Lawrence Summers
Laurence Morrow
Nazwisko matki: Meadowes
Miejsce zamieszkania: cyrkowy wagon u Carringtonów
Czystość krwi: brudna, mugolska
Status majątkowy: ubogi
Zawód: pomaga przy tworzeniu spektakli Seamaranusa i asystuje mu na scenie
Wzrost: 176
Waga: 64
Kolor włosów: zanieczyszczona miedź
Kolor oczu: jasny brąz
Znaki szczególne: resztki niedomytego makijażu scenicznego w kącikach oczu; na niemalże wszystkich palcach ciężkie pierścienie ze sztucznymi kamieniami; drobiny pyłu elfów na skórze i w zagięciach szaty; przekrwione od niewyspania spojówki; brak czubka lewego palucha (niefortunny skutek pierwszych eksperymentów z tworzeniem bardziej skomplikowanych świstoklików)
dziesięciocalową, dość giętką, z orzecha włoskiego i z pazurem wilkołaka
Ravenclaw
wiązka chaotycznego światła
kraty, zza których nie mogę się wydostać
matczynym krochmalem; oparami kadzideł; starym pergaminem; drobinkami pudru
zakopaną w pościeli, zaspaną Harriet, leniwie otwierającą tylko jedno oko, i uśmiechającą się do mnie
numerologicznymi złożonościami; mugolską literaturą; teorią transmutacji; kuglarskimi sztuczkami
Quidditch mnie nudzi
podejmuję się zleceń na świstokliki; szukam inspiracji do nowych występów; próbuję zgłębić wykreowaną tożsamość, którą przysłaniam siebie samego
nocnego wiatru uderzającego o butwiejące drewno wagonu; gromkich owacji odgrodzonych ciężkimi kurtynami; nasłuchuję też świstu kolejnych zaklęć skierowanych w moją stronę
Evgeny'ego Shwartza
the collapse of hope, the crush of
wasted years, the nightmare faces,
the mad armies attacking for no reason at all
and/or
old shoes abandoned in old corners like half-forgotten
voices that once said love but did not mean love.
Nie pamiętam już tamtego życia.
Kiedy snułem się za hordą obdartusów, którym przewodził Alfred. Nie potrafiłem za nimi nadążyć, gdy gnali przed siebie tak szybko, że brakowało mi powietrza w rozdygotanych, gorących płucach. Siódemka zbyt pewnych siebie chłystków zdawała się całkowicie zawłaszczyć sobie rubieże Birmingham. Oni, albo my, bo mimo wszystko byłem częścią tej łatanej przypadkiem całości. My, więc, wędrowny tabun quasi Indian na Dzikim Zachodzie fabrycznych szkieletorów; każdy chciał być wierną kopią Winnetou Maya. Z buziami przystrojonymi w wojenne barwy sokiem z oskalpowanych wiśni, i z przyszpilonym do włosów pióropuszem ze znalezionych w przypadkowych miejscach lotek, walczyliśmy z bladymi twarzami (zdumionych przechodniów). Podobne zdumienie, po jakimś czasie również półcienie uśmiechów, pojawiły się, gdy na Bull Ring, prezentując się dumnie w pokracznym wdzianku, zacząłem naśladować przyjezdnych dziwaków, objazdowych kuglarzy. Oni też przywłaszczyli sobie w końcu całą moją uwagę, przestałem biec w cieniu brata, równie uważnie jak niegdyś jemu teraz z pierwszych rzędów ulicznych występów przyglądałem się tym otwarcie władającym jedyną odmianą magii, którą w ówczesnym czasie potrafiłem zrozumieć. Być może (niezaprzeczalnie) drzemał we mnie strach, że prawdziwa moc jest uśpiona tak bardzo, iż nic nie zdoła jej przebudzić. A niczego przecież nie pragnąłem wówczas równie mocno, jak tego, by mama uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo, widząc, jak tajemna energia wymyka się ze mnie w akcie niekontrolowanego zdarzenia. Na to przyszło mi czekać długo, tak długo, że wszyscy byli już niemal pewni, iż nie ma we mnie ani krzty czarodziejskich zdolności. Nawet wtedy, kiedy ostatecznie zyskaliśmy już pewność, że i ja