Behind blue eyes (luty 1958)
AutorWiadomość
24.02.1958
Stali na podwórzu, a pan ojciec z namysłem obracał w dłoniach ciężką laskę. Hector też zacisnął mocniej palce na drewnie…różdżki. Stał na własnych, sprawnych nogach, dumnie wyprostowany. Anselm Vale był za to przygarbiony, a syn znał swojego ojca na tyle dobrze, by wychwycić ślady wahania na posągowej twarzy.
Hector zacisnął usta.
-Nie możemy sobie pozwolić na słabość. Na hańbę. - zwrócił się do starszego mężczyzny tonem, którego nigdy wobec niego nie używał. Bez śladu lęku i pokory, za to z lodowatym, władczym zdecydowaniem. Tonem godnym dziedzica.
Ojciec milczał, wpatrując się na wprost. Hector obojętnie powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem, w punkt, który kiedyś zawsze kojarzył mu się z krwią katowanej klaczy. Jako dziecko widział z okna, jak pan ojciec zabija bezużyteczne już zwierzę, ale teraz był już szesnastoletnim młodzieńcem i stał tuż obok Anselma, ramię w ramię.
A na miejscu klaczy stała ciemnowłosa dziewczynka, która ledwo była w stanie udźwignąć podróżną torbę. Hector spojrzał przelotnie na Letę, ale bez śladu wahania, nawet bez skupienia. Skupił się za to na skórzanym materiale torby, to porządna torba. Miał nadzieję, że się nie pobrudzi. Torba, nie Leta. Jego siostra miała już dziewięć lat, dziewięć lat bez magii, ostateczna cezura by stwierdzić, że jest charłakiem. Zakałą rodziny, plamą na wiekach dbałości o czystą krew. Zresztą, nawet wśród mniej konserwatywnych kręgów naukowych, charłaczka w rodzinie odbije się plamą na ich reputacji. Jak to wyjaśnić? Ile trzeba będzie płacić krewnym matki za utrzymanie tej dziewczynki? Zbyt wiele. Jakie będzie ryzyko, że po latach Leta Vale okaże się problemem?
Zbyt wielkie.
Historia Kita niegdyś-Vale-Marlowe powinna być wystarczającą przestrogą.
Jego zabili zbyt późno.
-Ojcze. -ponaglił go, ale Anselm Vale nadal nie sięgał po różdżkę.
Czyżby naprawdę chciał pozwolić jej odejść?
-Lamino. - warknął Hector ze zniecierpliwieniem, bo był odpowiedzialnym młodzieńcem, bo pilnie ćwiczył w Klubie Pojedynków, bo ojcu zawsze brakowało zimnej krwi aby zdobyć się na to rozwiązanie. A potem, nie patrząc nawet czy zaklęcie trafiło w tętnice jak powinno, wyrwał z rąk ojca laskę i dokończył dzieła ciężkim drewnem, teraz celując w głowę, żeby nie krzyczała i nie płakała i zamilkła na wieki i łzy zmieszały się z krwią i…
…Obudził się zlany potem. Podobno w takich sytuacjach ludzie budzili się z krzykiem, ale nie on, nie dzisiaj. Potem będzie to jeszcze rozpamiętywał - to, że nie krzyczał ani nie czuł na twarzy łez. Na razie wzniósł do góry drżące dłonie, nie było na nich śladu krwi, różdżka leżała na stoliku obok łóżka, laska była oparta o ścianę, tamten szesnastoletni Hector Vale nigdy nie istniał.
Czy na pewno?
Wspomnienia ze snu, przerażająco żywe w pamięci, splotły się ze wspomnieniami z ostatniego tygodnia.
Skronie przeszył ostry ból, gdy Hector poczuł wreszcie przebudzenie z głębokiego snu - tym razem nie koszmaru o Lecie, ale z czegoś, co wydawało się snem na jawie. Przez ostatnie siedem dni do złudzenia przypominał przecież tamtego zimnego, nieznajomego Hectora - najbardziej dnia pierwszego, gdy pomimo niezdarności z zadziwiającą siłą wytłukł wszystkie myszy na strychu, gdy naprawdę pragnął coś - kogoś - zabić. Ukrył twarz w dłoniach, uświadamiając sobie, że gdyby Leta pojawiła się wtedy na progu jego domu, to mogłaby tego spotkania nie przeżyć. Kiedyś sądził, że nigdy nie byłby zdolny zabić człowieka - co dopiero bliskiego człowieka - ale wtedy, wtedy był zdolny do wszystkiego i nie poznawał samego siebie. Nie poznałby siebie także dnia drugiego, gdy spóźniał się na obiecaną wizytę (uznając ją za całkowicie nieistotną) i wieczorem Leta nieśmiało zapukała do drzwi.
Nie potrafił płakać, nawet na myśl o tym, co jej wtedy powiedział, ale kurczowo i boleśnie wplótł palce we włosy, a w klatce piersiowej poczuł znajome kłucie. Doskonale wiedział, że pada właśnie ofiarą ataku paniki. Stłumione emocje uderzyły w niego falą zbyt intensywną, było ich zbyt wiele, tak wiele, potrafił rozpoznać tylko strach i wstyd. Doskonale wiedział też, jakie zaklęcie rzucić by poczuć się trochę lepiej, ale nawet nie sięgnął po różdżkę.
Nie zasłużył.
Kiwał się chwilę w przód i tył, nie wiedząc, czy czuje się lepiej czy gorzej niż wczoraj i przedwczoraj. Wtedy nie czuł zupełnie nic i ta pustka była przerażająca, ale tylko z perspektywy czasu. Nie czując, czuł się dobrze - i nie mógł nawet myśleć o tym, co zrobił i czego nie zrobił.
Bez laski, prawie potykając się o własne nogi, zerwał się wreszcie z łóżka i pobiegł do pokoju Orestesa. Gdy długo go przytulał i szeptał jakieś ciche słowa przeprosin i obietnic, zrozumiał w pewnym momencie, że syn jest równie cichy i niezdradzający zaskoczenia już kilka dni temu - gdy, poza przygotowaniem dziecku skromnych i niechlujnych posiłków, całkowicie go ignorował.
Czy wobec tej milczącej obojętności albo akceptacji własnego dziecka, powinien czuć strach czy ulgę?
Przygotował Orestesowi wyjątkowo obfite śniadanie i kakao z cukrem, odwołał listownie dzisiejsze wizyty wymigując się stanem zdrowia, zwymiotował w łazience na myśl o tamtej okropnej wizycie domowej sprzed czterech dni (zepsuł, zepsuł zaufanie pacjentów, wszystko zepsuł) i okrutnej spontanicznej diagnozie dla Septimusa Vanity, opłukał usta, poszedł na spacer z Orestesem, ręce nadal mu drżały, zostawił Orestesa na obiad u sąsiadki, bo pozostał jeszcze jeden wyrzut sumienia.
Leta, Leta, Leta.
Teleportował się pod jej dom gdy tylko Orestes zniknął za drzwiami domu pani Figg. Od rana zdążył doprowadzić się do porządku, przynajmniej takiego by pokazać się na oczy krótkowzrocznej staruszce, ale blada twarz zdradzała oznaki niewyspania, a spojrzenie miał rozbiegane.
Zapukał energicznie do drzwi, a potem - mając przed oczyma sceny z własnego snu - przezornie oparł laskę o ścianę. Nie wejdzie z nią do domu, o ile w ogóle zostanie tam wpuszczony. A różdżkę powinien zostawić w przedpokoju - planował, nasłuchując kroków do drzwi. Czy otworzy? Celowo nic nie powiedział, gdy pukał do drzwi - chyba bał się, że słysząc jego głos, nie otworzy nigdy.
Stracone lata, mur rozczarowania i rozłąki. Miesiące, a właściwie lata starań o to, by było trochę lepiej - wszystko zniweczone jednego wieczoru. Doskonale pamiętał, co jej wtedy powiedział, każde słowo. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że te słowa wyryją się w jej sercu równie mocno jak w jego - tyle, że ona rozpamiętywała je pewnie od sześciu dni, a on od sześciu godzin. Nie zawracaj mi głowy ani teraz ani nigdy, Leta. Jesteś tylko ciężarem, a po śmierci tego nieudacznika powinnaś wziąć już się w garść.
T a m t e n Hector wierzył w każde z nich.
Ten, którego ujrzała Leta po otworzeniu drzwi, wyglądał na tak przerażonego, jakiego jeszcze go nie widziała. Może tylko w dzieciństwie - mgliste wspomnienie, matka ze spuszczoną głową, ojciec z gniewnie zaciśniętymi ustami, przerażony Hector.
-Przepraszam. - powiedział na wstępie, usiłując popatrzeć jej prosto w oczy, ale nie mógł, nie mógł, nie mógł, nie mógł zapanować nawet nad drżącym tonem głosu, a co dopiero nad rozbieganym spojrzeniem i dławiącą mieszanką wstydu, żalu i strachu.
Bał się przecież tego od szóstego roku życia, odkąd przeczytał tamten rozdział o Klątwie Pierwszego Oka. Na tydzień - albo na zawsze (co jeśli ta pustka wróci…?) naprawdę stał się szaleńcem, albo potworem, albo i tym i tym.
Stali na podwórzu, a pan ojciec z namysłem obracał w dłoniach ciężką laskę. Hector też zacisnął mocniej palce na drewnie…różdżki. Stał na własnych, sprawnych nogach, dumnie wyprostowany. Anselm Vale był za to przygarbiony, a syn znał swojego ojca na tyle dobrze, by wychwycić ślady wahania na posągowej twarzy.
Hector zacisnął usta.
-Nie możemy sobie pozwolić na słabość. Na hańbę. - zwrócił się do starszego mężczyzny tonem, którego nigdy wobec niego nie używał. Bez śladu lęku i pokory, za to z lodowatym, władczym zdecydowaniem. Tonem godnym dziedzica.
Ojciec milczał, wpatrując się na wprost. Hector obojętnie powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem, w punkt, który kiedyś zawsze kojarzył mu się z krwią katowanej klaczy. Jako dziecko widział z okna, jak pan ojciec zabija bezużyteczne już zwierzę, ale teraz był już szesnastoletnim młodzieńcem i stał tuż obok Anselma, ramię w ramię.
A na miejscu klaczy stała ciemnowłosa dziewczynka, która ledwo była w stanie udźwignąć podróżną torbę. Hector spojrzał przelotnie na Letę, ale bez śladu wahania, nawet bez skupienia. Skupił się za to na skórzanym materiale torby, to porządna torba. Miał nadzieję, że się nie pobrudzi. Torba, nie Leta. Jego siostra miała już dziewięć lat, dziewięć lat bez magii, ostateczna cezura by stwierdzić, że jest charłakiem. Zakałą rodziny, plamą na wiekach dbałości o czystą krew. Zresztą, nawet wśród mniej konserwatywnych kręgów naukowych, charłaczka w rodzinie odbije się plamą na ich reputacji. Jak to wyjaśnić? Ile trzeba będzie płacić krewnym matki za utrzymanie tej dziewczynki? Zbyt wiele. Jakie będzie ryzyko, że po latach Leta Vale okaże się problemem?
Zbyt wielkie.
Historia Kita niegdyś-Vale-Marlowe powinna być wystarczającą przestrogą.
Jego zabili zbyt późno.
-Ojcze. -ponaglił go, ale Anselm Vale nadal nie sięgał po różdżkę.
Czyżby naprawdę chciał pozwolić jej odejść?
-Lamino. - warknął Hector ze zniecierpliwieniem, bo był odpowiedzialnym młodzieńcem, bo pilnie ćwiczył w Klubie Pojedynków, bo ojcu zawsze brakowało zimnej krwi aby zdobyć się na to rozwiązanie. A potem, nie patrząc nawet czy zaklęcie trafiło w tętnice jak powinno, wyrwał z rąk ojca laskę i dokończył dzieła ciężkim drewnem, teraz celując w głowę, żeby nie krzyczała i nie płakała i zamilkła na wieki i łzy zmieszały się z krwią i…
…Obudził się zlany potem. Podobno w takich sytuacjach ludzie budzili się z krzykiem, ale nie on, nie dzisiaj. Potem będzie to jeszcze rozpamiętywał - to, że nie krzyczał ani nie czuł na twarzy łez. Na razie wzniósł do góry drżące dłonie, nie było na nich śladu krwi, różdżka leżała na stoliku obok łóżka, laska była oparta o ścianę, tamten szesnastoletni Hector Vale nigdy nie istniał.
Czy na pewno?
Wspomnienia ze snu, przerażająco żywe w pamięci, splotły się ze wspomnieniami z ostatniego tygodnia.
Skronie przeszył ostry ból, gdy Hector poczuł wreszcie przebudzenie z głębokiego snu - tym razem nie koszmaru o Lecie, ale z czegoś, co wydawało się snem na jawie. Przez ostatnie siedem dni do złudzenia przypominał przecież tamtego zimnego, nieznajomego Hectora - najbardziej dnia pierwszego, gdy pomimo niezdarności z zadziwiającą siłą wytłukł wszystkie myszy na strychu, gdy naprawdę pragnął coś - kogoś - zabić. Ukrył twarz w dłoniach, uświadamiając sobie, że gdyby Leta pojawiła się wtedy na progu jego domu, to mogłaby tego spotkania nie przeżyć. Kiedyś sądził, że nigdy nie byłby zdolny zabić człowieka - co dopiero bliskiego człowieka - ale wtedy, wtedy był zdolny do wszystkiego i nie poznawał samego siebie. Nie poznałby siebie także dnia drugiego, gdy spóźniał się na obiecaną wizytę (uznając ją za całkowicie nieistotną) i wieczorem Leta nieśmiało zapukała do drzwi.
Nie potrafił płakać, nawet na myśl o tym, co jej wtedy powiedział, ale kurczowo i boleśnie wplótł palce we włosy, a w klatce piersiowej poczuł znajome kłucie. Doskonale wiedział, że pada właśnie ofiarą ataku paniki. Stłumione emocje uderzyły w niego falą zbyt intensywną, było ich zbyt wiele, tak wiele, potrafił rozpoznać tylko strach i wstyd. Doskonale wiedział też, jakie zaklęcie rzucić by poczuć się trochę lepiej, ale nawet nie sięgnął po różdżkę.
Nie zasłużył.
Kiwał się chwilę w przód i tył, nie wiedząc, czy czuje się lepiej czy gorzej niż wczoraj i przedwczoraj. Wtedy nie czuł zupełnie nic i ta pustka była przerażająca, ale tylko z perspektywy czasu. Nie czując, czuł się dobrze - i nie mógł nawet myśleć o tym, co zrobił i czego nie zrobił.
Bez laski, prawie potykając się o własne nogi, zerwał się wreszcie z łóżka i pobiegł do pokoju Orestesa. Gdy długo go przytulał i szeptał jakieś ciche słowa przeprosin i obietnic, zrozumiał w pewnym momencie, że syn jest równie cichy i niezdradzający zaskoczenia już kilka dni temu - gdy, poza przygotowaniem dziecku skromnych i niechlujnych posiłków, całkowicie go ignorował.
Czy wobec tej milczącej obojętności albo akceptacji własnego dziecka, powinien czuć strach czy ulgę?
Przygotował Orestesowi wyjątkowo obfite śniadanie i kakao z cukrem, odwołał listownie dzisiejsze wizyty wymigując się stanem zdrowia, zwymiotował w łazience na myśl o tamtej okropnej wizycie domowej sprzed czterech dni (zepsuł, zepsuł zaufanie pacjentów, wszystko zepsuł) i okrutnej spontanicznej diagnozie dla Septimusa Vanity, opłukał usta, poszedł na spacer z Orestesem, ręce nadal mu drżały, zostawił Orestesa na obiad u sąsiadki, bo pozostał jeszcze jeden wyrzut sumienia.
Leta, Leta, Leta.
Teleportował się pod jej dom gdy tylko Orestes zniknął za drzwiami domu pani Figg. Od rana zdążył doprowadzić się do porządku, przynajmniej takiego by pokazać się na oczy krótkowzrocznej staruszce, ale blada twarz zdradzała oznaki niewyspania, a spojrzenie miał rozbiegane.
Zapukał energicznie do drzwi, a potem - mając przed oczyma sceny z własnego snu - przezornie oparł laskę o ścianę. Nie wejdzie z nią do domu, o ile w ogóle zostanie tam wpuszczony. A różdżkę powinien zostawić w przedpokoju - planował, nasłuchując kroków do drzwi. Czy otworzy? Celowo nic nie powiedział, gdy pukał do drzwi - chyba bał się, że słysząc jego głos, nie otworzy nigdy.
Stracone lata, mur rozczarowania i rozłąki. Miesiące, a właściwie lata starań o to, by było trochę lepiej - wszystko zniweczone jednego wieczoru. Doskonale pamiętał, co jej wtedy powiedział, każde słowo. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że te słowa wyryją się w jej sercu równie mocno jak w jego - tyle, że ona rozpamiętywała je pewnie od sześciu dni, a on od sześciu godzin. Nie zawracaj mi głowy ani teraz ani nigdy, Leta. Jesteś tylko ciężarem, a po śmierci tego nieudacznika powinnaś wziąć już się w garść.
T a m t e n Hector wierzył w każde z nich.
Ten, którego ujrzała Leta po otworzeniu drzwi, wyglądał na tak przerażonego, jakiego jeszcze go nie widziała. Może tylko w dzieciństwie - mgliste wspomnienie, matka ze spuszczoną głową, ojciec z gniewnie zaciśniętymi ustami, przerażony Hector.
-Przepraszam. - powiedział na wstępie, usiłując popatrzeć jej prosto w oczy, ale nie mógł, nie mógł, nie mógł, nie mógł zapanować nawet nad drżącym tonem głosu, a co dopiero nad rozbieganym spojrzeniem i dławiącą mieszanką wstydu, żalu i strachu.
Bał się przecież tego od szóstego roku życia, odkąd przeczytał tamten rozdział o Klątwie Pierwszego Oka. Na tydzień - albo na zawsze (co jeśli ta pustka wróci…?) naprawdę stał się szaleńcem, albo potworem, albo i tym i tym.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spodziewałam się, że to Bethany z końca ulicy puka do drzwi, żeby przynieść sok z dyni, o którym rozmawiałyśmy jakiś czas temu. Wymiana była korzystna, koleżanka zażyczyła sobie tylko kubek zbożowej kawy, żeby mogła zanieść go mężowi wracającemu z pracy w ramach niespodzianki, a że mój własny mąż rozsmakował nasze dziecko w soku dyniowym, mówiąc, że niedługo będzie pił tylko to, jak pójdzie do Hogwartu, czułam, że i tak nie miałam wielkiego wyboru. Po odejściu Jaspera Orpheus stał się bardzo osowiały. Odzywał się tylko w odpowiedzi na co drugie pytanie, a gdy czegoś mu zabraniałam, potrafił dąsać się w nieskończoność, pytając, kiedy do domu wróci tata. Jasper zawsze go rozpieszczał i Merlin mi świadkiem, że oddałabym wszystko, żeby mógł znowu to robić... Ale los odbierał mi szczęście, tuż po tym, jak dawał mi go posmakować. Pewnie po to, żebym mocniej rozpaczała, pamiętając słodycz, której przez chwilę doświadczyłam. Tak samo było przecież z niecierpliwym oczekiwaniem na wybuch magii, którą obserwowałam w mojej rodzinie każdego dnia; patrzyłam na delikatne ruchy nadgarstka matki rzucającej zaklęcia, słuchałam przechwałek brata, który znowu coś zmalował, i słuchałam Hectora opowiadającego mi o Hogwarcie. Tylko na ojca patrzyłam rzadko.
Nie zawsze wykorzystywał magię do miłych rzeczy.
Bez wahania ruszyłam do drzwi, żeby przywitać zapowiedzianego gościa. Orpheus w tym czasie bawił się w salonie, dostał nowe klocki wyciosane z ładnego drewna i pomalowane na różne kolory i zapowiedział mi trochę burkliwie, że teraz będzie budował zamek. Ostatnio budował po to, żeby niszczyć. Każda misterna konstrukcja kończyła się uderzeniem rączki w którąś ze ścian i cegiełki rozsypywały się z głuchym, drewnianym hukiem; miałam wrażenie, że tylko wtedy mój syn jest naprawdę szczęśliwy. Bo znowu coś tracił, ale tym razem z własnego wyboru. Z powodu własnej decyzji. Kiedy patrzyłam na jego twarz, próbowałam nie myśleć o tym, że stał się półsierotą, a pod miękką, młodą skórą trzylatka czai się zadra, która zostanie z nim do końca życia.
Drzwi otworzyłam z uśmiechem, gotowa na popołudniowe plotki, ale na widok osoby stojącej na progu ten szybko zbladł. To jasne, że słowa Hectora cały czas odbijały się w mojej pamięci, niosły echem i rozganiały każde pozytywne wspomnienie, które na przestrzeni ostatnich lat i miesięcy, nawet pomimo żałoby, udało nam się stworzyć; były jak trucizna sącząca się z ust, których wcześniej nie znałam. Albo znałam je zbyt dobrze? Powtórzył to, co kiedyś powiedział mi ojciec. Nie tak żegna się córkę, którą zsyła się na wygnanie, i nie tak traktuje siostrę przynoszącą ciepły obiad. Przegiął - w każdym możliwym znaczeniu, a ja nie mogłam mu tego wybaczyć.
- Za co? - podjęłam chłodno, bez zwyczajowej sympatii, która mi towarzyszyła przy naszych spotkaniach. Hector tak bardzo mi pomógł pomimo własnej straty, zaniedbywał swoją żałobę, żeby być obecnym w mojej i chyba naiwnie sądziłam, że to znaczyło, że w końcu zaakceptował moją odmienność wbrew surowym przykazaniom, jakie ojciec musiał kłaść mu do głowy. Mina zbitego psa niewiele mogła tu pomóc. Cienie pod oczyma zdradzały, że wcale tej nocy się nie wyspał, zmarszczka na czole pogłębiła się bardziej, niż dotychczas, a w ręce o dziwo nie miał nawet laski, chociaż wiedziałam, że jej potrzebuje. I że jej nienawidzi. - Powiedziałeś co myślisz. To i tak była tylko kwestia czasu - wymamrotałam. Żebyś mnie znienawidził tak jak wcześniej zrobił to nasz rodzic, chociaż nie sądziłam, żebyś przesiąkł jego ideałami.
Nie przepuściłam go w drzwiach. Jak mógł przejść przez próg i wejść do pokoju, w którym bawiło się moje dziecko z wciąż nieujawnionym magicznym talentem? Też by go obraził, zawstydził, nazwał ciężarem? Marzyłam o tym, żeby Orpheus ujawnił talent odziedziczony po ojcu, ale jeśli tego nie zrobi, nigdy nie wyklnę go w ten sposób, w jaki sama zostałam wyklęta - nawet przez brata, któremu ufałam najbardziej pod słońcem. Kiedy bierzesz do ręki grabie i zaczynasz spulchniać glebę, trudno jest się z tego wycofać, a Hector srogo sobie nagrabił. Patrzyłam na niego nie tyle z wyrzutem, co z rozczarowaniem. Złudzenia minęły i nie wiedziałam, czy kiedykolwiek powrócą. Po śmierci tego nieudacznika powinnaś wziąć się w garść, w ten sposób myślał nawet o Jasperze? Mój mąż walczył o lepsze jutro, a co robił Hector? Wciskał się w cudze umysły, wślizgiwał do nich jak wąż, mościł się między sekretami i wyciągał je na światło dzienne w próbie rzekomej pomocy; jeszcze do niedawna bardzo ceniłam sobie jego zawód, pomógł nim zresztą nawet mi samej, ale teraz... Tego było za dużo. Tego, co mi powiedział, co to znaczyło w zaledwie dwóch zdaniach.
Zza moich pleców dobiegł nas odgłos klocków upadających na podłogę. Orpheus musiał już skończyć swoją konstrukcję i teraz obrócił ją w popiół, tylko że tym razem strasznie się na to zapieklił, bo chyba nie upadła w sposób, jakiego oczekiwał; spojrzałam przez ramię na korytarz prowadzący do salonu, gdzie zza rogu widziałam skrawek sylwetki syna siedzącego na dywanie.
- Jestem zajęta, Hectorze - oznajmiłam, nawet na niego nie patrząc, bo gdy to robiłam, gdy przyglądałam się jego bladej, jakby umęczonej twarzy, łamało mi się serce. Chciałabym przecież zagarnąć go do siebie i obiecać, że jeśli czymś się martwił, to to za chwilę przeminie - ale miałam nie zawracać mu już głowy. Ani teraz, ani nigdy.
Nie zawsze wykorzystywał magię do miłych rzeczy.
Bez wahania ruszyłam do drzwi, żeby przywitać zapowiedzianego gościa. Orpheus w tym czasie bawił się w salonie, dostał nowe klocki wyciosane z ładnego drewna i pomalowane na różne kolory i zapowiedział mi trochę burkliwie, że teraz będzie budował zamek. Ostatnio budował po to, żeby niszczyć. Każda misterna konstrukcja kończyła się uderzeniem rączki w którąś ze ścian i cegiełki rozsypywały się z głuchym, drewnianym hukiem; miałam wrażenie, że tylko wtedy mój syn jest naprawdę szczęśliwy. Bo znowu coś tracił, ale tym razem z własnego wyboru. Z powodu własnej decyzji. Kiedy patrzyłam na jego twarz, próbowałam nie myśleć o tym, że stał się półsierotą, a pod miękką, młodą skórą trzylatka czai się zadra, która zostanie z nim do końca życia.
Drzwi otworzyłam z uśmiechem, gotowa na popołudniowe plotki, ale na widok osoby stojącej na progu ten szybko zbladł. To jasne, że słowa Hectora cały czas odbijały się w mojej pamięci, niosły echem i rozganiały każde pozytywne wspomnienie, które na przestrzeni ostatnich lat i miesięcy, nawet pomimo żałoby, udało nam się stworzyć; były jak trucizna sącząca się z ust, których wcześniej nie znałam. Albo znałam je zbyt dobrze? Powtórzył to, co kiedyś powiedział mi ojciec. Nie tak żegna się córkę, którą zsyła się na wygnanie, i nie tak traktuje siostrę przynoszącą ciepły obiad. Przegiął - w każdym możliwym znaczeniu, a ja nie mogłam mu tego wybaczyć.
