Jadalnia
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Jadalnia
Całkiem sporych rozmiarów pomieszczenie o jasnych ścianach i podłodze z paneli ciemnego, sękatego drewna. W komodzie niedaleko przejścia do ogrodu znajduje się zastawa obiadowa, a także porcelana, którą kiedyś zgromadziła matka zmarłego męża Lety. Na środku stoi duży, prostokątny stół z kilkoma krzesłami. Na blacie, pomiędzy posiłkami, zazwyczaj widać wazon świeżych kwiatów.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
- Czereśnie - powtórzyłam zaraz po nim, przeciągając zgłoski z pomrukiem kociego zadowolenia. Podobnie jak truskawki były one obecnie towarem deficytowym, sąsiadki, od których w zeszłym roku kupowałam pełne garści za grosze, dziś podniosły ceny tak, że nie byłam w stanie kupić więcej niż tylko kilku purpurowych kulek. Zawsze żałowałam na nie pieniędzy. Orpheus nie przepadał za niczym, co miało w sobie pestki, nawet jeśli pieczołowicie wyjmowałam je z owoców zanim po nie sięgnął, a na siebie pieniędzy wydawać nie lubiłam. Po śmierci Jaspera musiałam mieć na uwadze nasze finanse. Na pierwszym miejscu stawiałam syna i byłam pewna, że Hector by to zrozumiał, poparł. Skoro jednak sam był na tyle życzliwy, by podzielić się zdobyczą, nie miałam zamiaru oponować i raz jeden sztucznie unosić się dumą, a pochłonąć przypadającą mi część ze smakiem. Przy nim mogłam sobie na to pozwolić. Wmawiałam sobie, że należało mi się jak buda psidwakowi za wszystkie lata ciszy i obojętności, lata zapomnienia, w których posłusznie słuchano ojca i uważano mnie za nieistniejący fragment rodzinnego wspomnienia. - Słodkie? - zapytałam z kapryśnym uśmiechem wykrzywiającym wargi. Hector musiał ich już próbować, spodziewałam się, że w swoich staraniach nie przyniósłby nam byle czego.
W pierwszej kolejności zwróciłam jednak uwagę ku pudełeczku, pod którego wieczkiem nie spoczywała żadna matczyna pamiątka. To dobrze. W innym wypadku podjudziłoby to moją złość i rykoszetem sięgnęłoby brata, zamieniając brak wdzięczności w pasmo wyrzutów i oskarżeń o braku czułości czy zrozumienia. On zawsze rozumiał, okropny człowiek. Widziałam w jego oczach empatię, która drażniła mnie jak czerwona płachta rozpostarta przed bykiem, bo w swojej zajadłej złośliwości nie potrafiłam zaakceptować tego, że faktycznie mógł znać barwy wielu emocji i odczytywać je ze mnie jak z otwartej książki, jak prawdziwy starszy brat.
Odsupłałam wstęgę płynnym ruchem i uniosłam puzderko w dłoniach, otwarłszy je nieufnie, ostrożnie. Kolczyki. Z miękkiej poduszeczki spoglądały na mnie złote pszczoły ozdobione szmaragdowymi oczkami, piękniejsze niż wiele rzeczy, które ostatnio widziałam. Cenniejsze niż wiele nowej biżuterii, którą wciąż posiadałam. Przyglądałam się im w osłupieniu, zanim opuszką palca wskazującego przesunęłam po błyszczącej ramie jednego z owadów, zahaczając paznokciem o rozłożone skrzydło, drobne i śliczne. Potem mój wzrok jak strzała uderzył w Hectora.
- Oszalałeś? - sapnęłam ze zdziwieniem, wyjątkowo bez prawdziwego oskarżenia, bez złośliwości. - Musiały kosztować fortunę. Jesteś niemożliwy. Nierozsądny. Jesteś... - zabrakło mi słów, kochany. Nie byłam pewna co dotknęło mnie bardziej, to, że zdecydował się przeznaczyć na mnie sporo pieniędzy, czy to, że sam zaproponował pomysł projektu, który był mi tak bliski. Drań, znał mnie. Pomimo rozłąki wiedział, co sprawi mi radość, co będę nosić z dumą i czym będę pysznić się przy przyjaciółkach. Wraz z pudełeczkiem podeszłam do lustra w przedpokoju i zdjęłam małe srebrne kuleczki wetknięte w dziurki w uszach, zamieniając je na pszczoły o niesamowitej urodzie. Dodawały mi szyku nawet teraz, kiedy byłam rozczochrana i wciąż czerwona po huraganie emocji, studziły gniew, zastępując je skonfliktowaną wdzięcznością, nieubraną jeszcze w słowne dziękuję, a uśmiech. - Jak wyglądam? - zapytałam i odwróciłam się w kierunku Hectora, który już łapał za mopa, chętny pomóc mi w nadprogramowych porządkach.
Przeciążone kolano natychmiast napłynęło do mojej pamięci, wspomnienie wypolerowanej podłogi i utykającego najstarszego brata po tym, jak przewrócił się na panelach licząc, że tego nie widziałam. Nie chciałam mu mówić, że nadzieja była matką głupców. Że do dziś pamiętałam jak podnosił się z podłogi, podparty o drewniany drążek, pozbawiony laski, gdy najbardziej jej potrzebował. Mimowolnie wystrzeliłam do przodu i zacisnęłam ręce na trzonku przyrządu, zdecydowanym ruchem próbując zawłaszczyć go dla siebie.
- Nie ma mowy, to mój dom, nie będziesz sprzątał w gościach - zapowiedziałam, ubierając odmowę w pierwszy lepszy powód, który przyszedł mi na myśl. Nie mogłam dopuścić do powtórki z rozrywki, nawet jeśli dziś miał przy sobie swoją zwyczajową podpórkę i mnie do pomocy w razie kolejnego wypadku. Choć czasem w złości życzyłam mu źle, w głębi serca nie chciałam, żeby cierpiał. - Lepiej rozpakuj czereśnie - poleciłam, licząc, że mnie posłucha.
| sprawność na wyrywanie mopa
W pierwszej kolejności zwróciłam jednak uwagę ku pudełeczku, pod którego wieczkiem nie spoczywała żadna matczyna pamiątka. To dobrze. W innym wypadku podjudziłoby to moją złość i rykoszetem sięgnęłoby brata, zamieniając brak wdzięczności w pasmo wyrzutów i oskarżeń o braku czułości czy zrozumienia. On zawsze rozumiał, okropny człowiek. Widziałam w jego oczach empatię, która drażniła mnie jak czerwona płachta rozpostarta przed bykiem, bo w swojej zajadłej złośliwości nie potrafiłam zaakceptować tego, że faktycznie mógł znać barwy wielu emocji i odczytywać je ze mnie jak z otwartej książki, jak prawdziwy starszy brat.
Odsupłałam wstęgę płynnym ruchem i uniosłam puzderko w dłoniach, otwarłszy je nieufnie, ostrożnie. Kolczyki. Z miękkiej poduszeczki spoglądały na mnie złote pszczoły ozdobione szmaragdowymi oczkami, piękniejsze niż wiele rzeczy, które ostatnio widziałam. Cenniejsze niż wiele nowej biżuterii, którą wciąż posiadałam. Przyglądałam się im w osłupieniu, zanim opuszką palca wskazującego przesunęłam po błyszczącej ramie jednego z owadów, zahaczając paznokciem o rozłożone skrzydło, drobne i śliczne. Potem mój wzrok jak strzała uderzył w Hectora.
- Oszalałeś? - sapnęłam ze zdziwieniem, wyjątkowo bez prawdziwego oskarżenia, bez złośliwości. - Musiały kosztować fortunę. Jesteś niemożliwy. Nierozsądny. Jesteś... - zabrakło mi słów, kochany. Nie byłam pewna co dotknęło mnie bardziej, to, że zdecydował się przeznaczyć na mnie sporo pieniędzy, czy to, że sam zaproponował pomysł projektu, który był mi tak bliski. Drań, znał mnie. Pomimo rozłąki wiedział, co sprawi mi radość, co będę nosić z dumą i czym będę pysznić się przy przyjaciółkach. Wraz z pudełeczkiem podeszłam do lustra w przedpokoju i zdjęłam małe srebrne kuleczki wetknięte w dziurki w uszach, zamieniając je na pszczoły o niesamowitej urodzie. Dodawały mi szyku nawet teraz, kiedy byłam rozczochrana i wciąż czerwona po huraganie emocji, studziły gniew, zastępując je skonfliktowaną wdzięcznością, nieubraną jeszcze w słowne dziękuję, a uśmiech. - Jak wyglądam? - zapytałam i odwróciłam się w kierunku Hectora, który już łapał za mopa, chętny pomóc mi w nadprogramowych porządkach.
Przeciążone kolano natychmiast napłynęło do mojej pamięci, wspomnienie wypolerowanej podłogi i utykającego najstarszego brata po tym, jak przewrócił się na panelach licząc, że tego nie widziałam. Nie chciałam mu mówić, że nadzieja była matką głupców. Że do dziś pamiętałam jak podnosił się z podłogi, podparty o drewniany drążek, pozbawiony laski, gdy najbardziej jej potrzebował. Mimowolnie wystrzeliłam do przodu i zacisnęłam ręce na trzonku przyrządu, zdecydowanym ruchem próbując zawłaszczyć go dla siebie.
- Nie ma mowy, to mój dom, nie będziesz sprzątał w gościach - zapowiedziałam, ubierając odmowę w pierwszy lepszy powód, który przyszedł mi na myśl. Nie mogłam dopuścić do powtórki z rozrywki, nawet jeśli dziś miał przy sobie swoją zwyczajową podpórkę i mnie do pomocy w razie kolejnego wypadku. Choć czasem w złości życzyłam mu źle, w głębi serca nie chciałam, żeby cierpiał. - Lepiej rozpakuj czereśnie - poleciłam, licząc, że mnie posłucha.
| sprawność na wyrywanie mopa
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
The member 'Leta Evans' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 5
'k100' : 5
-Sama ocenisz. - przechylił lekko głowę. Samemu wolał je ani słodkie ani kwaśne, idealnie pośrodku. Życie nigdy nie było przecież zbyt słodkie, nadmiar słodyczy budził podejrzenia. Ta partia owoców była jednak przeznaczona głównie dla Lety, oby Dionizos i Demeter pobłogosławili je w sposób, który przypadnie jej do gustu.
Choć trochę bał się zobaczyć jej minę i odpowiedź na pytanie, czy kolczyki przypadną jej do gustu - nie był w stanie oderwać oczu od jej dłoni. Zawsze poruszała się energicznie i nieufnie zarazem, a on zawsze zastanawiał się, czy pozostanie w rodzinnym domu pozbawiłoby ją nieufności czy może odarło na zawsze z werwy i energii. Obawiał się, że prędzej to drugie.
Podniósł wzrok, słysząc w jej głosie zdziwienie - bez złośliwości, bez pretensji. Po latach rozłąki nie czytał jej nastrojów równie intuicyjnie jak drugiej siostry i bliźniaka, ale satysfakcja z tego, że nauczył się je rozpoznawać była ogromna. Wiedział już, że wzruszenie i pozytywne emocje chowała głęboko w sobie (czy z obawy, że ktoś mógłby jej je odebrać?) i że wypowiedziane bez przekonania wyrzuty to najwięcej, na co mógł liczyć.
A to całkiem sporo.
Jasne oczy rozbłysły z satysfakcją, a Hector uśmiechnął się z ciepłem, którego na ogół nie umiał okazać innym.
-Nie jestem na tyle nierozsądny, by zrujnować się kolczykami. - zastrzegł, tylko po to, by ją uspokoić. -Chciałem, żebyś miała coś... ładnego. I cennego. - dodał ciszej. Może to błyskotka, ale przecież prezent nie był zupełnie niepraktyczny. Jeśli kiedyś go zabraknie, jeśli kiedyś znajdzie się w pilnej potrzebie - będzie mogła je po prostu sprzedać.
Uśmiechnęła się. Przez sekundę, albo kilka, spoglądał na nią uważnie, nieświadom, że odruchowo odwzajemnia ten sam uśmiech.
-Pięknie. - komplementował bardziej uśmiech niż kolczyki (emocje były dla niego cenniejsze niż kamienie), ale za to od serca.
W jednej chwili stała przy lustrze, w drugiej - przy mopie. Nadążał zawsze za gonitwą ludzkich emocji, ale czasem zaskakiwała go prędkość ich ruchów. Za fizycznością nadążyć nie mógł i żadna nauka, żadne starania tego nie zmienią.
Zamrugał powoli, zaskoczony gwałtownością jej reakcji. Nie chciał urazić jej honoru pani domu, choć intuicja podsuwała mu jeszcze straszniejsze podejrzenie. Nic nie widziała - uspokoił się, a nawet jeśli widziała, dlaczego miałaby to pamiętać? (Bo nie pamięta twojej rehabilitacji po lasce, bo widziała mniej twoich upadków w dzieciństwie niż Ariadne i Victor, bo nie miała jak się przyzwyczaić - podpowiedział złośliwie zdrowy rozsądek, więc uparcie go zignorował).
-Dobrze... - zgodził się ostrożnie, bo choć trzymała mopa bardzo lekko, to autorytet pani domu zawsze powinien zwyciężać nad przewagą fizyczną. Ostrożnie chwycił laskę, nie podobała mu się ta śliska podłoga - i wymijając kałuże, by nie dokładać Lecie pracyi się nie poślizgnąć, ruszył do kuchni. Po chwili wrócił z koszem czereśni, zastanawiając się, czy uporała się już ze sprzątaniem (kalkulacja czasochłonności niemagicznych sposobów zawsze bywała jakaś zagadkowa) i czy znajdą chwilę by usiąść i porozmawiać zanim chłopcy zbiegną z góry. Czuł się nieco źle ze świadomością, że jej przyjaciel sąsiad odwiedził jego gabinet i że to tajemnica zawodowa - ale nawet gdyby nie obowiązywała go etyka, chyba lepiej byłoby nie wspominać Lecie o leczeniu Summersa.
Zwłaszcza, że jeszcze nie wrócił, że wciąż byłfascynującym trudnym przypadkiem bez obietnicy poprawy.
Coś stuknęło na górze, Orpheus i Orestes znów musieli rozwalać klocki.
-Prawie nie mówi już o matce. - odezwał się nagle, z bladym uśmiechem - mówiąc do jedynej osoby, której mógł się tym pochwalić.
-Znów mam kontakt z Prewettem. - wygładził odruchowo mankiety koszuli, jak zawsze, gdy się czymś tremował. -Nie wiem, czy w tym roku odbędzie się Festiwal Lata - Lata, pasjonatka historii magii, nawet lepiej od niego wiedziała jakie to ważne -ale jeśli Archibald się zdecyduje, to z ogromnymi środkami bezpieczeństwa. Może... może wtedy, jeśli byłoby bezpiecznie... - podniósł wzrok, mocniej zaciskając dłoń na lasce. -...mógłbym was tam zabrać? - Orpheus był jeszcze mały, ale nie na tyle mały, by nic nie pamiętać.
Anselm nigdy nie zabierał tam rodziny i Hector do dziś pamiętał swój entuzjazm gdy poszedł tam pierwszy raz z Archiem, jako piętnastolatek. Poczucie straty, w którym nie powinny dorastać ich dzieci, o ile wojna i tak nie obrabuje ich z tradycyjnych świąt.
Choć trochę bał się zobaczyć jej minę i odpowiedź na pytanie, czy kolczyki przypadną jej do gustu - nie był w stanie oderwać oczu od jej dłoni. Zawsze poruszała się energicznie i nieufnie zarazem, a on zawsze zastanawiał się, czy pozostanie w rodzinnym domu pozbawiłoby ją nieufności czy może odarło na zawsze z werwy i energii. Obawiał się, że prędzej to drugie.
Podniósł wzrok, słysząc w jej głosie zdziwienie - bez złośliwości, bez pretensji. Po latach rozłąki nie czytał jej nastrojów równie intuicyjnie jak drugiej siostry i bliźniaka, ale satysfakcja z tego, że nauczył się je rozpoznawać była ogromna. Wiedział już, że wzruszenie i pozytywne emocje chowała głęboko w sobie (czy z obawy, że ktoś mógłby jej je odebrać?) i że wypowiedziane bez przekonania wyrzuty to najwięcej, na co mógł liczyć.
A to całkiem sporo.
Jasne oczy rozbłysły z satysfakcją, a Hector uśmiechnął się z ciepłem, którego na ogół nie umiał okazać innym.
-Nie jestem na tyle nierozsądny, by zrujnować się kolczykami. - zastrzegł, tylko po to, by ją uspokoić. -Chciałem, żebyś miała coś... ładnego. I cennego. - dodał ciszej. Może to błyskotka, ale przecież prezent nie był zupełnie niepraktyczny. Jeśli kiedyś go zabraknie, jeśli kiedyś znajdzie się w pilnej potrzebie - będzie mogła je po prostu sprzedać.
Uśmiechnęła się. Przez sekundę, albo kilka, spoglądał na nią uważnie, nieświadom, że odruchowo odwzajemnia ten sam uśmiech.
-Pięknie. - komplementował bardziej uśmiech niż kolczyki (emocje były dla niego cenniejsze niż kamienie), ale za to od serca.
W jednej chwili stała przy lustrze, w drugiej - przy mopie. Nadążał zawsze za gonitwą ludzkich emocji, ale czasem zaskakiwała go prędkość ich ruchów. Za fizycznością nadążyć nie mógł i żadna nauka, żadne starania tego nie zmienią.
Zamrugał powoli, zaskoczony gwałtownością jej reakcji. Nie chciał urazić jej honoru pani domu, choć intuicja podsuwała mu jeszcze straszniejsze podejrzenie. Nic nie widziała - uspokoił się, a nawet jeśli widziała, dlaczego miałaby to pamiętać? (Bo nie pamięta twojej rehabilitacji po lasce, bo widziała mniej twoich upadków w dzieciństwie niż Ariadne i Victor, bo nie miała jak się przyzwyczaić - podpowiedział złośliwie zdrowy rozsądek, więc uparcie go zignorował).
-Dobrze... - zgodził się ostrożnie, bo choć trzymała mopa bardzo lekko, to autorytet pani domu zawsze powinien zwyciężać nad przewagą fizyczną. Ostrożnie chwycił laskę, nie podobała mu się ta śliska podłoga - i wymijając kałuże, by nie dokładać Lecie pracy
Zwłaszcza, że jeszcze nie wrócił, że wciąż był
Coś stuknęło na górze, Orpheus i Orestes znów musieli rozwalać klocki.