władam magią, nie przestała mnie jednak interesować ta mugolska. A raczej sam proces rozpracowywania kolejnych sztuczek (czułem tak samo silne podekscytowanie, gdy próbowałem rozwiązać kryjące się za poszczególnym występem tajemnice, jak silne odczuwałem też rozczarowanie, kiedy odarta z zagadki manipulacja stawała się już tylko zlepkiem poszczególnych technik). Rzucane niedbale pensy chowały się w materiale cylindra dziadka, gdy z wystudiowanym uśmiechem kiwałem z wdzięcznością głową w podzięce za każdy zmonetyzowany wyraz uznania. Przekonałem się także, że choć może same sztuczki nie mają w sobie zbyt wiele magii, kiedy tylko uda mi się już je rozpracować, to jednak skupiające się oczy wszystkich wyłącznie na mnie, w nierozproszonej, niepodzielonej na liczne rodzeństwo uwadze, sprawiały mi ogromną satysfakcję.
Urywki chaotycznych, postrzępionych wspomnień z dzieciństwa wybrzmiewają echem głosów przekrzykujących się sióstr i braci; niosą się w melodii kołysanki nuconej przez mamę ospale, w rytmie leniwie mieszanych przez nią ziołowych dekoktów; kryją się w nocnych opowieściach zmęczonego taty. Zapełnialiśmy swoją obecnością całą niewielką przestrzeń, było nas dużo, tak dużo, że wydało mi się wtedy, iż więcej, niż jestem w stanie policzyć (z duchoty budziłem się często w nocy, przewracałem się na drugi bok i zamiast wyimaginowanych stworzeń liczyłem każdą z głów upchniętego w jednym pokoju rodzeństwa; z jakiegoś powodu liczba ta nigdy nie była taka sama, zupełnie tak, jakby w niektórych wspomnieniach był ktoś jeszcze, ktoś więcej, choć nie potrafię zrozumieć, skąd ta różnica, mój błąd).
Gdy myślę o domu, widzę przed oczami labirynt rozwieszonego od framug do framug prania, pomiędzy którym prześlizgiwałem się z pierwszymi promieniami słońca, by, nim wstanie reszta, zdążyć pokroić dla wszystkich pajdy czerstwego chleba i nałożyć na nie sporą warstwę smalcu. Miałem chyba dopiero co skończone sześć lat, kiedy z lepiącymi się od tłuszczu czubkami palców przeprowadziłem próbę generalną pierwszej poznanej sztuczki. Sznur ślizgał mi się w dłoniach może przez nieszczęsny smalec, a może z nerwów, ostatecznie jednak udało ukryć się w pięści mniejszy kawałek liny, ten rzekomo odcięty, i pokazać rodzinie magicznie naprawioną całość. Niewiele tygodni później zarobiłem w ten sam sposób pierwsze pensy (i trzy szylingi), już na Bull Ring. Po raz ostatni wystąpiłem jako dziesięciolatek, niekoniecznie z własnej woli; nie wszystko poszło wtedy po mojej myśli, nie pierwszy raz, lecz po raz pierwszy na oczach ojca, który szybko zrozumiał, co dokładnie się stało, kiedy znana mu sztuczka z chusteczką unoszącą się samoistnie ponad ziemią zakończyła się widowiskową zmianą koloru tegoż rekwizytu. I o ile za samą lewitację odpowiadał cieniutki drucik, to już zafarbowania materiału wściekle czerwoną barwą nie potrafiłbym wyjaśnić w żaden racjonalny sposób. A przynajmniej niekoniecznie racjonalny dla osób, którzy o istnieniu magii nie mają najmniejszego pojęcia. Nigdy wcześniej nie widziałem taty tak wściekłego, jego uszy przybrały kolor dowodu zbrodni; wracaliśmy do domu w całkowitej ciszy. I choć czułem, że to piekielnie niesprawiedliwe, bo przecież nie miałem najmniejszej kontroli nad tym, co się wydarzyło, to jednak nie odnalazłem w sobie pierwiastka buntu; nie złamałem obietnicy; przyrzekłem, że dopóki nie nauczę się kontrolować magii, nie będę już więcej pokątnie występował. Nie poza progiem domu, nie w mugolskiej szkole.