- Za co? - podjęłam chłodno, bez zwyczajowej sympatii, która mi towarzyszyła przy naszych spotkaniach. Hector tak bardzo mi pomógł pomimo własnej straty, zaniedbywał swoją żałobę, żeby być obecnym w mojej i chyba naiwnie sądziłam, że to znaczyło, że w końcu zaakceptował moją odmienność wbrew surowym przykazaniom, jakie ojciec musiał kłaść mu do głowy. Mina zbitego psa niewiele mogła tu pomóc. Cienie pod oczyma zdradzały, że wcale tej nocy się nie wyspał, zmarszczka na czole pogłębiła się bardziej, niż dotychczas, a w ręce o dziwo nie miał nawet laski, chociaż wiedziałam, że jej potrzebuje. I że jej nienawidzi. - Powiedziałeś co myślisz. To i tak była tylko kwestia czasu - wymamrotałam. Żebyś mnie znienawidził tak jak wcześniej zrobił to nasz rodzic, chociaż nie sądziłam, żebyś przesiąkł jego ideałami.
Nie przepuściłam go w drzwiach. Jak mógł przejść przez próg i wejść do pokoju, w którym bawiło się moje dziecko z wciąż nieujawnionym magicznym talentem? Też by go obraził, zawstydził, nazwał ciężarem? Marzyłam o tym, żeby Orpheus ujawnił talent odziedziczony po ojcu, ale jeśli tego nie zrobi, nigdy nie wyklnę go w ten sposób, w jaki sama zostałam wyklęta - nawet przez brata, któremu ufałam najbardziej pod słońcem. Kiedy bierzesz do ręki grabie i zaczynasz spulchniać glebę, trudno jest się z tego wycofać, a Hector srogo sobie nagrabił. Patrzyłam na niego nie tyle z wyrzutem, co z rozczarowaniem. Złudzenia minęły i nie wiedziałam, czy kiedykolwiek powrócą. Po śmierci tego nieudacznika powinnaś wziąć się w garść, w ten sposób myślał nawet o Jasperze? Mój mąż walczył o lepsze jutro, a co robił Hector? Wciskał się w cudze umysły, wślizgiwał do nich jak wąż, mościł się między sekretami i wyciągał je na światło dzienne w próbie rzekomej pomocy; jeszcze do niedawna bardzo ceniłam sobie jego zawód, pomógł nim zresztą nawet mi samej, ale teraz... Tego było za dużo. Tego, co mi powiedział, co to znaczyło w zaledwie dwóch zdaniach.
Zza moich pleców dobiegł nas odgłos klocków upadających na podłogę. Orpheus musiał już skończyć swoją konstrukcję i teraz obrócił ją w popiół, tylko że tym razem strasznie się na to zapieklił, bo chyba nie upadła w sposób, jakiego oczekiwał; spojrzałam przez ramię na korytarz prowadzący do salonu, gdzie zza rogu widziałam skrawek sylwetki syna siedzącego na dywanie.
- Jestem zajęta, Hectorze - oznajmiłam, nawet na niego nie patrząc, bo gdy to robiłam, gdy przyglądałam się jego bladej, jakby umęczonej twarzy, łamało mi się serce. Chciałabym przecież zagarnąć go do siebie i obiecać, że jeśli czymś się martwił, to to za chwilę przeminie - ale miałam nie zawracać mu już głowy. Ani teraz, ani nigdy.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Kątem oka dostrzegł jej uśmiech - i to, jak dobry humor momentalnie wyparował z jej twarzy. Rzednące miny, posępne spojrzenia, powinien do tego przywyknąć. Nikt nie był zwykle zadowolony, że go widzi, pacjenci nie przychodziliby przecież do gabinetu gdyby mieli dobry humor. Spodziewał się, że Leta tym bardziej nie powita go uśmiechem, nie po tym, co jej powiedział. Przecież to przewidział - więc dlaczego zabolało?
Nie powinno. Przecież właśnie po to nauczył się wyprzedzać ludzkie nastroje - zwykle bolało tylko wtedy, gdy nie mógł dotrzymać innym kroku.
Jej głos też się zmienił. Choć nie miał ochoty, odruchowo podniósł wzrok - jak zawsze gdy podobnym tonem zwracał się do niego ojciec. Za co? - rozchylił usta, ale szybko je zacisnął, pytanie było przecież retoryczne. Próbował zebrać myśli, uświadamiając sobie, że nie przygotował ani nie przećwiczył odpowiedzi. Pośpiech był wrogiem rozsądku, wrogiem wszystkiego, a on właśnie się mu poddał - teleportując się pod dom Lety zanim się uspokoił, od razu po tym jak został sam, bez Orestesa. Przełknął ślinę, z goryczą myśląc o własnej, bezsensownej pochopności. Komu chciał pomóc tym pośpiechem? Własnemu egoizmowi? Milczał sześć dni, nie zauważyłaby nawet kilkugodzinnej zwłoki.
-Ja... za tamte słowa... - odezwał się cicho, ale za późno. Zdążyła mu przerwać i choć spodziewał się wielu słów, to nie tych.
Naprawdę myślała, że tak myślał...?
Jak bardzo przekonująco musiał brzmieć, gdy nawet się nie starał? Przeważnie myślał uważnie o każdym słowie, każdej głosce, każdym geście, a ludzie i tak mu nie dowierzali - dlaczego kilka okrutnych, pochopnie rzuconych słów zadziałało inaczej? Chętnie spytałby tamtego Hectora jak wywierał posłuch, ale nie potrafił już go odnaleźć w swojej głowie - jedynie we własnych snach i w cichej myśli z tyłu głowy. Do ojca nie odezwałaby się tym tonem, jemu nie zagrodziłaby drzwi do domu - nie powinien tak myśleć, nie powinien tego żądać, nie był własnym ojcem, ale patrzyła teraz na niego z podobną wrogością. Może w tym problem - nie potrafił być głową rodziny, nie taką jak on, ale nie potrafił też niczego zrobić inaczej. Nawet myśląc, że zgadza się na małżeństwo, które przyniesie Lecie szczęście - sprowadził na nią same problemy. Evans był nieodpowiedzialny jak Beatrice, powinien był to przewidzieć, powinien był jakoś sprawdzić czy naprawdę pracuje w magipolicji, powinien porozmawiać z nim bardziej surowo, jak ojciec, może wtedy miałaby żywego męża albo innego męża.
Oskarżenie zapiekło go jak policzek, choć przecież zasłużył.
-...Lettie, nie, to nie tak... - wyrwało mu się instynktownie w ramach protestu, ale urwał, bez przekonania. Z emocji nie zauważył nawet, że użył niewymawianego od lat zdrobnienia - odkąd odnowili kontakt, boleśnie świadomi dystansu między nimi, uznawał, że nie wypada mu odzywać się do niej jak do dziecka. Rzadko w życiu nie wiedział, co powiedzieć - ostatnio chyba po śmierci żony, ale z innych powodów. Czuł na twarzy gorąco rumieńców wstydu (ich też nie znosił, tak jak laski), ale nie wiedział jak odeprzeć słowa Lety i czy w ogóle powinien. Dzisiejszy koszmar był w jego pamięci zbyt żywy, by mógł szczerze odpowiedzieć, że nigdy tak nie myślał.
Co, jeśli jednak tak myślał...? Tamte słowa i sny nie wzięły się znikąd, a on czytał zbyt wiele o podświadomości by ją bagatelizować.
Spróbował wziąć głęboki wdech, nie wiedząc, co jej powiedzieć. Samemu nie wiedział przecież, co jest prawdą. Pierwsza hipoteza: Leta, zdarzyło się coś dziwnego - jakiś urok, nadal nie rozumiem co to, ale nie byłem sobą, to już minęło, moja pacjentka mówiła coś o złych duchach.
Albo druga hipoteza: nigdy nie wierzyłem w złe duchy i nadal nie wiem, czy wierzę, ale wierzę w klątwy i w obłęd, Leta i całe życie żyłem z wyrokiem, ale nie sądziłem, że to wszystko zacznie się tak szybko...
Nie wiedział nawet, czy zrozumiałaby pierwszą hipotezę. Sam nie znał tego rodzaju magii, a ona... Ale z drugiej strony Leta lepiej znała się na historii magii, może słyszała o legendach, które mogłyby... ale czy w ogóle powinien ją tym martwić? Czy nie uzna tego za głupią wymówkę?
Zanim się zdecydował, wyprosiła go, szybko i zdecydowanie.
Zawsze mówiła trochę za szybko, działała trochę za szybko, ojciec tego w niej nie znosił, bo byli do siebie zbyt podobni.
Zamrugał, spoglądając wgłąb domu i przypominając sobie o Orfeuszu.
Orfeusz.
Orestes.
Coś ścisnęło go za serce.
-Pójdę już. - zmusił się do wyprostowania barków, do okiełznania drżącego głosu, z typową dla ich rodziny dumą. Nigdy nie pchali się tam, gdzie ich nie chciano. Nawet Leta. Zwłaszcza Leta.
Może powinien zostawić ją w spokoju, na zawsze. Może tak będzie lepiej. Skronie pulsowały bólem, trudno było mu zebrać myśli, ale pamiętał przecież, że nie przyszedł tutaj dzisiaj tylko dla niej ani tylko dla siebie. Nie wiedział nawet, ile miał czasu, a....
-Tylko jeszcze... oprócz przeprosin, przyszedłem poprosić... - wdech, wydech, teraz już nie będzie odwrotu. -...gdybym znowu się tak zachowywał - nie, zaraz, nie uwzględnił w kalkulacjach, że Leta nigdy już nie będzie chciała się z nim zobaczyć (a przecież powinien) -...znaczy, gdyby pani Figg napisała ci, że dziwnie się zachowuję to... - poprawił się szybko, improwizując, porozmawia z panią Figg. -...czy mogłabyś... - musisz, obiecaj mi, chciał wykrzyczeć, ale nie miał prawa. Nie miał nawet nikogo innego, mógłby poprosić panią Figg, ale nie była rodziną, mógłby poprosić starszą siostrę, ale to Letę Orestes kochał. -...Orestes nie powinien na to patrzeć. - wydusił, nie wiedząc, czy jego słowa układają się w jakikolwiek logiczny sens. Zawsze podejmował decyzje pod wpływem rozsądku, zazdroszcząc tym, którzy potrafili kierować się sercem - ta była całkowicie nierozsądna (czy Leta dałaby radę, czy Orestes w ogóle byłby bezpieczny?) i w dodatku łamała mu serce, ale przecież zawsze wiedział, jak to wszystko się skończy.
Albo sam się wyleczy, albo nie zdąży.
Był nierozsądny i arogancki, nigdy nie powinien mieć dzieci. Ani nikogo. Zaoszczędziłby wszystkim bólu.
Cofnął się o krok, czekając na cichą zgodę albo ostrą odmowę, najwyżej ułoży inny plan, co prawda nogi trochę się pod nim uginały (zwłaszcza, gdy nie miał się na czym oprzeć), ale wcale nie był aż tak zmęczony i przecież bał się zasypiać, mógłby teleportować się jeszcze do Gringotta, albo napisać do kogoś, albo... może jeszcze rzucić zaklęcie przeciwbólowe, głowa mu pękała. Ale nie przy Lecie, nie przy niej. Poczeka aż zamkną się za nią drzwi.
Nie powinno. Przecież właśnie po to nauczył się wyprzedzać ludzkie nastroje - zwykle bolało tylko wtedy, gdy nie mógł dotrzymać innym kroku.
Jej głos też się zmienił. Choć nie miał ochoty, odruchowo podniósł wzrok - jak zawsze gdy podobnym tonem zwracał się do niego ojciec. Za co? - rozchylił usta, ale szybko je zacisnął, pytanie było przecież retoryczne. Próbował zebrać myśli, uświadamiając sobie, że nie przygotował ani nie przećwiczył odpowiedzi. Pośpiech był wrogiem rozsądku, wrogiem wszystkiego, a on właśnie się mu poddał - teleportując się pod dom Lety zanim się uspokoił, od razu po tym jak został sam, bez Orestesa. Przełknął ślinę, z goryczą myśląc o własnej, bezsensownej pochopności. Komu chciał pomóc tym pośpiechem? Własnemu egoizmowi? Milczał sześć dni, nie zauważyłaby nawet kilkugodzinnej zwłoki.
-Ja... za tamte słowa... - odezwał się cicho, ale za późno. Zdążyła mu przerwać i choć spodziewał się wielu słów, to nie tych.
Naprawdę myślała, że tak myślał...?
Jak bardzo przekonująco musiał brzmieć, gdy nawet się nie starał? Przeważnie myślał uważnie o każdym słowie, każdej głosce, każdym geście, a ludzie i tak mu nie dowierzali - dlaczego kilka okrutnych, pochopnie rzuconych słów zadziałało inaczej? Chętnie spytałby tamtego Hectora jak wywierał posłuch, ale nie potrafił już go odnaleźć w swojej głowie - jedynie we własnych snach i w cichej myśli z tyłu głowy. Do ojca nie odezwałaby się tym tonem, jemu nie zagrodziłaby drzwi do domu - nie powinien tak myśleć, nie powinien tego żądać, nie był własnym ojcem, ale patrzyła teraz na niego z podobną wrogością. Może w tym problem - nie potrafił być głową rodziny, nie taką jak on, ale nie potrafił też niczego zrobić inaczej. Nawet myśląc, że zgadza się na małżeństwo, które przyniesie Lecie szczęście - sprowadził na nią same problemy. Evans był nieodpowiedzialny jak Beatrice, powinien był to przewidzieć, powinien był jakoś sprawdzić czy naprawdę pracuje w magipolicji, powinien porozmawiać z nim bardziej surowo, jak ojciec, może wtedy miałaby żywego męża albo innego męża.
Oskarżenie zapiekło go jak policzek, choć przecież zasłużył.
-...Lettie, nie, to nie tak... - wyrwało mu się instynktownie w ramach protestu, ale urwał, bez przekonania. Z emocji nie zauważył nawet, że użył niewymawianego od lat zdrobnienia - odkąd odnowili kontakt, boleśnie świadomi dystansu między nimi, uznawał, że nie wypada mu odzywać się do niej jak do dziecka. Rzadko w życiu nie wiedział, co powiedzieć - ostatnio chyba po śmierci żony, ale z innych powodów. Czuł na twarzy gorąco rumieńców wstydu (ich też nie znosił, tak jak laski), ale nie wiedział jak odeprzeć słowa Lety i czy w ogóle powinien. Dzisiejszy koszmar był w jego pamięci zbyt żywy, by mógł szczerze odpowiedzieć, że nigdy tak nie myślał.
Co, jeśli jednak tak myślał...? Tamte słowa i sny nie wzięły się znikąd, a on czytał zbyt wiele o podświadomości by ją bagatelizować.
Spróbował wziąć głęboki wdech, nie wiedząc, co jej powiedzieć. Samemu nie wiedział przecież, co jest prawdą. Pierwsza hipoteza: Leta, zdarzyło się coś dziwnego - jakiś urok, nadal nie rozumiem co to, ale nie byłem sobą, to już minęło, moja pacjentka mówiła coś o złych duchach.
Albo druga hipoteza: nigdy nie wierzyłem w złe duchy i nadal nie wiem, czy wierzę, ale wierzę w klątwy i w obłęd, Leta i całe życie żyłem z wyrokiem, ale nie sądziłem, że to wszystko zacznie się tak szybko...
Nie wiedział nawet, czy zrozumiałaby pierwszą hipotezę. Sam nie znał tego rodzaju magii, a ona... Ale z drugiej strony Leta lepiej znała się na historii magii, może słyszała o legendach, które mogłyby... ale czy w ogóle powinien ją tym martwić? Czy nie uzna tego za głupią wymówkę?
Zanim się zdecydował, wyprosiła go, szybko i zdecydowanie.
Zawsze mówiła trochę za szybko, działała trochę za szybko, ojciec tego w niej nie znosił, bo byli do siebie zbyt podobni.
Zamrugał, spoglądając wgłąb domu i przypominając sobie o Orfeuszu.
Orfeusz.
Orestes.
Coś ścisnęło go za serce.
-Pójdę już. - zmusił się do wyprostowania barków, do okiełznania drżącego głosu, z typową dla ich rodziny dumą. Nigdy nie pchali się tam, gdzie ich nie chciano. Nawet Leta. Zwłaszcza Leta.
Może powinien zostawić ją w spokoju, na zawsze. Może tak będzie lepiej. Skronie pulsowały bólem, trudno było mu zebrać myśli, ale pamiętał przecież, że nie przyszedł tutaj dzisiaj tylko dla niej ani tylko dla siebie. Nie wiedział nawet, ile miał czasu, a....
-Tylko jeszcze... oprócz przeprosin, przyszedłem poprosić... - wdech, wydech, teraz już nie będzie odwrotu. -...gdybym znowu się tak zachowywał - nie, zaraz, nie uwzględnił w kalkulacjach, że Leta nigdy już nie będzie chciała się z nim zobaczyć (a przecież powinien) -...znaczy, gdyby pani Figg napisała ci, że dziwnie się zachowuję to... - poprawił się szybko, improwizując, porozmawia z panią Figg. -...czy mogłabyś... - musisz, obiecaj mi, chciał wykrzyczeć, ale nie miał prawa. Nie miał nawet nikogo innego, mógłby poprosić panią Figg, ale nie była rodziną, mógłby poprosić starszą siostrę, ale to Letę Orestes kochał. -...Orestes nie powinien na to patrzeć. - wydusił, nie wiedząc, czy jego słowa układają się w jakikolwiek logiczny sens. Zawsze podejmował decyzje pod wpływem rozsądku, zazdroszcząc tym, którzy potrafili kierować się sercem - ta była całkowicie nierozsądna (czy Leta dałaby radę, czy Orestes w ogóle byłby bezpieczny?) i w dodatku łamała mu serce, ale przecież zawsze wiedział, jak to wszystko się skończy.
Albo sam się wyleczy, albo nie zdąży.
Był nierozsądny i arogancki, nigdy nie powinien mieć dzieci. Ani nikogo. Zaoszczędziłby wszystkim bólu.
Cofnął się o krok, czekając na cichą zgodę albo ostrą odmowę, najwyżej ułoży inny plan, co prawda nogi trochę się pod nim uginały (zwłaszcza, gdy nie miał się na czym oprzeć), ale wcale nie był aż tak zmęczony i przecież bał się zasypiać, mógłby teleportować się jeszcze do Gringotta, albo napisać do kogoś, albo... może jeszcze rzucić zaklęcie przeciwbólowe, głowa mu pękała. Ale nie przy Lecie, nie przy niej. Poczeka aż zamkną się za nią drzwi.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dopiero gdy stał przede mną taki, zrozumiałam, że nie chciałam widzieć w ten sposób najstarszego brata. Rozklekotanego jak stary składak sąsiada z przeciwległej ulicy, którym jeździł na grzyby zanim słońce rozlewało na niebie jakąkolwiek czerwień i budził po drodze każdego czorta; zbitego jak kundel umykający przed deszczem z podwiniętym ogonem; bezbronnego, odsłoniętego. To go uczłowieczyło. Popełniał błędy jak każdy z nas, więc czy mogłam i powinnam go za nie winić, skoro próbował je naprawić? W tamtej chwili wydawało mi się, że tak; nie znałam przecież genezy tego, co go udręczyło.
Zmarszczyłam brwi na dźwięk zdrobnienia, którym dawno, dawno temu zwykł się do mnie zwracać, jeszcze za czasów wspólnych popołudni w domu z cegły i ciemnego drewna i jeszcze ciemniejszych myśli. Rozłąka ochłodziła naszą miłość na długie lata, mimo to, że żadne z nas nie wybrało jej świadomie. Pod jak głęboką warstwą ziemi pogrzebaliśmy tamte miłe dzieci, którymi byliśmy? Nazywał mnie Lettie, a po tym, jak znalazłam zakopaną w biblioteczce książkę o nordyckich mitach i wybłagałam siostrę, by przeczytała mi kawałek, bo miała bardzo ładną okładkę, ja odpowiadałam mu: Tor. Lubiłam sobie wyobrażać, że pewnego dnia stanie się tak potężny jak władające młotem bóstwo i chociaż z perspektywy czasu wydaje mi się to strasznie głupie, sądziłam, że magia przekuje jego laskę w taki właśnie młot. Dokładniej: w dniu jedenastych urodzin. Miał wtedy otrzymać list z Hogwartu, różdżkę i przejść metamorfozę, odrzucić ograniczenia zdrowotne, których na tamten moment wcale a wcale nie rozumiałam. Może gdybym wiedziała, skąd się wzięły... Ale tego nie byłam świadoma nawet dzisiaj. Ojciec był mistrzem w ukrywaniu niewygodnej prawdy. W końcu mnie też ukrył bardzo skrupulatnie.
- A jak? - odparowałam, zanim zdołałam ugryźć się w język. To chyba żałoba działała na mnie tak destrukcyjnie, jeszcze do niedawna, do dnia, w którym nie straciłam Jaspera, rzadko kiedy reagowałam złością na przytyki, krzywe spojrzenia czy poczucie jakiejkolwiek niesprawiedliwości. Jak mogłam się dziwić, że Orpheus stał się taki drażliwy? Musiał mieć to po mnie, skoro codziennie obserwował jak bojowniczo stroszę pióra i dziobię wszystko dookoła. Nie wiedziałam, że to prędzej czy później może ode mnie odsunąć wszystkich, którzy byli mi bliscy. - Zresztą: nieważne. Nieważne, Hectorze. Nie wycofuj się z tego przez poczucie winy, jeśli w głębi ducha naprawdę tak o mnie myślisz. O nas, o moim mężu nieudaczniku - nie potrafiłam zatrzymać kolejnych ciosów, które mierzyłam w jego stronę z okrutną zapalczywością. Ojciec zostawił nam w spadku skłonność do sadyzmu, chyba oboje podskórnie to czuliśmy, jednocześnie łudząc się, że coś na to poradzimy. Ale krwi nie dało się oszukać, chociaż myślę, że Anselm oddałby wiele, żeby móc powiedzieć, że w moim wypadku była właśnie oszukana.
Nie wiedziałam, że Orpheus nadstawił uszu w salonie i przysłuchiwał się szmerom rozmowy, którą mógł wyłapać, bo gdybym tylko była tego świadoma, natychmiast zaczęłabym mówić ciszej albo wycofała się w głąb korytarza i zatrzasnęła za sobą drzwi, żeby potem załamać się nad owocowym kisielem i herbatą słodzoną dwiema łyżeczkami cukru wydartego wręcz siłą z rąk innej sąsiadki przy noworocznych zakupach.
Nawet mimo złości piekącej mnie w policzki poczułam dziwny zawód na te słowa; pójdę już. Na Merlina, czego tak właściwie oczekiwałam? Z jednej strony nie chciałam widzieć go miękkiego i słabego, a z drugiej sprawiało mi to dziwną przyjemność, czego świadomość momentalnie mnie zmroziła. Ale to jego wina, prawda? Zasłużył na to, powtarzałam sobie w myślach, dokonał wyboru jak każdy Vale. W ciszy kiwnęłam głową; byłam gotowa pozwolić mu odejść i utopić się we własnej goryczy, zbyt dumna, żeby poprosić, by został i obiecał, że wcale tak nie sądził. Kiedyś już to przerabialiśmy: rozstanie na dekadę. Szybko przeliczyłam w głowie ile będziemy mieć lat, gdy zejdziemy się ponownie, on czterdzieści jeden, ja trzydzieści cztery. Jak wtedy będzie wyglądało nasze życie?
Ale potem z jego gardła jak przez ciernie wydobyły się nowe słowa i zamarłam, słuchając ich ze sztywniejącymi mięśniami karku i ramion. Zaniepokoił mnie. Czy to stawało się już chorobliwą tendencją, którą do tej pory ukrywał, ale tamtego dnia - po prostu nie zdołał? Coś za moimi plecami znowu runęło w salonie, upadł kolejny bastion, który mój syn, najwyraźniej już znudzony rozmową dorosłych, wzniósł od podstaw i obrócił w ruinę ku własnej przyjemności; ani broniący jej generał, ani żołnierze nie wrócą do domów, zupełnie jak jego ojciec.
- O czym ty mówisz? - zapytałam ze wciąż zmarszczonymi brwiami, chyba już trochę spokojniej, chociaż nie byłam w stanie samej tego ocenić. Przez uchylone drzwi chłód uderzał mnie w twarz, mimo czego cały czas nie zdobyłam się na to, żeby zaprosić brata do środka. W tamtej chwili mogłam nawet o tym nie pomyśleć. Byłam zbyt pochłonięta nagłym zdenerwowaniem: czy on sądził, że zamieniał się w naszego ojca? - Posłuchaj, to, że jestem na ciebie zła, nie znaczy, że nie będę się o ciebie martwić, jeśli nie powiesz mi o co dokładnie chodzi - wyłuszczyłam mu i szczelniej naciągnęłam rękawy zielonego swetra na nadgarstki. Nie byłam tylko pewna, czy było mi zimno przez lutowy ziąb, czy przez myśl, że w ten sposób mógł mówić też do Orestesa, gdy się nie kontrolował. Ponad siostrą zawsze będę matką i nie byłam obojętna na dobro żadnego dziecka. Odetchnęłam głęboko, a mój wydech roztoczył przy ustach blady kłąb uciekającego ciepła. - Co się z tobą dzieje? - spojrzałam na niego w trochę miększy sposób, chociaż dalej było w nim sporo goryczy i rozczarowania. Nie naraziłby Orestesa na podobne widoki ani tym bardziej nie odezwał do niego w ten sposób, nie z własnej trzeźwej woli, rozumiałam więc dlaczego przyszedł z tym do mnie, ale umykał mi szerszy ogląd na tę całą przeklętą sytuację.