-Prawie nie mówi już o matce. - odezwał się nagle, z bladym uśmiechem - mówiąc do jedynej osoby, której mógł się tym pochwalić.
-Znów mam kontakt z Prewettem. - wygładził odruchowo mankiety koszuli, jak zawsze, gdy się czymś tremował. -Nie wiem, czy w tym roku odbędzie się Festiwal Lata - Lata, pasjonatka historii magii, nawet lepiej od niego wiedziała jakie to ważne -ale jeśli Archibald się zdecyduje, to z ogromnymi środkami bezpieczeństwa. Może... może wtedy, jeśli byłoby bezpiecznie... - podniósł wzrok, mocniej zaciskając dłoń na lasce. -...mógłbym was tam zabrać? - Orpheus był jeszcze mały, ale nie na tyle mały, by nic nie pamiętać.
Anselm nigdy nie zabierał tam rodziny i Hector do dziś pamiętał swój entuzjazm gdy poszedł tam pierwszy raz z Archiem, jako piętnastolatek. Poczucie straty, w którym nie powinny dorastać ich dzieci, o ile wojna i tak nie obrabuje ich z tradycyjnych świąt.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Mam nadzieję - zastrzegłam z przekąsem na zapewnienie co do pochodzenia kolczyków i okoliczności, w jakich nabył, lub raczej zlecił je Hector. Przyświecało mi przede wszystkim dobro Orestesa, Merlin raczył wiedzieć przecież, że przepadałam za błyskotkami, za wszystkim, czym mogłabym pochwalić się koleżankom z Doliny, szczególnie teraz, po śmierci Jaspera, gdy czułam, że wiele rzeczy wymknęło mi się spomiędzy palców. Że nad niczym nie miałam już kontroli. - Jeśli mężczyźni mają w sobie jedną cechę, wszyscy, jest nią właśnie nierozsądek. Ale jesteś na tyle dorosły, żeby decydować o sobie i waszych finansach, więc ci wierzę - dodałam, przekonana o tym, że nie naraziłby dobrobytu swojego syna na rzecz mnie. Mogłam zabrzmieć przy tym gderliwie, upominająco, robiłam to jednak w dobrej wierze, a tyrady za chwilę zamieniłam na zadowolony uśmiech zmiękczający moje wargi na widok odbicia w lustrze.
Złoto pasowało do kasztanu moich włosów, szmaragd podkreślał kolor oczu.
Mimo zachwytu torującego sobie drogę pomiędzy nićmi tęczówek, spostrzegłam, że podziękowanie dalej nie przejdzie mi przez gardło. Tak proste słowo ugrzęzło gdzieś głęboko i nie potrafiło znaleźć odpowiedniej struny głosowej, by nadać sobie barwę. Moje wargi zadrżały delikatnie po tym, jak wypowiedział komplement (w dziecięcym odruchu chciałam żeby mnie doceniał, rozpieszczał jak starszy brat młodszą siostrę, żeby widział we mnie utracone oczko w głowie, żebym wbrew przeszłości świeciła dla niego najjaśniej z naszej czwórki), i skinęłam do niego głową, krótko, konkretnie. Nic więcej. Wstrętne poczucie winy ukłuło mnie w pierś, zmieszane z kąśliwym podszeptem, że nie musiałam za nic mu dziękować, że powinien był zrobić dla mnie to i wiele więcej. Bywało, że zakorzeniona w porzuceniu roszczeniowość mnie przerażała. Uciekłam wzrokiem, niby pod pretekstem ponownego przejrzenia się w zwierciadle, choć miałam wrażenie, że Hector i tak bezbłędnie odczyta powód zerwanego kontaktu wzrokowego.
Odebrałam od niego mop i bez następnego słowa zabrałam się za porządki, przyglądałam się wodzie wypijanej przez szare włókna, promieniom słońca ginącym w gąbczastym materiale, a kiedy brat wrócił do łączonego pomieszczenia, po zabrudzeniu nie było już ani śladu.
Tym razem upewniłam się, że spieniona woda została wylana, umyłam też dłonie i sięgnęłam po jedną z czereśni, bezwstydnie zatopiwszy zęby w jej miąższu. Kwaśniejsza niż słodsza, dokładnie taka jak lubię. Trafił w dziesiątkę - znowu.
- Sąsiadka ma do nich dobrą rękę - pochwaliłam, bo obcych chwaliło się łatwiej niż bliskich, po czym przechyliłam głowę, wsłuchując się w jego opowieść. - Tobie nie mówi - wtrąciłam. - To mądry chłopiec, wrażliwy ponad swój wiek. Przeżywa stratę tej rudej wydry bardziej, niż ci się zdaje. Może nigdy się z nią nie pogodzi. To, że o niej milczy, to może być znak, że nie chce dokładać ci zmartwień, absorbować cię własnym smutkiem - nie chciałam wbijać szpil w ojcostwo Hectora, uznałam jednak, że musiał zdawać sobie sprawę z tego, że cisza nie równa się zapomnieniu. Matka, jaka by ona nie była, dawała ciepło nieporównywalne z nikim innym, a gdy jej brakło, obumierał kawałek duszy. We mnie również. Rozumiałam Orestesa. - Roztył się w swoich atłasowych pieleszach? - podchwyciłam temat Archibalda ze złośliwym błyskiem w oku i uraczyłam się kolejną czereśnią, do której zaraz potem dołączyła słodycz truskawki. Idealne połączenie. - Sama nie wiem. Skąd pewność, że nie wpadnie tam szwadron ministerialnych ogarów? Ludzi w maskach i plujących jadem różdżek? - mruknęłam w zastanowieniu, w obawie. Zabezpieczenia lorda Prewetta mogły być najlepsze na świecie, ale widmo wojennej rzezi wciąż wisiało nad ich głowami i jeśli miałam gdzieś zabrać mojego niesfornego trzylatka, musiałam być pewna, że nie zaryzykuję jego życiem tak, jak Jasper zaryzykował swoim.
Wyprostowałam plecy i machnęłam na niego ręką, zachęciwszy Hectora w ten sposób, żeby udał się ze mną do ogrodu, musiałam mu kogoś przedstawić. Niedaleko kurnika spacerowała dziobiąca w trawie jasna jak marmur Helena, a kawałek za nią prężyła się ciemnobrązowa kura o lśniących piórkach, obserwująca świat z mierną ciekawością.
- Chodź, poznasz... no właśnie. Pomóż mi ją nazwać - poleciłam i ułożyłam dłonie na biodrach. - McGarthowa dała mi za nią dobrą cenę i przyznam, że było warto. Znosi więcej jaj niż Helena, chociaż dziobie jeszcze mocniej - przedstawiłam mu nasz najnowszy nabytek. Nie miałam szczęścia do kur, wydawało mi się, że wybieram najmilsze, a te ni z tego, ni z owego zamieniały się w kuroliszki, gdy tylko docierały do Ula. Stwierdziłam w duchu, że w domu Hectora brakowało zwierząt, mogłyby pomóc Orestesowi otworzyć się na emocje; będę musiała zaraz o tym wspomnieć. - Myślałam nad Pazyfae, ale nie chcę wywoływać wilka z lasu. Jeszcze zniesie mi tu Minotaura.
Złoto pasowało do kasztanu moich włosów, szmaragd podkreślał kolor oczu.
Mimo zachwytu torującego sobie drogę pomiędzy nićmi tęczówek, spostrzegłam, że podziękowanie dalej nie przejdzie mi przez gardło. Tak proste słowo ugrzęzło gdzieś głęboko i nie potrafiło znaleźć odpowiedniej struny głosowej, by nadać sobie barwę. Moje wargi zadrżały delikatnie po tym, jak wypowiedział komplement (w dziecięcym odruchu chciałam żeby mnie doceniał, rozpieszczał jak starszy brat młodszą siostrę, żeby widział we mnie utracone oczko w głowie, żebym wbrew przeszłości świeciła dla niego najjaśniej z naszej czwórki), i skinęłam do niego głową, krótko, konkretnie. Nic więcej. Wstrętne poczucie winy ukłuło mnie w pierś, zmieszane z kąśliwym podszeptem, że nie musiałam za nic mu dziękować, że powinien był zrobić dla mnie to i wiele więcej. Bywało, że zakorzeniona w porzuceniu roszczeniowość mnie przerażała. Uciekłam wzrokiem, niby pod pretekstem ponownego przejrzenia się w zwierciadle, choć miałam wrażenie, że Hector i tak bezbłędnie odczyta powód zerwanego kontaktu wzrokowego.
Odebrałam od niego mop i bez następnego słowa zabrałam się za porządki, przyglądałam się wodzie wypijanej przez szare włókna, promieniom słońca ginącym w gąbczastym materiale, a kiedy brat wrócił do łączonego pomieszczenia, po zabrudzeniu nie było już ani śladu.
Tym razem upewniłam się, że spieniona woda została wylana, umyłam też dłonie i sięgnęłam po jedną z czereśni, bezwstydnie zatopiwszy zęby w jej miąższu. Kwaśniejsza niż słodsza, dokładnie taka jak lubię. Trafił w dziesiątkę - znowu.
- Sąsiadka ma do nich dobrą rękę - pochwaliłam, bo obcych chwaliło się łatwiej niż bliskich, po czym przechyliłam głowę, wsłuchując się w jego opowieść. - Tobie nie mówi - wtrąciłam. - To mądry chłopiec, wrażliwy ponad swój wiek. Przeżywa stratę tej rudej wydry bardziej, niż ci się zdaje. Może nigdy się z nią nie pogodzi. To, że o niej milczy, to może być znak, że nie chce dokładać ci zmartwień, absorbować cię własnym smutkiem - nie chciałam wbijać szpil w ojcostwo Hectora, uznałam jednak, że musiał zdawać sobie sprawę z tego, że cisza nie równa się zapomnieniu. Matka, jaka by ona nie była, dawała ciepło nieporównywalne z nikim innym, a gdy jej brakło, obumierał kawałek duszy. We mnie również. Rozumiałam Orestesa. - Roztył się w swoich atłasowych pieleszach? - podchwyciłam temat Archibalda ze złośliwym błyskiem w oku i uraczyłam się kolejną czereśnią, do której zaraz potem dołączyła słodycz truskawki. Idealne połączenie. - Sama nie wiem. Skąd pewność, że nie wpadnie tam szwadron ministerialnych ogarów? Ludzi w maskach i plujących jadem różdżek? - mruknęłam w zastanowieniu, w obawie. Zabezpieczenia lorda Prewetta mogły być najlepsze na świecie, ale widmo wojennej rzezi wciąż wisiało nad ich głowami i jeśli miałam gdzieś zabrać mojego niesfornego trzylatka, musiałam być pewna, że nie zaryzykuję jego życiem tak, jak Jasper zaryzykował swoim.
Wyprostowałam plecy i machnęłam na niego ręką, zachęciwszy Hectora w ten sposób, żeby udał się ze mną do ogrodu, musiałam mu kogoś przedstawić. Niedaleko kurnika spacerowała dziobiąca w trawie jasna jak marmur Helena, a kawałek za nią prężyła się ciemnobrązowa kura o lśniących piórkach, obserwująca świat z mierną ciekawością.
- Chodź, poznasz... no właśnie. Pomóż mi ją nazwać - poleciłam i ułożyłam dłonie na biodrach. - McGarthowa dała mi za nią dobrą cenę i przyznam, że było warto. Znosi więcej jaj niż Helena, chociaż dziobie jeszcze mocniej - przedstawiłam mu nasz najnowszy nabytek. Nie miałam szczęścia do kur, wydawało mi się, że wybieram najmilsze, a te ni z tego, ni z owego zamieniały się w kuroliszki, gdy tylko docierały do Ula. Stwierdziłam w duchu, że w domu Hectora brakowało zwierząt, mogłyby pomóc Orestesowi otworzyć się na emocje; będę musiała zaraz o tym wspomnieć. - Myślałam nad Pazyfae, ale nie chcę wywoływać wilka z lasu. Jeszcze zniesie mi tu Minotaura.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
W jasnych oczach zalśniło rozbawienie, gdy Leta zabrzmiał jak starsza siostra. Miał jednak na tyle rozsądku, by go nie werbalizować. Wesołość szybko splotła się zresztą z dziwną nostalgią na myśl o tym, że Orpheus ma rozsądną matkę, gotową w jego dorosłości utemperować wszelkie nierozsądne zapędy bezwzględną szczerością.
Ich matka taka nie była. Nigdy nie mogła sprzeciwić się ojcu - zadbał o to, by popamiętała każdy sprzeciw - więc reprymendowanie własnych dzieci (a przynajmniej syna) też przychodziło jej trudno. Łatwo było być rozpieszczonym chłopcem, ale czasem brakowało mu twardszego podejścia. Albo dobrej rady na temat małżeńskiego życia, choć jakim cudem kobieta w przemocowym związku miałaby dawać dobre rady?
Nauczył się od matki tylko tego, co mówić kolegom jeśli nie zdążył uchylić się przed rzuconą szklanką (zazwyczaj) ani porządnie podleczyć rozciętego policzka (rzadko, był profesjonalistą).
-Jeszcze stać mnie na prezent dla młodszej siostry, Lettie. - wzruszył z uśmiechem ramionami, nawet nie spostrzegłszy, że wyrwały mu się te słowa. Młodszej siostry, dawne zdrobnienie.
Zamrugał. A potem ich spojrzenia spotkały się - nie cofnął wzroku, nie był (już) tchórzem - i zauważył, że i ona jest speszona, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie była w stanie.
-Pasują ci do oczu. - przerwał prędko ciszę, jakby chcąc rozgrzeszyć Letę za milczenie, nie musisz nic mówić. Z doświadczenia wiedział przecież, jakie to ciężkie.
Wiedział też, że kilka miesięcy temu sam mówiłby o wiele mniej, skrępowany kokonem wyrzutów sumienia i budowanymi przez lata murami. To tamten tydzień w lutym, uświadamiający mu jakie to okropne n i c nie czuć, pomógł mu nieco oswoić się z uczuciami; to miłosierna reakcja Lety na jego kryzys zbliżyła ich do siebie w nowy sposób.
Niektóre mury potrzebowały lat by choć trochę skruszeć, rozumiał. (Albo naprawdę próbował).
-Ma. Kilka zaklęć na reumatyzm i może da mi więcej. - uśmiechnął się chytrze, choć pomagałby jej przecież nawet bez fantów składanych mu z wdzięczności. Może podświadomie chciał udowodnić Lecie, że rozsądnie potrafi zadać o dobro swojego syna, domu i spiżarni?
Drgnął, gdy zwerbalizowała coś, o czym bał się myśleć.
-To... - niezdrowe -...niedobrze, że nic nie mówi. - westchnął cicho. -W kwietniu wziąłem go do cyrku w Londynie - tam Orpheusa nie mógł zabrać -i jakaś ruda flądra chciała sprzedać nam pamiątkowe zdjęcia. Od razu zepsuła mu humor. - zmarszczył lekko brwi. -Ale nie jakby był smutny, raczej jakby zabolało go myślenie o tym. Jak... jak mogę go zachęcić? - czy Orpheus pytał z sam siebie o ojca, czy go w ogóle pamiętał?
Czy warto było ginąć na wojnie i osierocić syna, Evans?
-Raczej nie od pieleszy, a od tego, że nie może się ruszyć poza Weymouth. - nawet w Dolinie widzieli listy gończe. -Ale to dzięki niemu jest tu bezpiecznie. - upomniał łagodnie Letę, pamiętając o znaczeniu Koalicji Półwyspu Kornwalijskiego dla pierwszych dni wojny.
Wstyd przyznać, ale na militariach znała się zresztą lepiej, zawsze rozumiała mapy wojenne jakoś intuicyjniej od niego - choć to on jako pierwszy pokazał jej księgi o historii. Matka nie miała energii się nimi zajmować i chyba podświadomie nie lubiła biblioteki ojca, więc to Hector podsuwał rozrywki rodzeństwu.
-Spytam. Nie pójdziemy tam bez pewności. - obiecał. My wszyscy, sam też nie chciał się narażać. Nie był lekkomyślny, jak Beatrice.
Ruszył za Letą do ogrodu, z uśmiechem uniósł brwi na widok kury. Dobre wieści, siostrze nie powodziło się tak źle - a jajka będą lepszą pomocą niż wciskane sykle od brata, których zapewne by nie przyjęła.
-Może Klitajmestra, siostra Heleny? - wypalił bez namysłu. -Nie zniesie Minotaura i powinna być ułożona dopóki nie kupisz koguta o imieniu Agamemmnon. - dodał z rozbawionym uśmiechem i cichą satysfakcją, że może pożartować o tym z kimś, kto zrozumie Vale-owskie odniesienia do Iliady i Odysei.
Ich matka taka nie była. Nigdy nie mogła sprzeciwić się ojcu - zadbał o to, by popamiętała każdy sprzeciw - więc reprymendowanie własnych dzieci (a przynajmniej syna) też przychodziło jej trudno. Łatwo było być rozpieszczonym chłopcem, ale czasem brakowało mu twardszego podejścia. Albo dobrej rady na temat małżeńskiego życia, choć jakim cudem kobieta w przemocowym związku miałaby dawać dobre rady?
Nauczył się od matki tylko tego, co mówić kolegom jeśli nie zdążył uchylić się przed rzuconą szklanką (zazwyczaj) ani porządnie podleczyć rozciętego policzka (rzadko, był profesjonalistą).
-Jeszcze stać mnie na prezent dla młodszej siostry, Lettie. - wzruszył z uśmiechem ramionami, nawet nie spostrzegłszy, że wyrwały mu się te słowa. Młodszej siostry, dawne zdrobnienie.
Zamrugał. A potem ich spojrzenia spotkały się - nie cofnął wzroku, nie był (już) tchórzem - i zauważył, że i ona jest speszona, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie była w stanie.
-Pasują ci do oczu. - przerwał prędko ciszę, jakby chcąc rozgrzeszyć Letę za milczenie, nie musisz nic mówić. Z doświadczenia wiedział przecież, jakie to ciężkie.
Wiedział też, że kilka miesięcy temu sam mówiłby o wiele mniej, skrępowany kokonem wyrzutów sumienia i budowanymi przez lata murami. To tamten tydzień w lutym, uświadamiający mu jakie to okropne n i c nie czuć, pomógł mu nieco oswoić się z uczuciami; to miłosierna reakcja Lety na jego kryzys zbliżyła ich do siebie w nowy sposób.