Wyparłem z pamięci pierwsze zajęcia w Hogwarcie - a może inaczej, po prostu udaję, że przebiegły one zupełnie inaczej niż w rzeczywistości. Na samym wstępie posępny nauczyciel uraczył nas ostrzeżeniem, że transmutacja to jedna z najtrudniejszych dziedzin magicznych. To słowo zabrzmiało jak wyzwanie; cała istota transfiguracji stanowiła dla mnie wtedy kwintesencję wyobrażenia o magii. Kalkę iluzjonistycznych występów mugolskich magów. Coś pozornie znajomego w gąszczu całkowicie obcych mi wyzwań. Postanowiłem wtedy, że przedmiot ten nie może być trudny - nie dla mnie. I poległem na pierwszym zaklęciu; uparcie próbowałem przemienić zapałkę w igłę, pamiętając o każdym akcencie, na który zwrócono nam uwagę (wbrew pozorom, to nie akcent samej inkantacji stanowił największą trudność). A gdy siedzący obok mnie prymus uporał się już z kolejną zapałką, jedną z jego igieł schowałem w rękawie swojej szaty, by chwilę później rozegrał się spektakl na moich regułach. Wiedziałem, jak odwrócić uwagę przypadkowych osób, wiedziałem też, jak niewinnym ruchem schować swoją zapałkę pomiędzy palcami dłoni, zastępując ją wyczarowaną igłą. Na tej jednej próbie poprzestałem. Wtedy. Później w każdej wolnej chwili wyciągałem z kieszeni spodni tę samą zapałkę, do skutku próbując rozgryźć działanie wiadomego zaklęcia. Czy to za zasuniętą kotarą swojego łóżka czy też w cieniu zardzewiałej zbroi, na korytarzu mojej wieży, w oczekiwaniu na kogoś, kto będzie w stanie rozwiązać sfinksowy rebus (z jakiegoś powodu zazwyczaj przychodziły mi na myśl odpowiedzi, które nijak nie wpasowywały się w klucz, a sama kołatka strzeżąca wejścia do Pokoju Wspólnego Krukonów chichotała niemal za każdym razem, gdy zmagałem się z jej zagadkami).
Kiedy wspominaliśmy szkolne lata, ostatniego dnia w Hogwarcie, nadal tkwiłem w przekonaniu, że ja i Transmutacja to była miłość od pierwszego czarowania - zanim jeden ze znajomych uszczypliwie nie naprostował prawidłowego przebiegu tamtego zdarzenia i nie przypomniał mi o próbach, które dopiero po kilku dniach skończyły się zgodnie z oczekiwaniami. W istocie jednak przez siedem lat to właśnie Transmutacji poświęcałem najwięcej uwagi; ostatecznie udało mi się nawet nieco rozbudzić przysypiającą czarownicę, sprawdzającą naszą wiedzę na Owutemach; powiedziała mi, że rzucałem zaklęcia z taką zawziętością, jakbym szykował się do udowodnienia przy następnym zadaniu, że prawa Gampa mnie akurat nie obowiązują. Wiedziałem, że nie ma takiej możliwości, żebym nie dostał Wybitnego; drugi miałem z Mugoloznawstwa, choć do dzisiaj nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, po co w ogóle się na nie zapisałem - chyba tylko, żeby potwierdzać prawdziwość zawartych w szkolnych podręcznikach informacji o obyczajach mugoli, i sypać ciekawostkami na temat wynalazków wykorzystywanych do występów scenicznych. Nawet rozprawkę na egzaminie udało mi się sprowadzić do wywodu na temat widowiskowości pogromcy piorunów Tesli, więc nieszczególnie obawiałem się i tych wyników. PO z numerologii w istocie było powyżej moich oczekiwań (jeszcze wtedy nie ślęczałem zbyt często nad numerologicznymi zagwozdkami, lecz wystarczyło mi tylko zrozumieć treść zagadnień, by poradzić sobie z obliczeniami). Najgorzej, natomiast, radziłem sobie z Zaklęciami i Eliksirami (nie będąc w stanie odkryć w nich niczego, czym poczułbym się prawdziwie oczarowany); niekoniecznie lepiej z planowaniem własnej przyszłości; czułem, jak niepokój zaciska się stalowym uchwytem wokół moich płuc, tym ciaśniej, im mniej czasu pozostawało do opuszczenia względnie bezpiecznej przestrzeni zamczyska.
