Jedynie część Alfreda wróciła zza morza i ciężko było wypełnić pustki — a trudność w odnalezieniu nadziei, która przez tak wiele lat przyświecała jego rodzinie, nie była zapowiedzią lepszej przyszłości. Podobno nadzieja umierała ostatnia, a co działo się, gdy ta faktycznie dokonywała swojego żywota?
Brudny. Obskurny. Nijaki. zupełnie jakby mówiła o nim. O jego brudnych od krwi dłoniach. O nijakim spojrzeniu stalowych oczu, w którym z rzadka można było dojrzeć, chociażby cień jakiejkolwiek emocji.
- Bo może mi odpowiada? - wśród obskurnych ścian brudnego pomieszczenia czuł się czystszy.
Romantyzm adekwatny był do dwojga romantyków zamkniętych w tym pokoju. Dwóch zgorzkniałych, naznaczonych przez życie, romantyków. Kochanków? Nie, to dalej nie ta łatka.
Wbrew pozorom w tym momencie, kiedy jego dłonie sunęły po szczupłym ciele, był obecny niż zazwyczaj. Był z nią w każdej sekundzie, kiedy składał pocałunki, to składał je na jej skórze. W jego życiu nie było już tej innej, tej wymarzonej, tej, za którą poszedłby w ogień, za którą skoczyłby z najwyższej góry. W jego sercu pozostała wyrwa, którą desperacko próbował załatać tymi spotkaniami. Wypierał potrzebę emocjonalnej więzi i zastępował ją cielesną bliskością.
W nim z kolei rodziła się niecierpliwość, ale nie przed końcem, a przed tym, co zapowiadały pocałunki, przed tym co na razie jedynie czuły jego palce, a co skrywało się przed wzrokiem. A gdy ostatnie, skąpe skrawki ubrania zniknęły, opadając gdzieś na podłogę, zatrzymał się na chwilę i chociaż dłonie znieruchomiały na chwilę, za to mogła niemalże namacalnie poczuć na skórze wędrujące spojrzenie. Skóra nieidealna, pokryta bliznami, które nie chciały zniknąć mimo upływu czasu.
- To zaproszenie? - odparł zachrypniętym półszeptem. Czy karmiła go kolejnymi kłamstwami? Jeżeli tak to wolał im się poddać, nie dociekać prawdy, która teraz, w tym momencie, kiedy poszarpana od okrągłych blizn skóra pokryła się dreszczem, a oddech na chwilę ugrzązł na wysokości klatki piersiowej. Usta leniwie rozciągnęły się w uśmiechu.
Lubię to. Kolejne kłamstwo, mające połechtać męskie ego? Kolejne zagranie doświadczonej dziwki? A może okruch szczerości, na który sobie pozwoliła? Jedna dłoń dalej przytrzymywała jej plecy, nie chcąc pozwolić jej — jeszcze — na odsunięcie się, druga zaś zatrzymała się na szyi, gdzie palec wskazujący ułożył się wzdłuż linii żuchwy, a kciuk spoczął na jej brodzie. Zdecydowanym ruchem zrównał ich spojrzenia i usta w jednej linii. - Powinno mi to schlebiać? - odparł jeszcze zaczepnie, ale nie dał jej możliwości udzielenia odpowiedzi, przynajmniej nie słowami, ponieważ jego usta naparły na jej usta. Czuł narastające ciepło, serce wyrywało się z leniwego rytmu, powoli przyśpieszając.
Zdawała sobie sprawę z jego ułomności, demonów spędzających sen z powiek bez litości, bez chwili wytchnienia - w końcu to właśnie o demonach rozmawiali w rozkopanym łóżku, gdy powietrze przesiąknęło już parą i zapachem seksu. Nie interesowały ich sprawy tak prozaiczne jak rok urodzenia, praca, codzienność - jaka codzienność? Tak naprawdę tylko przed nim odkrywała te blizny, które zwykle starała się zakrywać przed wzrokiem klientów. Pozwalała mu wodzić po nich opuszkami palców i sama odpłacała się tym samym. Dzieciństwo powracało do niej w takich momentach, ale nikt nie mógł jej już skrzywdzić. Nie tutaj, nie w jego ramionach ani nawet później, kiedy wychodził i wracał do swojego ponurego życia, zostawiając ją z gorzkim poczuciem niepełnego nasycenia. Zadowolić był ją w stanie zawsze, ale nigdy nie starczało jej to na długo - była wszak zachłanna, im mniej miała tym bardziej robiła się chciwa. Czego jednak nie miała zamiaru robić nigdy, to się prosić. Czym innym były żartobliwe sugestie, a czym innym pytania, które równie dobrze mogłyby pozostać bez odpowiedzi. Ani razu więc nie pytała, czy przyjdzie jeszcze raz, czy zostanie dłużej. To była jego decyzja, a ona dostosowywała się do niej tak jak do wszystkiego innego. Bezpański kot przemieszczający się z kąta w kąt, nawet jeśli tylko we własnej głowie.
Wcale go nie potrzebowała. Nie zacznie go potrzebować.
Ale lubiła, gdy przychodził.
- Odnajdujesz się tu prawda? Czujesz, że twoje miejsce jest w cieniu, w brudzie i smrodzie żałosnego Londynu? - pytała cicho, coraz ciszej, pieszcząc ślady, które pozostały mu po wojnie, całując dłonie, którymi sięgał do jej ciała. Dłonie mordercy. - Żaden powód do żalu. Moje miejsce też jest tutaj. W nocy. Bez nikogo. - A czasem z tobą.