Niektóre mury potrzebowały lat by choć trochę skruszeć, rozumiał. (Albo naprawdę próbował).
-Ma. Kilka zaklęć na reumatyzm i może da mi więcej. - uśmiechnął się chytrze, choć pomagałby jej przecież nawet bez fantów składanych mu z wdzięczności. Może podświadomie chciał udowodnić Lecie, że rozsądnie potrafi zadać o dobro swojego syna, domu i spiżarni?
Drgnął, gdy zwerbalizowała coś, o czym bał się myśleć.
-To... - niezdrowe -...niedobrze, że nic nie mówi. - westchnął cicho. -W kwietniu wziąłem go do cyrku w Londynie - tam Orpheusa nie mógł zabrać -i jakaś ruda flądra chciała sprzedać nam pamiątkowe zdjęcia. Od razu zepsuła mu humor. - zmarszczył lekko brwi. -Ale nie jakby był smutny, raczej jakby zabolało go myślenie o tym. Jak... jak mogę go zachęcić? - czy Orpheus pytał z sam siebie o ojca, czy go w ogóle pamiętał?
Czy warto było ginąć na wojnie i osierocić syna, Evans?
-Raczej nie od pieleszy, a od tego, że nie może się ruszyć poza Weymouth. - nawet w Dolinie widzieli listy gończe. -Ale to dzięki niemu jest tu bezpiecznie. - upomniał łagodnie Letę, pamiętając o znaczeniu Koalicji Półwyspu Kornwalijskiego dla pierwszych dni wojny.
Wstyd przyznać, ale na militariach znała się zresztą lepiej, zawsze rozumiała mapy wojenne jakoś intuicyjniej od niego - choć to on jako pierwszy pokazał jej księgi o historii. Matka nie miała energii się nimi zajmować i chyba podświadomie nie lubiła biblioteki ojca, więc to Hector podsuwał rozrywki rodzeństwu.
-Spytam. Nie pójdziemy tam bez pewności. - obiecał. My wszyscy, sam też nie chciał się narażać. Nie był lekkomyślny, jak Beatrice.
Ruszył za Letą do ogrodu, z uśmiechem uniósł brwi na widok kury. Dobre wieści, siostrze nie powodziło się tak źle - a jajka będą lepszą pomocą niż wciskane sykle od brata, których zapewne by nie przyjęła.
-Może Klitajmestra, siostra Heleny? - wypalił bez namysłu. -Nie zniesie Minotaura i powinna być ułożona dopóki nie kupisz koguta o imieniu Agamemmnon. - dodał z rozbawionym uśmiechem i cichą satysfakcją, że może pożartować o tym z kimś, kto zrozumie Vale-owskie odniesienia do Iliady i Odysei.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdrobnienie w jego ustach wciąż wprawiało mnie w dziwne poczucie niewygody, ale zwalczyłam w sobie pragnienia poprawienia go, przypomnienia, że dziś byłam Letą wygnaną z domu lata temu, a nie małą dziewczynką, o której zapomniano, i która nigdy już nie wróci. Starał się. Mimo kolców pokrywających moje ciało próbował przedostać się przez dzielące nas granice i odrobić stracony czas. Zależało mu, dlatego tak mnie nazywał. Dlatego usiłował zwrócić mi odrobinę zamierzchłej normalności i beztroski. Przynajmniej w ten sposób interpretowałam zamiary Hectora, będąc głuchą na pęczniejące w sercu poczucie ciepła, bo ono równie szybko spalało się w nawracającej pożodze niesprawiedliwości, bolesnych wspomnień i odrzuconych uczuć.
- Oczu po matce - dopowiedziałam z przekąsem i skrzywiłam się, w pamięci odnajdując chłodne tęczówki, które nie chciały odejść ze wspomnień, nieważne jak mocno próbowałam je stamtąd wyplenić. Były jak chwasty o długich korzeniach, wczepione w ziemię i spijające z niej wszystko co najlepsze. Czy Hector również je we mnie widział? Był blisko z matką, znacznie bliżej niż z ojcem, poświęcała mu najwięcej uwagi, otulała go opieką i miłością mimo blizn i siniaków, które kaleczyły jej ciało. Westchnęłam cierpko i odwróciłam wzrok od lustra, nie chciałam dłużej na nie patrzeć.
- Oho. Czy twój patronus przybiera kształt lisa? - podchwyciłam na chytrość brzmiącą w jego głosie, przebiegłość kojarzoną z rudą kitą. Dowiedziałam się ostatnio, że zaklęcie chroniące przed dementorami i wszelkim plugastwem mogło przeistoczyć się w zwierzę bliskie duszy czarodzieja i chyba podświadomie chciałam mu tym zaimponować, wiedzą, która charłakowi nie była nawet potrzebna. Spojrzałam przy tym na brata i pozwoliłam sobie na kolejny uśmiech, zadziorny, awanturniczy, choć bledszy niż w mojej gwałtownej, nastoletniej przeszłości.
Ten jednak zanikł, kiedy zaczęliśmy rozmawiać o Orestesie. Los bratanka był dla mnie niesłychanie ważny; był zbyt dobrym dzieciaczkiem, by przeżywać przedwczesne odejście matki. Dobrze, że miał u swojego boku stare ciotki, by te mogły ofiarować mu trochę kobiecej bliskości i ciepła. Nie zastąpimy mu Beatrice, lecz może złagodzimy owrzodzoną ranę, którą nosił teraz na sercu.
- Może w takim razie próbuje to wyprzeć? Swój ból, pustkę. Odpycha ją od siebie i udaje, że niczego nie stracił. Znasz się na tym, to twoja działka, nie powinieneś już wiedzieć co leży mu na duszy? - zapytałam bez wyrzutu, a ze skonsternowaniem, co najwyżej ubranym w surowe słowa ciosane grubym dłutem, czasem zbyt bezpośrednim, bo nie potrafiłam być delikatna. Niewykluczone, że rozumienie własnego syna przychodziło mu trudniej niż diagnoza obcych. Osąd przysłaniały emocje, miłość, pragnienie dla dziecka jak najlepiej - choć może właśnie to było problemem. Uniosłam brwi w olśnieniu. - Wyłącz to, Hectorze. Swoje myślenie lekarza od mózgów. Orestes nie jest twoim pacjentem, dla którego musisz wynaleźć cudowny lek. Myśl jak ojciec, który musi wcielić się w rolę obu rodziców. Musisz zastąpić mu tę wydrę, wypełnić brak jej czułości. Pokaż mu, że też cierpisz, że jesteście w tym obaj, że nie jest sam. Że zrozumiesz, gdy będzie chciał porozmawiać, otrzesz łzy, bo twoje smakują tak samo. Kłam, jeśli musisz - nie oceniałam tego. Śmierć członka rodziny mogła być dla kogoś wybawieniem, pełnym oddechem łapczywie łapanym do płuc. Udzielanie rad szło mi znacznie lepiej, niż zastępowanie Jaspera Orpheusowi, prawda była taka, że sama nie miałam pojęcia co robię. - Powiedz mu to, co sam chciałbyś usłyszeć. Może to zadziała? - dodałam łagodniej. Bliski matce Hector musiał przeżyć jej odejście i pamiętać własne uczucia z tamtego czasu, a to dawało mu przewagę w nierównej walce ze śmiercią i koniecznością zasklepienia rany najbliższej osoby. Wiedziałam, że sobie poradzi. Nie będzie to łatwe, jednak był mądrym człowiekiem, wrażliwym, i ta wrażliwość połączy go z sercem Orestesa.
Kiwnęłam głową na słowa o Archibaldzie, lecz nie rozwinęłam tematu, nie gadałam po próżnicy, gdy nie miałam niczego do dodania. Najbliższe miesiące pokażą, czy obietnica utrzymania bezpieczeństwa podczas Festiwalu okaże się spełniona i prawdziwa, czy może będzie tylko gołosłownym zastrzykiem nadziei w sczernionych wojną sercach.
- Prędzej wyrwę sobie uszy, niż nazwę kurę Klitajmestra - zaoponowałam walecznie, aczkolwiek parsknęłam na komentarz o Agamemnonie. - Wybrałeś najbrzydsze imię z całej Iliady. Ale może Cassandra? - przywołałam imię przeklętej wieszczki i przyjrzałam się kurze, której ciemne oczy zwróciły się w naszym kierunku. Wydawać by się mogło, że nas oceniała. I robiła to surowo. - Swoją drogą - zaczęłam i obróciłam się w kierunku brata, by ostatecznie wyminąć go i ruszyć w drogę powrotną do jadalni, gdzie czekały na nas czereśnie i truskawki, - powinieneś sprawić Orestesowi jakieś zwierzę domowe. Dobrze mu to zrobi, dzieci przy zwierzętach rosną zdrowiej i weselej. Hammondowa ma teraz kocięta. Jej kotka wyszła w pole i wróciła z pełnym brzuchem, tylko nie myszy, a kociąt - podsunęłam dyplomatycznie. To tylko kilka domów stąd, moglibyśmy rzucić na nie okiem w drodze na plac zabaw, kuć żelazo póki gorące, zależnie od reakcji Hectora. Jeśli odmówi, i tak zamierzałam wiercić mu dziurę w brzuchu.
- Oczu po matce - dopowiedziałam z przekąsem i skrzywiłam się, w pamięci odnajdując chłodne tęczówki, które nie chciały odejść ze wspomnień, nieważne jak mocno próbowałam je stamtąd wyplenić. Były jak chwasty o długich korzeniach, wczepione w ziemię i spijające z niej wszystko co najlepsze. Czy Hector również je we mnie widział? Był blisko z matką, znacznie bliżej niż z ojcem, poświęcała mu najwięcej uwagi, otulała go opieką i miłością mimo blizn i siniaków, które kaleczyły jej ciało. Westchnęłam cierpko i odwróciłam wzrok od lustra, nie chciałam dłużej na nie patrzeć.
- Oho. Czy twój patronus przybiera kształt lisa? - podchwyciłam na chytrość brzmiącą w jego głosie, przebiegłość kojarzoną z rudą kitą. Dowiedziałam się ostatnio, że zaklęcie chroniące przed dementorami i wszelkim plugastwem mogło przeistoczyć się w zwierzę bliskie duszy czarodzieja i chyba podświadomie chciałam mu tym zaimponować, wiedzą, która charłakowi nie była nawet potrzebna. Spojrzałam przy tym na brata i pozwoliłam sobie na kolejny uśmiech, zadziorny, awanturniczy, choć bledszy niż w mojej gwałtownej, nastoletniej przeszłości.
Ten jednak zanikł, kiedy zaczęliśmy rozmawiać o Orestesie. Los bratanka był dla mnie niesłychanie ważny; był zbyt dobrym dzieciaczkiem, by przeżywać przedwczesne odejście matki. Dobrze, że miał u swojego boku stare ciotki, by te mogły ofiarować mu trochę kobiecej bliskości i ciepła. Nie zastąpimy mu Beatrice, lecz może złagodzimy owrzodzoną ranę, którą nosił teraz na sercu.
- Może w takim razie próbuje to wyprzeć? Swój ból, pustkę. Odpycha ją od siebie i udaje, że niczego nie stracił. Znasz się na tym, to twoja działka, nie powinieneś już wiedzieć co leży mu na duszy? - zapytałam bez wyrzutu, a ze skonsternowaniem, co najwyżej ubranym w surowe słowa ciosane grubym dłutem, czasem zbyt bezpośrednim, bo nie potrafiłam być delikatna. Niewykluczone, że rozumienie własnego syna przychodziło mu trudniej niż diagnoza obcych. Osąd przysłaniały emocje, miłość, pragnienie dla dziecka jak najlepiej - choć może właśnie to było problemem. Uniosłam brwi w olśnieniu. - Wyłącz to, Hectorze. Swoje myślenie lekarza od mózgów. Orestes nie jest twoim pacjentem, dla którego musisz wynaleźć cudowny lek. Myśl jak ojciec, który musi wcielić się w rolę obu rodziców. Musisz zastąpić mu tę wydrę, wypełnić brak jej czułości. Pokaż mu, że też cierpisz, że jesteście w tym obaj, że nie jest sam. Że zrozumiesz, gdy będzie chciał porozmawiać, otrzesz łzy, bo twoje smakują tak samo. Kłam, jeśli musisz - nie oceniałam tego. Śmierć członka rodziny mogła być dla kogoś wybawieniem, pełnym oddechem łapczywie łapanym do płuc. Udzielanie rad szło mi znacznie lepiej, niż zastępowanie Jaspera Orpheusowi, prawda była taka, że sama nie miałam pojęcia co robię. - Powiedz mu to, co sam chciałbyś usłyszeć. Może to zadziała? - dodałam łagodniej. Bliski matce Hector musiał przeżyć jej odejście i pamiętać własne uczucia z tamtego czasu, a to dawało mu przewagę w nierównej walce ze śmiercią i koniecznością zasklepienia rany najbliższej osoby. Wiedziałam, że sobie poradzi. Nie będzie to łatwe, jednak był mądrym człowiekiem, wrażliwym, i ta wrażliwość połączy go z sercem Orestesa.
Kiwnęłam głową na słowa o Archibaldzie, lecz nie rozwinęłam tematu, nie gadałam po próżnicy, gdy nie miałam niczego do dodania. Najbliższe miesiące pokażą, czy obietnica utrzymania bezpieczeństwa podczas Festiwalu okaże się spełniona i prawdziwa, czy może będzie tylko gołosłownym zastrzykiem nadziei w sczernionych wojną sercach.
- Prędzej wyrwę sobie uszy, niż nazwę kurę Klitajmestra - zaoponowałam walecznie, aczkolwiek parsknęłam na komentarz o Agamemnonie. - Wybrałeś najbrzydsze imię z całej Iliady. Ale może Cassandra? - przywołałam imię przeklętej wieszczki i przyjrzałam się kurze, której ciemne oczy zwróciły się w naszym kierunku. Wydawać by się mogło, że nas oceniała. I robiła to surowo. - Swoją drogą - zaczęłam i obróciłam się w kierunku brata, by ostatecznie wyminąć go i ruszyć w drogę powrotną do jadalni, gdzie czekały na nas czereśnie i truskawki, - powinieneś sprawić Orestesowi jakieś zwierzę domowe. Dobrze mu to zrobi, dzieci przy zwierzętach rosną zdrowiej i weselej. Hammondowa ma teraz kocięta. Jej kotka wyszła w pole i wróciła z pełnym brzuchem, tylko nie myszy, a kociąt - podsunęłam dyplomatycznie. To tylko kilka domów stąd, moglibyśmy rzucić na nie okiem w drodze na plac zabaw, kuć żelazo póki gorące, zależnie od reakcji Hectora. Jeśli odmówi, i tak zamierzałam wiercić mu dziurę w brzuchu.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
-To lepiej niż po ojcu. - słowa popłynęły same, zanim zdążył je przemyśleć. Usta drżą smutno w przepraszającym uśmiechu, a spojrzenie ucieka, jakby wstydził się obnażenia własnych kompleksów. Leta ma wystarczająco dużo własnych problemów, więc Hector ma nadzieję, że ani nie pociągnie tematu ani nie potwierdzi tego, czego obawiał się gdy zerkał w lustro. Im więcej lat upływało i siwizny przybywało, tym bardziej przypominał człowieka ze wspomnień i portretów.
Nagle robi się chłodniej.
Patronus, dementorzy. Ciąg skojarzeń jest mimowolny. Oczy Hectora rozszerzyły się lekko, wspomnienie - nagle przymglone - pomknęło w stronę okna.
-Nigdy nie potrafiłem go wyczarować. - skwitował posępnie. Pięć minut temu wyczułby, że powinien pochwalić jej wiedzę albo żartobliwie przypisać sobie jakieś zwierzę.
Pięć minut temu nie myślał o dementorach, nie usiłował przepędzić spod powiek obrazu tamtego pocałunku. Nie myślał wtedy o tym, że dementor go oszczędził, ale że pewnie nie oszczędziłby Lety i to nie ze względu na płynącą w jego krwi magię. Nie, nie myślał teraz o przypadłości siostry. Myślał tylko o tym, że była nieskończenie bardziej żywa i emocjonalna od niego samego, że potrafiła kochać (i gniewać się) bardziej od niego, że jej dusza byłaby w oczach tamtego potwora pełna ciepła i uczuć i smakowita. Że nie potrafiłaby siebie obronić, ani on jej.
Musiała zauważyć, że patrzył w dal o kilka sekund za długo, że stracił uwagę i czujność - a przecież nigdy nie rozpraszał się w rozmowie, szczycił się uważnością.
Nie powinienem nic jej mówić.
Ale lepszy brat by jej powiedział.
-A powinienem. - słyszał własne słowa z dystansu, jakby wypowiadał je ktoś inny. -Się nauczyć, choć nigdy nie potrafiłem sięgnąć po tak skomplikowaną białą magię. - potarł dłońmi własne ramiona, choć chłód był tylko fantomowym wspomnieniem. -Widziałem je w Kumbrii. - nie patrzył na nią, nie chciał, żeby widziała, że czegoś się boi. -Dementory. - doprecyzował ledwo słyszalnie.
Obrócił w palcach czereśnię, ale jakoś stracił apetyt - a ciężar na sercu tylko rósł. Spróbował wznieść oczy do góry, gdy Leta wytknęła mu własną specjalizację, ale nawet żartować było trudno.
-Wiem, co leży w duszy moich pacjentów. Z bliskimi zawsze jest trudniej, najtrudniej. Rozgraniczam to, wbrew pozorom. - westchnął. Gdyby było prościej, potrafiłbym rozmawiać z tobą, z Ariadne, z Victorem.
-Gdyby to wypierał, byłby do - nas - mnie podobny. - przyznał. Spuścił wzrok, każda rada wydawała się trudniejsza od drugiej.
Jak miał wczuć się w rolę ojca, skoro poruszał się po omacku, skoro nigdy nie miał prawdziwego wzorca?
Jak miał okazać czułość, skoro obawiał się, że nie potrafi?
Jak miał kłamać?
-Nie chcę - nie potrafię - okłamać krwi z własnej krwi. - zaprotestował cicho. Teściowie to co innego, Orestes był jego synem.
I znał go zbyt dobrze.
