Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire
Oko selkie
AutorWiadomość
Oko selkie
Nazwa zbiornika wodnego pochodzi od zasłyszanej i przenoszonej przez usta ludzi plotki, jakoby w wodach jeziora widziano prawdziwą selkie. Fałszywa pogłoska na temat niecodziennej istoty ostała się na dobre wśród mieszkańców Shropshire i do tej pory rozlewisko, o zaskakująco symetrycznie okrągłym kształcie, nosi takie miano. Okolica uchodzi za dość spokojną, a wody mają kolor głębokiego turkusu, przywodzącego na myśl ludzką tęczówkę oka. Jest to miejsce idealne na odpoczynek, kontemplacje w ciszy bądź anonimową rozmowę, bowiem odległość od najbliższych skupisk ludzkich jest dość duża. Zimą jezioro rzadko kiedy zamarza, wody pozostają nietknięte nawet w zderzeniu z mrozem.
Rzadko zawierzał przypadkiem usłyszanym plotkom. Dlatego nigdy nie był pierwszy na nawet krótkie wycieczki w okolicę, która była zbyt niepewną informacją. Tak było i w tym przypadku, kiedy dawno temu usłyszał o jeziorze. Oko Selkie przyciągało amatorów wśród łowców, kusiło możliwością zobaczenia stworzenia, które kryło się w głębinach. Sam z czystej złośliwości podpuszczał, co głupszych i naiwnych, by tłukli się do Shropshire na darmo. Dziś jednak poczuł się równie durny, kiedy dotarł w okolicę. Wiedział przecież, że jedyne co zastanie na miejscu to zbiornik, jezioro jakich wiele na świecie. Zdarzało mu się nurkować za kelpią, szukać trytonów lub paru gatunków ryb. Jednak tutaj nie szukał niczego, nie nastawiał się na nic wyjątkowego. A jednak obiecał dawnemu przyjacielowi, druhowi ze szczenięcych lat z którym powiązał go zawód łowcy magicznych stworzeń, że pojawi się w pobliżu. Sprawdzi coś zasłyszanego pokątnie. Zyskiem za stworzenie mieli podzielić się po pół i może właśnie to, było wystarczającą zachętą. Mimo to czuł się jak dureń, stając nad brzegiem jeziora i spoglądając na idealnie gładką taflę wody. Był ciekaw, ilu rocznie zjawia się w tym miejscu, licząc na cokolwiek. Dziś nie spotkał nikogo, ale nie miał pewności czy podobny spokój panował tu innego dnia.
Przykucnął, odrywając wzrok od wody, by wziąć w dłoń jeden z niedużych kamyków. Przesunął kciukiem w zamyśleniu po powierzchni, bijąc się z myślami. Brakowało mu tego, takich wypraw w teren za stworzeniami, których śladami musiał podążać. Ostatnim czasy więcej uwagi poświęcał sprawie, w jaką nie chciał się nigdy angażować, niż pracy, którą uwielbiał ponad wszystko. To swej pasji powinien poświęcić wszystko, każdą wolną chwilę. Codzienność odrywała go jednak za bardzo, potęgując w nim trudne do opisania i wyjaśnienie znużenie. Męczył się w Anglii, chociaż początkowo temu zaprzeczał. Ten kraj nie oferował mu niczego, ponad konflikt, który jeszcze kilka miesięcy temu mógłby zignorować. Wystarczyło nie wracać, nie dać się skusić. Teraz mijał już rok i zmieniło się więcej niż był skory akceptować. Kilka dni temu miał szansę wyjechać, zostawić za plecami wszystko i zająć się znów swoimi sprawami. Nie zrobił tego, mimo kuszącej propozycji, pozostał. W domu spoglądał na medal, który zaległ na komodzie, będącym jak kotwica trzymająca go w kraju, którego przez lata nie cierpiał. Podjął decyzję znów, licząc, że nie pożałuje tego za parę kolejnych miesięcy.
Odwrócił głowę, kiedy usłyszał szelest niedaleko i kroki na leśnej ściółce. Ktokolwiek lub cokolwiek zbliżało się do niego, nie nawykło do chodzenia po takim terenie. Skreślił więc od razu jakiekolwiek stworzenie zamieszkujące okolicę, takowego najpewniej wcale by nie usłyszał, aż do momentu, gdy byłoby już za późno. Podniósł się na równe nogi, bez pośpiechu biorąc zamach, by rzucić kamieniem w wodę, a drugą dłonią sięgnąć po różdżkę. Nie zwrócił się więcej w tamtą stronę, gotów jednak zareagować na dźwięk jakiejkolwiek inkantacji.
- Szukasz kłopotów? – spytał ze spokojem intruza, który musiał być już dość blisko, aby go usłyszeć.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Shropshire nigdy nie było skore okazywać łagodności; nikomu i niczemu. Może właśnie dlatego to właśnie stalowi Avery objęli te ziemie w swe władanie? Nikt inny, nawet zdziwaczali Rowle rozmawiający z duchami i łączący się między sobą nie mógł opanować surowej dzikości, która zwarła się z gruntem, która płynęła wraz z rwącymi wodami rzeki Severn, surowej dzikości, która temperowana była prędko przez równie stalową, co ich seniorzy ludność hrabstwa. Jedyne ślady tegoż zjawiska pozostawały więc czasami w męskiej aparycji, gdy hart ducha odkładał się w zabliźniających się ranach i zmarszczkach zdobiących twarze, a niezależnie od płci i zawsze — w pozornie uprzejmych spojrzeniach, których chłód przeszywał obserwowanego na wskroś.
Może to właśnie chłód spojrzeń mieszkańców sprawiał, że nie dawali się łatwo omamić obietnicom zawartym w ludowych przekazach, czy narastających z każdym pokoleniem plotkach? Ich hrabstwo było domem rezerwatu trolli, nad którymi wisiał miecz Averych, Pałac Zimowy i jego okolice stanowiły schronienie dla wielu gatunków zwierząt, dla których standardowy klimat angielski był zdecydowanie zbyt gorący, różnoraka rzeźba terenu i stosunkowo niewielkie zaludnienie podobno sprawiały, że magiczne stworzenia odnajdywały w tym miejscu idealne warunki lęgowe, przyczyniając się do dywersyfikacji okolicznej fauny. Valerie nie znała się jednak na tym zagadnieniu ani trochę, właściwie sprawki królestwa zwierząt nie obchodziły jej wcale, lecz nawet do uszu śpiewaczki dotarła kiedyś historia o tym, że w Oku Selkie naprawdę można było takową spotkać.