Zmarszczyłam brwi na dźwięk zdrobnienia, którym dawno, dawno temu zwykł się do mnie zwracać, jeszcze za czasów wspólnych popołudni w domu z cegły i ciemnego drewna i jeszcze ciemniejszych myśli. Rozłąka ochłodziła naszą miłość na długie lata, mimo to, że żadne z nas nie wybrało jej świadomie. Pod jak głęboką warstwą ziemi pogrzebaliśmy tamte miłe dzieci, którymi byliśmy? Nazywał mnie Lettie, a po tym, jak znalazłam zakopaną w biblioteczce książkę o nordyckich mitach i wybłagałam siostrę, by przeczytała mi kawałek, bo miała bardzo ładną okładkę, ja odpowiadałam mu: Tor. Lubiłam sobie wyobrażać, że pewnego dnia stanie się tak potężny jak władające młotem bóstwo i chociaż z perspektywy czasu wydaje mi się to strasznie głupie, sądziłam, że magia przekuje jego laskę w taki właśnie młot. Dokładniej: w dniu jedenastych urodzin. Miał wtedy otrzymać list z Hogwartu, różdżkę i przejść metamorfozę, odrzucić ograniczenia zdrowotne, których na tamten moment wcale a wcale nie rozumiałam. Może gdybym wiedziała, skąd się wzięły... Ale tego nie byłam świadoma nawet dzisiaj. Ojciec był mistrzem w ukrywaniu niewygodnej prawdy. W końcu mnie też ukrył bardzo skrupulatnie.
- A jak? - odparowałam, zanim zdołałam ugryźć się w język. To chyba żałoba działała na mnie tak destrukcyjnie, jeszcze do niedawna, do dnia, w którym nie straciłam Jaspera, rzadko kiedy reagowałam złością na przytyki, krzywe spojrzenia czy poczucie jakiejkolwiek niesprawiedliwości. Jak mogłam się dziwić, że Orpheus stał się taki drażliwy? Musiał mieć to po mnie, skoro codziennie obserwował jak bojowniczo stroszę pióra i dziobię wszystko dookoła. Nie wiedziałam, że to prędzej czy później może ode mnie odsunąć wszystkich, którzy byli mi bliscy. - Zresztą: nieważne. Nieważne, Hectorze. Nie wycofuj się z tego przez poczucie winy, jeśli w głębi ducha naprawdę tak o mnie myślisz. O nas, o moim mężu nieudaczniku - nie potrafiłam zatrzymać kolejnych ciosów, które mierzyłam w jego stronę z okrutną zapalczywością. Ojciec zostawił nam w spadku skłonność do sadyzmu, chyba oboje podskórnie to czuliśmy, jednocześnie łudząc się, że coś na to poradzimy. Ale krwi nie dało się oszukać, chociaż myślę, że Anselm oddałby wiele, żeby móc powiedzieć, że w moim wypadku była właśnie oszukana.
Nie wiedziałam, że Orpheus nadstawił uszu w salonie i przysłuchiwał się szmerom rozmowy, którą mógł wyłapać, bo gdybym tylko była tego świadoma, natychmiast zaczęłabym mówić ciszej albo wycofała się w głąb korytarza i zatrzasnęła za sobą drzwi, żeby potem załamać się nad owocowym kisielem i herbatą słodzoną dwiema łyżeczkami cukru wydartego wręcz siłą z rąk innej sąsiadki przy noworocznych zakupach.
Nawet mimo złości piekącej mnie w policzki poczułam dziwny zawód na te słowa; pójdę już. Na Merlina, czego tak właściwie oczekiwałam? Z jednej strony nie chciałam widzieć go miękkiego i słabego, a z drugiej sprawiało mi to dziwną przyjemność, czego świadomość momentalnie mnie zmroziła. Ale to jego wina, prawda? Zasłużył na to, powtarzałam sobie w myślach, dokonał wyboru jak każdy Vale. W ciszy kiwnęłam głową; byłam gotowa pozwolić mu odejść i utopić się we własnej goryczy, zbyt dumna, żeby poprosić, by został i obiecał, że wcale tak nie sądził. Kiedyś już to przerabialiśmy: rozstanie na dekadę. Szybko przeliczyłam w głowie ile będziemy mieć lat, gdy zejdziemy się ponownie, on czterdzieści jeden, ja trzydzieści cztery. Jak wtedy będzie wyglądało nasze życie?
Ale potem z jego gardła jak przez ciernie wydobyły się nowe słowa i zamarłam, słuchając ich ze sztywniejącymi mięśniami karku i ramion. Zaniepokoił mnie. Czy to stawało się już chorobliwą tendencją, którą do tej pory ukrywał, ale tamtego dnia - po prostu nie zdołał? Coś za moimi plecami znowu runęło w salonie, upadł kolejny bastion, który mój syn, najwyraźniej już znudzony rozmową dorosłych, wzniósł od podstaw i obrócił w ruinę ku własnej przyjemności; ani broniący jej generał, ani żołnierze nie wrócą do domów, zupełnie jak jego ojciec.
- O czym ty mówisz? - zapytałam ze wciąż zmarszczonymi brwiami, chyba już trochę spokojniej, chociaż nie byłam w stanie samej tego ocenić. Przez uchylone drzwi chłód uderzał mnie w twarz, mimo czego cały czas nie zdobyłam się na to, żeby zaprosić brata do środka. W tamtej chwili mogłam nawet o tym nie pomyśleć. Byłam zbyt pochłonięta nagłym zdenerwowaniem: czy on sądził, że zamieniał się w naszego ojca? - Posłuchaj, to, że jestem na ciebie zła, nie znaczy, że nie będę się o ciebie martwić, jeśli nie powiesz mi o co dokładnie chodzi - wyłuszczyłam mu i szczelniej naciągnęłam rękawy zielonego swetra na nadgarstki. Nie byłam tylko pewna, czy było mi zimno przez lutowy ziąb, czy przez myśl, że w ten sposób mógł mówić też do Orestesa, gdy się nie kontrolował. Ponad siostrą zawsze będę matką i nie byłam obojętna na dobro żadnego dziecka. Odetchnęłam głęboko, a mój wydech roztoczył przy ustach blady kłąb uciekającego ciepła. - Co się z tobą dzieje? - spojrzałam na niego w trochę miększy sposób, chociaż dalej było w nim sporo goryczy i rozczarowania. Nie naraziłby Orestesa na podobne widoki ani tym bardziej nie odezwał do niego w ten sposób, nie z własnej trzeźwej woli, rozumiałam więc dlaczego przyszedł z tym do mnie, ale umykał mi szerszy ogląd na tę całą przeklętą sytuację.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Policzki paliły jak po przedostatniej kłótni z Beatrice, choć teraz nikt przecież nie podniósł na nikogo ręki. Vale'owie się do tego nie zniżali. Leta się do tego nie zniżała - Hector doskonale wiedział, że złość to wygodna maska dla smutku, ale jego siostra nosiła tą maskę naprawdę dobrze.
A może jej nie zasmucił, tylko rozzłościł. Sam już nie wiedział. Rozłąka sprawiła, że jej nastroje - choć płynęła w nich ta sama (czysta, pomimo skaz) krew - czytał gorzej niż nieznajomych, pacjentów. Wiedział, że to poczucie winy utrudnia mu osąd, że gdyby spojrzał na siostrę chłodniej to widziałby więcej, ale nie potrafił, szczególnie nie dzisiaj.
A jak? Przez twarz przemknął bolesny grymas, Hector Vale nie lubił przyznawać się do niewiedzy. Jesteś kaleką, ale nie poddawaj się - pozostał ci intelekt i wiedza, a świetna pamięć i odpowiednie słowa potrafią być równie ostre jak błyski zaklęć. - słyszał od dziecka, dobre rady pana ojca. Lecie pewnie nie zdążył przekazać tej lekcji, nie wprost, ale jak widać - i tak się jej nauczyła. Mówiła dalej, nie dając mu zebrać myśli ani nawet zaczerpnąć wdechu, aż...
Mimowolnie zmarszczył lekko brwi. Powiedział jej tyle przykrych słów, a zapamiętała to jedno? O nim?
-Nie o tobie. - odparował machinalnie, tym razem tonem ostrzejszym i pewniejszym. Nawet, jeśli miał wątpliwości, nawet jeśli nie wiedział, co znaczą jego sny i kim się stał, to jednego mógł być pewien.
Nie myślał o Lecie w ten sam sposób jak o swoim szwagrze po jego śmierci, nigdy by nie mógł.
Uświadomił sobie, co właściwie powiedział, zamrugał i wziął wreszcie głębszy wdech. Wydech. Para zmroziła się w powietrzu, zacinał dziś mróz.
Co powinien teraz zrobić? Poprawić się? Znowu przeprosić, tym razem za przejęzyczenie?
Nie, Leta najwyraźniej chciała prawdy. Zasługiwała na prawdę. Albo może prowokowała go do prawdy, skutecznie.
Jeśli coś miało mu pomóc wziąć się w garść, to właśnie irytacja.
-Nie myślę tak o tobie, przynajmniej nie teraz i nie wcześniej - nie wtedy, gdy odnowiliśmy kontakt i nie po śmierci twojego męża, naprawdę nie - nie... świadomie. Tamten dzień był wyjątkiem, jeśli jesteś w stanie w to uwierzyć. - wyjaśnił, starając się nadać głosowi pozory łagodności, był roztrzęsiony, ale znał przecież jedną, opanowaną do perfekcji rolę, wyjaśnię jej to tak, jak wyjaśniłbym pacjentowi, nawet jeśli nie interesuje jej różnica między świadomością i podświadomością. Ostatnie zdanie powiedział spokojnie, bez śladu pretensji - lata praktyki zawodowej nauczyły go bolesnej pokory wobec wierzeń innych.
I chwytania innych za słówka.
-Powiedziałaś, że to kwestia czasu - dlaczego? Wierzyłaś, że tak myślę? - jej złość trochę go otrzeźwiła, pozwalając mu zebrać się na odwagę. Nie wiedział właściwie, czy jest taką hipotezą wstrząśnięty czy zraniony, czy może nie powinien być zaskoczony. Może widziała wrogów w nich wszystkich, po tym jak ją odesłali. Nie mógłby jej przecież za to winić.
Jeszcze jeden wdech. Kilka tygodni temu uznałby, że nie czuje teraz nic, ale już wiedział, jak to jest - naprawdę nic nie czuć. Teraz czuł aż nazbyt wiele, trudno było mu uchwycić się jednej emocji.
-Nie powinienem nazywać go nieudacznikiem, kochałaś go. - stwierdził bezbarwnym głosem. Kochała go, to było widać. Albo pożądała. Albo była przywiązana. A on chyba kochał ją, tak myślał wtedy Hector. Nie rozumiał tego, co widzi, przypatrując się ich relacji z zazdrosną ciekawością - zachowywali się inaczej niż on i Beatrice, inaczej niż rodzice, trochę jak zakochane pary z Hogwartu, których szczęście zawsze uważał za ulotne. I tochę jak Archibald i Lorraine i akurat to go pokrzepiało. -Za to też przepraszam. - za słowa. -Bo jeśli chcesz wiedzieć co myślę to... - uniósł lekko podbródek, wreszcie będąc w stanie odwzajemnić spojrzenie jej bliźniaczych, lodowato błękitnych tęczówek. Bywali tacy sami, obydwoje potrafili kąsać. -...to myślę, że cię okłamał, nas okłamał. Prosił mnie o twoją rękę, mówiąc nieprawdę o swoim... ryzyku zawodowym i nie powiedział nic tobie nawet po wybuchu wojny. - uściślił, mrużąc lekko oczy i przytomnie dławiąc kolejne, cisnące się na usta słowa, więc może nie był nieudacznikiem, ale nie żałuję tego, co o nim powiedziałem, bo jemu n i g d y nie wybaczę i nie zgodziłbym się na to małżeństwo gdybym wiedział, a ty doskonale o tym wiesz. I pewnie poślubiłabyś go i tak, bo podobno miłość jest ślepa, ale ja umyłbym ręce i powiedział "a nie mówiłem?", a teraz mogę tylko marznąć na ganku twojego domu i dzielić ciężar jego winy, bo któryś z nas powinien się tobą opiekować i zawiedliśmy cię oboje. Mimowolnie zacisnął lewą pięść, ale tym razem nie miał pod ręką drewnianej główki sowy, laska była oparta metr dalej. Stał prosto, zbyt prosto, proszę, dusiłem to w sobie, bo przeżywałaś żałobę, ale t o myślę, nie myśląc nawet o przenikliwym mrozie. Mógł o nim nie myśleć, ale nie mógł go nie czuć - przypomni sobie po powrocie do domu, gdy wrażliwa na podobne temperatury strzaskana kość odezwie się przeszywającym bólem. Nie wiedział, czy Leta pamiętała, ile kosztuje go stanie w bezruchu na mrozie, ale nie miałby jej za złe - i nie byłby zdziwiony - gdyby celowo prowadziła tą rozmowę przed drzwiami.
Bliźniaczo iskrzące spojrzenia, bliźniaczo zaczerwienione policzki, pójdzie już, tak będzie najlepiej. Poszedłby prędko, gdyby nie Orestes i Orpheus i zesztywniałe udo.
Wiedział zresztą, że nawet jeśli Leta znienawidzi jego, to będzie się martwić o Orestesa. Nie spodziewał się, że będzie się martwić też o niego samego, a przecież właśnie to powiedziała, wprost. Wypuścił powietrze z płuc i zamrugał, trochę zawstydzony, trochę zaskoczony, trochę zmartwiony. Zawsze czuł wyrzuty sumienia ilekroć matka się o niego martwiła, młodsza siostra nie powinna, nie przyszedł tu prosić o pomoc dla siebie (prawda?), tylko dla syna, ale...
Dziś, jak nigdy wcześniej, był jej winien odpowiedzi. Dotyczące ludzkiej psychiki, jego psychiki i po raz pierwszy w życiu... nie wiedział nawet, gdzie tej odpowiedzi szukać.
-Nie wiem. - westchnął, nawet nie wiedząc, jak bezradnie teraz brzmi. -To - odruchowo obejrzał się przez ramię, spiętymi mięśniami ramion wstrząsnął dreszcz. Zimna? Strachu? -zaczęło się w przeddzień twojej wizyty i do wczoraj... - nerwowo potarł czoło dłonią, nie wiedząc, jak wiele jej powiedzieć. Ciężka laska, chęć mordu, myszy na strychu, sny o Lamino. -...czułaś kiedyś zupełną pustkę? Pytam retorycznie, wiem, że nie. Nikt z moich pacjentów nie czuł, nie wiem... co to było i czy to wróci, ale dzisiaj najwyraźniej jestem sobą, bo czuję chociaż strach. - skwitował gorzko, uciekając się do pozornego bezpieczeństwa smutnej ironii. -Orestes jest u sąsiadki, nie zrobiłem... nie powiedziałem mu... wszystko pamiętam. - dodał śmiertelnie poważnie, oczy miał przelęknione, przysięgam, Leta. -...ale schodził mi z drogi. - dodał ciszej, ledwo słyszalnie. Zacisnął powieki, nie chcąc widzieć jej miny. -Nie mów rodzicom Beatrice, wolę żeby... jeśli coś by się stało, żeby... był z tobą. - nie odbiorą mi go, nie mogą.
A może jej nie zasmucił, tylko rozzłościł. Sam już nie wiedział. Rozłąka sprawiła, że jej nastroje - choć płynęła w nich ta sama (czysta, pomimo skaz) krew - czytał gorzej niż nieznajomych, pacjentów. Wiedział, że to poczucie winy utrudnia mu osąd, że gdyby spojrzał na siostrę chłodniej to widziałby więcej, ale nie potrafił, szczególnie nie dzisiaj.
A jak? Przez twarz przemknął bolesny grymas, Hector Vale nie lubił przyznawać się do niewiedzy. Jesteś kaleką, ale nie poddawaj się - pozostał ci intelekt i wiedza, a świetna pamięć i odpowiednie słowa potrafią być równie ostre jak błyski zaklęć. - słyszał od dziecka, dobre rady pana ojca. Lecie pewnie nie zdążył przekazać tej lekcji, nie wprost, ale jak widać - i tak się jej nauczyła. Mówiła dalej, nie dając mu zebrać myśli ani nawet zaczerpnąć wdechu, aż...
Mimowolnie zmarszczył lekko brwi. Powiedział jej tyle przykrych słów, a zapamiętała to jedno? O nim?
-Nie o tobie. - odparował machinalnie, tym razem tonem ostrzejszym i pewniejszym. Nawet, jeśli miał wątpliwości, nawet jeśli nie wiedział, co znaczą jego sny i kim się stał, to jednego mógł być pewien.
Nie myślał o Lecie w ten sam sposób jak o swoim szwagrze po jego śmierci, nigdy by nie mógł.
Uświadomił sobie, co właściwie powiedział, zamrugał i wziął wreszcie głębszy wdech. Wydech. Para zmroziła się w powietrzu, zacinał dziś mróz.
Co powinien teraz zrobić? Poprawić się? Znowu przeprosić, tym razem za przejęzyczenie?
Nie, Leta najwyraźniej chciała prawdy. Zasługiwała na prawdę. Albo może prowokowała go do prawdy, skutecznie.
Jeśli coś miało mu pomóc wziąć się w garść, to właśnie irytacja.
-Nie myślę tak o tobie, przynajmniej nie teraz i nie wcześniej - nie wtedy, gdy odnowiliśmy kontakt i nie po śmierci twojego męża, naprawdę nie - nie... świadomie. Tamten dzień był wyjątkiem, jeśli jesteś w stanie w to uwierzyć. - wyjaśnił, starając się nadać głosowi pozory łagodności, był roztrzęsiony, ale znał przecież jedną, opanowaną do perfekcji rolę, wyjaśnię jej to tak, jak wyjaśniłbym pacjentowi, nawet jeśli nie interesuje jej różnica między świadomością i podświadomością. Ostatnie zdanie powiedział spokojnie, bez śladu pretensji - lata praktyki zawodowej nauczyły go bolesnej pokory wobec wierzeń innych.
I chwytania innych za słówka.
-Powiedziałaś, że to kwestia czasu - dlaczego? Wierzyłaś, że tak myślę? - jej złość trochę go otrzeźwiła, pozwalając mu zebrać się na odwagę. Nie wiedział właściwie, czy jest taką hipotezą wstrząśnięty czy zraniony, czy może nie powinien być zaskoczony. Może widziała wrogów w nich wszystkich, po tym jak ją odesłali. Nie mógłby jej przecież za to winić.
Jeszcze jeden wdech. Kilka tygodni temu uznałby, że nie czuje teraz nic, ale już wiedział, jak to jest - naprawdę nic nie czuć. Teraz czuł aż nazbyt wiele, trudno było mu uchwycić się jednej emocji.
-Nie powinienem nazywać go nieudacznikiem, kochałaś go. - stwierdził bezbarwnym głosem. Kochała go, to było widać. Albo pożądała. Albo była przywiązana. A on chyba kochał ją, tak myślał wtedy Hector. Nie rozumiał tego, co widzi, przypatrując się ich relacji z zazdrosną ciekawością - zachowywali się inaczej niż on i Beatrice, inaczej niż rodzice, trochę jak zakochane pary z Hogwartu, których szczęście zawsze uważał za ulotne. I tochę jak Archibald i Lorraine i akurat to go pokrzepiało. -Za to też przepraszam. - za słowa. -Bo jeśli chcesz wiedzieć co myślę to... - uniósł lekko podbródek, wreszcie będąc w stanie odwzajemnić spojrzenie jej bliźniaczych, lodowato błękitnych tęczówek. Bywali tacy sami, obydwoje potrafili kąsać. -...to myślę, że cię okłamał, nas okłamał. Prosił mnie o twoją rękę, mówiąc nieprawdę o swoim... ryzyku zawodowym i nie powiedział nic tobie nawet po wybuchu wojny. - uściślił, mrużąc lekko oczy i przytomnie dławiąc kolejne, cisnące się na usta słowa, więc może nie był nieudacznikiem, ale nie żałuję tego, co o nim powiedziałem, bo jemu n i g d y nie wybaczę i nie zgodziłbym się na to małżeństwo gdybym wiedział, a ty doskonale o tym wiesz. I pewnie poślubiłabyś go i tak, bo podobno miłość jest ślepa, ale ja umyłbym ręce i powiedział "a nie mówiłem?", a teraz mogę tylko marznąć na ganku twojego domu i dzielić ciężar jego winy, bo któryś z nas powinien się tobą opiekować i zawiedliśmy cię oboje. Mimowolnie zacisnął lewą pięść, ale tym razem nie miał pod ręką drewnianej główki sowy, laska była oparta metr dalej. Stał prosto, zbyt prosto, proszę, dusiłem to w sobie, bo przeżywałaś żałobę, ale t o myślę, nie myśląc nawet o przenikliwym mrozie. Mógł o nim nie myśleć, ale nie mógł go nie czuć - przypomni sobie po powrocie do domu, gdy wrażliwa na podobne temperatury strzaskana kość odezwie się przeszywającym bólem. Nie wiedział, czy Leta pamiętała, ile kosztuje go stanie w bezruchu na mrozie, ale nie miałby jej za złe - i nie byłby zdziwiony - gdyby celowo prowadziła tą rozmowę przed drzwiami.
Bliźniaczo iskrzące spojrzenia, bliźniaczo zaczerwienione policzki, pójdzie już, tak będzie najlepiej. Poszedłby prędko, gdyby nie Orestes i Orpheus i zesztywniałe udo.
Wiedział zresztą, że nawet jeśli Leta znienawidzi jego, to będzie się martwić o Orestesa. Nie spodziewał się, że będzie się martwić też o niego samego, a przecież właśnie to powiedziała, wprost. Wypuścił powietrze z płuc i zamrugał, trochę zawstydzony, trochę zaskoczony, trochę zmartwiony. Zawsze czuł wyrzuty sumienia ilekroć matka się o niego martwiła, młodsza siostra nie powinna, nie przyszedł tu prosić o pomoc dla siebie (prawda?), tylko dla syna, ale...
Dziś, jak nigdy wcześniej, był jej winien odpowiedzi. Dotyczące ludzkiej psychiki, jego psychiki i po raz pierwszy w życiu... nie wiedział nawet, gdzie tej odpowiedzi szukać.
-Nie wiem. - westchnął, nawet nie wiedząc, jak bezradnie teraz brzmi. -To - odruchowo obejrzał się przez ramię, spiętymi mięśniami ramion wstrząsnął dreszcz. Zimna? Strachu? -zaczęło się w przeddzień twojej wizyty i do wczoraj... - nerwowo potarł czoło dłonią, nie wiedząc, jak wiele jej powiedzieć. Ciężka laska, chęć mordu, myszy na strychu, sny o Lamino. -...czułaś kiedyś zupełną pustkę? Pytam retorycznie, wiem, że nie. Nikt z moich pacjentów nie czuł, nie wiem... co to było i czy to wróci, ale dzisiaj najwyraźniej jestem sobą, bo czuję chociaż strach. - skwitował gorzko, uciekając się do pozornego bezpieczeństwa smutnej ironii. -Orestes jest u sąsiadki, nie zrobiłem... nie powiedziałem mu... wszystko pamiętam. - dodał śmiertelnie poważnie, oczy miał przelęknione, przysięgam, Leta. -...ale schodził mi z drogi. - dodał ciszej, ledwo słyszalnie. Zacisnął powieki, nie chcąc widzieć jej miny. -Nie mów rodzicom Beatrice, wolę żeby... jeśli coś by się stało, żeby... był z tobą. - nie odbiorą mi go, nie mogą.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie byłam pewna czy to, że nie myślał w ten sposób świadomie jakkolwiek łagodziło wagę wyznania. Paradoksalnie i za to obwiniałam ojca. Anselm Vale doskonale potrafił kłaść do głowy przeróżne bzdury, w które wierzył całym sobą, i nie wątpiłam ani przez moment, że musiał rozmawiać na mój temat z Hectorem, jeśli ten kiedykolwiek zapytał gdzie zniknęłam. Tylko że nic, co powiedział mu nasz ojciec, nie mogło zaszczepić w jego synu większej sympatii. Może ślady tamtych zwierzeń, określeń, o których bałam się myśleć, które wypierałam, chociaż powracały do głowy coraz częściej w tym ciemnym czasie żałoby, oszroniły osąd Hectora i ujawniły się w momencie, gdy były najmniej potrzebne. Mimo wszystko - mimo tych wątpliwości, które cały czas czułam w piersi i żołądku - ukłuło mnie ciepło. Nie o tobie. W innych okolicznościach zapewne to by wystarczyło, żebym natychmiast zaprosiła go do środka i obiecała przyrządzić smaczny obiad wynagradzający trudy teleportacji i konfrontacji, w trakcie której przyznał się do błędu czy pomyłki, ale... To nie było takie proste. Coś przytroczyło mnie do ciernistej zadry i nakazało w niej tkwić aż do upadłości, jak dawniej. Vale'owie już raz mnie skrzywdzili, nie chciałam, żeby robili to dalej, żeby przemawiali głosem Hectora i do końca życia podkreślali, że byłam ciężarem, bo nie potrafiłam tego czy tamtego. Odpowiedź ugrzęzła mi w gardle. Nie wiem czy jestem, ale spróbuję uwierzyć, chciałam mu obiecać, ale koniec końców zdobyłam się tylko na niemrawe skinienie głową i nie wiem, czy do czegokolwiek go tym przekonałam.
A Hector dalej mówił. Pytał. Poczułam, że mina rzednie mi coraz bardziej.
- Spodziewałam się - przyznałam bez wstydu czy zażenowania. Bez lęku, że mogłam go tym skrzywdzić, przypisując starszemu bratu cechy naszej nieszczęsnej, zagubionej rodziny. Chyba nie było mnie stać na empatię, nie dzisiaj. - Nie tyle, że ty tak myślisz, a że nauczono cię tak myśleć i prędzej czy później te nauki zbiorą plony - doprecyzowałam posępnie. Życie było surowym nauczycielem, a najważniejsze, co z niego wyniosłam, to to, że zawsze coś się musi zepsuć, a kura znosi tyle jajek, żeby można było miesięcznie zagwarantować Orpheusowi przynajmniej siedem jajecznic - i tym razem zepsuliśmy się my. Chociaż los pozwolił nam spotkać się po wygnaniu, jakby wręcz w nowym życiu, chociaż połączył nas wznowioną sympatią i wypracowanym zaufaniem, traciliśmy to niemal na własnych oczach, za sprawą własnych słów, nieświadomi, że obracamy nas w zgliszcza jak Orpheus niszczył zamki z klocków. - Ani teraz, ani nigdy - powtórzyłam jego słowa, czując jak gorycz rozkłada się na moim języku i kąsa miękką tkankę. - Ty tak nie brzmisz - pokręciłam głową.