Śląc sowę do szkockiego wytwórcy świstoklików, w odpowiedzi na zamieszczone w Proroku ogłoszenie, próbowałem zapomnieć o wypowiadanych jeszcze nie tak dawno temu słowach, całkowicie oderwanych od rzeczywistości; chełpiłem się, że w moim życiu zawodowym nie będzie miejsca na kompromisy. Ale i na nie przyszła pora, stosunkowo szybko; nieprzesadnie entuzjastycznie podszedłem do oferty stażu w pracowni rzemieślnika, żadnej innej jednak nie dostałem. Ostatecznie nie było wcale aż tak źle; z wytwórstwem najprostszych świstoklików nie miałem w zasadzie najmniejszych problemów, a te bardziej skomplikowane uczyłem się przygotowywać pod surowym okiem Corrella, gdy tylko znalazł trochę czasu. W pracowni spędziłem niecałą dekadę, zgłębiając wiedzę o numerologii i transmutacji. W końcu zaczął mnie też delegować w swoim imieniu - do najróżniejszych miast Wielkiej Brytanii; zamówienia nadsyłał nam cały przekrój czarodziejskiego świata, uczyłem się obcować również z klientelą z wyższych sfer, z czystokrwistych rodów, zważając na rygorystyczne zasady, którymi się kierowali. Aczkolwiek moja osoba nieszczególnie ich interesowała (liczyło się tylko to, z czyjego ramienia działałem, nie zaprzątali sobie głowy moim nazwiskiem). Bywałem również w Departamencie Transportu Magicznego, zazwyczaj w towarzystwie Corrella; jako ten, który spośród sterty przytarganych papierzysk w odpowiednim momencie przekazywał fachmistrzowi podania bądź ekspertyzy niezbędne do otrzymania pozwoleń na stworzenie międzynarodowych świstoklików, których nie wychwycą ministerialne bariery.
Pamiętam jak dziś tamten dzień, w którym dostaliśmy zlecenie z cyrku Carringtonów, jakieś cztery, może pięć lat temu. Zgłosiłem się, wiedziony ciekawością; nigdy wcześniej ich nie odwiedzałem, nie wiedziałem też do końca, czego mam się po tym miejscu spodziewać. Po wykonaniu świstoklika zostałem na jeden z występów; właściwie na samą końcówkę. W namiocie Iluzjonisty królował Seamaranus, uśmiechając się enigmatycznie spod idealnie ostrzyżonego wąsa, który zdawał się zaprzeczać istnieniu grawitacji. Do swego występu potrzebował asysty, wolontariusza z tłumu - pod wpływem impulsu zgłosiłem się do pomocy jako jeden z nielicznych, być może całą resztę onieśmielała osobowość mistrza. Mnie jedynie ciekawiła - nęciła także okazja, by przyjrzeć mu się dokładnie, spojrzeć mu na ręce, próbując dostrzec to, co iluzjoniści tak dobrze ukrywają. I choć w latach szkolnych zdarzało mi się popisywać mugolskimi sztuczkami, to zdążyłem już zapomnieć, jak to jest na scenie, niezależnie od tego, czy mianem tym określa się kawałek zakurzonego bruku w Birmingham, czy deski widowiskowego namiotu.