Kiedyś jeden z jej braci, gdy byli jeszcze dzieciakami, postanowił zanurkować w jeziorze; pozostała trójka rodzeństwa, łącznie z malutką Valerie przyglądała się temu z zapartym w piersi tchem, aż wreszcie jasnowłosa głowa brata wynurzyła się ponad powierzchnię, oznajmiając wszem wobec, że żadnej selkie tam nie ma. Od tamtego czasu miejsce te straciło dla Valerie całą swą magię, pozostając wyłącznie tym, czym było bez doklejonej do niego, wiejskiej legendy: rozlewiskiem o pięknie okrągłym kształcie, idealnym do spędzenia przy nim kilku chwil w poszukiwaniu inspiracji do nowych utworów.
Między innymi z tego powodu śpiewaczka zjawiła się przy zbiorniku dziesiątego dnia maja. Lubiła powracać w rodzinne strony, brać tak potrzebny oddech od Londynu, jego wciąż wilgotnego i ciężkiego powietrza. W Shropshire pomysły same wpadały jej do głowy, odnajdywała stosowne i prędkie ukojenie własnych nerwów. Żywot gwiazdy scen — niezależnie od tego, czy były to sceny opery, czy też jarmarku, z pewnym wzruszeniem przypominała sobie bowiem koncert na inauguracje targów magicznych w Shrewsbury — nie należał do najłaskawszych, a dbanie o zdrowie stanowiło jeden z obowiązków nie tylko śpiewaczki, ale już niedługo także przyszłej żony. Przy okazji kolejnych przymiarek, które miała zaplanowane na późne popołudnie w pracowni zaufanej krawcowej, mogła wybrać się na spacer w okolicy, przewietrzyć głowę i płuca.
Spacerowała więc brzegiem rozlewiska, skupiając się przede wszystkim na turkusowych wodach. Stąpała z gracją, w sposób, jakby nawet tutaj była pod czujną obserwacją, jednakże nie skupiała się na tym, by poruszać się bezszelestnie. Była właściwie u siebie, w rodzinnych stronach, można powiedzieć, że miała nawet przewagę terenu — większość mieszkańców znała jej wizerunek, imię i nazwisko; gdy zostanie madame Sallow, wrażenie to tylko się wzmocni.
Ale Cillian puszczający kaczki i będący od pierwszych słów całkiem chłopięco opryskliwy nie musiał tego wiedzieć.
— Gdybym to je pragnęła znaleźć, pański widok w zupełności by mi wystarczył — miękkie głoski zostały porwane przez wiatr, a choć słowa wydawały się być nieco cierpkie, w głosie Valerie dźwięczało rozbawienie i drobny chichot. — Pan Cillian Macnair, cóż za spotkanie. Dał się pan skusić ludowym pogłoskom? — przechyliła głowę w bok, przyglądając się kucającemu mężczyźnie z ciekawością, choć i ona — chyba już odruchowo — miała różdżkę na podorędziu. W dalszym ciągu znajdowała się o pięć kroków od mężczyzny, lecz nie wyglądało na to, by miała mieć względem niego złe zamiary. Ot, niespodziewane spotkanie wprawiło ją w niespodziewanie dobry humor.
Może to właśnie chłód spojrzeń mieszkańców sprawiał, że nie dawali się łatwo omamić obietnicom zawartym w ludowych przekazach, czy narastających z każdym pokoleniem plotkach? Ich hrabstwo było domem rezerwatu trolli, nad którymi wisiał miecz Averych, Pałac Zimowy i jego okolice stanowiły schronienie dla wielu gatunków zwierząt, dla których standardowy klimat angielski był zdecydowanie zbyt gorący, różnoraka rzeźba terenu i stosunkowo niewielkie zaludnienie podobno sprawiały, że magiczne stworzenia odnajdywały w tym miejscu idealne warunki lęgowe, przyczyniając się do dywersyfikacji okolicznej fauny. Valerie nie znała się jednak na tym zagadnieniu ani trochę, właściwie sprawki królestwa zwierząt nie obchodziły jej wcale, lecz nawet do uszu śpiewaczki dotarła kiedyś historia o tym, że w Oku Selkie naprawdę można było takową spotkać.
Kiedyś jeden z jej braci, gdy byli jeszcze dzieciakami, postanowił zanurkować w jeziorze; pozostała trójka rodzeństwa, łącznie z malutką Valerie przyglądała się temu z zapartym w piersi tchem, aż wreszcie jasnowłosa głowa brata wynurzyła się ponad powierzchnię, oznajmiając wszem wobec, że żadnej selkie tam nie ma. Od tamtego czasu miejsce te straciło dla Valerie całą swą magię, pozostając wyłącznie tym, czym było bez doklejonej do niego, wiejskiej legendy: rozlewiskiem o pięknie okrągłym kształcie, idealnym do spędzenia przy nim kilku chwil w poszukiwaniu inspiracji do nowych utworów.
Między innymi z tego powodu śpiewaczka zjawiła się przy zbiorniku dziesiątego dnia maja. Lubiła powracać w rodzinne strony, brać tak potrzebny oddech od Londynu, jego wciąż wilgotnego i ciężkiego powietrza. W Shropshire pomysły same wpadały jej do głowy, odnajdywała stosowne i prędkie ukojenie własnych nerwów. Żywot gwiazdy scen — niezależnie od tego, czy były to sceny opery, czy też jarmarku, z pewnym wzruszeniem przypominała sobie bowiem koncert na inauguracje targów magicznych w Shrewsbury — nie należał do najłaskawszych, a dbanie o zdrowie stanowiło jeden z obowiązków nie tylko śpiewaczki, ale już niedługo także przyszłej żony. Przy okazji kolejnych przymiarek, które miała zaplanowane na późne popołudnie w pracowni zaufanej krawcowej, mogła wybrać się na spacer w okolicy, przewietrzyć głowę i płuca.
Spacerowała więc brzegiem rozlewiska, skupiając się przede wszystkim na turkusowych wodach. Stąpała z gracją, w sposób, jakby nawet tutaj była pod czujną obserwacją, jednakże nie skupiała się na tym, by poruszać się bezszelestnie. Była właściwie u siebie, w rodzinnych stronach, można powiedzieć, że miała nawet przewagę terenu — większość mieszkańców znała jej wizerunek, imię i nazwisko; gdy zostanie madame Sallow, wrażenie to tylko się wzmocni.
Ale Cillian puszczający kaczki i będący od pierwszych słów całkiem chłopięco opryskliwy nie musiał tego wiedzieć.