Brzmiał tak Anselm Vale, nie Hector Vale.
I może to doprowadziłoby do jakiegoś pojednania, tylko że...
Hector dalej mówił.
Jeszcze nigdy dotąd nie zaznałam tak szybkiego zziębnięcia. Pogoda nie miała znaczenia, zimno oblało mnie od czubka głowy po najmniejszy palec u stopy i miałam wrażenie, że wciska mnie w maszynkę do mielenia, której nie jestem w stanie odeprzeć. Mówił, a moje oczy otwierały się coraz szerzej, twarz bledła, stała się biała jak kartka papieru mimo wcześniejszych rumieńców. Gdzie podziała się cała krew, która nagle odpłynęła z mojego ciała? Wyparowała razem z mgiełką oddechu albo zamarzła w żyłach, ale na pewno nie trafiała do serca. Dopiero po osłupieniu nadeszła złość.
- Czyś ty oszalał? - syknęłam wściekle i zanim zorientowałam się, co robię, pchnęłam Hectora, żeby cofnął się na ganku, a sama wypadłam za próg i głośno zatrzasnęłam za sobą drzwi, niechybnie dezorientując syna. To nie miało znaczenia; liczył się jedynie fakt, że echo słów Hectora, podłych, brutalnych i nieczułych, mogło dojść do jego uszu i na zawsze zamglić obraz idealnego ojca. Trzylatek pewnie nie połączyłby kropek w ten sposób, ale teraz nie myślałam ani trochę logicznie. - Opowiadasz takie bzdury na progu mojego domu, kiedy nieco dalej bawi się mój syn? Nasz syn? Chcesz żeby w ten sposób myślał o Jasperze? Jak o kłamcy? Nie pytałam co o nim myślisz, nie dbam o to - nie jestem pewna, czy w tamtej chwili mówiłam szczerze. Mimo wszystko opinia brata była dla mnie ważna, nawet jeśli niechętnie przyznawałam to przed światem i jeszcze bardziej niechętnie przed nim samym, sądząc, że już mi nie wypada, byłam przecież dorosła. - Jasper narażał życie na wojnie, żeby ludzie tacy jak my mogli spać spokojnie - warknęłam jak rozjuszone zwierzę, lwica, której próbowano odebrać zdobycz. - Jak ty i ja; żebyśmy byli bezpieczni, kiedy na świecie panoszy się zaraza skrzywionych charakterów i jeszcze gorszych ideałów. A ty się martwisz tym, że nas okłamał? Żeby nas chronić przed tym, co dźwigał w sercu i na ramionach? Na Merlina, Hectorze, nie masz prawa wyrzucać mu, że zrobił źle! - uniosłam głos, ale nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nie czułam też zimna, które otulało nas szczelnym kokonem, bo chłód, który wcześniej mnie przytłoczył, nagle stał się wrzący i bulgoczący, przypominał płomień, ale nie karminowy, a błękitny.
Jasper był najlepszym człowiekiem, jakiego znałam, i chociaż wątpiłam w niego w czeluści samotnych nocy, to nie mogłam pozwolić, by robił to ktoś inny, nawet moja najbliższa rodzina. Jego szlachetne poświęcenie nie mogło zostać opatrzone pleśnią wyrzutów.
Chyba przestałam oddychać, a ze złości zaczęłam wręcz dyszeć, wzrokiem świdrując sylwetkę brata. Dopiero wtedy zauważyłam, że nie podpierał się laską. W jego dłoni brakowało charakterystycznej sowiej główki, a ciężar ciała przypominał przekrzywioną wieżę, którą za chwilę obaliłby Orpheus. Rozejrzałam się dookoła, w poszukiwaniu przedmiotu, który nieodłącznie kojarzył mi się z Hectorem - i dojrzałam go nieopodal. Laska była oparta o ścianę, ale dlaczego ją tam zostawił? Trochę niepewnie zerknęłam na brata, po czym wyciągnęłam rękę, złapałam jego oparcie i zaoferowałam mu je bez pytania czy prośby o wyjaśnienie, chociaż przyznaję, że przez chwilę miałam niezmierną ochotę go nią zdzielić. Tak, żeby został siniak. Może wtedy dłużej rozmyślałby nad tym, czy dobrze zrobił, mówiąc to wszystko.
Trwało to kilka minut, góra trzy, zanim doszłam do siebie, jednocześnie przysłuchując się tłumaczeniom najstarszego Vale'a z coraz bardziej rosnącym niezrozumieniem. Pustka? To go gryzło, to go odnalazło pośród chęci pomocy innym ludziom, dopadło jak bezbronną zwierzynę? Nie byłam tak mądra i zaznajomiona z ludzką psychiką jak on, nie miałam pojęcia, co to mogło znaczyć, ale widziałam malującą się na jego twarzy powagę i stres, który zakleszczał go coraz mocniej i mocniej.
- Musiałeś go wystraszyć - wymamrotałam, chociaż doskonale wiedziałam, że zdawał sobie z tego sprawę, że właśnie to tak bezbrzeżnie go uwierało i martwiło, bo nigdy nie skrzywdziłby własnego dziecka, nie po tym, jak obserwował nasz dom. Westchnęłam ciężko, cały czas próbując to jakoś rozgryźć: nicość męczącą mojego brata dłużej niż kilka chwil, rozciągającą się, jak sam określił, na cały tydzień... Zeszła ze mnie para gniewu, bo kiedy znów na niego spojrzałam, byłam już opanowana. - Jeśli to wróci, wezmę go do siebie. Obiecuję, rozumiesz? Zajmę się nim, do czasu, kiedy ci się poprawi - westchnęłam z wiele mniejszym impetem. Odzywała się we mnie matczyna natura, chęć zapewnienia bezpieczeństwa temu oczytanemu maleństwu i przygotowaniu go na powrót uśmiechniętego taty, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nieważne jak bardzo żarliśmy się między sobą, byłam jego siostrą i ciocią Orestesa i nic nie sprawiłoby, że odmówiłabym im pomocy w takiej sytuacji. - Ale skąd to się wzięło? Przyszło nagle? Miałeś tak wcześniej? - zapytałam skonsternowana i dopiero wtedy zrozumiałam, że mróz owija mi się wokół gardła i zsyła ciarki na całe ciało. Trochę nieufnie łypnęłam na Hectora, po czym znów westchnęłam i obróciłam się w kierunku wejścia do domu. - Chodź, rozpalę w kominku - w końcu zdecydowałam się go zaprosić, tym razem już znacznie łagodniej otwarłszy drzwi. Do środka weszłam pierwsza, z uderzającą we mnie myślą, że syn był świadkiem naszej specyficznej wymiany zdań, a potem usłyszał, jak z całej siły walnęłam drzwiami. Merlinie, co my narobiliśmy? Nie, co ja narobiłam?! - Orpheusie? - zagadnęłam, pewna, że brzmię już normalnie. - Przyszedł wujek Hector, chodź się przywitać - ale trzylatek tylko wychylił głowę za framugę salonu, pomachał i wrócił do zabawy.
A Hector dalej mówił. Pytał. Poczułam, że mina rzednie mi coraz bardziej.
- Spodziewałam się - przyznałam bez wstydu czy zażenowania. Bez lęku, że mogłam go tym skrzywdzić, przypisując starszemu bratu cechy naszej nieszczęsnej, zagubionej rodziny. Chyba nie było mnie stać na empatię, nie dzisiaj. - Nie tyle, że ty tak myślisz, a że nauczono cię tak myśleć i prędzej czy później te nauki zbiorą plony - doprecyzowałam posępnie. Życie było surowym nauczycielem, a najważniejsze, co z niego wyniosłam, to to, że zawsze coś się musi zepsuć, a kura znosi tyle jajek, żeby można było miesięcznie zagwarantować Orpheusowi przynajmniej siedem jajecznic - i tym razem zepsuliśmy się my. Chociaż los pozwolił nam spotkać się po wygnaniu, jakby wręcz w nowym życiu, chociaż połączył nas wznowioną sympatią i wypracowanym zaufaniem, traciliśmy to niemal na własnych oczach, za sprawą własnych słów, nieświadomi, że obracamy nas w zgliszcza jak Orpheus niszczył zamki z klocków. - Ani teraz, ani nigdy - powtórzyłam jego słowa, czując jak gorycz rozkłada się na moim języku i kąsa miękką tkankę. - Ty tak nie brzmisz - pokręciłam głową.
Brzmiał tak Anselm Vale, nie Hector Vale.
I może to doprowadziłoby do jakiegoś pojednania, tylko że...
Hector dalej mówił.
Jeszcze nigdy dotąd nie zaznałam tak szybkiego zziębnięcia. Pogoda nie miała znaczenia, zimno oblało mnie od czubka głowy po najmniejszy palec u stopy i miałam wrażenie, że wciska mnie w maszynkę do mielenia, której nie jestem w stanie odeprzeć. Mówił, a moje oczy otwierały się coraz szerzej, twarz bledła, stała się biała jak kartka papieru mimo wcześniejszych rumieńców. Gdzie podziała się cała krew, która nagle odpłynęła z mojego ciała? Wyparowała razem z mgiełką oddechu albo zamarzła w żyłach, ale na pewno nie trafiała do serca. Dopiero po osłupieniu nadeszła złość.
- Czyś ty oszalał? - syknęłam wściekle i zanim zorientowałam się, co robię, pchnęłam Hectora, żeby cofnął się na ganku, a sama wypadłam za próg i głośno zatrzasnęłam za sobą drzwi, niechybnie dezorientując syna. To nie miało znaczenia; liczył się jedynie fakt, że echo słów Hectora, podłych, brutalnych i nieczułych, mogło dojść do jego uszu i na zawsze zamglić obraz idealnego ojca. Trzylatek pewnie nie połączyłby kropek w ten sposób, ale teraz nie myślałam ani trochę logicznie. - Opowiadasz takie bzdury na progu mojego domu, kiedy nieco dalej bawi się mój syn? Nasz syn? Chcesz żeby w ten sposób myślał o Jasperze? Jak o kłamcy? Nie pytałam co o nim myślisz, nie dbam o to - nie jestem pewna, czy w tamtej chwili mówiłam szczerze. Mimo wszystko opinia brata była dla mnie ważna, nawet jeśli niechętnie przyznawałam to przed światem i jeszcze bardziej niechętnie przed nim samym, sądząc, że już mi nie wypada, byłam przecież dorosła. - Jasper narażał życie na wojnie, żeby ludzie tacy jak my mogli spać spokojnie - warknęłam jak rozjuszone zwierzę, lwica, której próbowano odebrać zdobycz. - Jak ty i ja; żebyśmy byli bezpieczni, kiedy na świecie panoszy się zaraza skrzywionych charakterów i jeszcze gorszych ideałów. A ty się martwisz tym, że nas okłamał? Żeby nas chronić przed tym, co dźwigał w sercu i na ramionach? Na Merlina, Hectorze, nie masz prawa wyrzucać mu, że zrobił źle! - uniosłam głos, ale nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nie czułam też zimna, które otulało nas szczelnym kokonem, bo chłód, który wcześniej mnie przytłoczył, nagle stał się wrzący i bulgoczący, przypominał płomień, ale nie karminowy, a błękitny.
Jasper był najlepszym człowiekiem, jakiego znałam, i chociaż wątpiłam w niego w czeluści samotnych nocy, to nie mogłam pozwolić, by robił to ktoś inny, nawet moja najbliższa rodzina. Jego szlachetne poświęcenie nie mogło zostać opatrzone pleśnią wyrzutów.
Chyba przestałam oddychać, a ze złości zaczęłam wręcz dyszeć, wzrokiem świdrując sylwetkę brata. Dopiero wtedy zauważyłam, że nie podpierał się laską. W jego dłoni brakowało charakterystycznej sowiej główki, a ciężar ciała przypominał przekrzywioną wieżę, którą za chwilę obaliłby Orpheus. Rozejrzałam się dookoła, w poszukiwaniu przedmiotu, który nieodłącznie kojarzył mi się z Hectorem - i dojrzałam go nieopodal. Laska była oparta o ścianę, ale dlaczego ją tam zostawił? Trochę niepewnie zerknęłam na brata, po czym wyciągnęłam rękę, złapałam jego oparcie i zaoferowałam mu je bez pytania czy prośby o wyjaśnienie, chociaż przyznaję, że przez chwilę miałam niezmierną ochotę go nią zdzielić. Tak, żeby został siniak. Może wtedy dłużej rozmyślałby nad tym, czy dobrze zrobił, mówiąc to wszystko.
Trwało to kilka minut, góra trzy, zanim doszłam do siebie, jednocześnie przysłuchując się tłumaczeniom najstarszego Vale'a z coraz bardziej rosnącym niezrozumieniem. Pustka? To go gryzło, to go odnalazło pośród chęci pomocy innym ludziom, dopadło jak bezbronną zwierzynę? Nie byłam tak mądra i zaznajomiona z ludzką psychiką jak on, nie miałam pojęcia, co to mogło znaczyć, ale widziałam malującą się na jego twarzy powagę i stres, który zakleszczał go coraz mocniej i mocniej.
- Musiałeś go wystraszyć - wymamrotałam, chociaż doskonale wiedziałam, że zdawał sobie z tego sprawę, że właśnie to tak bezbrzeżnie go uwierało i martwiło, bo nigdy nie skrzywdziłby własnego dziecka, nie po tym, jak obserwował nasz dom. Westchnęłam ciężko, cały czas próbując to jakoś rozgryźć: nicość męczącą mojego brata dłużej niż kilka chwil, rozciągającą się, jak sam określił, na cały tydzień... Zeszła ze mnie para gniewu, bo kiedy znów na niego spojrzałam, byłam już opanowana. - Jeśli to wróci, wezmę go do siebie. Obiecuję, rozumiesz? Zajmę się nim, do czasu, kiedy ci się poprawi - westchnęłam z wiele mniejszym impetem. Odzywała się we mnie matczyna natura, chęć zapewnienia bezpieczeństwa temu oczytanemu maleństwu i przygotowaniu go na powrót uśmiechniętego taty, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nieważne jak bardzo żarliśmy się między sobą, byłam jego siostrą i ciocią Orestesa i nic nie sprawiłoby, że odmówiłabym im pomocy w takiej sytuacji. - Ale skąd to się wzięło? Przyszło nagle? Miałeś tak wcześniej? - zapytałam skonsternowana i dopiero wtedy zrozumiałam, że mróz owija mi się wokół gardła i zsyła ciarki na całe ciało. Trochę nieufnie łypnęłam na Hectora, po czym znów westchnęłam i obróciłam się w kierunku wejścia do domu. - Chodź, rozpalę w kominku - w końcu zdecydowałam się go zaprosić, tym razem już znacznie łagodniej otwarłszy drzwi. Do środka weszłam pierwsza, z uderzającą we mnie myślą, że syn był świadkiem naszej specyficznej wymiany zdań, a potem usłyszał, jak z całej siły walnęłam drzwiami. Merlinie, co my narobiliśmy? Nie, co ja narobiłam?! - Orpheusie? - zagadnęłam, pewna, że brzmię już normalnie. - Przyszedł wujek Hector, chodź się przywitać - ale trzylatek tylko wychylił głowę za framugę salonu, pomachał i wrócił do zabawy.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Uwielbiał pomagać pacjentom wyrywać się spod wpływu rodziców, dziadków i innych autorytetów. Uświadamiać, które myśli są ich własnymi, a które poglądy odziedziczyli. Łagodnie poprawiać, gdy wpadali w skrajności w skrajność, czy to obwiniając rodzinę o wszystkie krzywdy, czy to niezdrowo idealizując. Nie rozmawiał jednak o tym z Letą, nawet nie próbował - i chyba bał się przeanalizować samego siebie, tak naprawdę. Czasem rozmyślał o przeszłości, szukał błędów, ale był zbyt inteligentny by nie wiedzieć, że zawsze wycofuje się z tych tematów w bezpiecznym momencie, zanim wszystko stanie się zbyt bolesne i trudne. Może to pacjenci nauczyli go pokory - po kilku euforycznych miesiącach własnej praktyki zorientował się, że dzięki jego pomocy znerwicowani, toksyczni, bogaci ludzie stają się spokojniejsi, ale nie zmieniają się w dobrych ludzi.
Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślał, że może samego siebie też nie uda mu się zmienić, że może magipsychiatria nie kupi nikomu szczęścia. A potem Beatrice zaczęła go zdradzać i pozbył się złudzeń.
Teraz zaczęło do niego docierać, że przecież w sprawie Lety też nigdy nie miał złudzeń. Zostawili ją, na tyle lat. Może próbował wierzyć, że jest lepiej, ale jak mógł zignorować narastający dystans? Zamietli go pod dywan, obydwoje, ale on przede wszystkim - skupiając się na sztucznych (?) uprzejmościach, na nienachalnych gestach, na niezbędnej pomocy. To była przecież jego rola, starszego brata. Poruszyć trudne tematy, zdobyć się na szczerą rozmową. Nie potrafił, a maski opadły dopiero dzisiaj. Gdy przyznała, że spodziewała się odrzucenia, chyba nie był zaskoczony. Nigdy nie powiedział jej przecież, że jest...inaczej, że jest dla niego ważna. Próbował to pokazać, ale przywykł już przecież do myśli, że nikomu nie potrafi okazać uczuć. Beatrice mu zresztą o tym przypominała, umiejętnie - i niechcący? - podsycając pielęgnowane od dzieciństwa lęki. Jeśli Leta naprawdę żywiła do niego sympatię i zaufanie, choćby przez krótki czas, to chyba bał się w to uwierzyć. Zawsze bał się wierzyć w rzeczy zbyt piękne by być realnymi.
-Rozumiem. - przyznał cicho, ze smutną pokorą, ale Leta mówiła dalej. Rozchylił lekko usta, bo mógłby jej powiedzieć, że jest naukowcem - i że nauka to nie poglądy ani rodzinne nauki. Mógłby jej powiedzieć wiele rzeczy, ale czy by zrozumiała? Części przecież sam nie rozumiał - na przykład tego, że w jego głowie siostra była całkowicie inna od mugoli, ale gdyby się nad tym zastanowić...
Wolał się nie zastanawiać.
-Pamiętasz naszą siwą klacz? Tą kaleką. - odezwał się nagle, pozornie bez związku - ale Leta wiedziała przecież, że nigdy nie mówił nic przypadkowo. Spojrzał na siostrę uważnie, musiała mieć wtedy ze trzy lata, pewnie nie mogła pamiętać. -Ojciec się jej pozbył, ale dopiero gdy kupiliśmy lepszego konia. - ale żadnego dziecka nie uznał za lepszego konia od pierworodnego syna, choć Hector nie rozumiał do dzisiaj czemu. Tylko w przypadku Lety było to boleśnie oczywiste.
Ty tak nie brzmisz. Cztery słowa, przesączone goryczą, ale i tak niosące ulgę. Bał się, że w tamtym tygodniu był prawdziwym Hectorem, ale najwyraźniej nie dla Lety.
Powinni na tym poprzestać, ale żadne z nich się łatwo nie poddawało - i tylko on nauczył się gryźć w język. Nie dziś. Nie potrafił powstrzymać sadomasochistycznej ciekawości, widząc jak z jej twarzy odpływa krew.
Samemu nigdy nie reagował na słowa o nikim równie gwałtownie, chyba, że chodziło o Orestesa.
Nadal go kochasz, jeśli to jest miłość. - przemknęło mu przez myśl z irracjonalną zazdrością. Leta nie potrafiła czarować, ale przynajmniej potrafiła czuć. Cofnął się przytomnie, zanim zdążyła go pchnąć i zanim straciłby równowagę - nie był zbyt zwinny, ale małżeństwo nauczyło go przewidywać, co robić w razie podobnych wybuchów złości. Lecie mogło się wydawać, że osiągnęła cel, to pomagało.
-Wybacz, ale w książkach pisali, że... jest za mały, żeby zapamię... - rysy twarzy złagodniały na słowa o Orpheusie, chyba przez sekundę Hectorowi było wyraźnie głupio, ale wiedza naukowców nie uspokoi przecież Lety. A jego nie uspokoiły jej kolejne słowa. Mimowolnie ściągnął brwi i zacisnął mocniej usta, ledwo panując nad rozlewającą się gdzieś w sercu i pulsującą w skroniach wściekłością. Rzadko czuł podobny gniew, w pierwszej chwili nawet nie umiał go nazwać.
-Żebyśmy mogli spać spokojnie? Narażał życie dla obcych ludzi, gdy miał chronić ciebie i waszego syna. Niewiedza nikogo nie chroni, to czyny chronią. - wysyczał cicho (zapominając o własnej hipokryzji, niewiedza nikogo nie chroni, ale o klątwie nikomu nie powiedział) zanim ugryzł się w język, bo przecież na tym polega małżeństwo, to Jasper jej - i jemu - ślubował i obiecał, tak jak samemu obiecał to Beatrice. I był przy niej i ją chronił, nawet przed plotkami, nawet gdy nie chciał, nawet gdy wygodniej byłoby odejść. -Mam być wyrozumiały tylko dlatego, że to szlachetniejszy rodzaj nieodpowiedzialności niż spacery po lesie w pełnię? - myśl o Orpheusie, myśl o Orestesie, teraz nie był już nawet pewien na kogo był rozgniewany, chyba na nich oboje. Urwał, w uszach dźwięczało mu echo jej podniesionego głosu, zapadła nabuzowana cisza. Westchnął wreszcie, doskonale wiedząc, że musi ustąpić pierwszy. Do licha, przyszedł przepraszać, a nie... I jeszcze wplótł w to Beatrice, podświadomie, ale cynicznie, gorycz rozlała się w gardle na myśl o tym, że znowu gra rolę zrozpaczonego wdowca - a nie był na nią zły w swoim imieniu, był zły, że zostawiła Orestesa.
Przymknął na moment oczy, to pomagało, raz, dwa, trzy, już.
-Wybacz. Przyszedłem przeprosić ciebie. - odezwał się łagodniej, tak jakby znalazł sposób by zdusić w sobie poprzednie emocje. Jakby był w gabinecie. -I nie odezwę się już na jego temat, dla ciebie. Mogę nawet udawać... - pokręcił lekko głową, nie potrafiąc nawet zmusić ust do smutnego uśmiechu. -...ale nie zmienisz tego, jak go oceniam i co myślę. Jestem twoim bratem, nie jego. - spróbował wytłumaczyć, ale nie wiedział, czy rozumiała. Jesteś ważniejsza niż wojna i ważniejsza niż ambicja człowieka, z którym nie łączą mnie więzy krwi. Obiecał, że się tobą zaopiekuje, o b i e c a ł.
Jaki byłby świat, gdyby wszyscy ludzie nie dotrzymywali obietnic?
Hector Vale, na przykład, wyrzuciłby żonę z domu pięć lat temu i byłby odrobinę szczęśliwszy.
-Leta... - gdy podała mu laskę, mogła dostrzec w jego oczach nieokreślony lęk, a na twarzy wyraźne wahanie. Było jednak zimno, stało się niewygodnie - szczególnie po tym, gdy się cofnął - więc niechętnie wyciągnął rękę i podparł się tak, by ulżyć trochę lewej nodze. Strach nie mijał, Hector chyba wolał już rozmowę o Evansie od próby wytłumaczenia swojego stanu - czuł się, jakby otwierał puszkę Pandory, w której czaiły się wszystkie najgorsze lęki. Szaleństwo, bycie złym ojcem, perspektywa utraty Orestesa, zmiana we własnego ojca, klątwy. Mocniej ścisnął główkę laski, chyba wdzięczny, że ma co zrobić z drżącymi dłońmi, a potem...
...obiecała. Choć nie miał śmiałości prosić o obietnicę. Poderwał głowę, z niedowierzaniem spoglądając Lecie prosto w oczy - a choć jego własne oczy pozostały suche (jak zawsze), to gardło ściskało mu wzruszenie.
Była młodsza, była bezbronna, była wdową, to on ją skrzywdził i to on nie był w stanie jej pomóc, ale i tak zaoferowała pomoc jemu. W dodatku ujmując to w słowa, jakich pragnął usłyszeć, jakich potrzebował.
-Dziękuję. - popłynęło z głębi serca, powinien ubrać to w inne, piękniejsze słowa, ale nie był pewien jakie.
Nie byłby też sobą, gdyby - podobnie jak Leta, analitycznie usiłująca zgłębić przyczyny jego stanu - nie potrzebował doprecyzowania. -Co, jeśli się nie poprawi? - zajęłabyś się nim na zawsze? -Zostawiłbym wam pieniądze, póki... myślę trzeźwo... - dodał konkretnie, ale sam fakt, że o tym mówi, mógł dać Lecie do myślenia. Nigdy nie widziała go tak zmartwionego.
-Ja... nie wiem. Mam dwie hipotezy. - wydusił wreszcie, bo dwa proste pytania zdawały się go przerastać. Zmienił się nagle, ale przecież już wcześniej czuł swego rodzaju obojętność. Nie dała mu dokończyć, otworzyła drzwi. -Może lepiej nie powinienem... - zaprotestował cicho, ale już wołała Orpheusa, nie miał wyboru. Zawahał się, czy powinien rzucić na siebie Paxo? Nie, nie chciał czarować w domu, a Leta już zmierzała do salonu, Orpheus już szukał go wzrokiem. Wysilając najlepsze zdolności aktorskie, uśmiechnął się ciepło do siostrzeńca i przywitał - zagaiłby go o zabawę, ale Orpheus chyba nie był w nastroju na towarzystwo.
Ruszył więc za siostrą przed kominek, usiadł ciężko na krześle i splótł dłonie na piersiach, starając się zająć jak najmniej przestrzeni. Po drodze położył różdżkę na regale, zbyt wysoko dla Orpheusa i aż kilka metrów od swojego krzesła. Na wszelki wypadek.