-Jest zresztą zbyt bystry. Chyba wie, że nie cierpię, choć próbowałem przeżyć żałobę jak trzeba. - oddać go w dzień pogrzebu pod opiekę Ariadne i samemu trzymać się za ramieniem siostry, by zapamiętał czyiś prawdziwy smutek. -Poza tym, on czasem... - czuł, że musi jakoś wytłumaczyć tą niechęć do kłamstwa, biorącą się nie tylko z więzów krwi, ale i z magii. -...wyczuwa emocje. Też tak potrafiłem w jego wieku. - inny rodzic mógłby się jedynie domyślać, Hector wiedział.
-Może to by pomogło. - przyznał siostrze rację, domyślając się o czyjej śmierci mówi. Przechylił lekko głowę. -Ale tamtej śmierci się spodziewałem. - przedłużająca się choroba, przedłużające się cierpienie.
Pamiętał tęsknotę i smutek, ale i ulgę.
To nie to samo co brutalny wypadek.
Żałował, że Orestes nie był już równie mały jak Orpheus, że rozumiał zbyt wiele. Może z mniejszym dzieckiem byłoby... prościej.
Z ulgą wyszedł na zewnątrz, odetchnął świeżym powietrzem.
-To może Poliksena albo Antygona? Mam same wspaniałe sugestie. - kontynuował, chcąc ją rozbawić -Cassandra to zbyt ładne imię dla kury. Przyjaźniłem - przyjaźnię? Kolejna nadzieja, której nie chciał sobie dawać zbyt wcześnie. -się z jedną w szkole.
Uniósł lekko brwi i milczał chwilę w odpowiedzi na sugestię rodzicielską - co oznaczało, że rozważał słowa siostry na poważnie.
-Koty chyba mnie nie lubią. - a przynajmniej kot sąsiadki, odkąd próbował go zabić pod wpływem tamtej pacjentki i tamtego dziwnego czaru. -Ale pomijając tą kwestię, nie wiem czy to nie za wcześnie? Mam wiele wizyt domowych, a i z gabinetu nie wyjdę, kto zajmowałby się kotem pod moją nieobecność? - Orestesem zajmowały się ciotki, babcia i sąsiadki, ale nie odda im przecież syna z kotem.
Nagle robi się chłodniej.
Patronus, dementorzy. Ciąg skojarzeń jest mimowolny. Oczy Hectora rozszerzyły się lekko, wspomnienie - nagle przymglone - pomknęło w stronę okna.
-Nigdy nie potrafiłem go wyczarować. - skwitował posępnie. Pięć minut temu wyczułby, że powinien pochwalić jej wiedzę albo żartobliwie przypisać sobie jakieś zwierzę.
Pięć minut temu nie myślał o dementorach, nie usiłował przepędzić spod powiek obrazu tamtego pocałunku. Nie myślał wtedy o tym, że dementor go oszczędził, ale że pewnie nie oszczędziłby Lety i to nie ze względu na płynącą w jego krwi magię. Nie, nie myślał teraz o przypadłości siostry. Myślał tylko o tym, że była nieskończenie bardziej żywa i emocjonalna od niego samego, że potrafiła kochać (i gniewać się) bardziej od niego, że jej dusza byłaby w oczach tamtego potwora pełna ciepła i uczuć i smakowita. Że nie potrafiłaby siebie obronić, ani on jej.
Musiała zauważyć, że patrzył w dal o kilka sekund za długo, że stracił uwagę i czujność - a przecież nigdy nie rozpraszał się w rozmowie, szczycił się uważnością.
Nie powinienem nic jej mówić.
Ale lepszy brat by jej powiedział.
-A powinienem. - słyszał własne słowa z dystansu, jakby wypowiadał je ktoś inny. -Się nauczyć, choć nigdy nie potrafiłem sięgnąć po tak skomplikowaną białą magię. - potarł dłońmi własne ramiona, choć chłód był tylko fantomowym wspomnieniem. -Widziałem je w Kumbrii. - nie patrzył na nią, nie chciał, żeby widziała, że czegoś się boi. -Dementory. - doprecyzował ledwo słyszalnie.
Obrócił w palcach czereśnię, ale jakoś stracił apetyt - a ciężar na sercu tylko rósł. Spróbował wznieść oczy do góry, gdy Leta wytknęła mu własną specjalizację, ale nawet żartować było trudno.
-Wiem, co leży w duszy moich pacjentów. Z bliskimi zawsze jest trudniej, najtrudniej. Rozgraniczam to, wbrew pozorom. - westchnął. Gdyby było prościej, potrafiłbym rozmawiać z tobą, z Ariadne, z Victorem.
-Gdyby to wypierał, byłby do - nas - mnie podobny. - przyznał. Spuścił wzrok, każda rada wydawała się trudniejsza od drugiej.
Jak miał wczuć się w rolę ojca, skoro poruszał się po omacku, skoro nigdy nie miał prawdziwego wzorca?
Jak miał okazać czułość, skoro obawiał się, że nie potrafi?
Jak miał kłamać?
-Nie chcę - nie potrafię - okłamać krwi z własnej krwi. - zaprotestował cicho. Teściowie to co innego, Orestes był jego synem.
I znał go zbyt dobrze.
-Jest zresztą zbyt bystry. Chyba wie, że nie cierpię, choć próbowałem przeżyć żałobę jak trzeba. - oddać go w dzień pogrzebu pod opiekę Ariadne i samemu trzymać się za ramieniem siostry, by zapamiętał czyiś prawdziwy smutek. -Poza tym, on czasem... - czuł, że musi jakoś wytłumaczyć tą niechęć do kłamstwa, biorącą się nie tylko z więzów krwi, ale i z magii. -...wyczuwa emocje. Też tak potrafiłem w jego wieku. - inny rodzic mógłby się jedynie domyślać, Hector wiedział.
-Może to by pomogło. - przyznał siostrze rację, domyślając się o czyjej śmierci mówi. Przechylił lekko głowę. -Ale tamtej śmierci się spodziewałem. - przedłużająca się choroba, przedłużające się cierpienie.
Pamiętał tęsknotę i smutek, ale i ulgę.
To nie to samo co brutalny wypadek.
Żałował, że Orestes nie był już równie mały jak Orpheus, że rozumiał zbyt wiele. Może z mniejszym dzieckiem byłoby... prościej.
Z ulgą wyszedł na zewnątrz, odetchnął świeżym powietrzem.
-To może Poliksena albo Antygona? Mam same wspaniałe sugestie. - kontynuował, chcąc ją rozbawić -Cassandra to zbyt ładne imię dla kury. Przyjaźniłem - przyjaźnię? Kolejna nadzieja, której nie chciał sobie dawać zbyt wcześnie. -się z jedną w szkole.
Uniósł lekko brwi i milczał chwilę w odpowiedzi na sugestię rodzicielską - co oznaczało, że rozważał słowa siostry na poważnie.
-Koty chyba mnie nie lubią. - a przynajmniej kot sąsiadki, odkąd próbował go zabić pod wpływem tamtej pacjentki i tamtego dziwnego czaru. -Ale pomijając tą kwestię, nie wiem czy to nie za wcześnie? Mam wiele wizyt domowych, a i z gabinetu nie wyjdę, kto zajmowałby się kotem pod moją nieobecność? - Orestesem zajmowały się ciotki, babcia i sąsiadki, ale nie odda im przecież syna z kotem.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdybym odziedziczyła oczy po ojcu, z pewnością wydrapałabym je z oczodołów. Oczy Anselma Vale były zimne, oceniające, surowe, przedzierały się przez powłokę ciała i docierały do duszy, paląc jej powierzchnię jak celnie rzucone zaklęcie nieznające umiaru. Każde z nas nosiło w sobie jego cząstkę, ja jednak miałam to szczęście, że byłam do niego niemalże niepodobna, poza kilkoma szczegółami, które skrupulatnie ignorowałam.
Przysiadłam na krześle przy stole w jadalni i zaczęłam obracać w dłoniach jedną z czereśni, gdy Hector ponownie zdobył się na odwagę i odsłonił przede mną swoje sekrety, ułomności. Zapewne nie przychodziło mu to łatwo. Staliśmy na dwóch przeciwległych końcach barykady, dzieliła nas różnica wielu lat, a mimo to odnajdywaliśmy w tym labiryncie zawiłości jakiś wspólny język, namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Nie byłam pewna dlaczego wybierał na powiernika akurat mnie, nie przyszło mi do głowy, że może w ten sposób chciał pozwolić mi siebie poznać. Zobaczyć to, czego nie widzieli inni. Przed światem i pacjentami zgrywał bohatera świetnie radzącego sobie z życiem, tu jednak nie musiał udawać, chociaż dziwnie czułam się z tym, że obraz zaradnego i nieustraszonego starszego brata nabierał korozji i rdzy.
Przeszły mnie dreszcze, gdy wspomniał o dementorach. Nigdy ich nie widziałam i nie życzyłam sobie, żeby widział je Hector, żeby czuł na sobie zew wysysający z niego wszelkie szczęście, którego i tak poskąpił mu los. Zmarszczyłam brwi i skrzywiłam usta.
- Nie bez powodu to jedna z najtrudniejszych inkantacji w naszym świecie. Najpotężniejszych - zaczęłam powoli, bo nawet jeśli nie potrafiłam posługiwać się magią, znałam jej historię i niektóre zaklęcia. - To, że nie opanowałeś jej do perfekcji, to żaden wstyd - wciąż możesz się uczyć. Masz tę możliwość i teraz motywację. Żałuję tylko, że... zyskałeś ją w taki sposób - mruknęłam; ja, na przykład, ich nie miałam. W obliczu zetknięcia z lodowatą aurą wygłodniałego dementora byłam bezsilna. Chyba chcąc dodać mu otuchy i poprawić humor, przesunęłam miskę z truskawkami w jego stronę. Czy powłóczyste płaszcze tych złowrogich istot wracały do niego w snach? Czy dalej widział je przed sobą tak wyraźnie, jak tamtego dnia w Kumbrii? - Więc możesz albo siedzieć i użalać się w duchu, że coś ci dotychczas nie wyszło, albo wziąć się za siebie, chwycić za różdżkę i próbować do upadłego. Przecież jesteś uparty. Dasz radę - nie próbowałam go pocieszyć, a wierzyłam, że stwierdzam fakt, uniosłszy przy tym kącik ku górze prawie niedostrzegalnie. Chciałam, by spróbował. By się nie poddawał. Współczułam mu tego spotkania, tego, jakie piętno musiało na nim odcisnąć, wydawało mi się, że widziałam strach skłębiony w jego oczach i głosie, gdy o tym mówił, i miałam ochotę przyciągnąć go do siebie i zamknąć w ramionach, ale nie potrafiłam. - Znasz historię o Illyiusie? - zapytałam za to. W Hogwarcie mogli jej nie nauczać, tam patronus był zaledwie patronusem, przydatnym i silnym zaklęciem. Nie każdy uważał też na historii magii, by zapisać w pamięci przygodę złotowłosego chłopca.
Kiwnęłam głową w zrozumieniu, nie zamierzając oceniać trudów, z jakimi mierzył się przy Orestesie i łatwości, w jaką się przeradzały, gdy stawał przed pacjentem. Lubiłam się mądrzyć, jednak w tym wypadku znałam ograniczenia własnej ekspertyzy.
- W takim razie sama nie wiem - westchnęłam przeciągle i odchyliłam się na krześle w geście kapitulacji. - Może łatwiej byłoby mu o tym mówić, gdybyś przyznał mu otwarcie, że nie cierpisz, ale rozumiesz co przeżywa? I że jemu jest trudno? Możesz mu opowiedzieć o tym jak się czułeś, kiedy sam straciłeś matkę - wyrzuciłam z siebie kwaśno, jakbym przełykała cytrynę, słowa niechętnie przedostawały się przez gardło. Pomimo upływu lat nie odpuściłam złości i wyrzutów, nienawidziłam i tęskniłam jednocześnie. Hector zapewne po prostu tęsknił.
- A ona niby jest brzydka? - odparłam ostro i wskazałam na kurę. Jej złote pióra połyskiwały w łaskawych promieniach słońca, dzióbek był idealnie uformowany, jej postawa dostojna i damulkowata. - W takim razie będzie Cassandrą - orzekłam tylko po to, żeby zrobić mu na złość. Tak naprawdę zdecydowałam się na Poliksenę. W mitologii miała wystarczająco gorzką historię, żeby mnie urzec.
- Orestes, oczywiście. Po to bierzesz kota, żeby to jemu zająć czas, myśli, zapełnić emocje. Poza tym kotami nie trzeba się zajmować, wystarczy, że dasz mu jeść i zapewnisz wodę. To niewielka cena za radość dziecka - podkreśliłam i znacząco uniosłam brwi. Kot to dobry pomysł, Hectorze, wiesz o tym, zdawałam się mówić bezgłośnie i uparcie, samym spojrzeniem.
Przysiadłam na krześle przy stole w jadalni i zaczęłam obracać w dłoniach jedną z czereśni, gdy Hector ponownie zdobył się na odwagę i odsłonił przede mną swoje sekrety, ułomności. Zapewne nie przychodziło mu to łatwo. Staliśmy na dwóch przeciwległych końcach barykady, dzieliła nas różnica wielu lat, a mimo to odnajdywaliśmy w tym labiryncie zawiłości jakiś wspólny język, namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Nie byłam pewna dlaczego wybierał na powiernika akurat mnie, nie przyszło mi do głowy, że może w ten sposób chciał pozwolić mi siebie poznać. Zobaczyć to, czego nie widzieli inni. Przed światem i pacjentami zgrywał bohatera świetnie radzącego sobie z życiem, tu jednak nie musiał udawać, chociaż dziwnie czułam się z tym, że obraz zaradnego i nieustraszonego starszego brata nabierał korozji i rdzy.
Przeszły mnie dreszcze, gdy wspomniał o dementorach. Nigdy ich nie widziałam i nie życzyłam sobie, żeby widział je Hector, żeby czuł na sobie zew wysysający z niego wszelkie szczęście, którego i tak poskąpił mu los. Zmarszczyłam brwi i skrzywiłam usta.
- Nie bez powodu to jedna z najtrudniejszych inkantacji w naszym świecie. Najpotężniejszych - zaczęłam powoli, bo nawet jeśli nie potrafiłam posługiwać się magią, znałam jej historię i niektóre zaklęcia. - To, że nie opanowałeś jej do perfekcji, to żaden wstyd - wciąż możesz się uczyć. Masz tę możliwość i teraz motywację. Żałuję tylko, że... zyskałeś ją w taki sposób - mruknęłam; ja, na przykład, ich nie miałam. W obliczu zetknięcia z lodowatą aurą wygłodniałego dementora byłam bezsilna. Chyba chcąc dodać mu otuchy i poprawić humor, przesunęłam miskę z truskawkami w jego stronę. Czy powłóczyste płaszcze tych złowrogich istot wracały do niego w snach? Czy dalej widział je przed sobą tak wyraźnie, jak tamtego dnia w Kumbrii? - Więc możesz albo siedzieć i użalać się w duchu, że coś ci dotychczas nie wyszło, albo wziąć się za siebie, chwycić za różdżkę i próbować do upadłego. Przecież jesteś uparty. Dasz radę - nie próbowałam go pocieszyć, a wierzyłam, że stwierdzam fakt, uniosłszy przy tym kącik ku górze prawie niedostrzegalnie. Chciałam, by spróbował. By się nie poddawał. Współczułam mu tego spotkania, tego, jakie piętno musiało na nim odcisnąć, wydawało mi się, że widziałam strach skłębiony w jego oczach i głosie, gdy o tym mówił, i miałam ochotę przyciągnąć go do siebie i zamknąć w ramionach, ale nie potrafiłam. - Znasz historię o Illyiusie? - zapytałam za to. W Hogwarcie mogli jej nie nauczać, tam patronus był zaledwie patronusem, przydatnym i silnym zaklęciem. Nie każdy uważał też na historii magii, by zapisać w pamięci przygodę złotowłosego chłopca.
Kiwnęłam głową w zrozumieniu, nie zamierzając oceniać trudów, z jakimi mierzył się przy Orestesie i łatwości, w jaką się przeradzały, gdy stawał przed pacjentem. Lubiłam się mądrzyć, jednak w tym wypadku znałam ograniczenia własnej ekspertyzy.
- W takim razie sama nie wiem - westchnęłam przeciągle i odchyliłam się na krześle w geście kapitulacji. - Może łatwiej byłoby mu o tym mówić, gdybyś przyznał mu otwarcie, że nie cierpisz, ale rozumiesz co przeżywa? I że jemu jest trudno? Możesz mu opowiedzieć o tym jak się czułeś, kiedy sam straciłeś matkę - wyrzuciłam z siebie kwaśno, jakbym przełykała cytrynę, słowa niechętnie przedostawały się przez gardło. Pomimo upływu lat nie odpuściłam złości i wyrzutów, nienawidziłam i tęskniłam jednocześnie. Hector zapewne po prostu tęsknił.
- A ona niby jest brzydka? - odparłam ostro i wskazałam na kurę. Jej złote pióra połyskiwały w łaskawych promieniach słońca, dzióbek był idealnie uformowany, jej postawa dostojna i damulkowata. - W takim razie będzie Cassandrą - orzekłam tylko po to, żeby zrobić mu na złość. Tak naprawdę zdecydowałam się na Poliksenę. W mitologii miała wystarczająco gorzką historię, żeby mnie urzec.
- Orestes, oczywiście. Po to bierzesz kota, żeby to jemu zająć czas, myśli, zapełnić emocje. Poza tym kotami nie trzeba się zajmować, wystarczy, że dasz mu jeść i zapewnisz wodę. To niewielka cena za radość dziecka - podkreśliłam i znacząco uniosłam brwi. Kot to dobry pomysł, Hectorze, wiesz o tym, zdawałam się mówić bezgłośnie i uparcie, samym spojrzeniem.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Dostrzegł jak drgnęła i przez moment żałował, że jej powiedział - i że przyznał, że nie potrafiłby jej ochronić.
Brat by potrafił. Ukłucie żalu, że go nie było - i mglista świadomość, że jego patronusa też przecież nie znał. (Po prostu naiwnie, chłopięco, wierzył, że wszystko potrafi).
Leta nie była jednak Ariadne ani nie była już dzieckiem - nie powinien odgradzać jej od świata, bo po pierwsze czuł, że miałaby mu to za złe, a po drugie wierzył, że wiedza pomaga. W jakiś, nawet drobny sposób. Nawet komuś, kto nie potrafi wyczarować patronusa i nigdy się tego nie nauczy.