— Gdybym to je pragnęła znaleźć, pański widok w zupełności by mi wystarczył — miękkie głoski zostały porwane przez wiatr, a choć słowa wydawały się być nieco cierpkie, w głosie Valerie dźwięczało rozbawienie i drobny chichot. — Pan Cillian Macnair, cóż za spotkanie. Dał się pan skusić ludowym pogłoskom? — przechyliła głowę w bok, przyglądając się kucającemu mężczyźnie z ciekawością, choć i ona — chyba już odruchowo — miała różdżkę na podorędziu. W dalszym ciągu znajdowała się o pięć kroków od mężczyzny, lecz nie wyglądało na to, by miała mieć względem niego złe zamiary. Ot, niespodziewane spotkanie wprawiło ją w niespodziewanie dobry humor.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Valerie Sallow' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Nie sądził, że przyjdzie mu spotkać tutaj kogoś, kto zniknął we wspomnieniach. Dawno niewidziana dusza, ponoć piękna dama u boku człowieka, którego darzył zerowym szacunkiem. Gdy mieli okazję widywać się przy pewnych interesach, czasami przestawał słuchać Krugera, by uważne spojrzenie skupiając na jego młodziutkiej żonie. Drobna blondyneczka o nijakiej urodzie, a jednak miała w oczach coś, co sprawiało, że mimowolnie uśmiechał się pod nosem. Pamiętał ją ze szkoły, młodsza o dwa lata, czasami kręciła się gdzieś w pobliżu. Sam nie wiedział, czemu pamiętał właśnie ją, nigdy mu się nie podobała, a jednak została gdzieś w myślach. Może dlatego, kiedy usłyszał miękki, kobiecy glos, nie musiał spoglądać przez ramię. Vanity. Kruger i niedługo Sallow z tego, co kojarzył plotki.
Obserwował taflę wody, pogrążony przez chwilę w myślach, jakby naprawdę interesował go los Valerie.- Chyba mnie to cieszy, że tyle wystarczy.- przyznał, prostując się, by odwrócić w jej kierunku. Jasne spojrzenie przesunęło się po kobiecie, jednak z tym samym brakiem zainteresowania jej aparycją, jak zawsze. Tylko jedna blondynka zdołała zawrócić mu w głowie i sporo po czasie pojął dlaczego, nie była mu tak samo obojętna, jak wszystkie inne.- Pani Vanity, czy byłaby pani w stanie obronić się przed kłopotami? Czy kobiecą nieostrożnością jest zapuszczanie się w opustoszałą okolicę i liczenie na przybycie rycerza, który stanie w obronie? – spytał, starając się nie zdradzić z rozbawieniem przy słowie rycerz. Nie sądził, że będzie miało to nieco inny wydźwięk niż kiedyś. Jedno słowo nie niosło już za sobą tylko kpiny.
Spojrzał w kierunku zbiornika, w którym naiwni szukali selkie.
- Nie, dawno temu uświadomiono mnie, że nie ma tu czego szukać.- odparł kobiecie, odsuwając się nieco od brzegu jeziora i podchodząc bliżej ku śpiewaczce.- Ale nie powstrzymuje mnie to przed przysyłaniem tu tych mniej bystrych, którzy wierzą, że wiejskie legendy mają w sobie coś z prawdy.- dodał z lekkim wzruszeniem ramion. Taki już był, w sumie od zawsze.
- Co panią tu sprowadza, pani Vanity, skoro najwyraźniej nie bajka w którą wierzy wielu? – dopytał jeszcze, chociaż w jego ustach podobna kurtuazja brzmiała okropnie sztucznie. Nie zgrywała się z beznamiętnym głosem i spojrzeniem.
Obserwował taflę wody, pogrążony przez chwilę w myślach, jakby naprawdę interesował go los Valerie.- Chyba mnie to cieszy, że tyle wystarczy.- przyznał, prostując się, by odwrócić w jej kierunku. Jasne spojrzenie przesunęło się po kobiecie, jednak z tym samym brakiem zainteresowania jej aparycją, jak zawsze. Tylko jedna blondynka zdołała zawrócić mu w głowie i sporo po czasie pojął dlaczego, nie była mu tak samo obojętna, jak wszystkie inne.- Pani Vanity, czy byłaby pani w stanie obronić się przed kłopotami? Czy kobiecą nieostrożnością jest zapuszczanie się w opustoszałą okolicę i liczenie na przybycie rycerza, który stanie w obronie? – spytał, starając się nie zdradzić z rozbawieniem przy słowie rycerz. Nie sądził, że będzie miało to nieco inny wydźwięk niż kiedyś. Jedno słowo nie niosło już za sobą tylko kpiny.
Spojrzał w kierunku zbiornika, w którym naiwni szukali selkie.
- Nie, dawno temu uświadomiono mnie, że nie ma tu czego szukać.- odparł kobiecie, odsuwając się nieco od brzegu jeziora i podchodząc bliżej ku śpiewaczce.- Ale nie powstrzymuje mnie to przed przysyłaniem tu tych mniej bystrych, którzy wierzą, że wiejskie legendy mają w sobie coś z prawdy.- dodał z lekkim wzruszeniem ramion. Taki już był, w sumie od zawsze.
- Co panią tu sprowadza, pani Vanity, skoro najwyraźniej nie bajka w którą wierzy wielu? – dopytał jeszcze, chociaż w jego ustach podobna kurtuazja brzmiała okropnie sztucznie. Nie zgrywała się z beznamiętnym głosem i spojrzeniem.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
— Proszę sobie schlebiać do woli — uprzejmy ton Valerie znów poniósł się dalej, w rześkim wciąż powietrzu wypełniającym okolicę. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek będzie miała okazję spotkać Macnaira w tak... osobliwych okolicznościach. Choć nie dzieliło ich wiele, jeszcze za pierwszego życia Valerie, tego przed niemiecką katastrofą, nie wyobrażała sobie, aby kiedykolwiek nadszedł dzień, w którym wyśle mu zaproszenie na własny ślub. Niedawno przygotowywali z Corneliusem ostateczną listę gości, narzeczeństwo postawiło na towarzystwo przyszłościowe, honorując we właściwy dla młodej pary sposób przede wszystkim Rycerzy Walpurgii, a zatem także i Cilliana. — Ale tak się składa, że te okolice znam od małego dziecka. Nie jestem na tyle nierozsądna, by uciekać się do spacerów w miejscach, o których nie wiem, że są bezpieczne. Zresztą, wysiłkiem lordów Avery, wspomaganym skromnymi staraniami mego narzeczonego i moimi własnymi mogę panu zagwarantować, że znajdujemy się w jednym z bezpieczniejszych dla czarodziejów hrabstw na mapie Anglii — duma płynąca z wypowiadanych słów była prawdziwa i gorąca; ale w pewien sposób nawet zabawnie rozkoszna, jakby manieryzm Corneliusa przepuszczony został przez aurę kobiecej kruchości i słodyczy. Podniesiony wysoko podbródek zwiastował pewność przyszłej madame Sallow, która wzniosła różdżkę nieco wyżej, obracając ją w palcach, prawie że demonstracyjnie. To prosta gra, prostsza nawet od zabawy w kotka i myszkę, ale nie miała na celu prowokacji. Raczej zwrotny, bardzo delikatny pstryczek w nos, mogli przez moment pobawić się swoim kosztem, oczywiście w granicach dobrego smaku.