-Nie mogę powiedzieć szczegółów, bo chodzi o prywatność pacjentów. - odezwał się po dłuższej chwili milczenia, bardzo cicho, zerkając kontrolnie w stronę pokoju, w którym bawił się Orpheus. -I tak... i tak nie powinienem... - mówić nic, nawet tak szczątkowe informacje wzbudzały w nim wyrzuty sumienia i były wbrew jego zasadom, ale dzisiejsza sytuacja była chyba wystarczająco wyjątkowa by wyjaśnić coś młodszej siostrze. -Spotkałem się z pacjentką, która skarżyła się na... złego ducha. Myślałem, że to objaw choroby, ale on... nagle się objawił? A przynajmniej ja go widziałem, a potem przestałem czuć cokolwiek, ale... to nie ma sensu, opętanie tak nie działa i raczej boję się, że... - wyłamał sobie nerwowo palce, wbijając pusty wzrok w kominek -...że nawet jeśli to był duch i urok, to budował tylko na tym, z czym zmagałem się wcześniej. - przyznał w końcu ledwo słyszalnie, zdobywając się na to tylko dlatego, że w grę wchodził los Orestesa.
Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślał, że może samego siebie też nie uda mu się zmienić, że może magipsychiatria nie kupi nikomu szczęścia. A potem Beatrice zaczęła go zdradzać i pozbył się złudzeń.
Teraz zaczęło do niego docierać, że przecież w sprawie Lety też nigdy nie miał złudzeń. Zostawili ją, na tyle lat. Może próbował wierzyć, że jest lepiej, ale jak mógł zignorować narastający dystans? Zamietli go pod dywan, obydwoje, ale on przede wszystkim - skupiając się na sztucznych (?) uprzejmościach, na nienachalnych gestach, na niezbędnej pomocy. To była przecież jego rola, starszego brata. Poruszyć trudne tematy, zdobyć się na szczerą rozmową. Nie potrafił, a maski opadły dopiero dzisiaj. Gdy przyznała, że spodziewała się odrzucenia, chyba nie był zaskoczony. Nigdy nie powiedział jej przecież, że jest...inaczej, że jest dla niego ważna. Próbował to pokazać, ale przywykł już przecież do myśli, że nikomu nie potrafi okazać uczuć. Beatrice mu zresztą o tym przypominała, umiejętnie - i niechcący? - podsycając pielęgnowane od dzieciństwa lęki. Jeśli Leta naprawdę żywiła do niego sympatię i zaufanie, choćby przez krótki czas, to chyba bał się w to uwierzyć. Zawsze bał się wierzyć w rzeczy zbyt piękne by być realnymi.
-Rozumiem. - przyznał cicho, ze smutną pokorą, ale Leta mówiła dalej. Rozchylił lekko usta, bo mógłby jej powiedzieć, że jest naukowcem - i że nauka to nie poglądy ani rodzinne nauki. Mógłby jej powiedzieć wiele rzeczy, ale czy by zrozumiała? Części przecież sam nie rozumiał - na przykład tego, że w jego głowie siostra była całkowicie inna od mugoli, ale gdyby się nad tym zastanowić...
Wolał się nie zastanawiać.
-Pamiętasz naszą siwą klacz? Tą kaleką. - odezwał się nagle, pozornie bez związku - ale Leta wiedziała przecież, że nigdy nie mówił nic przypadkowo. Spojrzał na siostrę uważnie, musiała mieć wtedy ze trzy lata, pewnie nie mogła pamiętać. -Ojciec się jej pozbył, ale dopiero gdy kupiliśmy lepszego konia. - ale żadnego dziecka nie uznał za lepszego konia od pierworodnego syna, choć Hector nie rozumiał do dzisiaj czemu. Tylko w przypadku Lety było to boleśnie oczywiste.
Ty tak nie brzmisz. Cztery słowa, przesączone goryczą, ale i tak niosące ulgę. Bał się, że w tamtym tygodniu był prawdziwym Hectorem, ale najwyraźniej nie dla Lety.
Powinni na tym poprzestać, ale żadne z nich się łatwo nie poddawało - i tylko on nauczył się gryźć w język. Nie dziś. Nie potrafił powstrzymać sadomasochistycznej ciekawości, widząc jak z jej twarzy odpływa krew.
Samemu nigdy nie reagował na słowa o nikim równie gwałtownie, chyba, że chodziło o Orestesa.
Nadal go kochasz, jeśli to jest miłość. - przemknęło mu przez myśl z irracjonalną zazdrością. Leta nie potrafiła czarować, ale przynajmniej potrafiła czuć. Cofnął się przytomnie, zanim zdążyła go pchnąć i zanim straciłby równowagę - nie był zbyt zwinny, ale małżeństwo nauczyło go przewidywać, co robić w razie podobnych wybuchów złości. Lecie mogło się wydawać, że osiągnęła cel, to pomagało.
-Wybacz, ale w książkach pisali, że... jest za mały, żeby zapamię... - rysy twarzy złagodniały na słowa o Orpheusie, chyba przez sekundę Hectorowi było wyraźnie głupio, ale wiedza naukowców nie uspokoi przecież Lety. A jego nie uspokoiły jej kolejne słowa. Mimowolnie ściągnął brwi i zacisnął mocniej usta, ledwo panując nad rozlewającą się gdzieś w sercu i pulsującą w skroniach wściekłością. Rzadko czuł podobny gniew, w pierwszej chwili nawet nie umiał go nazwać.
-Żebyśmy mogli spać spokojnie? Narażał życie dla obcych ludzi, gdy miał chronić ciebie i waszego syna. Niewiedza nikogo nie chroni, to czyny chronią. - wysyczał cicho (zapominając o własnej hipokryzji, niewiedza nikogo nie chroni, ale o klątwie nikomu nie powiedział) zanim ugryzł się w język, bo przecież na tym polega małżeństwo, to Jasper jej - i jemu - ślubował i obiecał, tak jak samemu obiecał to Beatrice. I był przy niej i ją chronił, nawet przed plotkami, nawet gdy nie chciał, nawet gdy wygodniej byłoby odejść. -Mam być wyrozumiały tylko dlatego, że to szlachetniejszy rodzaj nieodpowiedzialności niż spacery po lesie w pełnię? - myśl o Orpheusie, myśl o Orestesie, teraz nie był już nawet pewien na kogo był rozgniewany, chyba na nich oboje. Urwał, w uszach dźwięczało mu echo jej podniesionego głosu, zapadła nabuzowana cisza. Westchnął wreszcie, doskonale wiedząc, że musi ustąpić pierwszy. Do licha, przyszedł przepraszać, a nie... I jeszcze wplótł w to Beatrice, podświadomie, ale cynicznie, gorycz rozlała się w gardle na myśl o tym, że znowu gra rolę zrozpaczonego wdowca - a nie był na nią zły w swoim imieniu, był zły, że zostawiła Orestesa.
Przymknął na moment oczy, to pomagało, raz, dwa, trzy, już.
-Wybacz. Przyszedłem przeprosić ciebie. - odezwał się łagodniej, tak jakby znalazł sposób by zdusić w sobie poprzednie emocje. Jakby był w gabinecie. -I nie odezwę się już na jego temat, dla ciebie. Mogę nawet udawać... - pokręcił lekko głową, nie potrafiąc nawet zmusić ust do smutnego uśmiechu. -...ale nie zmienisz tego, jak go oceniam i co myślę. Jestem twoim bratem, nie jego. - spróbował wytłumaczyć, ale nie wiedział, czy rozumiała. Jesteś ważniejsza niż wojna i ważniejsza niż ambicja człowieka, z którym nie łączą mnie więzy krwi. Obiecał, że się tobą zaopiekuje, o b i e c a ł.
Jaki byłby świat, gdyby wszyscy ludzie nie dotrzymywali obietnic?
Hector Vale, na przykład, wyrzuciłby żonę z domu pięć lat temu i byłby odrobinę szczęśliwszy.
-Leta... - gdy podała mu laskę, mogła dostrzec w jego oczach nieokreślony lęk, a na twarzy wyraźne wahanie. Było jednak zimno, stało się niewygodnie - szczególnie po tym, gdy się cofnął - więc niechętnie wyciągnął rękę i podparł się tak, by ulżyć trochę lewej nodze. Strach nie mijał, Hector chyba wolał już rozmowę o Evansie od próby wytłumaczenia swojego stanu - czuł się, jakby otwierał puszkę Pandory, w której czaiły się wszystkie najgorsze lęki. Szaleństwo, bycie złym ojcem, perspektywa utraty Orestesa, zmiana we własnego ojca, klątwy. Mocniej ścisnął główkę laski, chyba wdzięczny, że ma co zrobić z drżącymi dłońmi, a potem...
...obiecała. Choć nie miał śmiałości prosić o obietnicę. Poderwał głowę, z niedowierzaniem spoglądając Lecie prosto w oczy - a choć jego własne oczy pozostały suche (jak zawsze), to gardło ściskało mu wzruszenie.
Była młodsza, była bezbronna, była wdową, to on ją skrzywdził i to on nie był w stanie jej pomóc, ale i tak zaoferowała pomoc jemu. W dodatku ujmując to w słowa, jakich pragnął usłyszeć, jakich potrzebował.
-Dziękuję. - popłynęło z głębi serca, powinien ubrać to w inne, piękniejsze słowa, ale nie był pewien jakie.
Nie byłby też sobą, gdyby - podobnie jak Leta, analitycznie usiłująca zgłębić przyczyny jego stanu - nie potrzebował doprecyzowania. -Co, jeśli się nie poprawi? - zajęłabyś się nim na zawsze? -Zostawiłbym wam pieniądze, póki... myślę trzeźwo... - dodał konkretnie, ale sam fakt, że o tym mówi, mógł dać Lecie do myślenia. Nigdy nie widziała go tak zmartwionego.
-Ja... nie wiem. Mam dwie hipotezy. - wydusił wreszcie, bo dwa proste pytania zdawały się go przerastać. Zmienił się nagle, ale przecież już wcześniej czuł swego rodzaju obojętność. Nie dała mu dokończyć, otworzyła drzwi. -Może lepiej nie powinienem... - zaprotestował cicho, ale już wołała Orpheusa, nie miał wyboru. Zawahał się, czy powinien rzucić na siebie Paxo? Nie, nie chciał czarować w domu, a Leta już zmierzała do salonu, Orpheus już szukał go wzrokiem. Wysilając najlepsze zdolności aktorskie, uśmiechnął się ciepło do siostrzeńca i przywitał - zagaiłby go o zabawę, ale Orpheus chyba nie był w nastroju na towarzystwo.
Ruszył więc za siostrą przed kominek, usiadł ciężko na krześle i splótł dłonie na piersiach, starając się zająć jak najmniej przestrzeni. Po drodze położył różdżkę na regale, zbyt wysoko dla Orpheusa i aż kilka metrów od swojego krzesła. Na wszelki wypadek.
-Nie mogę powiedzieć szczegółów, bo chodzi o prywatność pacjentów. - odezwał się po dłuższej chwili milczenia, bardzo cicho, zerkając kontrolnie w stronę pokoju, w którym bawił się Orpheus. -I tak... i tak nie powinienem... - mówić nic, nawet tak szczątkowe informacje wzbudzały w nim wyrzuty sumienia i były wbrew jego zasadom, ale dzisiejsza sytuacja była chyba wystarczająco wyjątkowa by wyjaśnić coś młodszej siostrze. -Spotkałem się z pacjentką, która skarżyła się na... złego ducha. Myślałem, że to objaw choroby, ale on... nagle się objawił? A przynajmniej ja go widziałem, a potem przestałem czuć cokolwiek, ale... to nie ma sensu, opętanie tak nie działa i raczej boję się, że... - wyłamał sobie nerwowo palce, wbijając pusty wzrok w kominek -...że nawet jeśli to był duch i urok, to budował tylko na tym, z czym zmagałem się wcześniej. - przyznał w końcu ledwo słyszalnie, zdobywając się na to tylko dlatego, że w grę wchodził los Orestesa.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedziałam, co mogłam mu odpowiedzieć na wyznanie o klaczce, którą kiedyś tak bardzo lubiłam, chociaż wydawała mi się wysoka jak wieża. Wieża wzniesiona na nietrwałych, objętych korozją fundamentach, taka, w której jedyną drogą na szczyt była wspinaczka po niegodnych zaufania schodach z drewna, które w każdej chwili mogłyby runąć i zrzucić cię boleśnie na parter. W głowie poczułam pustkę, a w niej żadnego słowa na opisanie tego, co poczułam... Chociaż chyba nie byłam pewna, czy cokolwiek faktycznie poczułam. Coś innego od kwaśnej ochoty rzucenia czymś sztampowym, w stylu "widzisz, a nie mówiłam?", tylko że tak naprawdę nie mówiłam i chyba w tym tkwił problem. Każdy z nas rozgryzał Anselma Vale na swój sposób, rzadko kiedy dzieląc się wnioskami; domyślaliśmy się w ciszy grzechów popełnionych przeciwko reszcie rodzeństwa, znając wyłącznie to, czego doświadczyliśmy lub czego byliśmy świadkami. Nie widziałam rozstania z tamtą klaczą i, szczerze mówiąc, byłam za to w duchu ogromnie wdzięczna. Ojciec miał talent do wyciszania uwierających go w życiu elementów i wymieniania je na coś funkcjonującego w sposób, który bardziej mu odpowiadał; być może przypisywałam mu zbyt wiele zła, ale po tym, jak mnie odrzucił, miałam do tego prawo, w swojej głowie uzasadnione.
- Żadna książka nie opisała tego konkretnego chłopca - podkreśliłam warkliwie. Literatura psychologiczna zawierała w sobie wiele prawd, które mnie przerastały, prawd, w które mogłam jedynie na ślepo wierzyć i je szanować, ale w chwili, kiedy te miały dotyczyć mojego syna, czułam, że pozjadałam wszystkie rozumy i znam się na nim najlepiej. Nie mogliśmy przewidzieć tego, co Orpheus zapamięta na następne lata, co z nim zostanie. A jeśli dzisiejszym dniem i wyznaniem Hectora dołożyliśmy mu ran na przyszłość? Był zbyt mały, żeby teraz zdać sobie z nich sprawę, ale każdą roślinę najpierw trzeba było zasiać, nawet chwasty, ręką ludzką lub tchnieniem wiatru niosącego ziarenka w siną dal. Nie brały się znikąd. - Chronił wszystkich, Hectorze, w tym mnie i naszego syna. To nie działa wybiórczo. Gdyby każdy biegał tylko dookoła własnego podwórka to to całe pożal się Merlinie Ministerstwo już by nas wszystkich wsadziło za kratki albo... Albo zabiło - brnęłam w defensywę honoru Jaspera bez opamiętania, mówiłam co ślina przyniosła mi na język i wcale nie zastanawiałam się nad tym, czy wierzę w echo własnych słów. To nie miało znaczenia. Liczył się wyłącznie fakt, żeby brat przestał nastawać na poświęcenie jego szwagra i żeby pojął, że zawdzięczał mu więcej, niż rozumiał. Właściwie nigdy nie pytałam kogo dokładnie ocalił mój mąż ani w jakich akcjach brał udział, ale spodziewałam się, że to bez znaczenia. Albo przynajmniej tak to wszystko sobie tłumaczyłam? Boże, oczywiście, że oddałam królestwo, żeby znów mieć go przy sobie i wymieniłabym jego życie za prawie każde inne; umykało mi jednak to, jak dużo jest we mnie sprzeczności. Jak wiele walk toczonych jest każdego dnia, od świtu do nocy, w próbach usprawiedliwienia niedopowiedzeń i kłamstw, i wyrzutach czynionych Jasperowi w duchu, kiedy jeszcze bardziej przestawałam radzić sobie z jego brakiem.
Nie waż się mu wyrzucać, że nie ochronił swojej żony, skoro ty własnej też nie dałeś rady ocalić od śmierci. To cisnęło mi się na język i już otwierałam usta, żeby odparować cios kolejnym, mierzonym na ślepo, ale powstrzymałam się w ostatniej chwili, a oczy aż otwarły mi się szerzej z momentalnego szoku. Nie mogłabym. Beatrice może i była obrzydliwą kobietą, zupełnie niezasługującą na Hectora, wulgarną, głośną i egocentryczną, ale nie zasłużyła na śmierć, a już na pewno nie odpowiadał za nią mój brat. Jak bardzo mogłabym go skrzywdzić, gdybym wylała na niego takie wiadro niesprawiedliwych pomyj? Mogliśmy próbować przegadać jedno drugie w próbie poszczycenia się ostatnim słowem, jednak miałam nieodparte wrażenie, że to spaliłoby za nami most, którego mogliśmy użyć, żeby wrócić do spokojniejszych chwil. Wyrozumiałych, może nie szczęśliwych, ale czułych i pełnych zaufania.
Gdy znów mnie przepraszał, jeszcze przez chwilę byłam zbyt zszokowana i zdezorientowana, by zrozumieć, co w ogóle mówił. Może znów obrażał Jaspera, a może wyciągał pojednawczą dłoń i przyznawał mi rację, nie miałam pojęcia. Wszystko to było jakieś bez sensu. Jakim cudem przeszliśmy od rozmowy o tym, co powiedział mi tamtego okropnego dnia, do wspólnych zarzutów i oskarżeń? Przełknęłam ślinę i zadrżałam, próbowałam ukryć zmieszanie, ale to jasne, że musiało odmalować się na mojej twarzy jak wcześniej przed nim każde inne kłamstwo.
- Po prostu więcej o tym nie rozmawiajmy - burknęłam; o Jasperze, o Beatrice, o ochronie i odpowiedzialności. - A już na pewno nie kiedy w pobliżu znajduje się Orpheus. On niczym nie zawinił i cokolwiek wydarzyło się między nami a Jasperem, to jego nie dotyczy. Ojciec ma zostać jego bohaterem. Był nim do tej pory i będzie dalej - przykazałam, a już w myślach dodałam: czy tego chcesz, czy nie. Kiedy pewnego dnia podrośnięty, kilku lub kilkunastoletni syn spyta mnie o to, kim był jego ojciec i co ważnego zrobił w życiu, odpowiem mu szczerze, że własną piersią obronił więcej ludzi, niż zliczyłabym na palcach każdej dłoni w Dolinie. To nie tak, że znałam konkretne liczby, bo gdy dowiedziałam się prawdy o zawodzie Jaspera, nawet przez myśl nie przeszło mi to, by dopytać o szczegóły, ale spodziewałam się, albo po prostu wierzyłam, że tak właśnie było. I jeśli miałam odrobinę podkoloryzować dokonania męża, zrobię to. Wszystko po to, żeby Orpheus był z niego dumny. Nikt mu tego nie odbierze.
Jakiś cień prześlizgnął się po spojrzeniu Hectora, coś w nim zadrżało, odbiło w refleksach błękitnych tęczówek, jednak nie potrafiłam połączyć jego emocji z żadnym konkretnym powodem. Laskę miał przy sobie odkąd tylko pamiętałam, dlaczego teraz sięgnął po nią tak niechętnie i nieufnie? Jakby ta mogła go oparzyć, albo ugryźć w rękę jak zaczarowana. Czyżby o to chodziło? Może wcześniej tego ranka Orestes obłożył ją jakimś psikusem? Och, nie, na pewno nie. Jeśli Hectorowi dopiero co minęło to dziwne zachowanie, jego niebywale mądry jak na swój wiek synek nie sprowokowałby potencjalnego wybuchu surowej złości. Mimo wszystko - nie spytałam. Jeszcze nie, albo wcale nie.
- Nie zostawię go na lodzie - obiecałam zdawkowo, wbrew porywającej mnie ochocie na to, żeby podkreślić, że na pewno mu się poprawi, bo czułam, że pewności takiej nie mieliśmy. Teraz epizod trwał tydzień, to bardzo długo. Ile będzie trwał następny, jeśli nadejdzie? Znów tydzień, może dwa, trzy? A potem? Na przestrzeni następnych lat? Te wątpliwości były na tyle niepokojące, że wolałam unikać skonfrontowania się z nimi. Poza tym Hector był już dostatecznie poruszony, pewnie nie tylko sytuacją, ale też wyznaniem jej na głos, żebym miała dokładać mu powodów do zdenerwowania. Mogłam go dzisiaj nie lubić, ale kochać będę zawsze. - Ale nie wywołujmy wilka z lasu. Jeśli zostawisz pieniądze, powiesz przeznaczeniu, że równie dobrze może zacząć działać, bo jesteś na nie przygotowany - starałam się zabrzmieć spokojnie i rzeczowo. Cokolwiek nad nami czuwało, tylko czekało na takie momenty; na zwątpienie, czarne myśli i pogodzenie z najgorszym, bo wtedy bramy strzegące duszy stały największym otworem, przez który można było do środka wjechać jak na konnym rydwanie, tyle tam było miejsca.
Wprowadziwszy Hectora do środka westchnęłam cicho na zachowanie Orpheusa, w mojej głowie od razu zadziałały trybiki sugerujące, że był na nas zły i przez to nie odezwał się na przywitanie wuja, więc gdy przemierzaliśmy pokój, w którym się bawił, musnęłam dłonią czubek głowy syna, a ten skrzywił się najpierw, trochę teatralnie, po czym uśmiechnął w swój ostatnio zwyczajowy, kwaśny sposób. Przypominał ojca, a nawet o tym nie wiedział.
Kiedy brat wyjawiał mi szczegóły tego, co go trapiło, zgodnie z obietnicą zajęłam się rozpalaniem ognia. Z różdżką poszłoby szybciej i sprawniej, bez niej musiałam najpierw podłożyć stare gazety, a potem ułożyć na nich drewienka i za pomocą gazowej zapalniczki podpalić taką konstrukcję. I poczułam wstyd. Wstyd, który zawsze drzemał gdzieś na dnie świadomości, chociaż nie znałam go od ostatnich kilku lat, które spędziłam z Jasperem; on nigdy nie postrzegał mojego charłactwa jako wady czy ułomności, ale gdy go zabrakło, dawne przekonania wróciły do mnie ze zdwojoną mocą.
- Skąd wiesz, jak działa opętanie? Może na każdego inaczej? - zastanowiłam się, prostując, zanim zajęłam miejsce obok niego i z bliska przyjrzałam bladej twarzy. Pod jego oczyma dostrzegłam głębokie cienie, chyba przez ostatni tydzień naprawdę źle spał. Znów nie wiedziałam jakich słów użyć, żeby go pocieszyć, ba, nie wiedziałam nawet, czy takie w ogóle istniały; cokolwiek zadręczyło mojego brata, musiało przypominać prawdziwy horror. - Ale teraz czujesz się już lepiej, tak? Przyszedłeś tu, zrozumiałeś, że zachowałeś się... nieodpowiednio, odprowadziłeś syna do sąsiadki, upewniłeś się, że jest bezpieczny. Nie wiem, Hectorze, nie znam się na tym. Ale czy to nie jest tak, że każdy z nas ma w sobie coś ciemniejszego? - mówiłam powoli i ostrożnie. W każdej chwili mógł wyprowadzić mnie z błędu, nie wykluczałam, że błądzę po omacku, a sam Hector jako magipsychiatra niewątpliwie był autorytetem w swojej dziedzinie. Ja miałam tylko myśli przy samotnych wieczorach i to, co kiedyś przemycał w naszych rozmowach, chociaż chyba sama nie zdawałam sobie sprawy z tego, że uważnie go wtedy słuchałam. - Ten duch, jak mówisz, albo urok, mógł to uwypuklić, ale to... Och Merlinie, mam wrażenie, że plotę jak stara Cromwell, która na wszystkim zna się najlepiej. Ale to nie ty. Nie taki prawdziwy. Bo myślę, że ty, który siedzisz tutaj teraz, jesteś prawdziwym Hectorem - posłałam mu trochę markotny, ale szczery uśmiech. Złość już mi przeszła, został na jej miejscu cierń oburzenia, a rozczarowanie tamtymi słowami (ani teraz, ani nigdy; weź się w garść) cały czas smakowało goryczą, ale mogłam na nie przymknąć oko w takiej sytuacji. Byłabym naprawdę obrzydliwą siostrą, gdybym zachowała się inaczej. - Na twoim miejscu chyba porozmawiałabym o tym z tamtą pacjentką. Skoro to jej duch, niech weźmie za niego odpowiedzialność.
- Żadna książka nie opisała tego konkretnego chłopca - podkreśliłam warkliwie. Literatura psychologiczna zawierała w sobie wiele prawd, które mnie przerastały, prawd, w które mogłam jedynie na ślepo wierzyć i je szanować, ale w chwili, kiedy te miały dotyczyć mojego syna, czułam, że pozjadałam wszystkie rozumy i znam się na nim najlepiej. Nie mogliśmy przewidzieć tego, co Orpheus zapamięta na następne lata, co z nim zostanie. A jeśli dzisiejszym dniem i wyznaniem Hectora dołożyliśmy mu ran na przyszłość? Był zbyt mały, żeby teraz zdać sobie z nich sprawę, ale każdą roślinę najpierw trzeba było zasiać, nawet chwasty, ręką ludzką lub tchnieniem wiatru niosącego ziarenka w siną dal. Nie brały się znikąd. - Chronił wszystkich, Hectorze, w tym mnie i naszego syna. To nie działa wybiórczo. Gdyby każdy biegał tylko dookoła własnego podwórka to to całe pożal się Merlinie Ministerstwo już by nas wszystkich wsadziło za kratki albo... Albo zabiło - brnęłam w defensywę honoru Jaspera bez opamiętania, mówiłam co ślina przyniosła mi na język i wcale nie zastanawiałam się nad tym, czy wierzę w echo własnych słów. To nie miało znaczenia. Liczył się wyłącznie fakt, żeby brat przestał nastawać na poświęcenie jego szwagra i żeby pojął, że zawdzięczał mu więcej, niż rozumiał. Właściwie nigdy nie pytałam kogo dokładnie ocalił mój mąż ani w jakich akcjach brał udział, ale spodziewałam się, że to bez znaczenia. Albo przynajmniej tak to wszystko sobie tłumaczyłam? Boże, oczywiście, że oddałam królestwo, żeby znów mieć go przy sobie i wymieniłabym jego życie za prawie każde inne; umykało mi jednak to, jak dużo jest we mnie sprzeczności. Jak wiele walk toczonych jest każdego dnia, od świtu do nocy, w próbach usprawiedliwienia niedopowiedzeń i kłamstw, i wyrzutach czynionych Jasperowi w duchu, kiedy jeszcze bardziej przestawałam radzić sobie z jego brakiem.