Kiedyś wierzył, że samemu też nigdy się tego nie nauczy, zupełnie jak własna siostra. Obrona przed czarną magią zawsze sprawiała mu trudności i przesądnie przypisał je nie do własnego braku talentu lub skupienia (był przecież Krukonem, jak mógł być w czymś zwyczajnie k i e p s k i?), a do tego, że w dzieciństwie jego dusza i ciało zostały skażone klątwą.
Siostra stąpała jednak po ziemi twardo, niejednokrotnie widząc rzeczy umykające skomplikowanym teoriom Hectora. Odkąd zobaczył dementora, usiłował przemóc dawny lęk przed tym, że klątwa skaziła jakoś jego duszę i podjął się ćwiczeń prostszych inkantancji. Ku jego zaskoczeniu, wychodziły lepiej niż w szkole.
Zamrugał, gdy zarzuciła mu zwykły wstyd. Instynktownie chciał zaprotestować, ale zmusił się do rozważenia jej słów.
Czy to możliwe, że przed nauką powstrzymała go nie klątwa, nie wrodzony antytalent, a mieszanka ambicji i wstydu? Teraz miał zarówno spokój, jak i motywację - czynniki, których brakło mu piętnaście lat temu. Mimo, że chodząc o lasce słuchał wielu kpin, to zawsze bolały. Nie znosił i nie wybaczał upokorzeń - a jeśli nie mógł ukarać za nie innych, karał sam siebie.
-Może faktycznie osiadłem na laurach, bo trochę się wstydziłem. - przyznał, z trudem. Uśmeichnął się blado, sięgnął po truskawkę, podchwycił spojrzenie Lety, spoważniał. Niewiele mówiła, ale oczy zdradzały więcej - musiała sobie wyobrażać jak to jest, natknąć się na dementora.
Dasz radę.
Dwa proste słowa, ale dawno ich nie słyszał. To on mówił podobne frazesy pacjentom, zapominając o tym, że samemu też potrzebuje motywacji.
-Dziękuję. - szepnął, nie odrywając wzroku od jej tęczówek. Tęczówek po matce, ale to rady siostry były czasami bardziej matczyne niż matki. -Pewnie nie będzie duży, ale to wystarczy. Z jakim zwierzęciem ci się kojarzę? - uśmiechnął się krzywo, wystawił na żarty, chcąc ją rozweselić.
Tylko nie mów, że z jeleniem. Nie powiedział Lecie o zdradach Beatrice, ale czasem zastanawiało go, czego się domyślała. Może gdyby siostra poszła do Hogwartu, też zostałaby uzdrowicielką albo magipsychiatrą albo roztrząsającą umysły uczniów profesor historii magii. Byli do siebie bardziej podobni niż sądziła.
Uniósł lekko brwi, bo nie lubił nie wiedzieć.
-Nie pamiętam. – nie znam, odpowiedział krótko, spoglądając na siostrę z zainteresowaniem. Czy to jeden z mitów, których nie mógł czytać Orestesowi, bo były zbyt krwawe lub erotyczne?
-Tak, może to… dobry punkt widzenia. Szczery. Albo jak bym się czuł, gdybym stracił kogoś bliskiego. - zawiesił spojrzenie na Lecie, o sekundę zbyt długo. Przypomniał sobie, że powinien zamrugać, cofnął wzrok. Choroba matki wiązała się z cierpieniem, ale była rozciągnięta w czasie, a koniec dało się przewidzieć.
Od początku wojny obawiał się zaś nagłego, brutalnego losu, jaki czekał w tych czasach charłaków. Początkowo dał się zwieść złudnemu bezpieczeństwu na Półwyspie Kornwalijskim, ale los czarodziejów i mugoli w Staffordshire prędko otworzył mu oczy.
Pozostawały tylko modły do Prządek Przeznaczenia.
Krytycznie przyjrzał się kurze, której nie oceniał w kategoriach piękna lub brzydoty. Raczej tego, że jest…
-Jest kurą. -zaprotestował. A Cassandra była kobietą, piękną i mądrą. I daleką od kury domowej - wciąż z dumą myślał o tym, co powiedziała mu o własnej praktyce medycznej. Zasłuchany, zapomniał wtedy spytać o miejsce jej pracy, ale jeszcze to nadrobią. -Była w szkole moją jedyną przyjaciółką - płci żeńskiej, ale może w ogóle – Archie zawsze go onieśmielał, relacja z Cass zdawała się bardziej partnerska -a ta kura nie jest jedyna, ma towarzystwo Heleny. - zauważył w ostatniej próbie znalezienia kontrargumentu.
-Myślisz, że dałby radę zająć się sam kotem? A co jeśli ucieknie, a on pobiegnie za nim i będzie tam na przykład d… – ementor, ale nagle dotarła do niego irracjonalność własnego, chorobliwego lęku o syna. Wziął głębszy oddech. -Zastanowię się. - obiecał siostrze z bladym uśmiechem.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedza była wszystkim, co posiadałam. Wykułam z niej oręż drobnej przydatności w magicznym społeczeństwie, otwarłam furtkę do bezpieczeństwa zarobków, które, poza spadkiem po Jasperze, pomagały przeżyć nam z Orpheusem na godziwym poziomie. Miał więc rację sądząc, że właśnie wiedzy potrzebowałam, informacji, fragmentów wyjaśnień, które pozwoliłyby mi ocenić w jaki sposób najlepiej chronić ten dom. Człowiek bezsilny, pozbawiony oręża i sprawczości, musiał być przebiegły, przygotowany na każdą ewentualność - dlatego zawsze bardzo uważnie słuchałam Hectora, bo zdawałam sobie sprawę, że pewnego dnia jego słowa mogą być jedyną bronią, którą posiądę przeciwko wrogowi, albo jedynym sposobem na zapobiegnięcie tragedii.
- Najważniejsze, że chcesz to zmienić - zdecydowałam spokojnie. Mogłabym wytknąć, że faktycznie osiadł na przeklętych laurach i pokrył kurzem własne ambicje, ale po co? Jako nauczycielka sądziłam, że podcinanie skrzydeł było najgłupszą metodą pedagogiczną na świecie; należało wdmuchiwać powietrze pod lotki uczących się szybować maluchów, zarażać ich pasją, motywować, zamiast podkreślać na każdym kroku, że ich starania były mizerne. Uśmiechnęłam się do Hectora lekko. Choć nie mówiłam tego głośno, to wierzyłam w niego, mówiły to moje oczy błyskające otuchą, która gdzieś w trzewiach wciąż ścierała się z cierpkim lękiem przed stworzeniami, które napotkał w Kumbrii. Dotąd nie zastanawiałam się nad wpływem dementora na charłaka. Jak długo wytrzymałby mój organizm, gdyby postać w powłóczystej, czarnej pelerynie pojawiła się teraz obok nas, głodna szczęścia i ciepła, które nosiliśmy w sobie jak największe, a zarazem najmniejsze skarby? - Z osłem, rzecz jasna - odparłam z zaczepnie uniesionymi ku górze brwiami. To mądre stworzenia, bardzo użyteczne, ale tego nie dodałam. W gruncie rzeczy bardzo je lubiłam, pewnie nawet o tym nie wiedział. - Pasujesz do nich upartością - oznajmiłam za to, zajadając się potem truskawką. Kiedy Hector na coś się zdecydował, nie powstrzymałaby go nawet drętwota. Z drażniącą determinacją parł naprzód, do celu, wierząc, że ów cel był jedynym na świecie mądrym zamiarem.
Nie zdziwiło mnie to, że nie słyszał wspomnianej przeze mnie historii, a właściwie odczułam przy tym ukłucie satysfakcji.
- To było bardzo dawno temu, w wiosce położonej u podnóża górskiego zbocza. Z otoczonej skałami mieściny prowadziła jedna droga - przez las, w którym w starym zamku mieszkał potężny czarnoksiężnik Raczidian. Zjednoczył wokół siebie dementory, a te były mu podległe, chłonąc rozkazy. Obiecał, że nie naśle ich na wioskę tak długo, jak mieszkańcy nie wejdą na jego tereny. Oni jednak wiedzieli, że delikatny rozejm może nie trwać wiecznie, więc nauczali młode pokolenia expecto patronum, na wszelki wypadek. Na dzień, kiedy Raczidianowi wreszcie znudzi się przymierze - mówiłam, w dłoniach obracając czereśnię. - Illyius był siedemnastoletnią sierotą, którą również nauczono zaklęcia. Jego patronus przybrał formę myszy. Jak tak małe, niepozorne, właściwie bezużyteczne stworzenie mogłoby stawić czoła hordzie dementorów? Wyśmiano go, słabiznę jego charakteru, który nie zdołał wyprodukować silniejszego zwierzęcia podobnego pozostałym młodzieńcom. Domyślasz się dokąd zmierzam? - spojrzałam na Hectora, jednak nie dałam mu pola do odpowiedzi, natychmiast kontynuując. - Pokój rozpadł się przez pożądanie. Raczidian zobaczył w lesie mieszkankę wsi i zapragnął jej tak bardzo, że nasłał swoje potwory na wioskę, kiedy rodzice dziewczyny odmówili jego propozycji małżeństwa. Chmara czarnych peleryn wylała się z lasu. Niosły ze sobą lód i strach. Obietnicę, że wieś gorzko pożałuje potraktowania Raczidiana w ten sposób. Mieszkańcy stanęli do walki. Przeciwko czerni jaśniały niedźwiedzie, dumne konie, szczerzące kły ogary, jelenie z ciężkimi porożami, nawet byki i koziorożce. I wszyscy zawiedli. Eliana znajdowała się wtedy w chatce Illyiusa - a gdy dotarł tam Raczidian z armią dementorów, nie kto inny, jak właśnie Illyius, ten wyśmiewany Illyius ze słabym patronusem, odprawiony do domu jak kobiety, starcy i dzieci, odpędził ich siłą swojego zaklęcia. Widząc blask roztaczany przez mysz Illyiusa, Raczidian próbował skontrować go własnym, ale zapomniał, że przetaczająca się przez jego żyły czarna magia mu tego zabroni. Z jego różdżki wystrzeliły larwy. Pożarły go żywcem - uśmiechnęłam się jednym kącikiem ust, by następnie ze smakiem zjeść czereśnię i zaraz po niej truskawkę. Nie musiałam dodawać, że to Illyiusowi przypadła ręka pięknej dziewczyny i że to jego okrzyknięto bohaterem. - To bez znaczenia, jakie zwierzę ci się ukaże, rozumiesz? - żadne nie było powodem do wstydu, w końcu tylko uzdolnieni czarodzieje byli w stanie wyprodukować formę utkaną w kształt zamiast błękitną mgiełkę i to było osiągnięciem samym w sobie. Historia uczyła nas z kolei, że nie wolno oceniać zdolności i potęgi przez to, co widać gołym okiem. Przez naleciałości idiotycznych skojarzeń. Należało być ponad to.
Na zewnątrz przewróciłam oczyma, kiedy tak zawzięcie bronił imienia szkolnej przyjaciółki, wręcz do znudzenia. Musiała być dla niego ważna, skoro brał moje słowa na serio i zaperzał się w kontrargumentach.
- Wzdychałeś do niej czy co? - spytałam, bo w moich oczach właśnie tak to wyglądało.
Skinęłam głową, dość niechętnie akceptując to, że jednak nie odwiedzimy sąsiadki z okoconą, futrzaną matką. Szkoda. Miło było wyobrażać sobie szczęście bratanka, który spośród miotu wybrałby sobie najmocniej przyciągające go stworzenie, zapewne najcichsze, najmniejsze, pomijane przez resztę kapryśnego rodzeństwa.
- Byle szybko. Twój syn też potrzebuje przyjaciela - zauważyłam z łagodniejącym spojrzeniem, jak zawsze, gdy mówiłam o Orestesie. Przeczesałam palcami kasztanowe włosy i wspięłam się na stopnie schodów prowadzących na piętro. - Pójdę po nich. Nie powinniśmy siedzieć na placu zabaw w największym upale - a do szczytowych temperatur nie zostało nam dużo czasu. Przeklęte, obrzydliwe lato.
zt x2
- Najważniejsze, że chcesz to zmienić - zdecydowałam spokojnie. Mogłabym wytknąć, że faktycznie osiadł na przeklętych laurach i pokrył kurzem własne ambicje, ale po co? Jako nauczycielka sądziłam, że podcinanie skrzydeł było najgłupszą metodą pedagogiczną na świecie; należało wdmuchiwać powietrze pod lotki uczących się szybować maluchów, zarażać ich pasją, motywować, zamiast podkreślać na każdym kroku, że ich starania były mizerne. Uśmiechnęłam się do Hectora lekko. Choć nie mówiłam tego głośno, to wierzyłam w niego, mówiły to moje oczy błyskające otuchą, która gdzieś w trzewiach wciąż ścierała się z cierpkim lękiem przed stworzeniami, które napotkał w Kumbrii. Dotąd nie zastanawiałam się nad wpływem dementora na charłaka. Jak długo wytrzymałby mój organizm, gdyby postać w powłóczystej, czarnej pelerynie pojawiła się teraz obok nas, głodna szczęścia i ciepła, które nosiliśmy w sobie jak największe, a zarazem najmniejsze skarby? - Z osłem, rzecz jasna - odparłam z zaczepnie uniesionymi ku górze brwiami. To mądre stworzenia, bardzo użyteczne, ale tego nie dodałam. W gruncie rzeczy bardzo je lubiłam, pewnie nawet o tym nie wiedział. - Pasujesz do nich upartością - oznajmiłam za to, zajadając się potem truskawką. Kiedy Hector na coś się zdecydował, nie powstrzymałaby go nawet drętwota. Z drażniącą determinacją parł naprzód, do celu, wierząc, że ów cel był jedynym na świecie mądrym zamiarem.
Nie zdziwiło mnie to, że nie słyszał wspomnianej przeze mnie historii, a właściwie odczułam przy tym ukłucie satysfakcji.
- To było bardzo dawno temu, w wiosce położonej u podnóża górskiego zbocza. Z otoczonej skałami mieściny prowadziła jedna droga - przez las, w którym w starym zamku mieszkał potężny czarnoksiężnik Raczidian. Zjednoczył wokół siebie dementory, a te były mu podległe, chłonąc rozkazy. Obiecał, że nie naśle ich na wioskę tak długo, jak mieszkańcy nie wejdą na jego tereny. Oni jednak wiedzieli, że delikatny rozejm może nie trwać wiecznie, więc nauczali młode pokolenia expecto patronum, na wszelki wypadek. Na dzień, kiedy Raczidianowi wreszcie znudzi się przymierze - mówiłam, w dłoniach obracając czereśnię. - Illyius był siedemnastoletnią sierotą, którą również nauczono zaklęcia. Jego patronus przybrał formę myszy. Jak tak małe, niepozorne, właściwie bezużyteczne stworzenie mogłoby stawić czoła hordzie dementorów? Wyśmiano go, słabiznę jego charakteru, który nie zdołał wyprodukować silniejszego zwierzęcia podobnego pozostałym młodzieńcom. Domyślasz się dokąd zmierzam? - spojrzałam na Hectora, jednak nie dałam mu pola do odpowiedzi, natychmiast kontynuując. - Pokój rozpadł się przez pożądanie. Raczidian zobaczył w lesie mieszkankę wsi i zapragnął jej tak bardzo, że nasłał swoje potwory na wioskę, kiedy rodzice dziewczyny odmówili jego propozycji małżeństwa. Chmara czarnych peleryn wylała się z lasu. Niosły ze sobą lód i strach. Obietnicę, że wieś gorzko pożałuje potraktowania Raczidiana w ten sposób. Mieszkańcy stanęli do walki. Przeciwko czerni jaśniały niedźwiedzie, dumne konie, szczerzące kły ogary, jelenie z ciężkimi porożami, nawet byki i koziorożce. I wszyscy zawiedli. Eliana znajdowała się wtedy w chatce Illyiusa - a gdy dotarł tam Raczidian z armią dementorów, nie kto inny, jak właśnie Illyius, ten wyśmiewany Illyius ze słabym patronusem, odprawiony do domu jak kobiety, starcy i dzieci, odpędził ich siłą swojego zaklęcia. Widząc blask roztaczany przez mysz Illyiusa, Raczidian próbował skontrować go własnym, ale zapomniał, że przetaczająca się przez jego żyły czarna magia mu tego zabroni. Z jego różdżki wystrzeliły larwy. Pożarły go żywcem - uśmiechnęłam się jednym kącikiem ust, by następnie ze smakiem zjeść czereśnię i zaraz po niej truskawkę. Nie musiałam dodawać, że to Illyiusowi przypadła ręka pięknej dziewczyny i że to jego okrzyknięto bohaterem. - To bez znaczenia, jakie zwierzę ci się ukaże, rozumiesz? - żadne nie było powodem do wstydu, w końcu tylko uzdolnieni czarodzieje byli w stanie wyprodukować formę utkaną w kształt zamiast błękitną mgiełkę i to było osiągnięciem samym w sobie. Historia uczyła nas z kolei, że nie wolno oceniać zdolności i potęgi przez to, co widać gołym okiem. Przez naleciałości idiotycznych skojarzeń. Należało być ponad to.
Na zewnątrz przewróciłam oczyma, kiedy tak zawzięcie bronił imienia szkolnej przyjaciółki, wręcz do znudzenia. Musiała być dla niego ważna, skoro brał moje słowa na serio i zaperzał się w kontrargumentach.
- Wzdychałeś do niej czy co? - spytałam, bo w moich oczach właśnie tak to wyglądało.
Skinęłam głową, dość niechętnie akceptując to, że jednak nie odwiedzimy sąsiadki z okoconą, futrzaną matką. Szkoda. Miło było wyobrażać sobie szczęście bratanka, który spośród miotu wybrałby sobie najmocniej przyciągające go stworzenie, zapewne najcichsze, najmniejsze, pomijane przez resztę kapryśnego rodzeństwa.
- Byle szybko. Twój syn też potrzebuje przyjaciela - zauważyłam z łagodniejącym spojrzeniem, jak zawsze, gdy mówiłam o Orestesie. Przeczesałam palcami kasztanowe włosy i wspięłam się na stopnie schodów prowadzących na piętro. - Pójdę po nich. Nie powinniśmy siedzieć na placu zabaw w największym upale - a do szczytowych temperatur nie zostało nam dużo czasu. Przeklęte, obrzydliwe lato.
zt x2
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
5 LIPCA?
Noc wydawała mi się czarniejsza niż zwykle.