— Ten sam rozsądek, który każe mi wybierać się w miejsca sprawdzone, podpowiada mi teraz, że nie kwapi się pan do zostania takim rycerzem, panie Macnair — byłaby jeno głupią trzpiotką, myśląc, że każdy mężczyzna na świecie był gotów rzucić się jej z pomocą, gdyby zaszła taka potrzeba. Valerie posiadała podstawowe umiejętności obrony, choć sięgała po nie dość rzadko — zazwyczaj zostawiając tę kwestię towarzyszącym jej mężczyznom. Nie oznaczało to jednak, że nie potrafiła — w razie próby — skutecznie odgonić tego, czy owego żądnego przygód czarodzieja. Ale nie grymasiła też, gdy narzeczony wychodził przed szereg, spełniając złożoną jej niegdyś obietnicę ochrony. Jeżeli mogła być ochroniona przez kogoś, po co było więc się fatygować?
— Pewne rzeczy nie wyjdą z ludzi nigdy — oznajmiła delikatnie enigmatycznie, zbliżając się do brzegu jeziora. Skrzyżowawszy ręce na piersiach, pozwoliła, by delikatny wiatr poruszył taflą jasnych włosów, gdy przymknęła powieki, a na ustach zakwitł delikatnie kpiący uśmiech. Nie dbała o to, czy Macnair to widział — reakcje łowcy magicznych stworzeń rzadko kiedy bywały wybuchowe, czy też ekscytujące. — Moja tęsknota za krajobrazami, wśród których wzrosłam i pańska niezwykła umiejętność marnowania cudzego czasu — dopiero po tym spojrzała na mężczyznę z ukosa, przekrzywiając lekko głowę w kierunku lewego ramienia. — Oczekuje pan na kogoś, kto dał się na to nabrać? [bylobrzydkobedzieladnie]
— Ten sam rozsądek, który każe mi wybierać się w miejsca sprawdzone, podpowiada mi teraz, że nie kwapi się pan do zostania takim rycerzem, panie Macnair — byłaby jeno głupią trzpiotką, myśląc, że każdy mężczyzna na świecie był gotów rzucić się jej z pomocą, gdyby zaszła taka potrzeba. Valerie posiadała podstawowe umiejętności obrony, choć sięgała po nie dość rzadko — zazwyczaj zostawiając tę kwestię towarzyszącym jej mężczyznom. Nie oznaczało to jednak, że nie potrafiła — w razie próby — skutecznie odgonić tego, czy owego żądnego przygód czarodzieja. Ale nie grymasiła też, gdy narzeczony wychodził przed szereg, spełniając złożoną jej niegdyś obietnicę ochrony. Jeżeli mogła być ochroniona przez kogoś, po co było więc się fatygować?
— Pewne rzeczy nie wyjdą z ludzi nigdy — oznajmiła delikatnie enigmatycznie, zbliżając się do brzegu jeziora. Skrzyżowawszy ręce na piersiach, pozwoliła, by delikatny wiatr poruszył taflą jasnych włosów, gdy przymknęła powieki, a na ustach zakwitł delikatnie kpiący uśmiech. Nie dbała o to, czy Macnair to widział — reakcje łowcy magicznych stworzeń rzadko kiedy bywały wybuchowe, czy też ekscytujące. — Moja tęsknota za krajobrazami, wśród których wzrosłam i pańska niezwykła umiejętność marnowania cudzego czasu — dopiero po tym spojrzała na mężczyznę z ukosa, przekrzywiając lekko głowę w kierunku lewego ramienia. — Oczekuje pan na kogoś, kto dał się na to nabrać? [bylobrzydkobedzieladnie]
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przy mocniejszym zrywie wiatru delikatna fala pieściła nagie ciało śniące pod przezroczystą i zdradliwą powłoką niewinności, tuż przy brzegu. Ciepła noc ślizgała się księżycowym okiem po mokrej skórze – od ramienia, przez talię, pośladki i wreszcie nogi niemal całkiem zanurzone w wodzie. Nie zbudziłam się od razu, zasklepione powieki wciąż dopatrywały się widoków licznej gromady kobiet. W niewiadomym szaleństwie, które doprowadziło mnie przed oblicze Oka selkie, utraciłam jednak tamto towarzystwo. Pozwalałam wodnemu oku podglądać mnie w podobnej naturze, wciąż rozleniwiając się w resztkach smakowitego trunku. Wreszcie jednak powieka drgnęła, długie paznokcie wbiły się w mokre piaski, a ja wreszcie uniosłam się ponad brzegiem. Byłam zupełnie naga, rozpuszczony włos częściowo osiadł na plecach, częściowo próbował mokrą końcówką przysłonić pierś, lecz nie mógł tam dosięgnąć. Przedarta podłużną blizną skórą na dekolcie objawiła się światu. Czułam miękkość i przesadną frywolność rozrastającą się w myślach, która zdawała się dominować nad poczuciem zgubienia. Oto ledwie chwile temu kąpałam ciało w wonnych kwiatach, wznosząc toasty za tygodnie ciężkiej pracy – teraz brudziłam ciało w mokrych piaskach, zupełnie nie znając drogi powrotnej. Czy jednak jej poszukiwałam? Podobało mi się to otoczenia, podobała mi się moje ograbione z osłon ciało, które z dawno niewidzianą wolnością rozświetlało się w nocnej poświecie. Gestem dłoni wygnałam wszystkie włosy do tyłu i rozsiadłam się nieco głębiej w jeziorze. Piętrzące się pytania również wypchnęłam daleko stąd, czując coraz większy zachwyt nad przerażającą i jednocześnie interesującą chwilą. Lekkość myśli zwaliłam na ilość pochłoniętego szampana, żałując nieco, że w łaźni zabrakło kuszących owoców, które idealnie skomponowałyby się z rozkoszą bąbelków. Cokolwiek się stało, zamierzałam czerpać z darowanej chwili. Zmysłowy szept zachodził mnie z soczystą obietnicą. Nabierałam tylko głębszego przekonania, że nie było powodów, bym tej nocy nie oddała się tajemniczej pokusie, nie zagarnęła w szpony jeszcze więcej. Egoistycznie, boleśnie, bezwzględnie. Z pasją.