Nie waż się mu wyrzucać, że nie ochronił swojej żony, skoro ty własnej też nie dałeś rady ocalić od śmierci. To cisnęło mi się na język i już otwierałam usta, żeby odparować cios kolejnym, mierzonym na ślepo, ale powstrzymałam się w ostatniej chwili, a oczy aż otwarły mi się szerzej z momentalnego szoku. Nie mogłabym. Beatrice może i była obrzydliwą kobietą, zupełnie niezasługującą na Hectora, wulgarną, głośną i egocentryczną, ale nie zasłużyła na śmierć, a już na pewno nie odpowiadał za nią mój brat. Jak bardzo mogłabym go skrzywdzić, gdybym wylała na niego takie wiadro niesprawiedliwych pomyj? Mogliśmy próbować przegadać jedno drugie w próbie poszczycenia się ostatnim słowem, jednak miałam nieodparte wrażenie, że to spaliłoby za nami most, którego mogliśmy użyć, żeby wrócić do spokojniejszych chwil. Wyrozumiałych, może nie szczęśliwych, ale czułych i pełnych zaufania.
Gdy znów mnie przepraszał, jeszcze przez chwilę byłam zbyt zszokowana i zdezorientowana, by zrozumieć, co w ogóle mówił. Może znów obrażał Jaspera, a może wyciągał pojednawczą dłoń i przyznawał mi rację, nie miałam pojęcia. Wszystko to było jakieś bez sensu. Jakim cudem przeszliśmy od rozmowy o tym, co powiedział mi tamtego okropnego dnia, do wspólnych zarzutów i oskarżeń? Przełknęłam ślinę i zadrżałam, próbowałam ukryć zmieszanie, ale to jasne, że musiało odmalować się na mojej twarzy jak wcześniej przed nim każde inne kłamstwo.
- Po prostu więcej o tym nie rozmawiajmy - burknęłam; o Jasperze, o Beatrice, o ochronie i odpowiedzialności. - A już na pewno nie kiedy w pobliżu znajduje się Orpheus. On niczym nie zawinił i cokolwiek wydarzyło się między nami a Jasperem, to jego nie dotyczy. Ojciec ma zostać jego bohaterem. Był nim do tej pory i będzie dalej - przykazałam, a już w myślach dodałam: czy tego chcesz, czy nie. Kiedy pewnego dnia podrośnięty, kilku lub kilkunastoletni syn spyta mnie o to, kim był jego ojciec i co ważnego zrobił w życiu, odpowiem mu szczerze, że własną piersią obronił więcej ludzi, niż zliczyłabym na palcach każdej dłoni w Dolinie. To nie tak, że znałam konkretne liczby, bo gdy dowiedziałam się prawdy o zawodzie Jaspera, nawet przez myśl nie przeszło mi to, by dopytać o szczegóły, ale spodziewałam się, albo po prostu wierzyłam, że tak właśnie było. I jeśli miałam odrobinę podkoloryzować dokonania męża, zrobię to. Wszystko po to, żeby Orpheus był z niego dumny. Nikt mu tego nie odbierze.
Jakiś cień prześlizgnął się po spojrzeniu Hectora, coś w nim zadrżało, odbiło w refleksach błękitnych tęczówek, jednak nie potrafiłam połączyć jego emocji z żadnym konkretnym powodem. Laskę miał przy sobie odkąd tylko pamiętałam, dlaczego teraz sięgnął po nią tak niechętnie i nieufnie? Jakby ta mogła go oparzyć, albo ugryźć w rękę jak zaczarowana. Czyżby o to chodziło? Może wcześniej tego ranka Orestes obłożył ją jakimś psikusem? Och, nie, na pewno nie. Jeśli Hectorowi dopiero co minęło to dziwne zachowanie, jego niebywale mądry jak na swój wiek synek nie sprowokowałby potencjalnego wybuchu surowej złości. Mimo wszystko - nie spytałam. Jeszcze nie, albo wcale nie.
- Nie zostawię go na lodzie - obiecałam zdawkowo, wbrew porywającej mnie ochocie na to, żeby podkreślić, że na pewno mu się poprawi, bo czułam, że pewności takiej nie mieliśmy. Teraz epizod trwał tydzień, to bardzo długo. Ile będzie trwał następny, jeśli nadejdzie? Znów tydzień, może dwa, trzy? A potem? Na przestrzeni następnych lat? Te wątpliwości były na tyle niepokojące, że wolałam unikać skonfrontowania się z nimi. Poza tym Hector był już dostatecznie poruszony, pewnie nie tylko sytuacją, ale też wyznaniem jej na głos, żebym miała dokładać mu powodów do zdenerwowania. Mogłam go dzisiaj nie lubić, ale kochać będę zawsze. - Ale nie wywołujmy wilka z lasu. Jeśli zostawisz pieniądze, powiesz przeznaczeniu, że równie dobrze może zacząć działać, bo jesteś na nie przygotowany - starałam się zabrzmieć spokojnie i rzeczowo. Cokolwiek nad nami czuwało, tylko czekało na takie momenty; na zwątpienie, czarne myśli i pogodzenie z najgorszym, bo wtedy bramy strzegące duszy stały największym otworem, przez który można było do środka wjechać jak na konnym rydwanie, tyle tam było miejsca.
Wprowadziwszy Hectora do środka westchnęłam cicho na zachowanie Orpheusa, w mojej głowie od razu zadziałały trybiki sugerujące, że był na nas zły i przez to nie odezwał się na przywitanie wuja, więc gdy przemierzaliśmy pokój, w którym się bawił, musnęłam dłonią czubek głowy syna, a ten skrzywił się najpierw, trochę teatralnie, po czym uśmiechnął w swój ostatnio zwyczajowy, kwaśny sposób. Przypominał ojca, a nawet o tym nie wiedział.
Kiedy brat wyjawiał mi szczegóły tego, co go trapiło, zgodnie z obietnicą zajęłam się rozpalaniem ognia. Z różdżką poszłoby szybciej i sprawniej, bez niej musiałam najpierw podłożyć stare gazety, a potem ułożyć na nich drewienka i za pomocą gazowej zapalniczki podpalić taką konstrukcję. I poczułam wstyd. Wstyd, który zawsze drzemał gdzieś na dnie świadomości, chociaż nie znałam go od ostatnich kilku lat, które spędziłam z Jasperem; on nigdy nie postrzegał mojego charłactwa jako wady czy ułomności, ale gdy go zabrakło, dawne przekonania wróciły do mnie ze zdwojoną mocą.
- Skąd wiesz, jak działa opętanie? Może na każdego inaczej? - zastanowiłam się, prostując, zanim zajęłam miejsce obok niego i z bliska przyjrzałam bladej twarzy. Pod jego oczyma dostrzegłam głębokie cienie, chyba przez ostatni tydzień naprawdę źle spał. Znów nie wiedziałam jakich słów użyć, żeby go pocieszyć, ba, nie wiedziałam nawet, czy takie w ogóle istniały; cokolwiek zadręczyło mojego brata, musiało przypominać prawdziwy horror. - Ale teraz czujesz się już lepiej, tak? Przyszedłeś tu, zrozumiałeś, że zachowałeś się... nieodpowiednio, odprowadziłeś syna do sąsiadki, upewniłeś się, że jest bezpieczny. Nie wiem, Hectorze, nie znam się na tym. Ale czy to nie jest tak, że każdy z nas ma w sobie coś ciemniejszego? - mówiłam powoli i ostrożnie. W każdej chwili mógł wyprowadzić mnie z błędu, nie wykluczałam, że błądzę po omacku, a sam Hector jako magipsychiatra niewątpliwie był autorytetem w swojej dziedzinie. Ja miałam tylko myśli przy samotnych wieczorach i to, co kiedyś przemycał w naszych rozmowach, chociaż chyba sama nie zdawałam sobie sprawy z tego, że uważnie go wtedy słuchałam. - Ten duch, jak mówisz, albo urok, mógł to uwypuklić, ale to... Och Merlinie, mam wrażenie, że plotę jak stara Cromwell, która na wszystkim zna się najlepiej. Ale to nie ty. Nie taki prawdziwy. Bo myślę, że ty, który siedzisz tutaj teraz, jesteś prawdziwym Hectorem - posłałam mu trochę markotny, ale szczery uśmiech. Złość już mi przeszła, został na jej miejscu cierń oburzenia, a rozczarowanie tamtymi słowami (ani teraz, ani nigdy; weź się w garść) cały czas smakowało goryczą, ale mogłam na nie przymknąć oko w takiej sytuacji. Byłabym naprawdę obrzydliwą siostrą, gdybym zachowała się inaczej. - Na twoim miejscu chyba porozmawiałabym o tym z tamtą pacjentką. Skoro to jej duch, niech weźmie za niego odpowiedzialność.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Leta nie musiała nic odpowiadać na nieśmiałe wyznanie o zakatowanym koniu - jej miny zawsze mówiły więcej niż słowa, gniew błyskający za błękitem oczu, lekko zaciśnięte usta. Hector ze smutkiem przypominał sobie, że w dzieciństwie nie złościła się tak często ani tak łatwo, ale odkąd spotkali się po latach uczył się jej czytać od nowa. Nie, żeby było to takie trudne - w przeciwieństwie do upartych pacjentów, siostra pokazywała emocje jak na dłoni. Ale tylko emocje, a emocje są przecież niezależne i nagłe i potrafią zwodzić. O czym myślała, co naprawdę czuła gdy o nim myślała - tego nie wiedział. Właściwie, nie wiedział nawet, że go kocha - ciężar wyrzutów sumienia był zbyt wielki, by w ogóle wziął pod uwagę taką ewentualność, bo logicznie rzecz biorąc na niego też powinna być zła. Nie tylko za ostatnią rozmowę, a za całą przeszłość. Zostawiliśmy ją. Teraz próbował pomagać jej na ile mógł, był jej bratem, może była mu wdzięczna, może nie chciała być na świecie całkiem sama, nie wnikał, wolał o tym nie myśleć. Nie wiedziała zresztą przecież, co jeszcze ciążyło mu na sumieniu - od niedawnego snu po fakt, że nikomu nie mówił o własnej siostrze. Teraz po to, by ją chronić, ale kiedyś, w szkole... chyba nauki ojca jednak zasiały żniwo. Rodzinny wstyd, nawet jeśli mówił sobie, że się jej nie wstydzi, to przecież zachowywał się zgodnie z ułożonym przez Anselma scenariuszem. Chyba właśnie dlatego nie spodziewał się, że teraz pomoże mu i Orestesowi tak po prostu, dlatego zaraz za gardło chwyci go wzruszenie.
Milczał, nie chcąc mówić więcej ani o ojcu ani o Orpheusie ani o Jasperze - czasami się zapominał, ale bywał na tyle rozsądny, by nie rozdrapywać jej gniewu. Musiała ochłonąć, jak każdy wulkan. Czasami jej tego zazdrościł - ekspresji, uczuć, możliwości ich wyładowania. Czy to dlatego bywasz szczęśliwa, siostro, czy to dlatego uśmiechałaś się tak pięknie gdy Jasper jeszcze żył? Jedno trzaśnięcie drzwiami - i wszystko, co złe, znika? Też próbowałem, kilka ciosów laską, to wcale nie jest takie kosztowne jeśli naprawi się potem szkody po sobie, i faktycznie czułem się lepiej, ale tylko przez chwilę - a teraz czuję się tylko gorzej, bo w swoim śnie przypominałem siebie z Wenus, tyle że na miejscu dziwki stałaś ty.
Ale złość bywała też niszczycielska. Niebezpieczna. Już miał przeprosić za Orpheusa, ale...
Krew odpłynęła z jego twarzy, gdy zaczęła mówić to, co pewnie mówią aurorzy. I rebelianci.
-Leta. - syknął ostrzegawczo, marszcząc brwi, ale w jego błękitnych oczach lśnił tylko strach. -Nie mów tak. Nikomu poza mną, słyszysz? - rzęsy zadrżały, nie potrafiłbym jej obronić, za kolejne słowa też będzie wściekła, ale był zbyt niewyspany i roztrzęsiony aby dwa razy się nad nimi zastanowić, a potrzeba chronienia siostry była pilniejsza niż tematy, w których mógł sobie pozwolić na kilkunastosekundową analizę. -Łatwiej wpaść w... kłopoty za takie słowa niż za pilnowanie własnego słowa, a ty nie masz już męża aurora. - uświadomił jej dobitnie, musiała sobie zdawać z tego sprawę, nawet jeśli to wypierała. Nikt cię nie ochroni jeśli powiesz nieodpowiedniej osobie coś takiego, zostaliśmy sami.
-Dobrze, był bohaterem jeśli chcesz - zgodził się pojednawczo, ale obojętnie. -I to usłyszy ode mnie Orpheus, ale ty uważaj na słowa - swoje i Orpheusa. - dłonie mu drżały, może nie powinien mówić tego tak bezpośrednio, ale może Leta wyrzuci go za drzwi i może to ich ostatnie spotkanie, a on nie chciał żyć ze świadomością, że jego siostrzeniec zacznie powtarzać rebelianckie hasła i sprowadzi nieszczęście na siebie i swoją matkę. Dolina Godryka była bezpieczna, na razie, ale myśli Hectora z niepokojem wybiegały w przyszłość, jak zawsze. Był pesymistą, martwił się o wiele spraw, a gdy się o coś nie martwił - o bezpieczeństwo Beatrice podczas jej zdradzieckich eskapad, o odpowiedzialność Jaspera - to życie brutalnie pokazywało mu, że powinien, że to kolejna rzecz, której nie przewidział, że to niewybaczalne.
Wyglądała jakby chciała powiedzieć, coś jeszcze - więc podchwycił jej spojrzenie, śmiało, wyrzuć to z siebie, po padły już przecież wszystkie najgorsze słowa, a on naprawdę chciał żeby trzasnęła drzwiami (prawdziwymi albo metaforycznymi) i poczuła się lepiej. Nie przypuszczał nawet, że myśli teraz o Beatrice - i jakie obydwoje mieli szczęście, że jednak zdławiła cisnące się jej na język słowa. Tą maskę, dobrego męża, chyba chciał jeszcze podtrzymać. Uważał się w końcu za niedobrego brata i podświadomie pragnął, by w oczach Lety być dobrym w... czymkolwiek.
-Mówiłem i myślałem... różne rzeczy - i sześć dni temu i teraz -ale cieszę się, że byłaś szczęśliwa. - dodał ciszej, pojednawczo. Chociaż ty. Jedna z wersji legend o rodzinnej klątwie mówiła o tym, że żadnemu Vale'owi nie jest dane szczęśliwe małżeństwo - i prawie w nią uwierzył, patrząc na rodziców, patrząc na siebie. Potem Leta poślubiła Jaspera i wydawali się tacy szczęśliwi...
A potem Jaspera nagle zabrakło. Hector nie wiedział, co o tym sądzić, nie rozumiał wyroków przeznaczenia.
Nie zostawi Orestesa na lodzie, ująłby to w inne słowa (ku jego zgrozie, Leta czasem przejmowała sposób wysławiania się od rodziny swojego męża i mieszkańców Doliny Godryka, bez typowego dla Vale'ów wyrafinowania), ale właśnie to pragnął usłyszeć.
-Wiele to dla mnie znaczy. - szepnął, bo "typowe dla Vale'ów wyrafinowanie" bywało niestety do bólu oficjalne, a on nie wiedział w jakie inne słowa ubrać fakt, że jej obietnica znaczy teraz dla niego wszystko, że jest pierwszą osobą do której dzisiaj przyszedł i jedyną, której o tym powie i jedyną, na której... polega? Nigdy nie chciał na niej polegać, to on chciał się nią opiekować (a Jasper powinien, powinien też żyć), nie rozumiał trochę, jak do tego wszystkiego doszło. Zamrugał, gdy Leta zaczęła mówić o przeznaczeniu - z taką pewnością siebie, z prostotą i klarownością, jakiej jemu brakowało. Może w innym momencie zastanowiłby się nad jej słowami i tym, czy mają w ogóle sens - ale teraz tylko rozchylił lekko usta, chwytając się ich jak kotwicy.
Leta, charłaczka, kotwica dla pierworodnego syna. Ojciec by się zdziwił.
-Tak myślisz...? - zapytał trochę bezradnie, teraz to on brzmiał jak zagubione dziecko, wziął urywany oddech marszcząc lekko brwi, ale przecież muszę zostawić jej pieniądze, bo t a m t e n Hector ich nie zostawi, ale może miała rację, może mógłby pomyśleć o tym... później.
Gdy Leta rozpalała w kominku, instynktownie sięgnął prawą ręką po różdżkę, ale ta została przecież na regale. Spuścił głowę ze wstydem, pomógłby, ale nie teraz, nie dzisiaj. Nie ufał jeszcze sobie, nie po tamtym śnie.
Nie pomyślał nawet, że to jego pomoc zawstydziłaby ją jeszcze bardziej. Nie rozumiał nawet, jak rozpalać ogień, niemagicznych sposobów nauczyła się od ciotki i od rodziny męża. Sam czarował jak najwięcej, szczególnie, że magia ułatwiała prowadzenie domu bez ruszania się z fotela.
-Może. - stwierdził posępnie, choć bez przekonania. Faktycznie, nie leczył pacjentów z opętaniem, może na każdego działa inaczej, a może nie. Kiedyś chciał, a gdy pacjentka opowiedziała mu o duchu, nawet się ucieszył. Jakże się mylił.
-Teraz czuję się jak... wcześniej. Zanim to wszystko się stało. - odpowiedział cicho, starannie unikając słowa "lepiej". Nie chciał kłamać, nie Lecie. -Ja... wtedy czułem się dobrze, bo nie czułem nic? Zresztą, widziałaś. - okrutną pewność siebie, zero zawahania. -Teraz to wszystko do mnie dotarło, tydzień z Orestesem, to co powiedziałem tobie, odwołane albo zepsute wizyty w pracy... Merlinie, upokorzyłem nawet dawną koleżankę z kursu. - przypomniał sobie nagle, bo do tej pory nie myślał o Belvinie Blythe, a o swojej rodzinie i pacjentach. Będzie musiał wysłać jej list z przeprosinami. -Nie wiem, to... przytłacza - te wszystkie emocje -ale pewnie będzie lepiej. - bądź silny, dla Lety i Orestesa.
Próbował. Naprawdę próbował. Ale cień przemknął po jego twarzy, gdy spytała czy każdy ma w sobie coś ciemniejszego.
-Pewnie każdy. Pewnie wielu z moich pacjentów. - zapatrzył się w ogień, znów wyłamując nerwowo palce. -Ale niektórzy więcej niż inni. - szepnął ledwo słyszalnie. Uwypuklić, och, Leta. Może duch uwypuklił klątwę, na przykład. Nie mógł skupić wzroku nawet na płomieniach, nadal było mu zimno, albo może drżał ze stresu - trzymał się jeszcze w progu, jakby w odpowiedzi na jej złość i chcąc zadbać o Orestesa, ale teraz poczuł się swobodniej i bezpieczniej, a adrenalina działała przecież jak ściana odgradzająca go od pesymistycznego lęku. Coraz trudniej było mu trzymać się w ryzach, a gdy zaczęła mówić o prawdziwym Hectorze, potrząsnął tylko dłonią i oparł łokcie na kolanach, a czoło na skroniach. Plecami wstrząsnął dreszcz, ale nie płakał - przecież nie potrafił - tylko roześmiał się histerycznie.
Nie wiemy, kim byłby prawdziwy Hector, gdyby nie został przeklęty czarną magią p o t e n c j a l n i e wpływającą na psychikę - albo gdyby zauważono to w c z e ś n i e j niż po długich miesiącach. Może nawet chodziłby normalnie. - miał ochotę jej wykrzyczeć, ale resztki wstydu go powstrzymały.
-Za bardzo we mnie wierzysz, Leta. - rzucił z goryczą, oddychając płytko, nadal miał ochotę śmiać się z absurdu sytuacji. Podniósł głowę, by wreszcie spojrzeć na siostrę. -W brata, który powinien powiedzieć wtedy coś więcej niż błagać ojca o łamacza klątw i nie móc znaleźć słów gdy okazało się, że to wcale nie klątwa, powinienem cię ochronić... - słowa popłynęły same, nierozważnie, może nie powinien rozdrapywać tej rany, ale ciężar był już nie do zniesienia. Miał szesnaście lat, według siebie nie był już wtedy dzieckiem.
Gdy wspomniała o pacjentce, momentalnie otrzeźwiał - albo i nie. Na jego twarzy zobaczyła jeszcze większy lęk niż wcześniej. Powinieneś zabijać mugolaków, przypomniał sobie od razu. Jej słowa, albo słowa ducha.
Lęk i złość.
Jak śmiała.
-Nie. - odpowiedział trochę ostro, trochę panicznie. -Jeśli to był duch, to... nie przypadek, że utrudnił tamto spotkanie, ja... to nie jest dobra osoba, to nie jest dobry duch, będę się trzymał z dala. - wybąkał, śmiertelnie blady.
Milczał, nie chcąc mówić więcej ani o ojcu ani o Orpheusie ani o Jasperze - czasami się zapominał, ale bywał na tyle rozsądny, by nie rozdrapywać jej gniewu. Musiała ochłonąć, jak każdy wulkan. Czasami jej tego zazdrościł - ekspresji, uczuć, możliwości ich wyładowania. Czy to dlatego bywasz szczęśliwa, siostro, czy to dlatego uśmiechałaś się tak pięknie gdy Jasper jeszcze żył? Jedno trzaśnięcie drzwiami - i wszystko, co złe, znika? Też próbowałem, kilka ciosów laską, to wcale nie jest takie kosztowne jeśli naprawi się potem szkody po sobie, i faktycznie czułem się lepiej, ale tylko przez chwilę - a teraz czuję się tylko gorzej, bo w swoim śnie przypominałem siebie z Wenus, tyle że na miejscu dziwki stałaś ty.
Ale złość bywała też niszczycielska. Niebezpieczna. Już miał przeprosić za Orpheusa, ale...
Krew odpłynęła z jego twarzy, gdy zaczęła mówić to, co pewnie mówią aurorzy. I rebelianci.
-Leta. - syknął ostrzegawczo, marszcząc brwi, ale w jego błękitnych oczach lśnił tylko strach. -Nie mów tak. Nikomu poza mną, słyszysz? - rzęsy zadrżały, nie potrafiłbym jej obronić, za kolejne słowa też będzie wściekła, ale był zbyt niewyspany i roztrzęsiony aby dwa razy się nad nimi zastanowić, a potrzeba chronienia siostry była pilniejsza niż tematy, w których mógł sobie pozwolić na kilkunastosekundową analizę. -Łatwiej wpaść w... kłopoty za takie słowa niż za pilnowanie własnego słowa, a ty nie masz już męża aurora. - uświadomił jej dobitnie, musiała sobie zdawać z tego sprawę, nawet jeśli to wypierała. Nikt cię nie ochroni jeśli powiesz nieodpowiedniej osobie coś takiego, zostaliśmy sami.
-Dobrze, był bohaterem jeśli chcesz - zgodził się pojednawczo, ale obojętnie. -I to usłyszy ode mnie Orpheus, ale ty uważaj na słowa - swoje i Orpheusa. - dłonie mu drżały, może nie powinien mówić tego tak bezpośrednio, ale może Leta wyrzuci go za drzwi i może to ich ostatnie spotkanie, a on nie chciał żyć ze świadomością, że jego siostrzeniec zacznie powtarzać rebelianckie hasła i sprowadzi nieszczęście na siebie i swoją matkę. Dolina Godryka była bezpieczna, na razie, ale myśli Hectora z niepokojem wybiegały w przyszłość, jak zawsze. Był pesymistą, martwił się o wiele spraw, a gdy się o coś nie martwił - o bezpieczeństwo Beatrice podczas jej zdradzieckich eskapad, o odpowiedzialność Jaspera - to życie brutalnie pokazywało mu, że powinien, że to kolejna rzecz, której nie przewidział, że to niewybaczalne.
Wyglądała jakby chciała powiedzieć, coś jeszcze - więc podchwycił jej spojrzenie, śmiało, wyrzuć to z siebie, po padły już przecież wszystkie najgorsze słowa, a on naprawdę chciał żeby trzasnęła drzwiami (prawdziwymi albo metaforycznymi) i poczuła się lepiej. Nie przypuszczał nawet, że myśli teraz o Beatrice - i jakie obydwoje mieli szczęście, że jednak zdławiła cisnące się jej na język słowa. Tą maskę, dobrego męża, chyba chciał jeszcze podtrzymać. Uważał się w końcu za niedobrego brata i podświadomie pragnął, by w oczach Lety być dobrym w... czymkolwiek.
-Mówiłem i myślałem... różne rzeczy - i sześć dni temu i teraz -ale cieszę się, że byłaś szczęśliwa. - dodał ciszej, pojednawczo. Chociaż ty. Jedna z wersji legend o rodzinnej klątwie mówiła o tym, że żadnemu Vale'owi nie jest dane szczęśliwe małżeństwo - i prawie w nią uwierzył, patrząc na rodziców, patrząc na siebie. Potem Leta poślubiła Jaspera i wydawali się tacy szczęśliwi...
A potem Jaspera nagle zabrakło. Hector nie wiedział, co o tym sądzić, nie rozumiał wyroków przeznaczenia.
Nie zostawi Orestesa na lodzie, ująłby to w inne słowa (ku jego zgrozie, Leta czasem przejmowała sposób wysławiania się od rodziny swojego męża i mieszkańców Doliny Godryka, bez typowego dla Vale'ów wyrafinowania), ale właśnie to pragnął usłyszeć.
-Wiele to dla mnie znaczy. - szepnął, bo "typowe dla Vale'ów wyrafinowanie" bywało niestety do bólu oficjalne, a on nie wiedział w jakie inne słowa ubrać fakt, że jej obietnica znaczy teraz dla niego wszystko, że jest pierwszą osobą do której dzisiaj przyszedł i jedyną, której o tym powie i jedyną, na której... polega? Nigdy nie chciał na niej polegać, to on chciał się nią opiekować (a Jasper powinien, powinien też żyć), nie rozumiał trochę, jak do tego wszystkiego doszło. Zamrugał, gdy Leta zaczęła mówić o przeznaczeniu - z taką pewnością siebie, z prostotą i klarownością, jakiej jemu brakowało. Może w innym momencie zastanowiłby się nad jej słowami i tym, czy mają w ogóle sens - ale teraz tylko rozchylił lekko usta, chwytając się ich jak kotwicy.
