Cornelius Lupin
Nazwisko matki: Hazeldine
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: Półkrwi
Zawód: Brygadzista
Wzrost: 1,85
Waga: 78
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: ciemnobrązowe
Znaki szczególne: Trzy, równoległe blizny biegnące od prawego ramienia, przez plecy.
10 cali, osika, łuska smoka, dość sztywna
Gryffindor
Wilczur
Osoba mu bliska przemieniająca się w wilkołaka
Zapach mocnej kawy, choinki oraz leczniczej herbatki mojej mamy.
Widok w Ain Eingarp
Zbieram winylowe płyty i karty z czekoladowych żab, ale cicho!
Sroki z Montrose
Gra w szachy, regularne treningi.
Dobry rock nie jest zły
Ben Barnes
Idę uliczką między nagrobkami, nie patrzę na napisy. Nie chcę się bardziej dołować. Dokładnie wiem gdzie zmierzam. Rząd szósty, nagrobek ósmy od ścieżki, ledwo mieszczący się pod osłoną liści lipy. Płaty czarnego płaszcza, złowrogo furkoczą na wietrze. Staję przed marmurowym pomnikiem, wlepiam swoje obojętne spojrzenie w grawer na płycie i podobiznę zmarłego. Nie wierzę. Dzisiaj mija dokładnie tysiąc czterysta sześćdziesiąty pierwszy dzień od momentu Twojej śmierci bracie. Zaciskam szczęki, które wyraźniej zarysowały się na mojej twarzy. Wyciągam butelkę ognistej Whiskey, stawiam na marmurowej płycie jedną ze szklanek, drugą trzymam w ręku, jednakże obydwie napełniam alkoholem. Unoszę dłoń ze szkłem.
-Zdrowie, braciszku.-mówię i na raz przelewam przez gardło całą zawartość naczynia. Mimowolnie się krzywię, chociaż mój przełyk i już tak przepalony, że nie czuję aż tak wielkiego pieczenia. Patrzę na wciąż pełną szklankę brata. Odstawiam szklankę. To nie ma sensu, przecież i tak piję sam.
-Pamiętasz, braciszku, jak bawiliśmy się, kiedy byliśmy dziećmi. Zawsze przepychałeś się łokciami. Zawsze chciałeś być przede mną, nawet na świat wepchnąłeś się pierwszy. Byliśmy utrapieniem dla rodziców i nie tylko. Kot sąsiadki też zbytnio za nami nie przepadał. Chociaż Tobie zawdzięcza życie, ja nadal jestem za tym, żeby go ogolić. Wkurzało mnie, że byłeś taki spokojny.-mówię, upijając łyk prosto z butelki. Mam dosyć, patrzę prosto w oczy jakiejś nędznej podobizny mojego brata. Dlaczego? Zadałem to pytanie milion razy. I nadal żadnej odpowiedzi.
-Wiesz co jeszcze mnie wkurzało?To,że zawsze byłeś taki uczynny, taki kochany, a ja wydawałem się być przy Tobie najczarniejszą owcą. W Hogwarcie profesorowie zawsze mówili "Octaviusie, świetna robota. Bierzcie z niego przykład." Kojarzysz co mówili potem? "Lupin, siadaj, pięć punktów ujemnych dla Gryffindoru". I wcale nie mówili tego do Ciebie. Nigdy się tym nie przejmowałem, czasem zdawało mi się, że to właśnie Ty spuszczasz ze wstydem głowę. Czasem Ci zazdrościłem, tej Twojej doskonałości. I co z tego, że starałem się zostać szkolną gwiazdą, że próbowałem poderwać każdą, ładną dziewczynę w szkole? Ty byłeś tym lepszym Lupinem, a ja próbowałem się tylko dowartościować. Dlatego zapisałem się do szkolnej drużyny Quidditcha.-łapię się na tym, że z każdym słowem zaczynam mówić coraz głośniej. Biorę głęboki wdech na uspokojenie. Wybacz mi braciszku, po prostu wspominam, jak to bardzo nieidealny byłem w stosunku do Ciebie, ale mimo wszystko, ty zawsze byłeś przy mnie. I teraz sam nie wiem, czy mam Cię za to kochać, czy nienawidzić? Bo ja doskonale wiem, że ty mnie nie słyszysz. Bo gdybyś słyszał, nie pozwoliłbyś mi się czuć tak beznadziejnie.
-Zastanawiałeś się kiedyś co robiłem, kiedy ty zamykałeś się w dormitorium z nosem w książkach już wtedy przygotowując się do zawody aurora? Pewnie nie. Może teraz to robisz? Założę się, że masz od groma czasu.-stwierdzam, wzruszając ramionami. Rozmawiam z nim, staram się przekonać samego siebie, że mówienie do marmuru jest czymś normalnym. Nie jest, a ja sam w akcie desperacji po raz kolejny upijam się nad grobem najbliższej mi osoby, żeby jakoś poradzić sobie z tym całym bagnem, w które się wplątałem. Czuję pieczenie w oczach, zganiam to wszystko na zapalenie spojówek podciągam nos. I tak nikt tu nie przychodzi.
-Wiesz co Ci powiem? Z roku na roku różniliśmy się coraz bardziej, ale nigdy się ode mnie nie odwróciłeś. Na ostatnim roku tak cierpliwie tłumaczyłeś mi najprostsze zagadnienia. Później każdy z nas poszedł w swoją stronę i mimo, że to Ty chciałeś zwalczać najczarniejszą z czarnej magii to martwiłeś się o mnie. A przecież co to jest walka z wilkołakiem, czy śmiertelnych klątwach? Nie dałeś mi być dobrym bratem. Nie pozwalałeś się o siebie martwić, chociaż robiłem to za każdym razem, gdy wychodziłeś z domu.