Wreszcie z tej półsiedzącej pozycji postanowiłam przekręcić się i jeszcze raz położyć na wodzie. Oko zanurzyłam w gwieździstym niebie. Pozbawione widoków różowiącej się komety wydawało się wręcz hipnotyzujące. Wygięłam ciało, by poszukać pozy jeszcze wygodniejszej, pozwalałam naturze poznać każdy mój sekret. W ciszy, bez upominających się o mnie obowiązków i nawołujących twarzy mogłam wreszcie zapomnieć o całym świecie. Lecz wcale nie byłam osamotniona. Deszcz opadających skrawków męskiej garderoby przerwał nicie fantazji i nakazał dobrze rozejrzeć się po otoczeniu. Kąpałam się, a pośród mnie unosiły się na wodzie ciemne materiały. Co to miało znaczyć? Pierwsza porcja wzburzenia została jednak prędko przegnana, bo znów tajemniczy szept złożył podniecającą obietnicę, a ja niemal czułam, jak niewidzialne usta pozostawiają na skórze przy ramieniu pocałunek. Aura tego sekretu wchłaniała się do środka, by po ciele rozpłynąć się parzącym, intensywnym dreszczem, by pobudzić rozleniwione zakamarki, by wtrącić do głębi porcję energii i narastającego z każdym oddechem pragnienia. Gdzie było źródło, z którego mogłam zaczerpnąć? Powstałam, zmuszona przez szczyptę magii do zignorowania wszelkich absurdów sytuacji. Woda gęsto spłynęła po śliskich skrawkach rąk czy bioder, a oko postanowiło wyłowić obecność, która bronić mnie miała przez smutnym poczuciem osamotnienia. Był tam on, dość jeszcze niewyraźne oblicze wtrącone do urokliwej scenerii razem ze mną. Jeżeli to były śmiertelne apartamenty, mogłam umrzeć już dawno temu i zabrać ze sobą… właściwie towarzystwo. Próżno było wyszukiwać jednak śladów krwi czy mrocznych cieni. Istniała tylko błogość i pożądanie. Opatrzone przejęciem ciało zaczęło zdradzać potrzebę, mrowiąc coraz dosadniej. Rozchyliłam lekko wargi, by już za chwilę zagarnąć dla siebie tego, kto znajdował się przede mną. Uwięzić, ścisnąć, objąć gorącym ramieniem rozkoszy. Byłam spragniona. Byłam nienasycona. A on był mi potrzebny.
– Chodź tutaj!– wymówiłam surowo i głośno. Rozkaz echem rozbiegł się w cztery strony świata. Nie miał prawa mi się sprzeciwić. A jeżeli nawet… mogłam rozejrzeć się za własną różdżką.
Gdzie moja różdżka?
Wreszcie z tej półsiedzącej pozycji postanowiłam przekręcić się i jeszcze raz położyć na wodzie. Oko zanurzyłam w gwieździstym niebie. Pozbawione widoków różowiącej się komety wydawało się wręcz hipnotyzujące. Wygięłam ciało, by poszukać pozy jeszcze wygodniejszej, pozwalałam naturze poznać każdy mój sekret. W ciszy, bez upominających się o mnie obowiązków i nawołujących twarzy mogłam wreszcie zapomnieć o całym świecie. Lecz wcale nie byłam osamotniona. Deszcz opadających skrawków męskiej garderoby przerwał nicie fantazji i nakazał dobrze rozejrzeć się po otoczeniu. Kąpałam się, a pośród mnie unosiły się na wodzie ciemne materiały. Co to miało znaczyć? Pierwsza porcja wzburzenia została jednak prędko przegnana, bo znów tajemniczy szept złożył podniecającą obietnicę, a ja niemal czułam, jak niewidzialne usta pozostawiają na skórze przy ramieniu pocałunek. Aura tego sekretu wchłaniała się do środka, by po ciele rozpłynąć się parzącym, intensywnym dreszczem, by pobudzić rozleniwione zakamarki, by wtrącić do głębi porcję energii i narastającego z każdym oddechem pragnienia. Gdzie było źródło, z którego mogłam zaczerpnąć? Powstałam, zmuszona przez szczyptę magii do zignorowania wszelkich absurdów sytuacji. Woda gęsto spłynęła po śliskich skrawkach rąk czy bioder, a oko postanowiło wyłowić obecność, która bronić mnie miała przez smutnym poczuciem osamotnienia. Był tam on, dość jeszcze niewyraźne oblicze wtrącone do urokliwej scenerii razem ze mną. Jeżeli to były śmiertelne apartamenty, mogłam umrzeć już dawno temu i zabrać ze sobą… właściwie towarzystwo. Próżno było wyszukiwać jednak śladów krwi czy mrocznych cieni. Istniała tylko błogość i pożądanie. Opatrzone przejęciem ciało zaczęło zdradzać potrzebę, mrowiąc coraz dosadniej. Rozchyliłam lekko wargi, by już za chwilę zagarnąć dla siebie tego, kto znajdował się przede mną. Uwięzić, ścisnąć, objąć gorącym ramieniem rozkoszy. Byłam spragniona. Byłam nienasycona. A on był mi potrzebny.
– Chodź tutaj!– wymówiłam surowo i głośno. Rozkaz echem rozbiegł się w cztery strony świata. Nie miał prawa mi się sprzeciwić. A jeżeli nawet… mogłam rozejrzeć się za własną różdżką.
Gdzie moja różdżka?
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Irina Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Coś zasysało do środka wszelką racjonalność postrzegania sytuacji. W absolutyzmie rozbrajającego uczucia utkwione były prowokacje, smak słodkawo dążył po języku, błagając o kroplę, łyk, przepełnienie. Szum rozbierał na czynniki pierwsze, pierwotne podążanie niczym dziecko we mgle, Ikar oślepiony blaskiem słońca, Morfeusz, dążąc do upragnionego księżyca — krok za krokiem, podążałem, bo choć racjonalność wbijała swe szpony wprost w jednolitą tkankę, to nieodłączne uczucie jedności zespalało w myślach dzieło stworzenia. Suchość wdzierała się każdym krokiem, złakniony ukrócenia gehenny wreszcie podszedłem; nagi, bezbronny i milczący, w naturalnej uciesze ciała odnajdując przyjemność z dotyku kojącej wody. Smugi światła tańczyły na bladej skórze, każdy fragment jej przypominał mi o tym, co dane było przed laty w metaforycznej, kiełkującej jedynie niedopowiedzeniami sugestii. Smak, zapach, bliskość skrytego w szarawej akwamarynie pożądania, które niedostąpionymi wizjami karmiły moje ciało.