Leta, charłaczka, kotwica dla pierworodnego syna. Ojciec by się zdziwił.
-Tak myślisz...? - zapytał trochę bezradnie, teraz to on brzmiał jak zagubione dziecko, wziął urywany oddech marszcząc lekko brwi, ale przecież muszę zostawić jej pieniądze, bo t a m t e n Hector ich nie zostawi, ale może miała rację, może mógłby pomyśleć o tym... później.
Gdy Leta rozpalała w kominku, instynktownie sięgnął prawą ręką po różdżkę, ale ta została przecież na regale. Spuścił głowę ze wstydem, pomógłby, ale nie teraz, nie dzisiaj. Nie ufał jeszcze sobie, nie po tamtym śnie.
Nie pomyślał nawet, że to jego pomoc zawstydziłaby ją jeszcze bardziej. Nie rozumiał nawet, jak rozpalać ogień, niemagicznych sposobów nauczyła się od ciotki i od rodziny męża. Sam czarował jak najwięcej, szczególnie, że magia ułatwiała prowadzenie domu bez ruszania się z fotela.
-Może. - stwierdził posępnie, choć bez przekonania. Faktycznie, nie leczył pacjentów z opętaniem, może na każdego działa inaczej, a może nie. Kiedyś chciał, a gdy pacjentka opowiedziała mu o duchu, nawet się ucieszył. Jakże się mylił.
-Teraz czuję się jak... wcześniej. Zanim to wszystko się stało. - odpowiedział cicho, starannie unikając słowa "lepiej". Nie chciał kłamać, nie Lecie. -Ja... wtedy czułem się dobrze, bo nie czułem nic? Zresztą, widziałaś. - okrutną pewność siebie, zero zawahania. -Teraz to wszystko do mnie dotarło, tydzień z Orestesem, to co powiedziałem tobie, odwołane albo zepsute wizyty w pracy... Merlinie, upokorzyłem nawet dawną koleżankę z kursu. - przypomniał sobie nagle, bo do tej pory nie myślał o Belvinie Blythe, a o swojej rodzinie i pacjentach. Będzie musiał wysłać jej list z przeprosinami. -Nie wiem, to... przytłacza - te wszystkie emocje -ale pewnie będzie lepiej. - bądź silny, dla Lety i Orestesa.
Próbował. Naprawdę próbował. Ale cień przemknął po jego twarzy, gdy spytała czy każdy ma w sobie coś ciemniejszego.
-Pewnie każdy. Pewnie wielu z moich pacjentów. - zapatrzył się w ogień, znów wyłamując nerwowo palce. -Ale niektórzy więcej niż inni. - szepnął ledwo słyszalnie. Uwypuklić, och, Leta. Może duch uwypuklił klątwę, na przykład. Nie mógł skupić wzroku nawet na płomieniach, nadal było mu zimno, albo może drżał ze stresu - trzymał się jeszcze w progu, jakby w odpowiedzi na jej złość i chcąc zadbać o Orestesa, ale teraz poczuł się swobodniej i bezpieczniej, a adrenalina działała przecież jak ściana odgradzająca go od pesymistycznego lęku. Coraz trudniej było mu trzymać się w ryzach, a gdy zaczęła mówić o prawdziwym Hectorze, potrząsnął tylko dłonią i oparł łokcie na kolanach, a czoło na skroniach. Plecami wstrząsnął dreszcz, ale nie płakał - przecież nie potrafił - tylko roześmiał się histerycznie.
Nie wiemy, kim byłby prawdziwy Hector, gdyby nie został przeklęty czarną magią p o t e n c j a l n i e wpływającą na psychikę - albo gdyby zauważono to w c z e ś n i e j niż po długich miesiącach. Może nawet chodziłby normalnie. - miał ochotę jej wykrzyczeć, ale resztki wstydu go powstrzymały.
-Za bardzo we mnie wierzysz, Leta. - rzucił z goryczą, oddychając płytko, nadal miał ochotę śmiać się z absurdu sytuacji. Podniósł głowę, by wreszcie spojrzeć na siostrę. -W brata, który powinien powiedzieć wtedy coś więcej niż błagać ojca o łamacza klątw i nie móc znaleźć słów gdy okazało się, że to wcale nie klątwa, powinienem cię ochronić... - słowa popłynęły same, nierozważnie, może nie powinien rozdrapywać tej rany, ale ciężar był już nie do zniesienia. Miał szesnaście lat, według siebie nie był już wtedy dzieckiem.
Gdy wspomniała o pacjentce, momentalnie otrzeźwiał - albo i nie. Na jego twarzy zobaczyła jeszcze większy lęk niż wcześniej. Powinieneś zabijać mugolaków, przypomniał sobie od razu. Jej słowa, albo słowa ducha.
Lęk i złość.
Jak śmiała.
-Nie. - odpowiedział trochę ostro, trochę panicznie. -Jeśli to był duch, to... nie przypadek, że utrudnił tamto spotkanie, ja... to nie jest dobra osoba, to nie jest dobry duch, będę się trzymał z dala. - wybąkał, śmiertelnie blady.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Brata, który by mnie ochronił, też nie mam, przemknęło mi przez myśl, a ta konkluzja zapiekła obrzydliwą, trującą czerwienią, która rozlała się po mojej głowie w alarmującej potrzebie dociśnięcia do jego krtani tępego, zardzewiałego gwoździa dawnych uraz. Hector wyzwalał dziś we mnie najgorsze instynkty. Gdyby miał w dłoniach laskę, mogłabym założyć, że za jej pomocą uderzał w czułe punkty, dopuszczające do głosu dawną zbuntowaną Letę, która miała wszystkim wszystko za złe. Ale tej Lety już nie było, a przynajmniej nie tak, by była zdolna w pełni mnie kontrolować. Znów zbyłam go ciszą i gniewnym, pochmurnym łypnięciem spod baldachimu rzęs, w zmarszczce na czole kumulując całą złość; rozpalała mnie od środka i tylko dzięki niej przestałam odczuwać zimno srogiego lutowego dnia, stojąc naprzeciw brata w swetrze, bez kurtki, czapki czy szalika. W porównaniu do niego łatwiej byłoby mi się przeziębić - ale nic sobie z tego teraz nie robiłam; czarodziejów raz na jakiś czas dopadał magiczny katar, podczas gdy ludzie tacy jak ja zmagali się z całym naręczem paskudnych zarazków i wirusów, a przy zdrowych, spokojnych zmysłach nie chciałabym niczym takim zarazić syna.
- Jeśli chcę? - powtórzyłam po nim z niedowierzaniem, głos cały ociekał już lodem. Nawet kapitulacja Hectora musiała uderzać w honor i dokonania Jaspera, nie mógł odmówić sobie ostatniej szpilki wbitej w jego pamięć, w ducha, którego (mylnie) wyczuwałam w meblach, ścianach i poduszce, z której coraz mocniej ulatniał się jego zapach. - To nie ma znaczenia co chcę, tak po prostu jest. Było. Nie wiemy ile razy mógł wpłynąć na przeznaczenie, które inaczej by cię zabiło, bo aresztował jakiegoś potwora mogącego kiedyś ci zagrozić, nam zresztą też. Mógłbyś to docenić - odparowałam. Oboje byliśmy uparci i gdybym przez chwilę się nad tym zastanowiła, zrozumiałabym, że Hector nie zmieni zdania, które obrał z taką stanowczością, więc siłą rzeczy trafiliśmy do labiryntu Minotaura, z którego nie istniała żadna ucieczka. Nikt nie podarował nam szpuli nici, by wskazać drogę powrotną. Tkwiliśmy zatem w ciemnościach niezrozumienia i miernych prób przekonania się nawzajem do własnych racji. Byłam kobietą, powinnam odstąpić: ale obrona zasług Jaspera była wszystkim, co mi pozostało.
Byłaś szczęśliwa, dobrze to ujął. Od czasu śmierci męża trudno było mi wstawać o poranku i zmuszać się do jakiejkolwiek aktywności i gdyby nie Orpheus, pewnie zgniłabym pod niezmienianą pościelą, wśród stęchlizny starego powietrza i gnijących tkanek ledwie żywego ciała; dziecko było jak promienie słońca, jedyne w trakcie tych smutnych, pełnych złości dni. Kiwnęłam głową.
- Krótko to trwało, ale nie żałuję żadnej sekundy - wymamrotałam, nie odwzajemniwszy tego wyznania. Czułam, że Hector nie dogadywał się z Beatrice, zresztą z tą zołzą dogadać się po prostu nie było można, a i chyba nie chciałam poruszać tematu, którego sam nie zaczął. Moglibyśmy spaść z deszczu pod rynnę i utopić się we wzajemnym żalu tęsknoty, jeśli cały czas przeżywał śmierć żony, a - egoistycznie - dziś tego nie chciałam. Musiałam przecież zachować siły na odwiedzenie teścia; te długie wizyty obfitowały we wspominki, opowiadał mi o dzieciństwie Jaspera, o jego młodości i szczeniackich wybrykach z czasów Hogwartu, które echem docierały do rodziców w listach, a ja usiłowałam udawać, że łzy nie cisną mi się do oczu. I tak to już było. Koło bez końca, wąż pożerający swój własny ogon. - Przeprosiny przyjęte - dodałam po dłuższym momencie ciszy, zmierzywszy go ostrzegawczym spojrzeniem. To konkludowało naszą rozmowę, oficjalnie pieczętowało pojednanie - i żadna uwaga nadszarpująca godność męża nie była już mile widziana ani potrzebna.
Musieliśmy skupić się też na ważniejszych sprawach.
Wreszcie odpowiedziałam mu wątłym uśmiechem, kiedy docenił moją obietnicę; Orestes był rodziną, krwią z krwi Hectora, moim najdroższym bratankiem i niebywale cierpliwym starszym bratem dla Orpheusa. Gdyby faktycznie coś się stało, miałby tu swój dom. Ale nie życzyłam mu tego: patrząc na zmiany zachodzące w moim dziecku, widziałam na własne oczy co strata robi z tak niewinnym sercem, jaki chaos wprowadza w głowie, ile pakuje tam niezrozumienia i poczucia niesprawiedliwości. Poza tym Hector musiał żyć, najlepiej długo i szczęśliwie. Nie byliśmy idealnym rodzeństwem, jednak nie chciałabym go stracić w taki czy inny sposób.
- Oczywiście, że tak. A wiesz, że nigdy się nie mylę - rzuciłam pokrzepiająco, żartobliwie. Myliłam się sto razy dziennie, był tego świadom, mogliśmy więc tylko mieć nadzieję, że tym razem będzie inaczej i nici przeznaczenia potoczą się po naszej myśli. - Wbij sobie to do głowy, Hectorze, że nikt nie zastąpi ciebie Orestesowi, nawet ja, nie, tym bardziej ja. Pokonaj to. Musisz być dla niego silny, silniejszy niż... cokolwiek to było - ten okropny, przerażający człowiek o pustych oczach ciemnych jak królestwo umarłych, nieznajomych, bo wydawały się wcale nie należeć do człowieka, który teraz stał przede mną. Orestes byłby u mnie bezpieczny, w razie konieczności zrobiłabym wszystko, żeby wywieźć go i Orpheusa za granicę, jeśli wojna stanie się zbyt dotkliwa i dopełznie aż do Doliny, ale ciotka bez różdżki nigdy nie zagwarantowałaby mu bezpieczeństwa tak dobrze, jak ojciec z różdżką. I nie zastąpiłabym tego ojca. Nie potrafiłam zrobić tego w przypadku własnego syna, co dopiero innego dziecka?
Przyglądałam się mu uważnie, gdy tłumaczył mi zajście z gabinetu, z nienazwaną pacjentką, która przyprowadziła do niego katalizator nieszczęścia. Patrzyłam na cienie przesuwające się po jego przystojnej twarzy, obserwowałam czerwieniące się blaski płomieni odbijane w błękitnych tęczówkach. Przeżywał to wszystko, co się wydarzyło, wyrzucał z siebie brutalne upokorzenia i nieczułe zachowania i znów miałam ochotę chwycić go za rękę, jednak tego nie zrobiłam. Z jednej strony po prostu nie chciałam mu przerywać, a z drugiej czułam, że jeśli teraz go dotknę, mogłabym już nigdy go nie puścić - a z trzeciej po prostu mnie zmroziło. Tydzień okropnej udręki, niedzielonej z nikim.
- Och, doprawdy - cmoknęłam z dezaprobatą. - Najpierw obrażasz honor mojego męża, a teraz nastajesz jeszcze na brata. Przestań. Od biczowania jeszcze nikomu humor się nie poprawił - nakazałam, po czym odetchnęłam głęboko i wreszcie ujęłam jego dłoń, ścisnąwszy ją pocieszająco. Wydawało mi się, że nie miałam do niego żalu, bo oboje byliśmy dziećmi, ale pod moją skórą wyrzuty dotyczyły każdego Vale'a, nawet takiego, który jeszcze się nie urodził.
Oboje mieliśmy skórę czerwoną jak wiśnie przez to, jak długo staliśmy na zewnątrz bez rękawiczek, a płomienie w kominku kwitły leniwie, ale mogliśmy ogrzać się nawzajem przynajmniej tak - niezbyt zręcznym, rodzinnym dotykiem. - W takim razie nie spotykaj się z nią więcej. Skieruj do kogoś innego. Możesz to zrobić, prawda? W Londynie musi być na pęczki magipsychiatrów, skoro wszyscy tam powariowali. Odeślij ją i jej ducha, kategorycznie, żeby nie chciała wracać - poradziłam z ciężkim westchnieniem. Nie byłam w tym dobra, ale porady codziennie praktykowałam z koleżankami w piekarni, a w cieplejsze dni nad jeziorem, więc liczyłam, że zdobyte na plotkach doświadczenie na coś się w końcu przyda. - Chcesz tu dziś zostać? - zaproponowałam nagle. - Możesz zostawić Orestesa u pani Figg, albo przyprowadzić go tutaj. Na noc. Pobawiłby się z Orphiem, odetchnął trochę rodzinną normalnością - tak jakby cokolwiek w naszej rodzinie było normalne. Nawet teraz, bez Anselma i jego potulnej żony, byliśmy rozbici, zepsuci, dziwni.
- Jeśli chcę? - powtórzyłam po nim z niedowierzaniem, głos cały ociekał już lodem. Nawet kapitulacja Hectora musiała uderzać w honor i dokonania Jaspera, nie mógł odmówić sobie ostatniej szpilki wbitej w jego pamięć, w ducha, którego (mylnie) wyczuwałam w meblach, ścianach i poduszce, z której coraz mocniej ulatniał się jego zapach. - To nie ma znaczenia co chcę, tak po prostu jest. Było. Nie wiemy ile razy mógł wpłynąć na przeznaczenie, które inaczej by cię zabiło, bo aresztował jakiegoś potwora mogącego kiedyś ci zagrozić, nam zresztą też. Mógłbyś to docenić - odparowałam. Oboje byliśmy uparci i gdybym przez chwilę się nad tym zastanowiła, zrozumiałabym, że Hector nie zmieni zdania, które obrał z taką stanowczością, więc siłą rzeczy trafiliśmy do labiryntu Minotaura, z którego nie istniała żadna ucieczka. Nikt nie podarował nam szpuli nici, by wskazać drogę powrotną. Tkwiliśmy zatem w ciemnościach niezrozumienia i miernych prób przekonania się nawzajem do własnych racji. Byłam kobietą, powinnam odstąpić: ale obrona zasług Jaspera była wszystkim, co mi pozostało.
Byłaś szczęśliwa, dobrze to ujął. Od czasu śmierci męża trudno było mi wstawać o poranku i zmuszać się do jakiejkolwiek aktywności i gdyby nie Orpheus, pewnie zgniłabym pod niezmienianą pościelą, wśród stęchlizny starego powietrza i gnijących tkanek ledwie żywego ciała; dziecko było jak promienie słońca, jedyne w trakcie tych smutnych, pełnych złości dni. Kiwnęłam głową.
- Krótko to trwało, ale nie żałuję żadnej sekundy - wymamrotałam, nie odwzajemniwszy tego wyznania. Czułam, że Hector nie dogadywał się z Beatrice, zresztą z tą zołzą dogadać się po prostu nie było można, a i chyba nie chciałam poruszać tematu, którego sam nie zaczął. Moglibyśmy spaść z deszczu pod rynnę i utopić się we wzajemnym żalu tęsknoty, jeśli cały czas przeżywał śmierć żony, a - egoistycznie - dziś tego nie chciałam. Musiałam przecież zachować siły na odwiedzenie teścia; te długie wizyty obfitowały we wspominki, opowiadał mi o dzieciństwie Jaspera, o jego młodości i szczeniackich wybrykach z czasów Hogwartu, które echem docierały do rodziców w listach, a ja usiłowałam udawać, że łzy nie cisną mi się do oczu. I tak to już było. Koło bez końca, wąż pożerający swój własny ogon. - Przeprosiny przyjęte - dodałam po dłuższym momencie ciszy, zmierzywszy go ostrzegawczym spojrzeniem. To konkludowało naszą rozmowę, oficjalnie pieczętowało pojednanie - i żadna uwaga nadszarpująca godność męża nie była już mile widziana ani potrzebna.
Musieliśmy skupić się też na ważniejszych sprawach.
Wreszcie odpowiedziałam mu wątłym uśmiechem, kiedy docenił moją obietnicę; Orestes był rodziną, krwią z krwi Hectora, moim najdroższym bratankiem i niebywale cierpliwym starszym bratem dla Orpheusa. Gdyby faktycznie coś się stało, miałby tu swój dom. Ale nie życzyłam mu tego: patrząc na zmiany zachodzące w moim dziecku, widziałam na własne oczy co strata robi z tak niewinnym sercem, jaki chaos wprowadza w głowie, ile pakuje tam niezrozumienia i poczucia niesprawiedliwości. Poza tym Hector musiał żyć, najlepiej długo i szczęśliwie. Nie byliśmy idealnym rodzeństwem, jednak nie chciałabym go stracić w taki czy inny sposób.
- Oczywiście, że tak. A wiesz, że nigdy się nie mylę - rzuciłam pokrzepiająco, żartobliwie. Myliłam się sto razy dziennie, był tego świadom, mogliśmy więc tylko mieć nadzieję, że tym razem będzie inaczej i nici przeznaczenia potoczą się po naszej myśli. - Wbij sobie to do głowy, Hectorze, że nikt nie zastąpi ciebie Orestesowi, nawet ja, nie, tym bardziej ja. Pokonaj to. Musisz być dla niego silny, silniejszy niż... cokolwiek to było - ten okropny, przerażający człowiek o pustych oczach ciemnych jak królestwo umarłych, nieznajomych, bo wydawały się wcale nie należeć do człowieka, który teraz stał przede mną. Orestes byłby u mnie bezpieczny, w razie konieczności zrobiłabym wszystko, żeby wywieźć go i Orpheusa za granicę, jeśli wojna stanie się zbyt dotkliwa i dopełznie aż do Doliny, ale ciotka bez różdżki nigdy nie zagwarantowałaby mu bezpieczeństwa tak dobrze, jak ojciec z różdżką. I nie zastąpiłabym tego ojca. Nie potrafiłam zrobić tego w przypadku własnego syna, co dopiero innego dziecka?
Przyglądałam się mu uważnie, gdy tłumaczył mi zajście z gabinetu, z nienazwaną pacjentką, która przyprowadziła do niego katalizator nieszczęścia. Patrzyłam na cienie przesuwające się po jego przystojnej twarzy, obserwowałam czerwieniące się blaski płomieni odbijane w błękitnych tęczówkach. Przeżywał to wszystko, co się wydarzyło, wyrzucał z siebie brutalne upokorzenia i nieczułe zachowania i znów miałam ochotę chwycić go za rękę, jednak tego nie zrobiłam. Z jednej strony po prostu nie chciałam mu przerywać, a z drugiej czułam, że jeśli teraz go dotknę, mogłabym już nigdy go nie puścić - a z trzeciej po prostu mnie zmroziło. Tydzień okropnej udręki, niedzielonej z nikim.
- Och, doprawdy - cmoknęłam z dezaprobatą. - Najpierw obrażasz honor mojego męża, a teraz nastajesz jeszcze na brata. Przestań. Od biczowania jeszcze nikomu humor się nie poprawił - nakazałam, po czym odetchnęłam głęboko i wreszcie ujęłam jego dłoń, ścisnąwszy ją pocieszająco. Wydawało mi się, że nie miałam do niego żalu, bo oboje byliśmy dziećmi, ale pod moją skórą wyrzuty dotyczyły każdego Vale'a, nawet takiego, który jeszcze się nie urodził.
Oboje mieliśmy skórę czerwoną jak wiśnie przez to, jak długo staliśmy na zewnątrz bez rękawiczek, a płomienie w kominku kwitły leniwie, ale mogliśmy ogrzać się nawzajem przynajmniej tak - niezbyt zręcznym, rodzinnym dotykiem. - W takim razie nie spotykaj się z nią więcej. Skieruj do kogoś innego. Możesz to zrobić, prawda? W Londynie musi być na pęczki magipsychiatrów, skoro wszyscy tam powariowali. Odeślij ją i jej ducha, kategorycznie, żeby nie chciała wracać - poradziłam z ciężkim westchnieniem. Nie byłam w tym dobra, ale porady codziennie praktykowałam z koleżankami w piekarni, a w cieplejsze dni nad jeziorem, więc liczyłam, że zdobyte na plotkach doświadczenie na coś się w końcu przyda. - Chcesz tu dziś zostać? - zaproponowałam nagle. - Możesz zostawić Orestesa u pani Figg, albo przyprowadzić go tutaj. Na noc. Pobawiłby się z Orphiem, odetchnął trochę rodzinną normalnością - tak jakby cokolwiek w naszej rodzinie było normalne. Nawet teraz, bez Anselma i jego potulnej żony, byliśmy rozbici, zepsuci, dziwni.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Może klątwą rodziny Vale wcale nie były nieudane małżeństwa ani choroby ciała i duszy, a fakt, że wnioski prawdziwe i logiczne z taką łatwością uznawali za najmroczniejsze i wstydliwe podszepty zgniłej-w-swoim-mniemaniu duszy. Rzecz jasna, ani Hector ani Leta nie byli w stanie spojrzeć na swój gniew z dystansu - zdradzony mąż wciąż biczował się za niemożność opłakania własnej żony, zapominając, że przez lata wytrwale zapracowała na jego obojętność. Lata z kolei zrzuciła logiczny wniosek na karb gniewu, a przecież pomyślała jedynie straszną i przykrą prawdę. Hector nie był w stanie jej ochronić i doskonale o tym wiedział. Ich rodzinę zawsze "chronił" ojciec, a on nie miał pojęcia, jak ochronić wszystkich przed nim. Karierę wybierał, gdy Anselm Vale wciąż rządził żelazną ręką i cieszył się dobrym zdrowiem, gdy w Anglii trwał pokój. Czy gdyby wiedział, że kraj ogarnie pożoga i że tak młodo zostanie głową ich małej rodziny, przykładałby się bardziej do obrony przed czarną magią, spróbował wcześniej pokonać przeświadczenie że jest zbyt przeklęty by być w tym dobrym?
Jasper Evans, magipolicjant, barczysty, promiennie uśmiechnięty i ze szczerym (o ironio!!!) spojrzeniem, spadł Hectorowi z nieba zanim zdążył się w ogóle zastanowić nad kwestią zadbania o Letę. To on miał odtąd dbać o jej bezpieczeństwo i miała przecież świętą rację myśląc, że Hector nie potrafił jej ochronić. A przynajmniej na razie nie wiedział jak, samemu czując się bezradnym w obliczu wojny i czarnej magii, w obliczu tarcz i uroków - czy w tych strasznych czasach kogoś mogła ochronić ekspertyza magipsychiatryczna? Uczył się pomagać ludziom, ale powoli, mozolnie, nie w sytuacjach nagłego zagrożenia. Mógł ochronić siebie, rzucając Paxo Maxima na agresywnych pacjentów, mógł sprezentować Lecie eliksir ochrony - ale co by to dało, skoro nie potrafiła nawet się teleportować ani używać świstoklika?
Nie umiał wybaczyć Jasprowi tego oszustwa - bo to o nie, przecież nie o nagłą śmierć, mógł go obwiniać. Może naprawdę obwiniał go zresztą o to, że jego śmierć obnażyła, jaki sam był słaby, bezbronny i nieprzygotowany. Fakt, że scedował kwestię bezpieczeństwa siostry na kogoś niego, bolał go zresztą i palił wyrzutami sumienia, okropny z ciebie brat, kolejny zarzut do całej listy. Okrutne słowa, które powiedział Lecie będąc sobą-nie-sobą przelały pełną już czarę goryczy - właściwie jedyne o czym mógł myśleć od rana, to że jest okropnym ojcem i bratem, a cała wymiana zdań o Jasperze stanowiła jedynie chwilowe rozproszenie.
Najłatwiej uciec od bólu, atakując kogoś innego. Uczył się tego przez całe życie - i nagle, słuchając słów Lety o przeznaczeniu - uświadomił sobie, że znowu to robił. Projekcja, gniew na samego siebie, tak nieznośny, że skierowany na Jaspra.
-Mógłbym. - przyznał cicho, przepraszającym tonem, choć nie mówił nic więcej. Chyba bał się, że dalsze słowa jedynie bardziej zirytują Letę, albo że sam znowu powie cośgłupiego pochopnego, lepiej zostawić temat w spokoju. -Docenię zatem szczęście, które ci ofiarował. - dodał jeszcze ciszej, chyba w ramach kompromisu, bo ochrony przed wyimaginowanymi wrogami docenić nie mógł. Nie był celem czarnoksiężników, Lata też, a poza tym Jasper miał chronić nie społeczeństwo, a ją. Hector bywał bardzo zawzięty jeśli chodziło o umowy i układy, a z Evansem nie umawiał się na ratowanie całego świata tylko na to, czy będzie dobrym mężem dla jego najmłodszej siostry. Zawiesił na Lecie uważne, nieco smutne i nieco zaniepokojone spojrzenie - jedno z tych, którymi raczył ją od pogrzebu męża. Widać było jak na dłoni, że przeżywała żałobę prawdziwiej od niego i choć z jednej strony chyba cieszył się, że Lata reaguje normalnie, to z drugiej magipsychiatryczne doświadczenie podpowiadało mu szereg czarnych scenariuszy na podobne okazje: apatia, depresja, utrata chęci do życia i tak dalej i tak dalej.