Nie była jego kochanicą, ale w wieczory takie jak te nie była też po prostu dziwką. Prostytutkom zależało przede wszystkim na pieniądzach, nie na czyjejś obecności, dotyku czy - co za cyrk! - rozmowie. Sama uważała się za taką właśnie prostytutkę, dla której liczy się wyłącznie zysk, utrzymanie siebie i swoich skromnych zachcianek, przetrwanie w mieście, w którym nie było dla niej żadnego innego potencjału, nie, dopóki nie miała możliwości powrotu na kurs policyjny. Wolała nie zastanawiać się nad tym jakie znaczenie ma dla niej grzeszna przyjemność idąca za wizytami Alfiego.
Wyjątek potwierdzający regułę, co najwyżej. Odzwyczai się, kiedy zniknie, rozpłynie się jak sen, zabierając ze sobą wszystkie jej sekrety. Prosto w nicość.
- Może być - przyznała zamiast odpowiadać wprost na pytanie, bo zresztą nie miała do tego głowy. Jej oddech był już szybki, głos ochrypły z pożądania, kiedy dotykał jej blizn tak jakby w rzeczywistości się nimi nie brzydził. Pewnie kłamał. A może to było współczucie?; na samą myśl ugryzła go w dolną wargę, smakując kroplę krwi, zeźlona, ale raczej na siebie samą, że w ogóle bierze to pod uwagę. Nie zasługiwała na współczucie mordercy. On nie zasługiwał na współczucie dziwki.
Westchnęła bezgłośnie, gdy złapał ją mocno za brodę; instynktownie napięła mięśnie przedramion, jakby zaraz musiała go od siebie odepchnąć. Jej źrenice rozszerzyły się w bezdenną czerń, ale tylko na moment. Potem ostrożność znów rozpłynęła się w pocałunkach, w urywanych dźwiękach uciekających z gardła, kiedy ich ciała pokrył pot, a czoła i biodra zetknęły się w rytmie, który dobrze znali.
- Nie - odwarknęła trochę złośliwie, a bardziej z desperacją. - Nie, ale co szkodzi, żebyś wiedział.
Potem nie rozmawiali wiele, ale nie musieli. Niektóre słowa tworzyły się same, dalekie od rzeczywistości, od światła i od prawdy.
/zt
Wcale go nie potrzebowała. Nie zacznie go potrzebować.
Ale lubiła, gdy przychodził.
- Odnajdujesz się tu prawda? Czujesz, że twoje miejsce jest w cieniu, w brudzie i smrodzie żałosnego Londynu? - pytała cicho, coraz ciszej, pieszcząc ślady, które pozostały mu po wojnie, całując dłonie, którymi sięgał do jej ciała. Dłonie mordercy. - Żaden powód do żalu. Moje miejsce też jest tutaj. W nocy. Bez nikogo. - A czasem z tobą.
Nie była jego kochanicą, ale w wieczory takie jak te nie była też po prostu dziwką. Prostytutkom zależało przede wszystkim na pieniądzach, nie na czyjejś obecności, dotyku czy - co za cyrk! - rozmowie. Sama uważała się za taką właśnie prostytutkę, dla której liczy się wyłącznie zysk, utrzymanie siebie i swoich skromnych zachcianek, przetrwanie w mieście, w którym nie było dla niej żadnego innego potencjału, nie, dopóki nie miała możliwości powrotu na kurs policyjny. Wolała nie zastanawiać się nad tym jakie znaczenie ma dla niej grzeszna przyjemność idąca za wizytami Alfiego.
Wyjątek potwierdzający regułę, co najwyżej. Odzwyczai się, kiedy zniknie, rozpłynie się jak sen, zabierając ze sobą wszystkie jej sekrety. Prosto w nicość.
- Może być - przyznała zamiast odpowiadać wprost na pytanie, bo zresztą nie miała do tego głowy. Jej oddech był już szybki, głos ochrypły z pożądania, kiedy dotykał jej blizn tak jakby w rzeczywistości się nimi nie brzydził. Pewnie kłamał. A może to było współczucie?; na samą myśl ugryzła go w dolną wargę, smakując kroplę krwi, zeźlona, ale raczej na siebie samą, że w ogóle bierze to pod uwagę. Nie zasługiwała na współczucie mordercy. On nie zasługiwał na współczucie dziwki.
Westchnęła bezgłośnie, gdy złapał ją mocno za brodę; instynktownie napięła mięśnie przedramion, jakby zaraz musiała go od siebie odepchnąć. Jej źrenice rozszerzyły się w bezdenną czerń, ale tylko na moment. Potem ostrożność znów rozpłynęła się w pocałunkach, w urywanych dźwiękach uciekających z gardła, kiedy ich ciała pokrył pot, a czoła i biodra zetknęły się w rytmie, który dobrze znali.
- Nie - odwarknęła trochę złośliwie, a bardziej z desperacją. - Nie, ale co szkodzi, żebyś wiedział.
Potem nie rozmawiali wiele, ale nie musieli. Niektóre słowa tworzyły się same, dalekie od rzeczywistości, od światła i od prawdy.
/zt
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
Słodkie kłamstewka w goryczy prawdy
Szybka odpowiedź