Księżyc nie wychynął ponad chmury, pochowały się nawet gwiazdy, rozlewając nad moją głową pozbawioną krawędzi pustkę atramentowej czerni. Wpatrywałam się w nią z szeroko otwartych drzwi balkonowych prowadzących do ogrodu. Wiatr łagodnie szarpał za krawędzie zielonego szalu, który zarzuciłam na nocną koszulę i ramiona, bo choć letni skwar nagrzał świat w ciągu dnia, lubiłam wyobrażać sobie, że to nie materiał mnie otacza, a stęsknione dłonie.
Z mokrawych włosów wciąż ściekały łzy wody, byłam świeżo po kąpieli. Orpheus smacznie spał w swoim pokoju na piętrze, umoszczony pod kolorową, patchworkową pierzyną, zupełnie niewrażliwy na zmęczenie, które odczuwałam po dwugodzinnych próbach usypiania go bajkami i kołysankami. Nigdy nie zasypiał łatwo, lecz dziś pobił swoje rekordy, więc odnalazłam chwilę zasłużonego odpoczynku w wannie, w której wygrzałam wszystkie kończyny, zachwycona ciszą, która teraz towarzyszyła mi w Ulu. Wieczór był spokojny, dziwny, niepokojący, ale spokojny, a ja potrafiłam to docenić. Patrzyłam w górę, poszukiwałam gwiazd, ale bezcelowość tego zajęcia wkrótce sprawiła, że obróciłam się na pięcie i wróciłam do kuchni, gdzie zajmowałam się miażdżeniem ogrodowych ziół na pasty i mieszanki. Nieznajomość magicznej alchemii zmuszała mnie do poszukiwania alternatywnych rozwiązań, które w czasie wojny okazały się bardzo cenne; w pomieszczeniu unosił się kojący moje nerwy aromat roślin, ciężki i gęsty, zapraszający.
Długie firany powiewały w oddechu nocy, a otwarte okna przepuszczały rześkie, wreszcie chłodniejsze powietrze wdzierające się do środka. Nie przepadałam za latem, upchnięte na dnie szafy zimowe swetry i długie spódnice przemawiały do mnie bardziej niż krótsze sukienki i cienkie peleryny, dlatego korzystałam z wieczornych uroków jak tylko mogłam; szczególnie kiedy w Dolinie wciąż hulały pogłoski o niedawnych wydarzeniach. Przerażających tragediach. Kilkoro mieszkańców nagle odebrało sobie życie. Nikt nie wiedział dlaczego, pozostawili po sobie zrozpaczone rodziny i niewyjaśnione tajemnice, odeszli nagle, czasem spokojnie, a czasem gwałtownie. Nie wytrzymali wojny? Nowej, szarej rzeczywistości, znikających przyjaciół, głodu ściskającego żołądki? Spoglądanie w oczy dziecka ze świadomością, że nie miało się nic, by je nakarmić, mogłoby złamać nawet najtwardszy kręgosłup. Myśli o nich nie opuszczały mnie na długo, wracałam do utraconych żyć i zastanawiałam się dlaczego. Znałam tych ludzi, niektórych nawet bardzo dobrze. A co jeśli ktoś im w tym pomógł? Szmalcownicy, skryte w cieniach oprychy? Wydawało nam się, że Somerset było względnie bezpieczne, więc czułam, że to tylko kwestia czasu, aż ktoś uświadomi nam, że wcale tak nie jest.
I dokonano tego. Siedziałam jak na szpilkach, czekając aż ktoś wtargnie do naszego domu, gdzie nie ochroni nas Jasper. To ja będę musiała bronić Orpheusa. Merlin świadkiem, zrobię to jak lwica stająca w obronie swojego lwiątka, ale mierziło mnie to, że, bez kuszy, w porównaniu do rodzeństwa czy każdego innego przedstawiciela magicznego świata mogłam tak niewiele.
Kiedy więc rozległo się pukanie do drzwi frontowych o tak nieboskiej godzinie, podejrzanie ciche, poczułam, że to ten moment. Że ktoś wreszcie upomni się o nasze głowy. Przeszył mnie gwałtowny dreszcz, a krew napłynęła do twarzy; bezgłośnie podniosłam się z krzesła i sięgnęłam po pierwszy lepszy przedmiot, kuchenny nóż spoczywający na blacie, z którym na palcach przeszłam do wejścia. Klucz w zamku na szczęście wciąż był przekręcony - tylko co z tego? Istniały zaklęcia, które poradziłyby sobie z mechanizmem w ułamku sekundy, inne mogły zupełnie wyważyć drewnianą barierę.
- Kto tam? - warknęłam, chcąc brzmieć poważnie, ostrzegająco. Przyjaciółki nie odwiedzały mnie o tej porze, sąsiedzi zapewne już spali, w mojej przesiąkniętej ostatnimi wydarzeniami głowie to mogło być tylko licho. Dłoń zaciśnięta na zaostrzonym nożu zaczynała mnie boleć, kłykcie pobielały, a paznokcie wbiły się w twardy materiał, lekko wyginając pod nienaturalnym kątem. Czy nad ranem, gdy odnajdą nasze ciała, również pomyślą, że popełniliśmy samobójstwo? Że zabiłam najpierw bezbronnego syna, a potem siebie samą? Najczarniejsze myśli rozlały się po mojej głowie, adrenalina buzowała, oddech galopował w piersi; nie czekając na odpowiedź z cichym brzękiem przekręciłam klucz i szarpnęłam za klamkę, zamaszystym ruchem otwierając drzwi, drugą rękę unosząc wysoko, w zamachu gotowym do ataku. Nie dam im wykonać pierwszego ruchu, nie pozwolę się zaskoczyć, gdy zrozumieją, że jesteśmy w środku. Jeśli mam tu umrzeć, zabiorę jakiegoś zbira ze sobą, tak postanowiłam.
Noc wydawała mi się czarniejsza niż zwykle.
Księżyc nie wychynął ponad chmury, pochowały się nawet gwiazdy, rozlewając nad moją głową pozbawioną krawędzi pustkę atramentowej czerni. Wpatrywałam się w nią z szeroko otwartych drzwi balkonowych prowadzących do ogrodu. Wiatr łagodnie szarpał za krawędzie zielonego szalu, który zarzuciłam na nocną koszulę i ramiona, bo choć letni skwar nagrzał świat w ciągu dnia, lubiłam wyobrażać sobie, że to nie materiał mnie otacza, a stęsknione dłonie.
Z mokrawych włosów wciąż ściekały łzy wody, byłam świeżo po kąpieli. Orpheus smacznie spał w swoim pokoju na piętrze, umoszczony pod kolorową, patchworkową pierzyną, zupełnie niewrażliwy na zmęczenie, które odczuwałam po dwugodzinnych próbach usypiania go bajkami i kołysankami. Nigdy nie zasypiał łatwo, lecz dziś pobił swoje rekordy, więc odnalazłam chwilę zasłużonego odpoczynku w wannie, w której wygrzałam wszystkie kończyny, zachwycona ciszą, która teraz towarzyszyła mi w Ulu. Wieczór był spokojny, dziwny, niepokojący, ale spokojny, a ja potrafiłam to docenić. Patrzyłam w górę, poszukiwałam gwiazd, ale bezcelowość tego zajęcia wkrótce sprawiła, że obróciłam się na pięcie i wróciłam do kuchni, gdzie zajmowałam się miażdżeniem ogrodowych ziół na pasty i mieszanki. Nieznajomość magicznej alchemii zmuszała mnie do poszukiwania alternatywnych rozwiązań, które w czasie wojny okazały się bardzo cenne; w pomieszczeniu unosił się kojący moje nerwy aromat roślin, ciężki i gęsty, zapraszający.
Długie firany powiewały w oddechu nocy, a otwarte okna przepuszczały rześkie, wreszcie chłodniejsze powietrze wdzierające się do środka. Nie przepadałam za latem, upchnięte na dnie szafy zimowe swetry i długie spódnice przemawiały do mnie bardziej niż krótsze sukienki i cienkie peleryny, dlatego korzystałam z wieczornych uroków jak tylko mogłam; szczególnie kiedy w Dolinie wciąż hulały pogłoski o niedawnych wydarzeniach. Przerażających tragediach. Kilkoro mieszkańców nagle odebrało sobie życie. Nikt nie wiedział dlaczego, pozostawili po sobie zrozpaczone rodziny i niewyjaśnione tajemnice, odeszli nagle, czasem spokojnie, a czasem gwałtownie. Nie wytrzymali wojny? Nowej, szarej rzeczywistości, znikających przyjaciół, głodu ściskającego żołądki? Spoglądanie w oczy dziecka ze świadomością, że nie miało się nic, by je nakarmić, mogłoby złamać nawet najtwardszy kręgosłup. Myśli o nich nie opuszczały mnie na długo, wracałam do utraconych żyć i zastanawiałam się dlaczego. Znałam tych ludzi, niektórych nawet bardzo dobrze. A co jeśli ktoś im w tym pomógł? Szmalcownicy, skryte w cieniach oprychy? Wydawało nam się, że Somerset było względnie bezpieczne, więc czułam, że to tylko kwestia czasu, aż ktoś uświadomi nam, że wcale tak nie jest.
I dokonano tego. Siedziałam jak na szpilkach, czekając aż ktoś wtargnie do naszego domu, gdzie nie ochroni nas Jasper. To ja będę musiała bronić Orpheusa. Merlin świadkiem, zrobię to jak lwica stająca w obronie swojego lwiątka, ale mierziło mnie to, że, bez kuszy, w porównaniu do rodzeństwa czy każdego innego przedstawiciela magicznego świata mogłam tak niewiele.
Kiedy więc rozległo się pukanie do drzwi frontowych o tak nieboskiej godzinie, podejrzanie ciche, poczułam, że to ten moment. Że ktoś wreszcie upomni się o nasze głowy. Przeszył mnie gwałtowny dreszcz, a krew napłynęła do twarzy; bezgłośnie podniosłam się z krzesła i sięgnęłam po pierwszy lepszy przedmiot, kuchenny nóż spoczywający na blacie, z którym na palcach przeszłam do wejścia. Klucz w zamku na szczęście wciąż był przekręcony - tylko co z tego? Istniały zaklęcia, które poradziłyby sobie z mechanizmem w ułamku sekundy, inne mogły zupełnie wyważyć drewnianą barierę.
- Kto tam? - warknęłam, chcąc brzmieć poważnie, ostrzegająco. Przyjaciółki nie odwiedzały mnie o tej porze, sąsiedzi zapewne już spali, w mojej przesiąkniętej ostatnimi wydarzeniami głowie to mogło być tylko licho. Dłoń zaciśnięta na zaostrzonym nożu zaczynała mnie boleć, kłykcie pobielały, a paznokcie wbiły się w twardy materiał, lekko wyginając pod nienaturalnym kątem. Czy nad ranem, gdy odnajdą nasze ciała, również pomyślą, że popełniliśmy samobójstwo? Że zabiłam najpierw bezbronnego syna, a potem siebie samą? Najczarniejsze myśli rozlały się po mojej głowie, adrenalina buzowała, oddech galopował w piersi; nie czekając na odpowiedź z cichym brzękiem przekręciłam klucz i szarpnęłam za klamkę, zamaszystym ruchem otwierając drzwi, drugą rękę unosząc wysoko, w zamachu gotowym do ataku. Nie dam im wykonać pierwszego ruchu, nie pozwolę się zaskoczyć, gdy zrozumieją, że jesteśmy w środku. Jeśli mam tu umrzeć, zabiorę jakiegoś zbira ze sobą, tak postanowiłam.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Niektóre zlecenia szły po prostu chujowo.
Mógł zachowywać się jak profesjonalista, zaplanować każdy krok z dokładnością co do minuty, mógł przewidzieć znakomitą część scenariuszy i możliwych przeszkód, które miały szanse trafić się po drodze, a i tak zawsze było ryzyko, że coś się koncertowo spierdoli. Że robota nie zostanie wykonana po cichu, że przepadnie mu bonus za fantazyjne zachcianki klienta. (Zabij go garotą do sera; zabij trucizną podaną w popołudniowej szklance mleka; upozoruj nieszczęśliwy wypadek). Że będzie miał ogon.
Czasami był tak kurewsko naiwny.
Strzepnął na odlew ramieniem, usiłując się pozbyć mrowiejącego wrażenia obejmującego coraz większą połać ręki. Jakim kurestwem oberwał tym razem? To było zwykłe zmęczenie, czy jakaś pierdolona trucizna? Nie znał się na tym gównie, nie był alchemikiem, do znajomości magii uzdrawiającej czy anatomii też było mu daleko ― pomijając pewne istotne kwestie leżące w zakresie jego morderczych kompetencji ― większość ran segregował po prostu na: umrę, może umrę, jebać to.
To cięcie na przedramieniu wyglądało jak rana klasy trzeciej, tak samo ta szrama na piersi. Siniaki ignorował, drobniejsze zadrapania tak samo. Tylko to mrowienie…
Nawet nie zauważył, kiedy właściwie teleportował się do Doliny Godryka, w okolicę domu Lety. Wybrał to miejsce odruchowo, kierowany… czym właściwie? Sentymentem? Samotnością? Przecież dobrze mu było w pojedynkę.
…Tęsknotą? Aż się bał pomyśleć o tym na poważnie, odtrącił tę myśl jeszcze zanim na dobre wykiełkowała w jego głowie.
Ciepły podmuch wiatru rozwiał mu włosy, targnął materiałem koszuli, jakby otrzeźwiając. Victor zamrugał, ostatecznie odpędził od siebie niewygodne myśli. Nie lubił się nad podobnymi kwestiami rozwodzić, wciąż usiłował sobie wmówić, że może się odciąć całkowicie, że jest jeszcze na to szansa. Nie lubił także tego cichego głosu na dnie sumienia, który podpowiadał, że każda taka wizyta go w zasadzie od upragnionej samotności oddala.
Mruknął coś niepochlebnego pod nosem, wcisnął dłonie w kieszenie spodni; ramię odezwało się najpierw błyskawicą bólu, potem rozlewającym się po ciele mrowieniem. Może naruszył jakiś nerw? Chuj wie.
Przeszedł przez ulicę, po krótkim spacerze znalazł się już pod frontowymi drzwiami Ula i… znowu się zawahał. Obejrzał się przez ramię na tonącą w mroku bezgwiezdnej nocy okolicę, ostatek racjonalizmu odezwał się cicho, kazał wrócić na Nokturn, ale wtedy ― dość nagle, musiał przyznać ― otworzyły się drzwi.
Nawet nie drgnął, widząc Letę z wysoko uniesioną dłonią w której tajemniczo migotało ostrze noża. Uniósł brew, uśmiechnął się z przekąsem.
― No, koleżanko ― stwierdził, cmokając ― tak to nikomu krzywdy nie zrobisz. Nie zdradzaj się, że masz broń ― poinstruował ją machinalnie, przeszedł nieproszony przez próg ― nie unoś ręki tak wysoko, i tak nie masz siły żeby w razie czego przełamać czyiś blok. Nóż za plecami, wbijasz w bebechy, kiedy cel znajdzie się możliwie najbliżej ciebie. To twoja jedyna szansa. ― Stanął pośrodku korytarza, rozejrzał się. Po co on tu przyszedł? Po-co-przyszedł. Nopochuj.
Obejrzał się na nią przez ramię, przez chwilę lustrował jej sylwetkę wzrokiem. Nieco oklapnięte, wciąż wilgotne włosy, drobne ramiona okryte szalem, równie drobną sylwetkę otuloną nocną koszulą.
Wiatr znów dał o sobie znać; wlał się przez otwarte drzwi, owionął jej postać, materiał przylgnął do skóry, kreśląc krzywizny ciała, podkreślając to, co zdążył tak dobrze poznać, co wyryło mu się w pamięci i w noce takie jak ta burzyło jego spokój.
Jednym ruchem odgarnął włosy opadające na skroń, uśmiechnął się krótko, połową ust.
― Podobno nie lubisz być sama w nocy ― usprawiedliwił się. Dopiero, kiedy słowa opuściły jego usta, dotarło do niego, że brzmi jak kretyn. Poruszył ramionami, spróbował rozluźnić barki. Nic z tego. ― Boisz się? ― dopytał, znacznie ciszej, niemal łagodnie.
Mógł zachowywać się jak profesjonalista, zaplanować każdy krok z dokładnością co do minuty, mógł przewidzieć znakomitą część scenariuszy i możliwych przeszkód, które miały szanse trafić się po drodze, a i tak zawsze było ryzyko, że coś się koncertowo spierdoli. Że robota nie zostanie wykonana po cichu, że przepadnie mu bonus za fantazyjne zachcianki klienta. (Zabij go garotą do sera; zabij trucizną podaną w popołudniowej szklance mleka; upozoruj nieszczęśliwy wypadek). Że będzie miał ogon.
Czasami był tak kurewsko naiwny.
Strzepnął na odlew ramieniem, usiłując się pozbyć mrowiejącego wrażenia obejmującego coraz większą połać ręki. Jakim kurestwem oberwał tym razem? To było zwykłe zmęczenie, czy jakaś pierdolona trucizna? Nie znał się na tym gównie, nie był alchemikiem, do znajomości magii uzdrawiającej czy anatomii też było mu daleko ― pomijając pewne istotne kwestie leżące w zakresie jego morderczych kompetencji ― większość ran segregował po prostu na: umrę, może umrę, jebać to.
To cięcie na przedramieniu wyglądało jak rana klasy trzeciej, tak samo ta szrama na piersi. Siniaki ignorował, drobniejsze zadrapania tak samo. Tylko to mrowienie…
Nawet nie zauważył, kiedy właściwie teleportował się do Doliny Godryka, w okolicę domu Lety. Wybrał to miejsce odruchowo, kierowany… czym właściwie? Sentymentem? Samotnością? Przecież dobrze mu było w pojedynkę.
…Tęsknotą? Aż się bał pomyśleć o tym na poważnie, odtrącił tę myśl jeszcze zanim na dobre wykiełkowała w jego głowie.