Naprawdę dużo nas różniło, ale nadal byliśmy bliźniętami, które kończą za siebie zdania i wiedzą o sobie wszystko.-burczę, znowu, wlewając w siebie alkohol, który już niedługo zwali mnie z nóg. Czy się tym przejmuję? Nie bardzo. Wciąż wmawiam sobie, że siedzenie tutaj z butelką whiskey to tak jakbym rozmawiał i pił ją z bratem, chociaż równie dobrze mógłbym się usiąść w domu przed lustrem i udawać, że to iż gadam sam do siebie jest w porządku. Wzdycham ciężko, czuję, że coś mokrego spływa mi po policzku. To wcale nie słona łza, która powoli opada na dno. Podciągam nos. Wyjmuję z kieszeni ruszającą się fotografię. Uśmiecham się do niej ponuro.
-Zrobiono ją w dzień urodzin mamy, pamiętasz? Wtedy pierwszy raz przedstawiłeś nam Hazel. Ja przyprowadziłem moją ówczesną dziewczynę Norę, nigdy Ci tego nie mówiłem, ale miałeś rację, była okropna. Czułem się wtedy, jakby coś we mnie uderzyło. Ty się ustatkowałeś. Właśnie, wiesz jak mnie to słowo przerażało? Wydawało mi się, że nagle coś się przerwało. Nie było już mnie i Ciebie. Byłem ja, Ty i Hazel, która miała stać się nieodłącznym elementem Twojego życia. Ona miała zabraniać Ci wychodzenia ze mną po nocach, przychodzenia po mnie, kiedy zalany w trupa wszczynałbym bójki w barach. Nienawidziłem jej za to.- znowu przerywam, czuję jakby coś stanęło mi w gardle. Czuję, że drżę, jednak chcę udawać, że tak nie jest. Zupełnie jakbym chciał przekonać samego siebie, że jestem ponad te emocje, ludzkie, okazujące słabość emocje, które towarzyszą człowiekowi w najgorszych chwilach jego życia. Zaciskam palce na butelce. Doskonale pamiętam dzień, w którym oficjalnie poznaliśmy Hazel, dzień w którym zacząłem ją nienawidzić. Dlaczego nie mogłoby być tak do teraz? Przełykam ciężko ślinę, ale dziwna klucha w gardle narasta. Mój głos nie jest tak stabilny jakbym chciał.
-A mimo to, nie potrafiłem Ci tego powiedzieć, widziałem jaki byłeś szczęśliwy trzymając ją w ramionach późnym wieczorem, kiedy tata po raz kolejny odtworzył swoją ulubioną piosenkę. Wy jedni bujaliście się w rytm muzyki. Nora już dawno poszła, a raczej kazałem jej iść. Siedziałem z butelką piwa w jednej dłoni i papierosem w drugiej. Powiedz mi, dlaczego musiałeś to spieprzyć?- pytam. Wiem, że nie dostanę odpowiedzi, jednak zachowuję się tak, jakbym na nią właśnie czekał. Już nie mam wymówki łzy spływają mi po policzkach, ale mam to gdzieś.
-Tysiąc czterysta sześćdziesiąt jeden dni. Tyle minęło od Twojej śmierci, bracie. Tyle czasu minęło, od kiedy inaczej spojrzałem na Hazel. Wtedy przestałem ją nienawidzić. I to wszystko Twoja wina. Gdybyś nie umarł, wzięlibyście ślub, a ja teraz miałbym tych cholernych wyrzutów sumienia.-mówię ze złością, jednocześnie czując jak słone łzy spływają mi po policzkach. Gdyby żył, nie zakochałbym się w Hazel. A tak? Czuję się jakbym zdradzał własnego brata, a jednocześnie nie mogę odsunąć od siebie niedoszłej żony mego brata. Podrywam się ze złością, jestem okropnym bratem. Zawsze nim byłem. Wlepiam swoje spojrzenie w tablicę, na której widnieje marna podobizna mojego brata. Powiedziałbyś mi co mam robić! Czuję się nie w porządku, za każdym razem, kiedy uświadamiam sobie, że ona nie kocha mnie, ale Ciebie, że nigdy o Tobie nie zapomni, bo ilekroć patrzy na mnie widzi Ciebie. Zawsze kiedy się kochamy, ona myśli o Tobie. Może powinienem dać sobie spokój? Czy to nie w porządku? Nie wiem co robić. Sfrustrowany rzucam szklanką w o marmur, a ta rozpryskuje się na kilkadziesiąt, jak nie kilkaset małych drobinek. Złość wypełnia mnie całego. Nienawidzę go, za to, że mnie zostawił, a jednocześnie kocham i chcę, żeby usiadł obok mnie, powiedział, że ta jego śmierć to jeden wielki żart i koniec. Jednak tak się nigdy nie dzieje. Rękawem płaszcza ocieram policzki. Resztę butelki wlewam w siebie duszkiem. Chwieję się na nogach. Macham ręką na do widzenia, żegnam się z pomnikiem. Wychodzę z cmentarza, butelkę rzucam gdzieś na bok. Po raz kolejny nie wiem jak dotrę do Londynu z Doliny Godryka.
9 | |
0 | |
8 | |
2 | |
0 | |
0 | |
9 |
różdżka, teleportacja, 9 pkt statystyki, sowa