Zagarniałem każde kolejne otrzymane od Carringtona zlecenie, nie przepuszczając żadnej okazji, by powrócić na widownię Seamaranusa. Pomimo usilnych starań nie potrafiłem rozgryźć ani jednego elementu z prezentowanych przez niego układów; nie wierzyłem jednak w plotki o tym, iż posługuje się magią bezróżdżkową - to byłoby zbyt proste rozwiązanie, liczyłem na coś znacznie ciekawszego. Gdy zdarzało mi się ponownie zgłaszać do asysty, niemal zawsze wybierał z tłumu właśnie mnie; nie przez przypadek, potrafiliśmy się doskonale zgrać, choć nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa poza scenicznymi dialogami. Do czasu; po jednym ze spektakli wprosiłem się za kulisy; nie okazał zdziwienia, zapytał tylko, czemu zajęło mi to całą wieczność. I choć próbowałem wtedy podpytać go o pewne szczegóły, zaciekle bronił swoich tajemnic, podpuszczając mnie, drażniąc; nie zdradził się ani słowem, ale zaproponował coś, czego zupełnie się nie spodziewałem - pomoc przy kreowaniu nowego widowiska, przygotowywanego na specjalną okazję. To była najszybciej podjęta decyzja w moim życiu, a nie miewam skłonności do przesadnej impulsywności. On zdawał się wiedzieć o mnie wiele - o mojej pracy i umiejętnościach; o dziecięcym zainteresowaniu sztuką iluzji wspomniałem sam. Ja zaś nie miałem najmniejszego pojęcia, czym tak właściwie skończy się ta eksperymentalna współpraca. Na pewno nie spodziewałem się tego - godzin spędzonych nad obliczeniami numerologicznymi, nad rozważaniami o prawach transmutacji; tego, ile prób zajęło nam stworzenie jednej tylko części występu, w której miałem mu asystować, stając się obiektem dematerializacji. W oczach widowni przemieniłem się w ducha - dosłownie tracąc głowę dla jednej z asystentek Seamaranusa. Spędziliśmy nad tym programem miesiące; miałem wtedy możliwość poznać choć niektóre ze sztuczek mistrza. Poznałem również ludzi mieszkających w cyrkowej społeczności; część w bardziej przyjaznych okolicznościach (nie wiem, czy ktokolwiek pokazywał Ci, jak próbować ustać na szczudłach, ale jeśli nie, to odważ się kiedyś koniecznie, choć raz, cudowne uczucie), innych w mniej (dla mnie; przegrałem zakład i robiłem za żywą tarczę, w którą asystentki Iluzjonisty rzucały, jak się później okazało, magicznymi nożami, mijając newralgiczne punkty mojego ciała dosłownie o cale; odwdzięczyłem się przy najbliższej możliwej sposobności, gdy odkryłem już tajemnicę zaklętych sztyletów, a w cyrku pojawiła się nowa, nieświadoma jej jeszcze dusza).
Mówią, że nastały wiekopomne czasy, wielkie niczym sztandarowe ideały piewców czystości krwi (to dlatego ludzie jakby karleją?). Tamto życie, sprzed wojny, zdaje się być bardzo odległe; choć to o niedawnych zdarzeniach chciałbym zapomnieć, jest zupełnie na odwrót. Im większe pragnienie zapomnienia, tym wyraźniej w mojej pamięci odrysowują się poszczególne chwile.