Ciepły podmuch wiatru rozwiał mu włosy, targnął materiałem koszuli, jakby otrzeźwiając. Victor zamrugał, ostatecznie odpędził od siebie niewygodne myśli. Nie lubił się nad podobnymi kwestiami rozwodzić, wciąż usiłował sobie wmówić, że może się odciąć całkowicie, że jest jeszcze na to szansa. Nie lubił także tego cichego głosu na dnie sumienia, który podpowiadał, że każda taka wizyta go w zasadzie od upragnionej samotności oddala.
Mruknął coś niepochlebnego pod nosem, wcisnął dłonie w kieszenie spodni; ramię odezwało się najpierw błyskawicą bólu, potem rozlewającym się po ciele mrowieniem. Może naruszył jakiś nerw? Chuj wie.
Przeszedł przez ulicę, po krótkim spacerze znalazł się już pod frontowymi drzwiami Ula i… znowu się zawahał. Obejrzał się przez ramię na tonącą w mroku bezgwiezdnej nocy okolicę, ostatek racjonalizmu odezwał się cicho, kazał wrócić na Nokturn, ale wtedy ― dość nagle, musiał przyznać ― otworzyły się drzwi.
Nawet nie drgnął, widząc Letę z wysoko uniesioną dłonią w której tajemniczo migotało ostrze noża. Uniósł brew, uśmiechnął się z przekąsem.
― No, koleżanko ― stwierdził, cmokając ― tak to nikomu krzywdy nie zrobisz. Nie zdradzaj się, że masz broń ― poinstruował ją machinalnie, przeszedł nieproszony przez próg ― nie unoś ręki tak wysoko, i tak nie masz siły żeby w razie czego przełamać czyiś blok. Nóż za plecami, wbijasz w bebechy, kiedy cel znajdzie się możliwie najbliżej ciebie. To twoja jedyna szansa. ― Stanął pośrodku korytarza, rozejrzał się. Po co on tu przyszedł? Po-co-przyszedł. Nopochuj.
Obejrzał się na nią przez ramię, przez chwilę lustrował jej sylwetkę wzrokiem. Nieco oklapnięte, wciąż wilgotne włosy, drobne ramiona okryte szalem, równie drobną sylwetkę otuloną nocną koszulą.
Wiatr znów dał o sobie znać; wlał się przez otwarte drzwi, owionął jej postać, materiał przylgnął do skóry, kreśląc krzywizny ciała, podkreślając to, co zdążył tak dobrze poznać, co wyryło mu się w pamięci i w noce takie jak ta burzyło jego spokój.
Jednym ruchem odgarnął włosy opadające na skroń, uśmiechnął się krótko, połową ust.
― Podobno nie lubisz być sama w nocy ― usprawiedliwił się. Dopiero, kiedy słowa opuściły jego usta, dotarło do niego, że brzmi jak kretyn. Poruszył ramionami, spróbował rozluźnić barki. Nic z tego. ― Boisz się? ― dopytał, znacznie ciszej, niemal łagodnie.
Soul for sale
W pierwszej chwili sądziłam, że to omam. Że boginie zamierzające się na nić życia z zaostrzonymi nożycami rekompensują mi psią śmierć jedynym miłym widokiem na wieczność zamrożonym pod powiekami - jednak gdy tylko się odezwał zrozumiałam, że w drzwiach Ula stał nie kto inny, jak Victor. Mój Victor. Niezapowiedziany, z twarzą jakby wypłowiałą, wypraną z kolorów, i ubraniem przyprószonym pyłem. Mentor, który tak skrupulatnie i bezlitośnie oceniał tę miałką próbę obrony domowego ogniska. Dopiero wtedy, musztrowana wytkniętymi błędami, ostatecznie pojęłam, że to naprawdę on, pozbawiony śladów magii kapryśnego bóstewka; nawet nie drgnął, by uniknąć ataku, a bez powitania surowo podkreślał braki w warsztacie. Cham. Tak wiernie nie oddałaby go żadna iluzja. Bywał nie do podrobienia.
Otumaniona adrenaliną, która szumiała mi w uszach, w ciszy dochodziłam do siebie. Wszedł do środka, ja natomiast powoli obróciłam się na pięcie, wciąż wodząc za nim wzrokiem, z ręką podtrzymującą ciężar noża opadającą do mojego boku. Zawisła tam bezczynnie, odrobinę drżąco, a w tym czasie letni wiatr tkający temperaturę nocy rozwiewał mi włosy i bawił się z frędzlami u boku szala, które, gdyby tylko były dzwonkami, wygrałyby przepiękną melodię. Powinnam jakoś się odgryźć, zapewnić Victora, że wcale nie potrzebuję jego przemądrzałych lekcji, bo świetnie radzę sobie sama, ale ostatnie wydarzenia wyprowadziły mnie z formy. Policzki stygły, stygła też krew, i gdy przestałam czuć się tak, jakbym płonęła od środka, sięgnęłam na oślep za siebie i zatrzasnęłam drzwi, o które oparłam się później plecami, powierzając im mój ciężar.
Miał rację, nienawidziłam tego. Samotności i odpowiedzialności, która za nią płynęła naturalnym nurtem kolei rzeczy. Podczas gdy on gonił za samotnością, upierając się, że było mu z nią do twarzy, dziś pojawił się, żeby przepędzić moją; Merlinie, jaka byłam mu za to wdzięczna!
- Dziwne rzeczy się tu dzieją - mimo wszystko odpowiedziałam mu wymijająco, bo prędzej zjadłabym własne zęby, niż przyznała się do strachu. - Moi sąsiedzi padają jak muchy, Vic. W czerwcu odebrali sobie życia tak, jakby nagle się na to umówili. Samotni albo z rodzinami, z dziećmi ledwo odrośniętymi od ziemi, inni ze schorowanymi rodzicami. Młodzi i starzy, to bez znaczenia. Ale ja nie wiem czy to tylko samobójstwa - pokręciłam głową i na moment przymknęłam oczy, wolną dłonią rozmasowując skroń. Wiedział o tym? Niekoniecznie, wielkiego świata nie obchodziła miejscowość tak mała jak Dolina Godryka, byliśmy wszystkim i niczym jednocześnie, pozbawieni ważności w skali obecnych problemów w kraju. Z jednej strony to dobrze, a z drugiej nie mogłam odgonić od siebie złośliwych podszeptów, że skoro tak, to nikt nie kiwnie palcem, by nam pomóc. Zbadać to, co miało tu miejsce. Mogliśmy tylko godnie pochować tych ludzi. Na dodatek ta kometa i wszystko, co ze sobą przyniosła... Opowieść jeszcze zamroziła mi wargi, nie przeszła przez gardło.
Ból ustępował, odjęłam więc rękę od twarzy i sięgnęłam nią w dół, żeby przekręcić klucz w zamku - na wszelki wypadek. Zdeterminowana kanalia znalazłaby drogę do środka magią lub przez otwarte drzwi tarasowe, ale łudziłam się, że prozaiczność tego gestu jakkolwiek wpłynie na nasze bezpieczeństwo. Dopiero wtedy przyjrzałam się Victorowi, uważniej, spokojniej.
Czerwień lizała jego ubranie od spodu. Jej plamy rozkwitały z ciała i domagały się uwagi, barwiąc jego ramię i przyciągając wzrok jak magnes.
- Wyglądasz jak kot wypluty przez deszcz, albo gorzej - mruknęłam, odgarnąwszy za ucho kosmyk kasztanowych włosów. Czasem przerażała mnie myśl, że mógłby więcej do mnie nie wrócić. Że on również by zniknął, pochłonięty przez życie, które wybrał, jak marynarz pociągnięty na dno przez zwodniczą syrenę. Może dlatego nie pozwalałam mu od siebie odchodzić, kiedy zamierzał zniknąć zbyt szybko, egoistycznie wbijając w niego szpony z ostrzeżeniem, że jeśli wyjdzie, to może więcej nie wracać. Bzdura, oboje o tym wiedzieliśmy. Nie istniała granica inna niż śmierć, która mogłaby nas rozdzielić. - Znowu się biłeś? - najpierw uderzyłam go barkiem w ramię wyglądające na zdrowe, tylko po to, żeby poczuć bijące od niego ciepło, zachłysnąć się zapachem, który wdarł się do nozdrzy i rozpalił poczucie znajomości, podkreślił jego prawdziwość. Niby przypadkiem na kilka uderzeń serca oparłam się też o niego bokiem głowy - a potem otoczyłam jego nadgarstek dłonią i poprowadziłam go za sobą do kuchni, gdzie wreszcie odłożyłam przeklęty nóż na blat, obok moździerzy i rozłożonych roślin. - Pokaż - nakazałam tonem, który wyraźnie sugerował, że polemika nie wchodzi w grę.
Otumaniona adrenaliną, która szumiała mi w uszach, w ciszy dochodziłam do siebie. Wszedł do środka, ja natomiast powoli obróciłam się na pięcie, wciąż wodząc za nim wzrokiem, z ręką podtrzymującą ciężar noża opadającą do mojego boku. Zawisła tam bezczynnie, odrobinę drżąco, a w tym czasie letni wiatr tkający temperaturę nocy rozwiewał mi włosy i bawił się z frędzlami u boku szala, które, gdyby tylko były dzwonkami, wygrałyby przepiękną melodię. Powinnam jakoś się odgryźć, zapewnić Victora, że wcale nie potrzebuję jego przemądrzałych lekcji, bo świetnie radzę sobie sama, ale ostatnie wydarzenia wyprowadziły mnie z formy. Policzki stygły, stygła też krew, i gdy przestałam czuć się tak, jakbym płonęła od środka, sięgnęłam na oślep za siebie i zatrzasnęłam drzwi, o które oparłam się później plecami, powierzając im mój ciężar.
Miał rację, nienawidziłam tego. Samotności i odpowiedzialności, która za nią płynęła naturalnym nurtem kolei rzeczy. Podczas gdy on gonił za samotnością, upierając się, że było mu z nią do twarzy, dziś pojawił się, żeby przepędzić moją; Merlinie, jaka byłam mu za to wdzięczna!
- Dziwne rzeczy się tu dzieją - mimo wszystko odpowiedziałam mu wymijająco, bo prędzej zjadłabym własne zęby, niż przyznała się do strachu. - Moi sąsiedzi padają jak muchy, Vic. W czerwcu odebrali sobie życia tak, jakby nagle się na to umówili. Samotni albo z rodzinami, z dziećmi ledwo odrośniętymi od ziemi, inni ze schorowanymi rodzicami. Młodzi i starzy, to bez znaczenia. Ale ja nie wiem czy to tylko samobójstwa - pokręciłam głową i na moment przymknęłam oczy, wolną dłonią rozmasowując skroń. Wiedział o tym? Niekoniecznie, wielkiego świata nie obchodziła miejscowość tak mała jak Dolina Godryka, byliśmy wszystkim i niczym jednocześnie, pozbawieni ważności w skali obecnych problemów w kraju. Z jednej strony to dobrze, a z drugiej nie mogłam odgonić od siebie złośliwych podszeptów, że skoro tak, to nikt nie kiwnie palcem, by nam pomóc. Zbadać to, co miało tu miejsce. Mogliśmy tylko godnie pochować tych ludzi. Na dodatek ta kometa i wszystko, co ze sobą przyniosła... Opowieść jeszcze zamroziła mi wargi, nie przeszła przez gardło.
Ból ustępował, odjęłam więc rękę od twarzy i sięgnęłam nią w dół, żeby przekręcić klucz w zamku - na wszelki wypadek. Zdeterminowana kanalia znalazłaby drogę do środka magią lub przez otwarte drzwi tarasowe, ale łudziłam się, że prozaiczność tego gestu jakkolwiek wpłynie na nasze bezpieczeństwo. Dopiero wtedy przyjrzałam się Victorowi, uważniej, spokojniej.
Czerwień lizała jego ubranie od spodu. Jej plamy rozkwitały z ciała i domagały się uwagi, barwiąc jego ramię i przyciągając wzrok jak magnes.
- Wyglądasz jak kot wypluty przez deszcz, albo gorzej - mruknęłam, odgarnąwszy za ucho kosmyk kasztanowych włosów. Czasem przerażała mnie myśl, że mógłby więcej do mnie nie wrócić. Że on również by zniknął, pochłonięty przez życie, które wybrał, jak marynarz pociągnięty na dno przez zwodniczą syrenę. Może dlatego nie pozwalałam mu od siebie odchodzić, kiedy zamierzał zniknąć zbyt szybko, egoistycznie wbijając w niego szpony z ostrzeżeniem, że jeśli wyjdzie, to może więcej nie wracać. Bzdura, oboje o tym wiedzieliśmy. Nie istniała granica inna niż śmierć, która mogłaby nas rozdzielić. - Znowu się biłeś? - najpierw uderzyłam go barkiem w ramię wyglądające na zdrowe, tylko po to, żeby poczuć bijące od niego ciepło, zachłysnąć się zapachem, który wdarł się do nozdrzy i rozpalił poczucie znajomości, podkreślił jego prawdziwość. Niby przypadkiem na kilka uderzeń serca oparłam się też o niego bokiem głowy - a potem otoczyłam jego nadgarstek dłonią i poprowadziłam go za sobą do kuchni, gdzie wreszcie odłożyłam przeklęty nóż na blat, obok moździerzy i rozłożonych roślin. - Pokaż - nakazałam tonem, który wyraźnie sugerował, że polemika nie wchodzi w grę.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Wojna go nie obchodziła.
Nie obchodził go też los umierających na niej ludzi ― życie nie miało dla niego takiej wartości, jak dla innych; tych, którzy wciąż posiadali moralność, tych, którzy mogli poszczycić się szlachetną lub choćby przyzwoitą duszą. Trzymał się z dala od konfliktu, skupiał się na tym, by przeżyć. Tak po prostu, bez żadnych napompowanych frazesów o niechęci do wyboru mniejszego lub większego zła.
Póki trzymał dystans od rodziny, póki skutecznie sobie wmawiał, że nic dla niego nie znaczą ― działało. Ale kiedy zbyt często pojawiał się w pobliżu Ula ― w pobliżu Lety ― kiedy niebezpieczeństwo w okolicy Doliny stawało się niemalże namacalne, odkrywał, że jego wspaniałe decyzje nie zawsze są w mocy, że sam nie zawsze się do nich stosuje. Mógł ją ignorować na odległość ― wtedy to było takie proste ― mógł nie odpowiadać na listy, udawać, że znaczy dla niego niewiele więcej, co druga siostra. Mógł odwracać wzrok, zamknąć uszy na kolejne doniesienia. Wzruszać ramionami i stwierdzać, że sama sobie poradzi, tak jak radziła do tej pory. Że nie jest jej do niczego potrzebny.
Wojna go nie obchodziła.
Ale to, co groziło jej i Orpheusowi, zaczynało obchodzić aż za bardzo.
― Dziwne rzeczy dzieją się w terenie ― wzruszył ramionami w wyrazie lekceważenia; nie dał wyczytać z siebie tlącego się na dnie duszy niepokoju ― słyszałem o różnych historiach w których pojawiają się jakieś nieznane nikomu istoty, niektórzy pierdolą, że zachwiano równowagą świata, czy coś w tym stylu. ― Chciał ją jakoś uspokoić, może pocieszyć; nieporadnie, bez wyczucia, nigdy nie był w tym dobry i przez większość czasu uważał, że być może czasem jedynie potrafi ją jedynie coraz bardziej rozczarować.
Może lekceważenie nie było dobrą drogą? On się nie bał ― nie o siebie ― ale jak musiała czuć się ona? Pozbawiona magii charłaczka, jeszcze z małym szczylem na odchowie? Czy zbuntowani aurorzy wiedzieli coś więcej na ten temat? Miał kontakt z jednym, mógłby się upomnieć o coś w rodzaju… przysługi. W końcu tyle razy mu tłumaczył kwestie związane z likantropią, że chyba zasłużył na coś w zamian.
Parsknął, kiedy porównała go do byle kocura; miło, z humorem. Tak, niech się skupi na nim, to zdecydowanie lepsze, niż zastanawianie się, czy dziwna fala samobójstw dosięgnie także ją.
― Można tak powiedzieć ― stwierdził lekko. Przecież jej nie powie, że wrócił prosto ze zlecenia; że jeszcze chwilę temu miał krew na rękach. ― Niektóre ulice Londynu chyba nigdy nie będą bezpieczne. Choć może gdyby były to straciłyby jakiś swój… urok. ― To słowo mu nie pasowało, nie do końca w zasadzie, ale nie miał pojęcia, jak to inaczej określić.
Dał się pociągnąć do kuchni, odruchowo rozejrzał się po pomieszczeniu, jakby chciał się upewnić, że ewentualna broń będzie w zasięgu ręki. Odłożonego na blat noża nie brał pod uwagę ― przyda się bardziej jej, niż jemu, choćby po to, by kogoś wystraszyć. Zresztą, miał różdżkę.
Spojrzał na nią z góry, z pewnym rozbawieniem czającym się na dnie błękitnych oczu. Przez chwilę był ciekaw, czy jeśli nie wypełni polecenia pani domu, to czy usadzi go siłą na krześle. Chciałby to zobaczyć. Albo może raczej ― pośmiać się z prób. Był jednak w dobrym humorze, poza tym ― nigdy nie przyznałby się do tego na głos ― lubił, kiedy się nim zajmowała.
― Znowu próbujesz zrobić jakieś ziołowe gówno? ― zagadnął, ruchem głowy wskazując na porozkładane na stole rośliny. W międzyczasie uniósł dłonie, zaczął rozpinać guziki koszuli. Rana na przedramieniu była dość wysoko, nie podwinie aż tak mocno rękawa by ją odsłonić. Poza tym, był pewien, że to tylko kwestia czasu, aż odkryje tę na piersi.
― Czy próbujesz zainteresować Orphiego zielarstwem? ― Niedbałym ruchem przerzucił koszulę przez oparcie krzesła, potem opadł na siedzisko, wyciągnął nogi. Przyglądał się jej z uprzejmym zainteresowaniem, ciekaw tego, co zrobi, jakie będą jej kolejne ruchy. Obie rany nie były szczególnie głębokie, sam myślał o nich, jak o “ledwie draśnięciach”, ale nieco krwi z nich zdążyło wypłynąć, skoro aż zabarwiły materiał. Zaskakujące, że wcześniej tego nie poczuł.
Nie obchodził go też los umierających na niej ludzi ― życie nie miało dla niego takiej wartości, jak dla innych; tych, którzy wciąż posiadali moralność, tych, którzy mogli poszczycić się szlachetną lub choćby przyzwoitą duszą. Trzymał się z dala od konfliktu, skupiał się na tym, by przeżyć. Tak po prostu, bez żadnych napompowanych frazesów o niechęci do wyboru mniejszego lub większego zła.