Przeprosiny przyjęte. Słowa, zaskakująco konkretne i niekonkretne zarazem (przeprosiny za to co mówiłem o Jasperze, czy za to co mówiłem Tobie, czy za wszystko? - chciałby dopytać, ale rozsądnie ugryzł się w język), przyniosły niespodziewaną ulgę, blady uśmiech.
Dlaczego Lata, choć nie była magipsychiatrą, zdawała się mówić to, co potrzebował usłyszeć? Ba, nawet nie wiedział, że potrzebował - ale gdy zaczęła mówić o Orestesie, gardło ścisnęła mu guła wzruszenia.
-Naprawdę tak myślisz...? - szepnął, a choć oczy miał suche to ramiona zadrgały lekko - ze zmęczenia? Lęku? Leta pierwszy raz mogła dostrzec jego obawy, zawsze wydawał się ojcem nadopiekuńczym, ale pewnym siebie - dziś opuścił maskę, pocierając skroń dłonią (bolało, ale uparcie nie sięgał po różdżkę by rzucić zaklęcie przeciwko migrenie, nie przy siostrze, nie dzisiaj). -Czasem boję się, że nikt ani nic nie zastąpi mu matki, albo jeśli okaże się do niej podobny to... - prędzej czy później mnie znienawidzi -nieważne. - rumieniec błysnął na jego twarzy, może Lata nie powinna brać sobie na głowę jeszcze t e g o problemu, może same takie rozważania są niesprawiedliwe względem i Beatrice i (zwłaszcza) syna, może nie powinien już dzisiaj n i c mówić, może powinien znaleźć jakiś sposób na to by wyleczyć własny lęk, ale nie wiedział jak. Lęk, który oślepiał i utrudniał Hectorowi dostrzeżenie, że przecież to on, Lata, a ostatnio Yvette, poświęcali Orestesowi więcej uwagi niż rodzona matka - matka, do której zdaniem Hectora miał tęsknić tylko z racji pokrewieństwa. -Będę. Już raz udało mi się być silnym, dla niego. - uspokoił Letę, biorąc głęboki oddech, może chcąc uspokoić siebie. Przypomnieć sobie, że wyszedł już przecież raz z depresji, a przynajmniej na tyle, by dalej żyć. Lata o tym nie wiedziała, musiał brzmieć dla niej jakby mówił zagadkami, ale był zmęczony. Przynajmniej przez zmęczenie przebijała się nadzieja, że może wcale nie oszaleje, że skoro nie dał się pokonać własnym czarnym myślom to tym bardziej nie da się pokonać wpływowi ducha - ducha, który chyba odszedł, nie czuł go przecież ani obok siebie ani w sobie. Nie był nawet pewien, czy złośliwy duch był gdziekolwiek obok przez ostatnie dni - gdy dłużej o tym myślał, tamta bezwzględność wydawała się raczej skutkiem spotkania niż nieustannym wpływem zagadkowej istoty. Powinno go to uspokoić, choć świadomość, że wszystkie te czyny były jego i tylko jego była dobijająca. Spojrzał na płomienie w kominku, chyba na moment zatracając się we wspomnieniu tamtej pustki i choć starał się uśmiechnąć na słowa Lety to robił to jakoś nieobecnie i bez przekonania, aż...
Dotyku się nie spodziewał.
Tym bardziej, że - co przemknęło mu przez myśl gdy podnosił na Letę zdziwiony wzrok - nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktoś wziął go za rękę, tak po prostu.
Prawa dłoń drgnęła odruchowo, ale Hector szybko zreflektował się i nakrył ich dłonie swoją drugą, lewą. Miał lodowate palce, po tym staniu na mrozie i prawie chciał za to przeprosić, ale przez dłuższą chwilę nie mógł wydusić z siebie głosu. Spoglądał na nią szeroko otwartymi oczyma, gdy mówiła dalej, kiwając głową nieco nieobecnie na rady magipsychiatryczne (całkiem rozsądne, musiał przyznać, skierowanie do kolegi załatwi sprawę - może do nielubianego kolegi, tak będzie dobrze), aż padła kolejna propozycja.
Nie wiedział, czego się dzisiaj spodziewał, ale na pewno nie tego - nie natychmiastowej pomocy, nie zaproszenia do domu, nie wielkoduszności, nie propozycji zatrzymania się na noc z Orestesem (jakże potrzebnej! Ten dom nie kojarzył mu się z zatłuczonymi myszami i grozą, a Orestesowi z posępną ciszą), nie dotyku.
-Leta... - wydusił wreszcie, spoglądając na siostrę tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Siostrę cieplejszą i doroślejsza niż zapamiętał, oferującą dobro i pomoc pomimo krzywd jakich zaznała i, zdaniem Hectora, nieproporcjonalne do nieśmiałych przysług jakie sam jej oferował. Pokiwał głową, nie mogąc zebrać słów. -Tak, tak, Orestes się ucieszy... - ja też, ale czemu mówienie o s o b i e było takie trudne? -Dziękuję. Dziękuję, Lettie. - trochę go uspokoiła, ale chyba nadal był w szoku. Gdyby nie był, nie odważyłby się chyba nachylić lekko do przodu i cofnąć lewej dłoni by - bardzo nieśmiało, chyba bardzo niezgrabnie - przytulić siostrę po raz pierwszy od lat (nie licząc oficjalnych objęć na pogrzebach, jeszcze sztywniejszych od obecnej próby).
Jasper Evans, magipolicjant, barczysty, promiennie uśmiechnięty i ze szczerym (o ironio!!!) spojrzeniem, spadł Hectorowi z nieba zanim zdążył się w ogóle zastanowić nad kwestią zadbania o Letę. To on miał odtąd dbać o jej bezpieczeństwo i miała przecież świętą rację myśląc, że Hector nie potrafił jej ochronić. A przynajmniej na razie nie wiedział jak, samemu czując się bezradnym w obliczu wojny i czarnej magii, w obliczu tarcz i uroków - czy w tych strasznych czasach kogoś mogła ochronić ekspertyza magipsychiatryczna? Uczył się pomagać ludziom, ale powoli, mozolnie, nie w sytuacjach nagłego zagrożenia. Mógł ochronić siebie, rzucając Paxo Maxima na agresywnych pacjentów, mógł sprezentować Lecie eliksir ochrony - ale co by to dało, skoro nie potrafiła nawet się teleportować ani używać świstoklika?
Nie umiał wybaczyć Jasprowi tego oszustwa - bo to o nie, przecież nie o nagłą śmierć, mógł go obwiniać. Może naprawdę obwiniał go zresztą o to, że jego śmierć obnażyła, jaki sam był słaby, bezbronny i nieprzygotowany. Fakt, że scedował kwestię bezpieczeństwa siostry na kogoś niego, bolał go zresztą i palił wyrzutami sumienia, okropny z ciebie brat, kolejny zarzut do całej listy. Okrutne słowa, które powiedział Lecie będąc sobą-nie-sobą przelały pełną już czarę goryczy - właściwie jedyne o czym mógł myśleć od rana, to że jest okropnym ojcem i bratem, a cała wymiana zdań o Jasperze stanowiła jedynie chwilowe rozproszenie.
Najłatwiej uciec od bólu, atakując kogoś innego. Uczył się tego przez całe życie - i nagle, słuchając słów Lety o przeznaczeniu - uświadomił sobie, że znowu to robił. Projekcja, gniew na samego siebie, tak nieznośny, że skierowany na Jaspra.
-Mógłbym. - przyznał cicho, przepraszającym tonem, choć nie mówił nic więcej. Chyba bał się, że dalsze słowa jedynie bardziej zirytują Letę, albo że sam znowu powie coś
Przeprosiny przyjęte. Słowa, zaskakująco konkretne i niekonkretne zarazem (przeprosiny za to co mówiłem o Jasperze, czy za to co mówiłem Tobie, czy za wszystko? - chciałby dopytać, ale rozsądnie ugryzł się w język), przyniosły niespodziewaną ulgę, blady uśmiech.
Dlaczego Lata, choć nie była magipsychiatrą, zdawała się mówić to, co potrzebował usłyszeć? Ba, nawet nie wiedział, że potrzebował - ale gdy zaczęła mówić o Orestesie, gardło ścisnęła mu guła wzruszenia.
-Naprawdę tak myślisz...? - szepnął, a choć oczy miał suche to ramiona zadrgały lekko - ze zmęczenia? Lęku? Leta pierwszy raz mogła dostrzec jego obawy, zawsze wydawał się ojcem nadopiekuńczym, ale pewnym siebie - dziś opuścił maskę, pocierając skroń dłonią (bolało, ale uparcie nie sięgał po różdżkę by rzucić zaklęcie przeciwko migrenie, nie przy siostrze, nie dzisiaj). -Czasem boję się, że nikt ani nic nie zastąpi mu matki, albo jeśli okaże się do niej podobny to... - prędzej czy później mnie znienawidzi -nieważne. - rumieniec błysnął na jego twarzy, może Lata nie powinna brać sobie na głowę jeszcze t e g o problemu, może same takie rozważania są niesprawiedliwe względem i Beatrice i (zwłaszcza) syna, może nie powinien już dzisiaj n i c mówić, może powinien znaleźć jakiś sposób na to by wyleczyć własny lęk, ale nie wiedział jak. Lęk, który oślepiał i utrudniał Hectorowi dostrzeżenie, że przecież to on, Lata, a ostatnio Yvette, poświęcali Orestesowi więcej uwagi niż rodzona matka - matka, do której zdaniem Hectora miał tęsknić tylko z racji pokrewieństwa. -Będę. Już raz udało mi się być silnym, dla niego. - uspokoił Letę, biorąc głęboki oddech, może chcąc uspokoić siebie. Przypomnieć sobie, że wyszedł już przecież raz z depresji, a przynajmniej na tyle, by dalej żyć. Lata o tym nie wiedziała, musiał brzmieć dla niej jakby mówił zagadkami, ale był zmęczony. Przynajmniej przez zmęczenie przebijała się nadzieja, że może wcale nie oszaleje, że skoro nie dał się pokonać własnym czarnym myślom to tym bardziej nie da się pokonać wpływowi ducha - ducha, który chyba odszedł, nie czuł go przecież ani obok siebie ani w sobie. Nie był nawet pewien, czy złośliwy duch był gdziekolwiek obok przez ostatnie dni - gdy dłużej o tym myślał, tamta bezwzględność wydawała się raczej skutkiem spotkania niż nieustannym wpływem zagadkowej istoty. Powinno go to uspokoić, choć świadomość, że wszystkie te czyny były jego i tylko jego była dobijająca. Spojrzał na płomienie w kominku, chyba na moment zatracając się we wspomnieniu tamtej pustki i choć starał się uśmiechnąć na słowa Lety to robił to jakoś nieobecnie i bez przekonania, aż...
Dotyku się nie spodziewał.
Tym bardziej, że - co przemknęło mu przez myśl gdy podnosił na Letę zdziwiony wzrok - nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktoś wziął go za rękę, tak po prostu.
Prawa dłoń drgnęła odruchowo, ale Hector szybko zreflektował się i nakrył ich dłonie swoją drugą, lewą. Miał lodowate palce, po tym staniu na mrozie i prawie chciał za to przeprosić, ale przez dłuższą chwilę nie mógł wydusić z siebie głosu. Spoglądał na nią szeroko otwartymi oczyma, gdy mówiła dalej, kiwając głową nieco nieobecnie na rady magipsychiatryczne (całkiem rozsądne, musiał przyznać, skierowanie do kolegi załatwi sprawę - może do nielubianego kolegi, tak będzie dobrze), aż padła kolejna propozycja.
Nie wiedział, czego się dzisiaj spodziewał, ale na pewno nie tego - nie natychmiastowej pomocy, nie zaproszenia do domu, nie wielkoduszności, nie propozycji zatrzymania się na noc z Orestesem (jakże potrzebnej! Ten dom nie kojarzył mu się z zatłuczonymi myszami i grozą, a Orestesowi z posępną ciszą), nie dotyku.
-Leta... - wydusił wreszcie, spoglądając na siostrę tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Siostrę cieplejszą i doroślejsza niż zapamiętał, oferującą dobro i pomoc pomimo krzywd jakich zaznała i, zdaniem Hectora, nieproporcjonalne do nieśmiałych przysług jakie sam jej oferował. Pokiwał głową, nie mogąc zebrać słów. -Tak, tak, Orestes się ucieszy... - ja też, ale czemu mówienie o s o b i e było takie trudne? -Dziękuję. Dziękuję, Lettie. - trochę go uspokoiła, ale chyba nadal był w szoku. Gdyby nie był, nie odważyłby się chyba nachylić lekko do przodu i cofnąć lewej dłoni by - bardzo nieśmiało, chyba bardzo niezgrabnie - przytulić siostrę po raz pierwszy od lat (nie licząc oficjalnych objęć na pogrzebach, jeszcze sztywniejszych od obecnej próby).
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jego zgoda spuściła ze mnie resztki pary, tej bojowniczej, wrzącej energii, która jednak nie zastępowała wciąż przeciągającego się niesmaku po wspomnieniu ostatniej wizyty w jego walijskim sanktuarium; to były dwa odrębne tematy i, szczerze mówiąc, nie byłam pewna, który z nich był gorszy. Cięższy. Liczyło się wyłącznie to, że Hector był człowiekiem słownym, mógł nie szanować Jaspera i jego poświęcenia, ale gdy raz przyrzekł, że nie odbierze Orpheusowi obrazu idealnego ojca, można było mu wierzyć. W środku będzie przeżywał katusze, stanie na warcie słów cisnących się na język i zdusi je w sobie po to, by zapewnić bratankowi ciągłość wyobrażeń o jego rodzinie. O człowieku, którego sama postrzegałam przez pryzmat straty, wrzucając w otchłań niepamięci wszelkie wady czy czas, gdy nasz związek obrósł grubą warstwą kryzysu po utracie pierwszego dziecka - wtedy miałam o nim zupełnie inne zdanie; zdanie, które dziś ani trochę się nie liczyło.
Na tym zakończyliśmy temat Jaspera, skinęłam w kompromisie, wciąż z nieco dumnie zadartą głową - docenisz, zdawałam się mówić bez użycia słów, jakbym co najmniej próbowała docisnąć do jego ramienia obcas trzewika w niemej groźbie, jakiej paradoksalnie i tak nie zdołałabym spełnić. Nie byłam pewna jak długo mogłabym pastwić się nad Hectorem w odwecie za to, co mi wtedy powiedział. Ani teraz, ani nigdy. To było jak drzazga boleśnie wbita w palec, siedząca w ciele zbyt głęboko, żeby wyszarpnąć ją za pomocą jednego prędkiego ruchu; obtoczył ją rumień trucizny, jaką dopiero teraz razem spuszczaliśmy z żył, próbując na nowo odnaleźć się w uprzednio delikatnej relacji postawionej na niepewnym gruncie niewypowiedzianych żalów i niespełnionych wymagań. Znów rzuciliśmy sobie kłodę pod nogi. Nie, zaraz, to on ją rzucił, on dokonał tego wyboru. Podszepty złych myśli towarzyszyły mi jeszcze przez chwilę, dopóki nie zepchnęłam ich w odmęty świadomości, skupiwszy się w całości na moim bracie, nie zaś na jego wyobrażeniu sprzed tygodnia, jego widmie, czarnym, w długiej pelerynie utkanej z ludzkich łez, które zbierał do kolekcji z upiornym namaszczeniem. Tamten Hector nie miał nic wspólnego z tym, który siedział nieopodal. Z człowiekiem przykurczonym pod wagą przerastającego go ciężaru, gotowego w każdej chwili zanieść się wściekłym szlochem za to, co zrobił i co jeszcze mógł zrobić.
- Bo nie zastąpi - odparłam, mając na myśli zarówno jego jako ojca, jak i Beatrice, którą musiał wspomnieć. Czasem zapominałam, że ją stracił; że ta bezpruderyjna wywłoka odcisnęła jakiekolwiek piętno na jego życiu i mimo wszystko mógł odczuwać jej brak, chociażby w ten sposób. Lękiem. Niechęcią. - Nie zrozum mnie źle, była okropna, ale była też jego matką i nic tego nie zmieni. Orestes jest większy niż Orpheus, żył z nią dłużej, będzie miał o niej trwalsze wspomnienia i to naturalne, że będzie za nią tęsknił, ma do tego prawo. Może kiedyś znajdziesz sobie lepszą kobietę - podsunęłam niepewnie, z myślą, że gdyby Hector zasugerował mi coś takiego w odwecie, natychmiast bym się oburzyła, zarzekając się, że nigdy nie pojawi się na świecie mężczyzna tak wspaniały jak Jasper, - ale to Beatrice będzie jego matką już do końca. A czy okaże się do niej podobny? Pewnie tak - westchnęłam, prędko jednak kontynuując, żeby zminimalizować potencjalne szkody, jaka mogła w nim wyrządzić ta myśl. - Na szczęście nigdy nie będzie jej wierną kopią. Sam wiesz, jakiego masz mądrego syna. Dobry z niego dzieciaczek. Uczynny, skromny. Odpowiedzialny mimo młodego wieku. Myślisz, że ona taka była? Proszę cię - pozwoliłam sobie na drobny, kwaskowaty uśmiech. Z deszczu pod rynnę, najpierw przebyliśmy ciernistą drogę przez obrażanie mojego poległego męża, a teraz - poniekąd bezmyślnie - robiłam to samo, już bez intencji bycia złośliwą, a, podobnie jak Hector, szczerość wylewała mi się z ust samoistnymi falami i nie mogłam ugryźć się w język.
Cieszyłam się tym, że brat wydawał się już nieco ochłonąć. Mierzwiące wnętrzności zdenerwowanie opadło, nawet jeśli nie zniknęło całkowicie, natomiast myśli o synu wydawały się dodawać mu sił i motywacji do przeżycia nadchodzących dni z dumnie uniesioną głową, z przekonaniem, że miał dla kogo żyć i dla kogo się starać. Właśnie w takich chwilach byłam z niego dumna; ludzkich chwilach, gdzie stawał się Prometeuszem z własnym orłem, strącając w przepaść swój obraz jako niesamowitego, nieskazitelnego tytana.
- W takim razie przyprowadź go - poleciłam bez wahania i opuściłam wzrok na nasze dłonie, niestworzone do podobnych dotyków. Nasz los został uwity w przedziwny sposób, rodzinnie samotny; choć wokół siebie mieliśmy krewnych, łączyły nas wyłącznie więzy tego płynnego karminu i wspólnych genów, ale nie ciepła, domowa miłość, zdolna pokonać każdą przeszkodę. Próbowaliśmy to zmienić z Hectorem, chociaż nie byłam pewna, czy potrafiliśmy - a wcześniejsze wątpliwości rozżarzyły się wyraźniejszą czerwienią, gdy zdecydował się mnie objąć. Poczułam, jak tężeją mi mięśnie, jak spina się całe ciało - zupełnie jakby w mgnieniu oka Hector uderzył we mnie zakazanym zaklęciem paraliżującym. Jego serce biło zbyt blisko, w uszach niemal słyszałam jego oddech, może gdybym wysiliła zmysły, byłabym w stanie dosłyszeć dryfowanie krwi z jego żył, ba, może gdybym jej dotknęła, ta nasyciłaby mnie magią i oddała jakąś jej część, która na co dzień odpowiadała na wezwania magipsychiatry. Ale tego nie zrobiłam, tylko zamarłam, aż wreszcie odchrząknęłam i poruszyłam się niepewnie w tym uścisku, delikatnie wyswobadzając się z ramion brata. - Zaraz wykipi woda na herbatę - usprawiedliwiłam się równie niezgrabnie, nawet na niego nie patrząc. Wiedział. A jeśli nie wiedział, to widział. Nie było żadnej wody, żadnej herbaty, w domu nie rozległ się żaden świst; a mimo to wstałam i czmychnęłam do kuchni, żeby ją nastawić, zatuszować głupiutkie kłamstwo i dojść do siebie po wszystkim, co mi dziś opowiedział.
zt x2
Na tym zakończyliśmy temat Jaspera, skinęłam w kompromisie, wciąż z nieco dumnie zadartą głową - docenisz, zdawałam się mówić bez użycia słów, jakbym co najmniej próbowała docisnąć do jego ramienia obcas trzewika w niemej groźbie, jakiej paradoksalnie i tak nie zdołałabym spełnić. Nie byłam pewna jak długo mogłabym pastwić się nad Hectorem w odwecie za to, co mi wtedy powiedział. Ani teraz, ani nigdy. To było jak drzazga boleśnie wbita w palec, siedząca w ciele zbyt głęboko, żeby wyszarpnąć ją za pomocą jednego prędkiego ruchu; obtoczył ją rumień trucizny, jaką dopiero teraz razem spuszczaliśmy z żył, próbując na nowo odnaleźć się w uprzednio delikatnej relacji postawionej na niepewnym gruncie niewypowiedzianych żalów i niespełnionych wymagań. Znów rzuciliśmy sobie kłodę pod nogi. Nie, zaraz, to on ją rzucił, on dokonał tego wyboru. Podszepty złych myśli towarzyszyły mi jeszcze przez chwilę, dopóki nie zepchnęłam ich w odmęty świadomości, skupiwszy się w całości na moim bracie, nie zaś na jego wyobrażeniu sprzed tygodnia, jego widmie, czarnym, w długiej pelerynie utkanej z ludzkich łez, które zbierał do kolekcji z upiornym namaszczeniem. Tamten Hector nie miał nic wspólnego z tym, który siedział nieopodal. Z człowiekiem przykurczonym pod wagą przerastającego go ciężaru, gotowego w każdej chwili zanieść się wściekłym szlochem za to, co zrobił i co jeszcze mógł zrobić.
- Bo nie zastąpi - odparłam, mając na myśli zarówno jego jako ojca, jak i Beatrice, którą musiał wspomnieć. Czasem zapominałam, że ją stracił; że ta bezpruderyjna wywłoka odcisnęła jakiekolwiek piętno na jego życiu i mimo wszystko mógł odczuwać jej brak, chociażby w ten sposób. Lękiem. Niechęcią. - Nie zrozum mnie źle, była okropna, ale była też jego matką i nic tego nie zmieni. Orestes jest większy niż Orpheus, żył z nią dłużej, będzie miał o niej trwalsze wspomnienia i to naturalne, że będzie za nią tęsknił, ma do tego prawo. Może kiedyś znajdziesz sobie lepszą kobietę - podsunęłam niepewnie, z myślą, że gdyby Hector zasugerował mi coś takiego w odwecie, natychmiast bym się oburzyła, zarzekając się, że nigdy nie pojawi się na świecie mężczyzna tak wspaniały jak Jasper, - ale to Beatrice będzie jego matką już do końca. A czy okaże się do niej podobny? Pewnie tak - westchnęłam, prędko jednak kontynuując, żeby zminimalizować potencjalne szkody, jaka mogła w nim wyrządzić ta myśl. - Na szczęście nigdy nie będzie jej wierną kopią. Sam wiesz, jakiego masz mądrego syna. Dobry z niego dzieciaczek. Uczynny, skromny. Odpowiedzialny mimo młodego wieku. Myślisz, że ona taka była? Proszę cię - pozwoliłam sobie na drobny, kwaskowaty uśmiech. Z deszczu pod rynnę, najpierw przebyliśmy ciernistą drogę przez obrażanie mojego poległego męża, a teraz - poniekąd bezmyślnie - robiłam to samo, już bez intencji bycia złośliwą, a, podobnie jak Hector, szczerość wylewała mi się z ust samoistnymi falami i nie mogłam ugryźć się w język.
Cieszyłam się tym, że brat wydawał się już nieco ochłonąć. Mierzwiące wnętrzności zdenerwowanie opadło, nawet jeśli nie zniknęło całkowicie, natomiast myśli o synu wydawały się dodawać mu sił i motywacji do przeżycia nadchodzących dni z dumnie uniesioną głową, z przekonaniem, że miał dla kogo żyć i dla kogo się starać. Właśnie w takich chwilach byłam z niego dumna; ludzkich chwilach, gdzie stawał się Prometeuszem z własnym orłem, strącając w przepaść swój obraz jako niesamowitego, nieskazitelnego tytana.
- W takim razie przyprowadź go - poleciłam bez wahania i opuściłam wzrok na nasze dłonie, niestworzone do podobnych dotyków. Nasz los został uwity w przedziwny sposób, rodzinnie samotny; choć wokół siebie mieliśmy krewnych, łączyły nas wyłącznie więzy tego płynnego karminu i wspólnych genów, ale nie ciepła, domowa miłość, zdolna pokonać każdą przeszkodę. Próbowaliśmy to zmienić z Hectorem, chociaż nie byłam pewna, czy potrafiliśmy - a wcześniejsze wątpliwości rozżarzyły się wyraźniejszą czerwienią, gdy zdecydował się mnie objąć. Poczułam, jak tężeją mi mięśnie, jak spina się całe ciało - zupełnie jakby w mgnieniu oka Hector uderzył we mnie zakazanym zaklęciem paraliżującym. Jego serce biło zbyt blisko, w uszach niemal słyszałam jego oddech, może gdybym wysiliła zmysły, byłabym w stanie dosłyszeć dryfowanie krwi z jego żył, ba, może gdybym jej dotknęła, ta nasyciłaby mnie magią i oddała jakąś jej część, która na co dzień odpowiadała na wezwania magipsychiatry. Ale tego nie zrobiłam, tylko zamarłam, aż wreszcie odchrząknęłam i poruszyłam się niepewnie w tym uścisku, delikatnie wyswobadzając się z ramion brata. - Zaraz wykipi woda na herbatę - usprawiedliwiłam się równie niezgrabnie, nawet na niego nie patrząc. Wiedział. A jeśli nie wiedział, to widział. Nie było żadnej wody, żadnej herbaty, w domu nie rozległ się żaden świst; a mimo to wstałam i czmychnęłam do kuchni, żeby ją nastawić, zatuszować głupiutkie kłamstwo i dojść do siebie po wszystkim, co mi dziś opowiedział.
zt x2
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Behind blue eyes (luty 1958)
Szybka odpowiedź