Kiedy uciekałem przed bezgwiezdnym niebem, nie wahałem się ani chwili; wiedziałem, gdzie znajduje się świstoklik prowadzący z Londynu do cyrku, sam go przecież stworzyłem; wierzyłem, że Seamarantus mi pomoże, niekoniecznie bezinteresownie, ale to właśnie do cyrku wiodła najszybsza droga ucieczki. Zaryzykowałem - nawet jeśli miałbym zatrzymać się tam tylko na chwilę, tylko, by przeczekać straszną noc, by uciec z Londynu, póki walki nie zakrzepną razem z krwią niegodnych magii.
Jedna rozmowa - moja z nim (cicha, krótka), potem jego z Carringtonem (podniesionym głosem, okropnie długa); i jestem tu. Rozglądam się po ciasnocie wnętrza, moszczę w wozie Harriet samym tylko spojrzeniem - w środku nie ma krzyku, nie ma ludzi, którzy znikają w kałużach posoki, w refleksach świateł zaklęć. W końcu stawiam pierwszy krok, by ostatecznie odnaleźć tutaj dom. Ale oni wpraszają się ze mną. Krzyczę w nocy, gdy stoją tuż obok, uśmiechnięci odlegle. I matka, i ojciec, i moje rodzeństwo. Uśmiechnięci dokładnie tak samo, równie przerażająco, jak tamten trup (czy zmarli w ogóle mogą się uśmiechać?), o którego niemalże potknąłem się, wybiegając z kamienicy w Londynie, w której wynajmowałem od niedawna mieszkanie. Nie zabrałem ze sobą niemal nic, wszystko przepadło.
To miała być tylko jedna noc, może kilka, zostałem na miesiąc, potem na kolejne. Zaplątałem się w kłamstwach o wielu warstwach, opatuliłem się nimi szczelnie, licząc na to, że ochronią mnie przed tym, czym groziło mi ujawnienie się światu. Nowa tożsamość była pomysłem Harriet, wciąż nosiła nazwisko po mężu, marynarzu, który zmarł niemal rok wcześniej, chwilę przed tym, gdy pojawiła się w cyrku; mężu, którego nikt tu nie znał, tak, jak niemal nikt z otaczających mnie ludzi nie miał pojęcia, jak nazywałem się ja sam. Na scenie byłem po prostu Laurence'em, wypowiadanym z lekka z francuska, nikim więcej. Z początku nie umiałem przywyknąć do tego nazwiska - jej, jego, nazwiska. Nie leżało na mnie wygodnie, nijak mi nie pasowało. Ale stanowiło przepustkę do bezpieczeństwa. Jako mugolak nie miałem szans przetrwać w nowej rzeczywistości. Jako czarodziej półkrwi, jeden z wielu, mogłem już żyć po swojemu, nie zwracając na siebie niepotrzebnej uwagi. Zaciągnąłem kolejny dług, mam już ich tyle, że przestałem je liczyć.
Zapomnienie to ponoć najlepsza szansa na ucieczkę - jeśli tak w istocie jest, to udało mi się co najwyżej uciec przed swą przeszłością, ale nie koszmarami teraźniejszości. Harriet powiedziała mi, że zna lepszy sposób - śmierć. Na razie jednak nie miałem sposobności przetestować skuteczności tego rozwiązania, dość ostatecznego.