Rozkaz, którego w pierwotnym geście nieusłużnie chciałem uniknąć, rozbrzmiał wzdłuż mojego kręgosłupa, przepychając kolejne niesionej dotąd przyjemności w arkany tego, co w krótkiej obecności otumanienia oboje chcieliśmy. Krok za krokiem, naga skóra czuła bliskość jej ciała; krągłości i ostrości wtapiały się w jednorodną całość złaknienia a pulsujące w skroniach ośmielenie, wybrzmiało wreszcie dłonią ułożoną na jej policzku, grabieżczo wplatając opuszki palców w lśniące chłodnym blaskiem kosmyki włosów. Zaczerpnąłem więc powietrza, gdy po raz pierwszy wargi objęły pełne usta kobiety, zatapiając się w słonawym smaku skóry, w słodkim smaku obrzmiałej instytucji rozkoszy, gdy druga dłoń — pierwotnie spocząwszy na ramieniu — spokojnie wędrowała wzdłuż piersi, wzdłuż zaostrzenia talii, po pełnych biodrach, których ruchy wyobrażałem sobie coraz silniej. Zagryzione zęby, napięcie wędrujące wzdłuż szczęki odsunęło moją twarz od obrazu piękna, kciuk powędrował do dolnej wargi, napawając się subtelnie wątpiącym w swe istnienie obrzmieniem.
— Milcz. — Dotarłem do epicentrum, naturalnie, jak gdyby było mi to dane raz po raz. Kciuk wskazujący i środkowy oparły się łagodnie na delikatności kobiecej rozkoszy, delikatny kulisty ruch podążał naturalnie, niemalże machinalnie. Odnalazłem na powrót ostrość widzianej, kobiecej twarzy. Skromnymi pocałunkami wplotłem niewinną igraszkę, ledwie przedsmak niesionych się głosów. Witałem ją ciepłem oddechu, wilgocią pocałunku, wreszcie pomrukiem, który w zagryzieniu kobiecego płatka ucha współgrał z silniejszym dociśnięciem palców.
Milcz, Irino.
Te słowa kotłowały się we mnie, choć naturalne byłoby, aby inne imię spowijało myśli. Teraz była obok ona, skrojona z perfekcji i niedoskonałości, z atłasu otulających ją przeżyć i doświadczeń, z piękna bycia kobietą. W imperfekcji upatrywałem zalety, w doskonałości motywację, bo choć smak jej szyi rozbierał mnie na czynniki pierwsze, wzmacniając napięte ze zmęczenia plecy, to najprzyjemniejsza była po prostu obecność. Współdzielone spojrzenie, roziskrzone apetytem, bliskością, chwilową miłością dającą jej synonimy bogiń greckich. Mimo spływających po skórze kropel nie była jednak Afrodytą, której niewieście piękno kotłowało się w moich myślach na długo przed naszym spotkaniem po latach; była natomiast Herą, Persefoną, Ateną i Hestią. Była wspomnieniem i wzmocnieniem zapomnienia, była ostatnią strużką wędrującą wzdłuż kręgosłupa, gdy dłoń powędrowała głębiej, a dłoń odnalazła ciepło mogące mnie nasycić. Pokusa wydarła się delikatnym zassaniem skóry na ramieniu, gardłowy pomruk oscylował pomiędzy przymkniętymi powiekami i drugą dłonią, która teraz spoczęła na kobiecej talii.
Nie chcę, byś milczała, Irino.
Rozkaz, którego w pierwotnym geście nieusłużnie chciałem uniknąć, rozbrzmiał wzdłuż mojego kręgosłupa, przepychając kolejne niesionej dotąd przyjemności w arkany tego, co w krótkiej obecności otumanienia oboje chcieliśmy. Krok za krokiem, naga skóra czuła bliskość jej ciała; krągłości i ostrości wtapiały się w jednorodną całość złaknienia a pulsujące w skroniach ośmielenie, wybrzmiało wreszcie dłonią ułożoną na jej policzku, grabieżczo wplatając opuszki palców w lśniące chłodnym blaskiem kosmyki włosów. Zaczerpnąłem więc powietrza, gdy po raz pierwszy wargi objęły pełne usta kobiety, zatapiając się w słonawym smaku skóry, w słodkim smaku obrzmiałej instytucji rozkoszy, gdy druga dłoń — pierwotnie spocząwszy na ramieniu — spokojnie wędrowała wzdłuż piersi, wzdłuż zaostrzenia talii, po pełnych biodrach, których ruchy wyobrażałem sobie coraz silniej. Zagryzione zęby, napięcie wędrujące wzdłuż szczęki odsunęło moją twarz od obrazu piękna, kciuk powędrował do dolnej wargi, napawając się subtelnie wątpiącym w swe istnienie obrzmieniem.
— Milcz. — Dotarłem do epicentrum, naturalnie, jak gdyby było mi to dane raz po raz. Kciuk wskazujący i środkowy oparły się łagodnie na delikatności kobiecej rozkoszy, delikatny kulisty ruch podążał naturalnie, niemalże machinalnie. Odnalazłem na powrót ostrość widzianej, kobiecej twarzy. Skromnymi pocałunkami wplotłem niewinną igraszkę, ledwie przedsmak niesionych się głosów. Witałem ją ciepłem oddechu, wilgocią pocałunku, wreszcie pomrukiem, który w zagryzieniu kobiecego płatka ucha współgrał z silniejszym dociśnięciem palców.
Milcz, Irino.
Te słowa kotłowały się we mnie, choć naturalne byłoby, aby inne imię spowijało myśli. Teraz była obok ona, skrojona z perfekcji i niedoskonałości, z atłasu otulających ją przeżyć i doświadczeń, z piękna bycia kobietą. W imperfekcji upatrywałem zalety, w doskonałości motywację, bo choć smak jej szyi rozbierał mnie na czynniki pierwsze, wzmacniając napięte ze zmęczenia plecy, to najprzyjemniejsza była po prostu obecność. Współdzielone spojrzenie, roziskrzone apetytem, bliskością, chwilową miłością dającą jej synonimy bogiń greckich. Mimo spływających po skórze kropel nie była jednak Afrodytą, której niewieście piękno kotłowało się w moich myślach na długo przed naszym spotkaniem po latach; była natomiast Herą, Persefoną, Ateną i Hestią. Była wspomnieniem i wzmocnieniem zapomnienia, była ostatnią strużką wędrującą wzdłuż kręgosłupa, gdy dłoń powędrowała głębiej, a dłoń odnalazła ciepło mogące mnie nasycić. Pokusa wydarła się delikatnym zassaniem skóry na ramieniu, gardłowy pomruk oscylował pomiędzy przymkniętymi powiekami i drugą dłonią, która teraz spoczęła na kobiecej talii.