Póki trzymał dystans od rodziny, póki skutecznie sobie wmawiał, że nic dla niego nie znaczą ― działało. Ale kiedy zbyt często pojawiał się w pobliżu Ula ― w pobliżu Lety ― kiedy niebezpieczeństwo w okolicy Doliny stawało się niemalże namacalne, odkrywał, że jego wspaniałe decyzje nie zawsze są w mocy, że sam nie zawsze się do nich stosuje. Mógł ją ignorować na odległość ― wtedy to było takie proste ― mógł nie odpowiadać na listy, udawać, że znaczy dla niego niewiele więcej, co druga siostra. Mógł odwracać wzrok, zamknąć uszy na kolejne doniesienia. Wzruszać ramionami i stwierdzać, że sama sobie poradzi, tak jak radziła do tej pory. Że nie jest jej do niczego potrzebny.
Wojna go nie obchodziła.
Ale to, co groziło jej i Orpheusowi, zaczynało obchodzić aż za bardzo.
― Dziwne rzeczy dzieją się w terenie ― wzruszył ramionami w wyrazie lekceważenia; nie dał wyczytać z siebie tlącego się na dnie duszy niepokoju ― słyszałem o różnych historiach w których pojawiają się jakieś nieznane nikomu istoty, niektórzy pierdolą, że zachwiano równowagą świata, czy coś w tym stylu. ― Chciał ją jakoś uspokoić, może pocieszyć; nieporadnie, bez wyczucia, nigdy nie był w tym dobry i przez większość czasu uważał, że być może czasem jedynie potrafi ją jedynie coraz bardziej rozczarować.
Może lekceważenie nie było dobrą drogą? On się nie bał ― nie o siebie ― ale jak musiała czuć się ona? Pozbawiona magii charłaczka, jeszcze z małym szczylem na odchowie? Czy zbuntowani aurorzy wiedzieli coś więcej na ten temat? Miał kontakt z jednym, mógłby się upomnieć o coś w rodzaju… przysługi. W końcu tyle razy mu tłumaczył kwestie związane z likantropią, że chyba zasłużył na coś w zamian.
Parsknął, kiedy porównała go do byle kocura; miło, z humorem. Tak, niech się skupi na nim, to zdecydowanie lepsze, niż zastanawianie się, czy dziwna fala samobójstw dosięgnie także ją.
― Można tak powiedzieć ― stwierdził lekko. Przecież jej nie powie, że wrócił prosto ze zlecenia; że jeszcze chwilę temu miał krew na rękach. ― Niektóre ulice Londynu chyba nigdy nie będą bezpieczne. Choć może gdyby były to straciłyby jakiś swój… urok. ― To słowo mu nie pasowało, nie do końca w zasadzie, ale nie miał pojęcia, jak to inaczej określić.
Dał się pociągnąć do kuchni, odruchowo rozejrzał się po pomieszczeniu, jakby chciał się upewnić, że ewentualna broń będzie w zasięgu ręki. Odłożonego na blat noża nie brał pod uwagę ― przyda się bardziej jej, niż jemu, choćby po to, by kogoś wystraszyć. Zresztą, miał różdżkę.
Spojrzał na nią z góry, z pewnym rozbawieniem czającym się na dnie błękitnych oczu. Przez chwilę był ciekaw, czy jeśli nie wypełni polecenia pani domu, to czy usadzi go siłą na krześle. Chciałby to zobaczyć. Albo może raczej ― pośmiać się z prób. Był jednak w dobrym humorze, poza tym ― nigdy nie przyznałby się do tego na głos ― lubił, kiedy się nim zajmowała.
― Znowu próbujesz zrobić jakieś ziołowe gówno? ― zagadnął, ruchem głowy wskazując na porozkładane na stole rośliny. W międzyczasie uniósł dłonie, zaczął rozpinać guziki koszuli. Rana na przedramieniu była dość wysoko, nie podwinie aż tak mocno rękawa by ją odsłonić. Poza tym, był pewien, że to tylko kwestia czasu, aż odkryje tę na piersi.
― Czy próbujesz zainteresować Orphiego zielarstwem? ― Niedbałym ruchem przerzucił koszulę przez oparcie krzesła, potem opadł na siedzisko, wyciągnął nogi. Przyglądał się jej z uprzejmym zainteresowaniem, ciekaw tego, co zrobi, jakie będą jej kolejne ruchy. Obie rany nie były szczególnie głębokie, sam myślał o nich, jak o “ledwie draśnięciach”, ale nieco krwi z nich zdążyło wypłynąć, skoro aż zabarwiły materiał. Zaskakujące, że wcześniej tego nie poczuł.
Soul for sale
Gdybym oczekiwała pocieszenia, powiedziałabym, że koncertowo je spieprzył. Szczęśliwie jednak żadne z nas nie wierzyło w postrzeganie świata przez okulary, które wygładzały ostre kanty rzeczywistości. Życie uczyło, że na takich kantach można było jedynie się skaleczyć, gdy nie zdawało się sprawy z ich istnienia.
- Jakie znowu istoty? - zmarszczyłam brwi. Wiatr niósł swoim oddechem przeróżne wieści, niektóre z nich dotarły aż do Doliny, a inne już tu się narodziły, powtarzane charczącymi pomrukami nad kuflami piwa w gospodzie albo ściszonymi zabobonnymi szeptami na targu. Były tak irracjonalne, że przypominały tylko czcze gadanie, wiejskie plotki bez pokrycia, co najwyżej może przechwałki lokalnych łowczych, którzy deklarowali, że stanęli twarzą w twarz z potworem. Ale teraz, gdy Victor napomknął o podobieństwie, które od razu zauważyłam, podobieństwie tak wyraźnym i surowym... Drgnęłam, ignorując dreszcze niepokoju wciąż rozchodzące się w dół kręgosłupa i próbując stłumić myśl jak zły był to czas, by wychowywać dziecko. - Moment. Tutaj myśliwi mówią o cienistych tworach wypełzających z ciemności już od jakiegoś czasu. O dziwnych, smolistych mgłach, czarnej zawiesinie ubranej w kształt. Niby zwierzętach, niby nie. Mam rozumieć, że w Londynie mówi się o czymś podobnym, Vic? Albo nie daj Merlinie - tym samym? - upewniłam się, mrużąc oczy i przyglądając mu się intensywnie. Wcześniej nawet nie brałam tego pod uwagę, wrzuciwszy te podania między bajki przestrzegające dzieci przed wychodzeniem na dwór po zmroku, i zdawało się, że on również im nie dowierzał - ale jaka była szansa, że poważne, największe miasto kraju i niewielka, odseparowana od niego wioseczka żyją tą samą historią? Ministerstwo próbowało wziąć nas strachem, czy może faktycznie coś było na rzeczy? Victor obracał się w innym świecie, ich świecie. Był bliżej tętniącego zgnilizną serca choroby. Jeśli ktoś miał znać na to odpowiedź, ktoś, kogo mogłabym zapytać, to właśnie on.
Podstawiłam pod kran miskę zapełniającą się przyjemnie chłodną wodą i sięgnęłam do szafki kuchennej, z której wyjęłam dwie świeżo uprane szmatki w ciemniejszych kolorach. Krew z bieli spierało się zbyt trudno i nawet jeśli czyniło to ze mnie złą siostrę, nie chciałam ich poświęcać na oczyszczanie niegroźnych ran. Oczywiście, że niegroźnych, przecież Victor stał o własnych siłach i poza zwichrowanym wyglądem prezentował się jak zawsze. W międzyczasie szelest materiału zaprosił ku sobie moje spojrzenie, wciąż przydymione poddenerwowanymi rozmyślaniami o cieniach, na które zszedł temat; znajoma skóra zalśniła spod zdejmowanej koszuli. Przywitały mnie wyraźnie zarysowane mięśnie, których ścieżki znałam na pamięć, i wypełniona ciepłem faktura tu i ówdzie uszczerbiona pamiątkami po bójce. Przywitał mnie on.
Był piękny jak starogrecka rzeźba. Czy w ogóle zdawał sobie z tego sprawę? Gdyby ubrać go w biel marmuru i postawić obok doryckiej kolumny, wyglądałby tam jak część spójnej całości. Jak powojenny posąg znad Termopil.
- Tak jakby urokiem Londynu nie były kałuże, brzydkie chodniki, smród ryb z Tamizy i ulice wyglądające każda tak samo - rzuciłam z kpiącym przekąsem, zupełnie jakbym mówiła z doświadczenia. Prawda była taka, że nigdy nawet nie widziałam stolicy na oczy, a teraz, gdy władzom Ministerstwa Magii uderzył do głowy obłęd, nie wiedziałam czy kiedyś brak ten nadrobię. Pozostało mi tylko poznawanie go przez opowieści Victora. Nokturn, o którym czasem wspominał, wydawał się obrzydliwym i niebezpiecznym miejscem, zepsutym. Okropny brak rozsądku kierował moim bratem, gdy się tam osiedlał. A dziś? Stał się jednym z jego organów, drzewem, które zapuściło korzenie zbyt głęboko. - Co tym razem? Ktoś krzywo na ciebie spojrzał? Nadepnął ci na świeżo wypolerowany but? - wymownie zerknęłam na jego wyciągnięte nogi, kiedy opadł na krzesło, po czym zacmokałam z dezaprobatą. - Nie, to nie to - może w takim wypadku znowu by je wyczyścił. Położyłam miskę na blacie, z wyżętymi ściereczkami przewieszonymi na jej krawędzi.
Przewieszonymi do czasu, bo gdy tylko nazwał owoce moich małych upraw ziołowym gównem, chwyciłam jedną z nich i zdzieliłam nią Victora w potylicę.
- W porównaniu do mnie, możesz być pewien, że on wykorzysta same trujące zioła. A że jestem dobrą i kochającą matką, zadbam o jego talent i pozwolę mu je wypróbować na wujku Victorze. Poświęcisz się - obiecałam zaczepnie i bez młodzieńczego zażenowania stanęłam między jego nogami, pochyliwszy się nad poharatanym przedramieniem. Rana, która je zdobiła, nie wyglądała na głęboką ani poważną, pokrywały ją wzory zakrzepłej już krwi. Delikatnie dotknęłam dwoma palcami skrawka okalającego ją ciała zbroczonego czerwienią, zaledwie dwoma opuszkami, i pogładziłam jego skórę miękko, powoli, jak zawsze, gdy wracał do mnie poobijany. - Różdżka czy nóż? - spytałam, a po miejscu, gdzie zostawiłam ślad ciepłego dotyku, przesunęłam zwilżonym materiałem. Robiłam to ostrożnie, nie wywierając presji na uwrażliwioną skórę bez potrzeby. - Mam nadzieję, że ten drugi oberwał gorzej - że jemu nie pomogą rośliny z byle przydomowego ogrodu. Miseczki zaszurały na blacie stołu, kiedy sięgnałam po nie wolną ręką i przyciągałam do siebie te, w których wcześniej umieściłam rumianek i liście babki lancetowatej, jedne częściowo zmiażdżone, inne posiekane na drobne fragmenty. Podstawowa wiedza dziś musiała wystarczyć; w skupieniu ignorującym zapach jego ciała zabrałam się za przygotowywanie porcji do odkażenia i złagodzenia ran brata, dodając przy tym ciszej, jakby w tajemnicy, - To na wszelki wypadek. Gdyby kiedyś... coś się stało - wymamrotałam, mimowolnie wracając do czarnych, a jednocześnie realistycznych myśli, do istot, o których mówiliśmy, i do wojny, która nie ustawała mimo kilku tygodni letniego rozejmu. Do tego się przygotowywałam. Na to musiałam być gotowa.
- Jakie znowu istoty? - zmarszczyłam brwi. Wiatr niósł swoim oddechem przeróżne wieści, niektóre z nich dotarły aż do Doliny, a inne już tu się narodziły, powtarzane charczącymi pomrukami nad kuflami piwa w gospodzie albo ściszonymi zabobonnymi szeptami na targu. Były tak irracjonalne, że przypominały tylko czcze gadanie, wiejskie plotki bez pokrycia, co najwyżej może przechwałki lokalnych łowczych, którzy deklarowali, że stanęli twarzą w twarz z potworem. Ale teraz, gdy Victor napomknął o podobieństwie, które od razu zauważyłam, podobieństwie tak wyraźnym i surowym... Drgnęłam, ignorując dreszcze niepokoju wciąż rozchodzące się w dół kręgosłupa i próbując stłumić myśl jak zły był to czas, by wychowywać dziecko. - Moment. Tutaj myśliwi mówią o cienistych tworach wypełzających z ciemności już od jakiegoś czasu. O dziwnych, smolistych mgłach, czarnej zawiesinie ubranej w kształt. Niby zwierzętach, niby nie. Mam rozumieć, że w Londynie mówi się o czymś podobnym, Vic? Albo nie daj Merlinie - tym samym? - upewniłam się, mrużąc oczy i przyglądając mu się intensywnie. Wcześniej nawet nie brałam tego pod uwagę, wrzuciwszy te podania między bajki przestrzegające dzieci przed wychodzeniem na dwór po zmroku, i zdawało się, że on również im nie dowierzał - ale jaka była szansa, że poważne, największe miasto kraju i niewielka, odseparowana od niego wioseczka żyją tą samą historią? Ministerstwo próbowało wziąć nas strachem, czy może faktycznie coś było na rzeczy? Victor obracał się w innym świecie, ich świecie. Był bliżej tętniącego zgnilizną serca choroby. Jeśli ktoś miał znać na to odpowiedź, ktoś, kogo mogłabym zapytać, to właśnie on.
Podstawiłam pod kran miskę zapełniającą się przyjemnie chłodną wodą i sięgnęłam do szafki kuchennej, z której wyjęłam dwie świeżo uprane szmatki w ciemniejszych kolorach. Krew z bieli spierało się zbyt trudno i nawet jeśli czyniło to ze mnie złą siostrę, nie chciałam ich poświęcać na oczyszczanie niegroźnych ran. Oczywiście, że niegroźnych, przecież Victor stał o własnych siłach i poza zwichrowanym wyglądem prezentował się jak zawsze. W międzyczasie szelest materiału zaprosił ku sobie moje spojrzenie, wciąż przydymione poddenerwowanymi rozmyślaniami o cieniach, na które zszedł temat; znajoma skóra zalśniła spod zdejmowanej koszuli. Przywitały mnie wyraźnie zarysowane mięśnie, których ścieżki znałam na pamięć, i wypełniona ciepłem faktura tu i ówdzie uszczerbiona pamiątkami po bójce. Przywitał mnie on.
Był piękny jak starogrecka rzeźba. Czy w ogóle zdawał sobie z tego sprawę? Gdyby ubrać go w biel marmuru i postawić obok doryckiej kolumny, wyglądałby tam jak część spójnej całości. Jak powojenny posąg znad Termopil.
- Tak jakby urokiem Londynu nie były kałuże, brzydkie chodniki, smród ryb z Tamizy i ulice wyglądające każda tak samo - rzuciłam z kpiącym przekąsem, zupełnie jakbym mówiła z doświadczenia. Prawda była taka, że nigdy nawet nie widziałam stolicy na oczy, a teraz, gdy władzom Ministerstwa Magii uderzył do głowy obłęd, nie wiedziałam czy kiedyś brak ten nadrobię. Pozostało mi tylko poznawanie go przez opowieści Victora. Nokturn, o którym czasem wspominał, wydawał się obrzydliwym i niebezpiecznym miejscem, zepsutym. Okropny brak rozsądku kierował moim bratem, gdy się tam osiedlał. A dziś? Stał się jednym z jego organów, drzewem, które zapuściło korzenie zbyt głęboko. - Co tym razem? Ktoś krzywo na ciebie spojrzał? Nadepnął ci na świeżo wypolerowany but? - wymownie zerknęłam na jego wyciągnięte nogi, kiedy opadł na krzesło, po czym zacmokałam z dezaprobatą. - Nie, to nie to - może w takim wypadku znowu by je wyczyścił. Położyłam miskę na blacie, z wyżętymi ściereczkami przewieszonymi na jej krawędzi.
Przewieszonymi do czasu, bo gdy tylko nazwał owoce moich małych upraw ziołowym gównem, chwyciłam jedną z nich i zdzieliłam nią Victora w potylicę.
- W porównaniu do mnie, możesz być pewien, że on wykorzysta same trujące zioła. A że jestem dobrą i kochającą matką, zadbam o jego talent i pozwolę mu je wypróbować na wujku Victorze. Poświęcisz się - obiecałam zaczepnie i bez młodzieńczego zażenowania stanęłam między jego nogami, pochyliwszy się nad poharatanym przedramieniem. Rana, która je zdobiła, nie wyglądała na głęboką ani poważną, pokrywały ją wzory zakrzepłej już krwi. Delikatnie dotknęłam dwoma palcami skrawka okalającego ją ciała zbroczonego czerwienią, zaledwie dwoma opuszkami, i pogładziłam jego skórę miękko, powoli, jak zawsze, gdy wracał do mnie poobijany. - Różdżka czy nóż? - spytałam, a po miejscu, gdzie zostawiłam ślad ciepłego dotyku, przesunęłam zwilżonym materiałem. Robiłam to ostrożnie, nie wywierając presji na uwrażliwioną skórę bez potrzeby. - Mam nadzieję, że ten drugi oberwał gorzej - że jemu nie pomogą rośliny z byle przydomowego ogrodu. Miseczki zaszurały na blacie stołu, kiedy sięgnałam po nie wolną ręką i przyciągałam do siebie te, w których wcześniej umieściłam rumianek i liście babki lancetowatej, jedne częściowo zmiażdżone, inne posiekane na drobne fragmenty. Podstawowa wiedza dziś musiała wystarczyć; w skupieniu ignorującym zapach jego ciała zabrałam się za przygotowywanie porcji do odkażenia i złagodzenia ran brata, dodając przy tym ciszej, jakby w tajemnicy, - To na wszelki wypadek. Gdyby kiedyś... coś się stało - wymamrotałam, mimowolnie wracając do czarnych, a jednocześnie realistycznych myśli, do istot, o których mówiliśmy, i do wojny, która nie ustawała mimo kilku tygodni letniego rozejmu. Do tego się przygotowywałam. Na to musiałam być gotowa.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Jadalnia
Szybka odpowiedź