Wciąż nie wiem, co z moimi bliskimi; co ze wszystkimi przyjaciółmi, rozproszonymi po Wielkiej Brytanii. Nie jestem aż tak naiwny, by wierzyć w to, że wszyscy przeżyli, ale nie potrafię zakładać najgorszego. Część z nich ukrywa się tak jak ja; nie mam jednak pojęcia, jak się z nimi skontaktować. Zaszyłem się w oderwanym od wojny skrawku świata; pomagam Seamaranusowi, występuję u jego boku, wciąż wyłącznie na drugim planie; czasem jedynie słucham oklasków przez grubą kurtynę, czuwając nad scenariuszem. Tu wiecznie jest coś do zrobienia, cyrk nie zasypia ani na chwilę, może to i dobrze - dobrze mieć myśli wypełnione kolejnymi zadaniami do odhaczenia, szczególnie teraz. Mówią, żeby zdjąć miarę z Iluzjonisty, który znowu stracił zbyt wiele kilogramów, by nie pozostawało to widoczne na doskonale skrojonym garniturze; potem przypatruję się kątem oka, jak pewna dłoń naszej krawcowej ratuje strój mistrza. Za jej wskazówkami wplatam we włókna kostiumów asystentek złociste kryształy pyłu elfów, potem to samo robię ze swoją szatą. Lubię dbać o to, by wszystko wyglądało spójnie; by twarze przypudrowane były tak, aby na skórze odznaczał się ten sam odcień bieli. By wszystkie nasze dziewczyny miały identyczną biżuterię, najprostszą do wykonania, lecz mieniącą się barwnie, przykuwającą uwagę. Sam zawieszam na szyi sznur sztucznych pereł - tanio wyglądają tylko, gdyby przyjrzeć się im z bliska. Przed występem czekają nas jeszcze dwie próby. Może w nocy uda mi się przekartkować kilka stron o sztuce, w poszukiwaniu inspiracji; może Harriet udało się ocalić od zapomnienia kolejną z książek pióra mugolskiego autora, która, gdyby dostała się w nieodpowiednie ręce, skończyłaby jak inne, jako popiół. Chowamy je w naszym wagonie, pod jedną z obluzowanych desek, zazwyczaj przykrytą materacem (powiększony magicznie schowek pomieści wiele liter, lecz niestety nie je wszystkie). Dzisiaj powieki ciężkie od pudru zmęczenia opadają szybko, właściwie na samym początku, już po kilku akapitach opowieści czytanej cichym, kobiecym głosem. Dziś też, wyjątkowo, nikt mnie we śnie nie odwiedza. Budzi mnie słońce, nie z trudem tłumiony lęk.
Pamiętam każdy dzień, który przyszedł po tamtej nocy; i czekam na ten, który to wszystko zakończy. Po którym będziemy mogli dalej po prostu żyć. Próbować zapomnieć.
we are all
museums of fear.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
opcm: | 5 | 0 |
uroki: | 0 | 0 |
czarna magia: | 0 | 0 |
uzdrawianie: | 0 | 0 |
transmutacja: | 30 | 5 (różdżka) |
alchemia: | 0 | 0 |
sprawność: | 5 | 0 |
zwinność: | 5 | 0 |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
anatomia | I | 2 |
astronomia | I | 2 |
historia magii | I | 2 |
kłamstwo | II | 10 |
numerologia | III | 25 |
perswazja | I | 2 |
spostrzegawczość | II | 10 |
zręczne ręce | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
mugoloznawstwo | II | 0 |
savoir-vivre | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
neutralny | - | - |
rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
charakteryzacja sceniczna | I | ½ |
krawiectwo | I | ½ |
literatura (wiedza) | I | ½ |
sztuka (wiedza) | I | ½ |
wytwórstwo magicznej biżuterii | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
latanie na miotle | I | ½ |
taniec współczesny | I | ½ |
Pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
prestidigitatorstwo | I | ½ |
rzucanie nożami | I | ½ |
scenografia | I | ½ |
Reszta: 2 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Ostatnio zmieniony przez Laurence Morrow dnia 02.07.22 0:25, w całości zmieniany 1 raz
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: William Moore
[02.07.2022] Kwiecień/czerwiec
[22.02.23] Kupidynek (kryształ)
[25.02.23] Lipiec/sierpień
[06.08.22] Wykonywanie zawodu (kwiecień-czerwiec); +15 PD
[10.08.22] [G] Zakup skóry wsiąkiewki; -75 PM
[15.12.22] Wykonywanie zawodu (kwiecień-czerwiec); +15 PD
[14.02.23] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec); +90 PD
[23.02.23] Zdobycie osiągnięcia: Gruszka na wierzbie, +30 PD
[21.04.24] Przywrócenie rangi po nieaktywności