Nie chcę, byś milczała, Irino.
prawda jest jak dobre wino
często znajduje się je w najciemniejszym kącie piwnicy. co jakiś czas trzeba je odwrócić. a także delikatnie odkurzyć, zanim wyjmie się je na światło dzienne i spożytkuje.
Maerin Scorsone
Zawód : znawca prawa magicznego, zastępca kierownika służb administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 52 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
kłamałem więcej
niż kiedykolwiek chciałbym przyznać
a w moich żyłach płynęła krew
zimniejsza niż stal
niż kiedykolwiek chciałbym przyznać
a w moich żyłach płynęła krew
zimniejsza niż stal
OPCM : 15 +3
UROKI : 8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +2
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wdzierał się, obraz poprawnego, do obrzydzenia wręcz rozczarowującego młodego mężczyzny dobitnie wymazując z mej pamięci. Przynajmniej teraz, przynajmniej przez tę chwilę w nagłym natarciu kosztował tego, co było mu nigdy niedane, a przecież wtedy tak niewiele brakło, by zamknął mnie w sile ramion i uczynił swoją. Wdzierał się, czyniąc absurdalne fortyfikacje sprzed dziesięcioleci zupełnie niewidzialnymi. Jakże prosto, jakże stanowczo ścisnął ze sobą dwa iskrzące się we wzajemnym odczuwaniu ciała, jakby zmęczone uwłaczającymi granicami, jakby naturalnie wkomponowujące się w swej pewności. Gdzie rozkaz prowokował rozkaz, gdzie pocałunek stawał się groźbą i spełnieniem. Gotowa byłam owinąć się cała wokół twardej statury, niezmiennie pociągającej mimo dawno zatartej młodzieńczej gładkości. Taki mi się podobał jeszcze bardziej, takiego pętałam nieskrępowanie rękami, jak ten wygłodniały wąż, kąsając niemal boleśnie. Pazury na szerokich plecach wbiły się chętnie, znacząc skórę piekącą czerwienią. Kończyna ledwo tamowała chęć wzniesienia się i oparcia o męskie biodro, głęboko, dobitnie, nie przestawaj. Zachwycał tak prędkim nadejściem, niemal posłuszny, choć ja gotowa byłam pogodzić się z rychłym przybyciem szorstkiego odwetu. Niemal mój, choć konieczny do zagrabienia. Rozognione instynkty prześcigały się w krzykliwych intencjach, wydzierając spomiędzy moich rozpieszczonych warg to, czego nie mógł powstrzymać, to, co tak perfidnie prowokował, tańcząc w lepkim cieple nieprzeniknionego mroku, nieposkromionego ognia. Czy gotowy był się poparzyć? Czy gotowy wedrzeć się jeszcze głębiej? Nigdy i zawsze. W skąpych sekundach wytchnienia usta chciałyby w swej zaburzonej zdolności wykrzyczeć mu więcej, zażądać bardziej, gdzieś między tymi głośniejszymi oddechami, w tangu wzajemnego westchnienia, w mieszającej się wilgoci. Nie będę go błagała, a i tak spełni każde żądanie. Zachęcona tą myślą wyciągnęłam w górę twarz przyległą do mego ramienia, palcami mocno łapiąc go za brodę. Przesycone głodem spojrzenie próbowało przeniknąć, w całości zagarnąć go dla siebie. Gdy piersi łakomie wcierały się w jego brzuch, gdy bose stopy wznosiły się, by zbliżyć się bardziej, by poczuć go więcej – pierwszy raz od niepamiętnego czasu poczułam się na miejscu. Od zawsze to był on, głupia młodość igrała z umysłem, lecz w tym względzie nigdy się nie pomyliłam. Dawniej romantyczny szept odczarowałby jego imię, teraz podobny wdzięk uznawałam za zbędny, nie zamierzając tracić najmniejszej chwili z darowanej nam namiętności. Swą wolę ogłaszałam w sposób precyzyjny, nie dając mu prawa, by zabłądził w idiotycznych wątpliwościach.
– Daj mi więcej, natychmiast – wydusiłam, łakomie przymuszając nasze usta do jeszcze jednego zderzenia, nagłego, wprawnego i skoncentrowanego w pełni na wyłuskaniu dla siebie jak najwięcej przyjemności. Dla nas. Trwałam zbyt znudzona czekaniem. Winien mi był dwadzieścia pięć lat udręki. Pożądałam go, bezsprzecznie, potrzebowałam odkryć niezbadane ścieżki, wszystkie tajemnice, do których nigdy nie dopuścił mnie Maerin Scorsone. Haniebny. – Zbyt długo kazałeś mi czekać – wysapany zarzut rozciągnął się wilgotną pieszczotą wzdłuż szczęki, by zakończyć tuż przy zaczepionym zębem uchu. Palce wspięły się do głowy, by tam gniewnie zacisnąć się na przesączonych włosach. Lecz wciąż to on miał kontrolę, to on rozprawiał się z moimi pragnieniami, wyduszając z czerwonych ust nieskrępowany aplauz. Doskonale, nadrabiaj, zawalcz. W ciasnocie naszych ciał czułam narastającą groźbę rozkoszy – jeszcze chwila i dane mi będzie zasmakować się w jej obietnicy, jeszcze chwila i drżące kolana zmuszą ciało do posłusznego ułożenia w rozgniatających się piaskach. Jeszcze chwila. Zbyt niecierpliwa w obliczu wszystkich utraconych wejrzeń nie miałam dla niego już żadnej przestrzeni do namysłu. Zamierzał mną zawładnąć, czy to ja winnam wkrótce spętać jego? Gwałtownie wypchnęłam jego dłoń z rozpalonej jaskini własny ud, pozwalając chłodniejszemu powietrzu wtłoczyć się między dwie rozklejone nagle sylwetki. Uczucie, które nadeszło, koiło i zarazem drażniło, jakże okrutnie. Dumnie wzniosłam brodę, choć pod nią każdy fragment zelektryzowanego ciała zdawał się mu podlegać. Umiałam nad tym zapanować. Oko skorzystało z okazji i prześlizgnęło się ostentacyjnie po całym nagim wizerunku. Nie powstrzymałam rozochoconego języka przed uprzątnięciem jego smaku z własnych ust. Obydwie dłonie położyłam na jego ramionach i pchnęłam w dół, wierząc, że usłucha. Moje postulaty były wszak jasne, a on zdawał się współuczestniczyć w odurzającej scenerii. Tym razem nic nie mogło nas powstrzymać. – Naprawisz to. Na ziemię – nakazałam wreszcie, razem z nim jednak lokując ciało na piaszczystym podłożu. Prawie. Śliskie uda owinęły się wokół jego bioder, wciśnięty w mostek paznokieć pchnął klatkę piersiowa, domagając się bezgranicznego posłuszeństwa. Uzbrojona w niecny uśmiech pochyliłam się ku jego ustom, łaskocząc mokrymi kosmykami włosów skórę na męskim ramieniu. Tym razem miał stać się mój, nie dopuszczałam odmowy. Zamierzał oponować? Zmartwychwstałe fantazje przejęły nade mną kontrolę. Chciałam, by dobrze im się przyjrzał, by niczego nie przegapił. By mnie już nigdy więcej nie zlekceważył. Niecierpliwe usta wessały się w jego szyję, a napastliwa dłoń wreszcie dotarła do celu i mocno go objęła, oczekując, że melodia rozkoszy prędko dosięgnie rozgwieżdżonego nieba. Zaciskające się palce wprawnie skierowały go dokładnie tam, gdzie najbardziej potrzebowałam. Głęboko. Dość miałam żarliwych wstępów, dość niepodpartych czynem martwych ilustracji. Nie prosiłam i nie zapraszałam - brałam to, co należało do mnie, biodra samoistnie złączyły się wzajemnym wrzeniu, a gdy mnie wreszcie wypełnił, zachłannie zacisnęłam mięśnie, walcząc z pokusą stworzenia wiecznej pułapki, z której przenigdy go już nie wypuszczę. Istniał dla mnie. I ja, choć nie bez zastałej w myślach burzy, przyznać winnam, że również istniałam dla niego.
A ja nie będę milczała. A ja wezmę cię we władanie, a ja bezwstydnie wygnę ciało w blaskach księżyca. Zakleszczę głęboko. Aż zaczniesz wyć.
Na ile mi pozwolisz?
– Daj mi więcej, natychmiast – wydusiłam, łakomie przymuszając nasze usta do jeszcze jednego zderzenia, nagłego, wprawnego i skoncentrowanego w pełni na wyłuskaniu dla siebie jak najwięcej przyjemności. Dla nas. Trwałam zbyt znudzona czekaniem. Winien mi był dwadzieścia pięć lat udręki. Pożądałam go, bezsprzecznie, potrzebowałam odkryć niezbadane ścieżki, wszystkie tajemnice, do których nigdy nie dopuścił mnie Maerin Scorsone. Haniebny. – Zbyt długo kazałeś mi czekać – wysapany zarzut rozciągnął się wilgotną pieszczotą wzdłuż szczęki, by zakończyć tuż przy zaczepionym zębem uchu. Palce wspięły się do głowy, by tam gniewnie zacisnąć się na przesączonych włosach. Lecz wciąż to on miał kontrolę, to on rozprawiał się z moimi pragnieniami, wyduszając z czerwonych ust nieskrępowany aplauz. Doskonale, nadrabiaj, zawalcz. W ciasnocie naszych ciał czułam narastającą groźbę rozkoszy – jeszcze chwila i dane mi będzie zasmakować się w jej obietnicy, jeszcze chwila i drżące kolana zmuszą ciało do posłusznego ułożenia w rozgniatających się piaskach. Jeszcze chwila. Zbyt niecierpliwa w obliczu wszystkich utraconych wejrzeń nie miałam dla niego już żadnej przestrzeni do namysłu. Zamierzał mną zawładnąć, czy to ja winnam wkrótce spętać jego? Gwałtownie wypchnęłam jego dłoń z rozpalonej jaskini własny ud, pozwalając chłodniejszemu powietrzu wtłoczyć się między dwie rozklejone nagle sylwetki. Uczucie, które nadeszło, koiło i zarazem drażniło, jakże okrutnie. Dumnie wzniosłam brodę, choć pod nią każdy fragment zelektryzowanego ciała zdawał się mu podlegać. Umiałam nad tym zapanować. Oko skorzystało z okazji i prześlizgnęło się ostentacyjnie po całym nagim wizerunku. Nie powstrzymałam rozochoconego języka przed uprzątnięciem jego smaku z własnych ust. Obydwie dłonie położyłam na jego ramionach i pchnęłam w dół, wierząc, że usłucha. Moje postulaty były wszak jasne, a on zdawał się współuczestniczyć w odurzającej scenerii. Tym razem nic nie mogło nas powstrzymać. – Naprawisz to. Na ziemię – nakazałam wreszcie, razem z nim jednak lokując ciało na piaszczystym podłożu. Prawie. Śliskie uda owinęły się wokół jego bioder, wciśnięty w mostek paznokieć pchnął klatkę piersiowa, domagając się bezgranicznego posłuszeństwa. Uzbrojona w niecny uśmiech pochyliłam się ku jego ustom, łaskocząc mokrymi kosmykami włosów skórę na męskim ramieniu. Tym razem miał stać się mój, nie dopuszczałam odmowy. Zamierzał oponować? Zmartwychwstałe fantazje przejęły nade mną kontrolę. Chciałam, by dobrze im się przyjrzał, by niczego nie przegapił. By mnie już nigdy więcej nie zlekceważył. Niecierpliwe usta wessały się w jego szyję, a napastliwa dłoń wreszcie dotarła do celu i mocno go objęła, oczekując, że melodia rozkoszy prędko dosięgnie rozgwieżdżonego nieba. Zaciskające się palce wprawnie skierowały go dokładnie tam, gdzie najbardziej potrzebowałam. Głęboko. Dość miałam żarliwych wstępów, dość niepodpartych czynem martwych ilustracji. Nie prosiłam i nie zapraszałam - brałam to, co należało do mnie, biodra samoistnie złączyły się wzajemnym wrzeniu, a gdy mnie wreszcie wypełnił, zachłannie zacisnęłam mięśnie, walcząc z pokusą stworzenia wiecznej pułapki, z której przenigdy go już nie wypuszczę. Istniał dla mnie. I ja, choć nie bez zastałej w myślach burzy, przyznać winnam, że również istniałam dla niego.
A ja nie będę milczała. A ja wezmę cię we władanie, a ja bezwstydnie wygnę ciało w blaskach księżyca. Zakleszczę głęboko. Aż zaczniesz wyć.
Na ile mi pozwolisz?
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Oko selkie
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire